Smutna bajka/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Smutna bajka |
Pochodzenie | Czerwony kogut |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków; New York |
Tłumacz | Kazys Puida |
Tytuł orygin. | |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Dom, w którym — po przyjeździe — zamieszkałem, stał w lesie. Ładne letnie mieszkanie. Naokoło niego drzemały na słońcu wonne sosny i jodły, o kilka kroków pod górą płynęła chłodna rzeka.
W poszukiwaniu zdrowia zamierzałem tutaj przebyć całe lato...
Nazajutrz wyszedłem na powietrze, gdzie czekało na mnie stojące pod sosnami krzesło do leżenia i, ciężko dysząc, położyłem się.
Zmęczony byłem... ledwo oddychałem. Ale zrobiło mi się lżej... zupełnie lekko oddychałem... Ach, jak dobrze!
Nie wiem, czy odczuwa kto tak zapach sosen, jak suchotnik. Może tylko jeden oracz, po ciężkiej codziennej pracy kładąc się spać, czuje tak samo.
Chociaż zabrałem z sobą książkę do czytania, rzuciłem ją jednak na ziemię, rozciągnąłem się, jak małe dziecko, i rozkoszowałem się, oddychając tem powietrzem. Brała mię ochota zagarnąć całe to pachnące powietrze w dłoń i jednym zamachem wtłoczyć je w pierś rozwartą, nasycić głodne, za tem powietrzem stęsknione płuca. Ale byłem słaby, nie miałem mocy...
Leżałem na wznak i piłem to powietrze, piłem. Oczyma błądziłem po wierzchołkach drzew; patrzyłem, jak »z sosny na sosnę wiewiórka skacze«, słuchałem, jak niewidzialne ptaszęta wśród gałęzi pokrzykują na różne głosy. I zrobiło mi się tak dobrze, tak spokojnie. Chociaż nie mogłem używać nóg, nie mogłem chodzić po górkach, biegać po dolinach, krzyczeć i śpiewać, jak to umie człowiek, gdy wchodzi do lasu — jednak byłem wdzięczny Stworzycielowi za to, że jeszcze miałem zdrowe oczy i uszy. Przecie są tacy, co i tego nie mają...
Z letniska zebrali się naokoło mnie ładnie ubrani mężczyźni i kobiety, młodzież i dzieci — wszyscy weseli i szczęśliwi. Jedni rozsiedli się na ładnej łączce, inni znów rozsypali się po lesie, napełniając go śmiechem i śpiewami. Wszyscy ci miejscy ludzie, w poszukiwaniu rozmaitości i wypoczynku zebrani w lesie, byli jak z bajki wyjęci: piękne, strojnie ubrane kobiety migały między drzewami, jak rozkwitłe kwiaty w ogródku; małe, miłe dzieci przyciągały oczy i serce, jak obraz Rafaela. Patrząc na nie, zdawało się, że niema na świecie biedy i łez, nieszczęścia i głodu, a jeżeli jest, to nie tu, ale tam, daleko za lasem, skąd głos nie dochodzi. Patrząc na nie, chciałem choć na chwilę zapomnieć o swojej chorobie i o tem, co się dzieje za lasem; chciałem wierzyć, że tu nigdzie nie ujrzę najmniejszego cienia nieszczęścia...
Nagle zajęczał w uszach niezwykły, nigdy niesłyszany głos. Zajęczał jako skarga starości, echo nieszczęścia. Tak jęczeć mógł tylko ktoś bardzo stary i bardzo nieszczęśliwy.
Zwróciłem się, zdziwiony: patrzyłem i czekałem...
Z za domu wyszła stara, wysoka kobieta. Szła prosto na mnie, w spierając się kijaszkiem i jęcząc. Szybko odwróciłem od niej głowę. Ale poczułem, że ona już przy mnie stoi, straszne swe oczy topiąc we mnie. Nie wytrzymałem i zwróciłem się ku niej. Ujrzałem te jej oczy. Nie, to nie oczy. To dwa błędne, martwe punkty. Dwie zgasłe gwiazdy. Tylko te gwiazdy jeszcze widziały i patrzyły wprost na mnie...
— Czego chcecie? — zapytałem głucho, wstrząsnąwszy się cały.
Nic nie odpowiedziała: może nie słyszała, a może nie zrozumiała. Tylko patrzyła, utkwiwszy we mnie swe błędne oczy.
Nie wiedziałem, co robić: nieprzyjemnie i wstyd mi było. Portmonetki z sobą nie miałem: nie wiedziałem, czy ona uboga. Znalazłem w kieszeni dwa grosze i, powstawszy, wcisnąłem kobiecie w rękę. Nie poczuła... Dwugroszniak upadł na ziemię, a ona, ani razu nie mrugnąwszy, patrzyła na mnie.
W piersi poczułem chłodny ból. Nie wiedziałem, gdzie się podziać...
Niespodzianie kobieta zwróciła się w drugą stronę i ujrzała na łące ludzi. Zajęczała, a jej usta zaczęły ruszać się.
Usłyszałem, jak ciężko a cicho przemówiła:
— Ile tu państwa!... jacy ładni!...
Nagle znów utkwiła we mnie spojrzenie i spytała:
— Czy nie wiesz pan, gdzie mój Piotruś?...
Stała tak chwilę... Potem, jak gdyby nie mogąc doczekać się odpowiedzi, poszła ścieżką, jęcząc.
Na łączce, gdy ją ujrzeli, wszyscy zamilkli, jak gdyby śmierć przeciągnęła. I oni, jak ja, próbowali pozbyć się jej zapomocą datku. Ale te grosze widocznie mało kobietę obchodziły. Postoi jakiś czas i znika z naszych oczu, jak błędne memento mori.
Prawie codzień, o tej samej porze, słyszałem już znajomą niezwykłą a bolesną skargę i widziałem wychodzącą z za domu starą kobietę. Przechodząc mimo mnie, zawsze przystawała i, utkwiwszy swe martwe oczy, długo-długo patrzała na mnie. Chociaż pytałem, nic od niej nie mogłem dowiedzieć się.
Tylko jedno słyszałem zawsze:
— Ile tu państwa!... jacy ładni!...
A potem:
— Czy nie wiesz pan, gdzie mój Piotruś?...
Ale kto jest ten jej Piotruś, nie mówiła.
I przechodziła tak, skarżąc się, kijaszkiem wspierając się, niosąc na barkach wielki ciężar lat. Ukazywała się i znikała z naszych oczu, jak błędne memento mori.
I tak prawie codzień, przez całe lato...
Przyzwyczaiłem się do niej... Już spokojniej mogłem widzieć i te błędne, martwe oczy, i tę niezliczoną mnogość zmarszczek, które, jak sieci, oplotły twarz kobiety... Długie-długie lata wypisywały na niej bóle i łzy i ogrom niedoli — wypisywały zawzięcie, nielitościwie. Palec przeznaczenia nie opuścił najmniejszego wypadku — wszystko wpisał w tę księgę żywota. Tak, to była księga żywota — otwarta, chociaż trudna do odczytania...
Z dnia na dzień patrząc w tę księgę, czytałem wielomówne słowa i... niejedno zrozumiałem... Prawda, nie bez słownika: wiele ludzie dobrzy dopomogli...
Smutna bajka!...