Skradziony król/9
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skradziony król |
Wydawca | Nakładem „Nowego Wydawnictwa“ |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Der gestohlene König
|
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Przez całą noc deszcz padał bez przerwy.
Nick Carter szedł w kierunku zamku. Szedł drogą okólną, zatrzymując się na rogach ulic, kryjąc w bramach, aż wreszcie upewnił się, że nikt go nie śledzi.
Przybywszy pod mur zamkowy, w umówiony sposób zapukał do maleńkiej furtki, która otworzyła się niebawem.
Oczekiwał nań oficer, który wręczył mu dokładny plan zamku.
Nick Carter usiadł i zaczął coś wymierzać, obliczać, oznaczać pewne miejsca chorągiewkami. Po godzinie wstał, widocznie zadowolony z rezultatu swych wyliczeń. Podziękował oficerowi za dalszą pomoc, wziął latarkę i odszedł z planem w ręce.
Mijał komnaty, urządzone z barbarzyńskim przepychem pierwotnych narodów Azji, obszerne sale, z których ścian patrzyły na niego potężne postacie okutych w stal rycerzy i poważnych matron, zeszedł następnie do podziemi o wilgotnem, zatęchłem powietrzu. W jednej z piwnic zatrzymał się przy ogromnem słupie granitowym, na którym wspierał się ciężar potężnych murów.
Zgasił latarnię i oczekiwał.
Czekał długo. Z wilgotnych ścian spływała od czasu do czasu kropla wody i spadając na ziemią, wydawała matowy dźwięk. Oczy detektywa zwolna oswajały się z ciemnością.
Nagle uszu jego doszedł cichy szmer... A może mylił się. Która mogła być godzina? Nie pamiętał, czy nakręcił zegarek, a w ciemności orjentować się w czasie jest bardzo trudno.
Gdy sięgnął po zegarek, zaszeleściło coś znowu. Tym razem słyszał zupełnie wyraźnie. Szmer zbliżał się. Wytężał wzrok, ale nie mógł jeszcze nic dojrzeć. Ciemność była dokoła nieprzenikniona. Czuł jednak, że ktoś znajdował się w pobliżu. Miał już zamiar zapalić zapałkę, ale bał się zdradzić przed czasem ze swą obecnością. Przeciwników mogło być kilku.
Nagle ukazała się cieniutka smuga słabego światła. Oświetliła ona granitowy filar, na którym zamajaczyła czyjaś ręka, uzbrojona w żelazną pałeczkę.
Nick Carter wypadł ze swego ukrycia, skoczył w kierunku światła, pochwycił wyciągniętą rękę, wyrwała mu się, runął więc całym ciężarem swego ciała na przeciwnika, którego przeczuwał raczej, niż widział w ciemnościach. Za chwilę dwa ciała zwarły się ze sobą i runęły na ziemię.
Zawrzała walka. Nick Carter miał przewagę atakującego, ale przeciwnik jego był zręczniejszy. Jak węgorz wyślizgiwał się z otaczających go ramion. Gdyby było widno, Nick Carter mógłby był zastosować którykolwiek z niechybnych chwytów japońskiego dżu-dzitsu. Nagle uderzył głową o granitowy filar. Poczuł gwałtowny ból, zdawało mu się, iż zaczyna tracić siły. Spostrzegł to widocznie przeciwnik, bo szarpnął się nagle i wyrwał z objęć detektywa. Ale w tej samej chwili, gdy próbował podnieść się, Nick Carter schwycił go za nogę, pociągnął i powalił znowu na ziemię. Chwyt był mistrzowski. Uderzywszy głową o kamienną posadzkę, nieznajomy stracił przytomność i leżał, jak martwy.
— Ten ma chwilowo dosyć, pomyślał detektyw, podnosząc się z ziemi. Oddychał ciężko, odczuwał dotkliwy ból w głowie, ale radość z odniesionego zwycięstwa nad niebyle jakim przeciwnikiem dodała mu sił. Zapalił znów swą latarkę i podszedł do pokonanego. Leżał on bez życia z twarzą zwróconą ku ziemi, a z rany na skroni obficie spływała mu krew. Nick Carter odwrócił go twarzą ku sobie i okrzyk zdziwienia wyrwał mu się z piersi:
— Tyś to jest, mój stary przyjacielu! zawołał, kiwając głową. W takim razie i twoi wspólnicy muszą być niedaleko.
Poszukał na ziemi i podniósł krótką metalową pałeczkę, pokrytą na końcu dziwacznemi ozdobami. Zważył ją w ręce, była dość ciężka: Trzymając ją w ręce, podszedł do filara.
— A więc to jest całe rozwiązanie zagadki, szepnął do siebie, z uśmiechem zadowolenia przyglądając się filarowi.
Człowiek, leżący na ziemi, poruszył się, Nick Carter podszedł do niego, niosąc w rękach kajdanki. Z trzaskiem zamknęły się one dokoła rąk leżącego. Teraz detektyw wziął się do przemywania jego rany, a zabieg ten zwolna przywrócił mu przytomność. Zemdlony powiódł dokoła oczyma.
— Dobrze ci jest w tych mankietach, z gryzącą ironją zwrócił się doń detektyw. Nie spodziewałeś się, że mnie tu spotkasz.
Ranny mruczał coś pod nosem. Nick Carter ciągnął dalej: — Tymczasem pozostawię cię w spokoju. Musisz mi tylko powiedzieć, kto to jest Balma.
Ranny wzdrygnął się. Lęk odbił się w jego oczach.
— Mów prędko, bo muszę odejść.
Ranny pokręcił głową.
— Dobrze. Nie chcesz mi odpowiadać. W takim razie sam poszukam Balmy. Ciebie pozostawiam tutaj, gdyż tutaj będziesz najbezpieczniejszy. Jeden dzień wytrzymasz. Nawet dwa. Illirja nie jest tak wielka, abym nie miał odszukać Balmy. Do widzenia. Mam nadzieję, że nie będziesz się tu nudził.
Oddalał się wolno. Zatrzymało go wołanie rannego:
— Na litość boską, nie pozostawiaj mnie tu samego. Powiem już wszystko.
Nick Carter zawrócił i rzekł:
— Tak, mój drogi, to będzie dla ciebie najlepsze. A więc zaczynaj.
Ranny rozpoczął swą spowiedź. Detektyw słuchał go z zapartym oddechem. Miotał nim gniew i wstręt. — A łotry! syczał co chwila. Odpokutujecie za to wszystko.
Po skończonej spowiedzi detektyw wziął rannego pod ramię i wyprowadził go na powietrze.
Ze zdumieniem przyglądały im się warty, ale nikt nie śmiał zadawać detektywowi jakichkolwiek pytań. W komendanturze zamku polecił Nick Carter osadzić więźnia i trzymać go tam do dalszych jego dyspozycji.
W dwie godziny później odleciał Nick Carter aeroplanem do Rzymu.