<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonas Biliūnas
Tytuł Smutna bajka
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JAN BILUNAS.
SMUTNA BAJKA.

I.
...Ty nie opuszczasz mnie w nieszczęściu, w smutku pocieszasz, zmęczonemu dłoń podajesz... Wdzięczny za względy i dobre serce, będę Tobie choć powiastki pisywał. Czytaj!... Jeżeli Ci się ta spodoba i żyć będę, opowiem coś więcej...

Dom, w którym — po przyjeździe — zamieszkałem, stał w lesie. Ładne letnie mieszkanie. Naokoło niego drzemały na słońcu wonne sosny i jodły, o kilka kroków pod górą płynęła chłodna rzeka.
W poszukiwaniu zdrowia zamierzałem tutaj przebyć całe lato...
Nazajutrz wyszedłem na powietrze, gdzie czekało na mnie stojące pod sosnami krzesło do leżenia i, ciężko dysząc, położyłem się.
Zmęczony byłem... ledwo oddychałem. Ale zrobiło mi się lżej... zupełnie lekko oddychałem... Ach, jak dobrze!
Nie wiem, czy odczuwa kto tak zapach sosen, jak suchotnik. Może tylko jeden oracz, po ciężkiej codziennej pracy kładąc się spać, czuje tak samo.
Chociaż zabrałem z sobą książkę do czytania, rzuciłem ją jednak na ziemię, rozciągnąłem się, jak małe dziecko, i rozkoszowałem się, oddychając tem powietrzem. Brała mię ochota zagarnąć całe to pachnące powietrze w dłoń i jednym zamachem wtłoczyć je w pierś rozwartą, nasycić głodne, za tem powietrzem stęsknione płuca. Ale byłem słaby, nie miałem mocy...
Leżałem na wznak i piłem to powietrze, piłem. Oczyma błądziłem po wierzchołkach drzew; patrzyłem, jak »z sosny na sosnę wiewiórka skacze«, słuchałem, jak niewidzialne ptaszęta wśród gałęzi pokrzykują na różne głosy. I zrobiło mi się tak dobrze, tak spokojnie. Chociaż nie mogłem używać nóg, nie mogłem chodzić po górkach, biegać po dolinach, krzyczeć i śpiewać, jak to umie człowiek, gdy wchodzi do lasu — jednak byłem wdzięczny Stworzycielowi za to, że jeszcze miałem zdrowe oczy i uszy. Przecie są tacy, co i tego nie mają...
Z letniska zebrali się naokoło mnie ładnie ubrani mężczyźni i kobiety, młodzież i dzieci — wszyscy weseli i szczęśliwi. Jedni rozsiedli się na ładnej łączce, inni znów rozsypali się po lesie, napełniając go śmiechem i śpiewami. Wszyscy ci miejscy ludzie, w poszukiwaniu rozmaitości i wypoczynku zebrani w lesie, byli jak z bajki wyjęci: piękne, strojnie ubrane kobiety migały między drzewami, jak rozkwitłe kwiaty w ogródku; małe, miłe dzieci przyciągały oczy i serce, jak obraz Rafaela. Patrząc na nie, zdawało się, że niema na świecie biedy i łez, nieszczęścia i głodu, a jeżeli jest, to nie tu, ale tam, daleko za lasem, skąd głos nie dochodzi. Patrząc na nie, chciałem choć na chwilę zapomnieć o swojej chorobie i o tem, co się dzieje za lasem; chciałem wierzyć, że tu nigdzie nie ujrzę najmniejszego cienia nieszczęścia...
Nagle zajęczał w uszach niezwykły, nigdy niesłyszany głos. Zajęczał jako skarga starości, echo nieszczęścia. Tak jęczeć mógł tylko ktoś bardzo stary i bardzo nieszczęśliwy.
Zwróciłem się, zdziwiony: patrzyłem i czekałem...
Z za domu wyszła stara, wysoka kobieta. Szła prosto na mnie, w spierając się kijaszkiem i jęcząc. Szybko odwróciłem od niej głowę. Ale poczułem, że ona już przy mnie stoi, straszne swe oczy topiąc we mnie. Nie wytrzymałem i zwróciłem się ku niej. Ujrzałem te jej oczy. Nie, to nie oczy. To dwa błędne, martwe punkty. Dwie zgasłe gwiazdy. Tylko te gwiazdy jeszcze widziały i patrzyły wprost na mnie...
— Czego chcecie? — zapytałem głucho, wstrząsnąwszy się cały.
Nic nie odpowiedziała: może nie słyszała, a może nie zrozumiała. Tylko patrzyła, utkwiwszy we mnie swe błędne oczy.
Nie wiedziałem, co robić: nieprzyjemnie i wstyd mi było. Portmonetki z sobą nie miałem: nie wiedziałem, czy ona uboga. Znalazłem w kieszeni dwa grosze i, powstawszy, wcisnąłem kobiecie w rękę. Nie poczuła... Dwugroszniak upadł na ziemię, a ona, ani razu nie mrugnąwszy, patrzyła na mnie.
W piersi poczułem chłodny ból. Nie wiedziałem, gdzie się podziać...
Niespodzianie kobieta zwróciła się w drugą stronę i ujrzała na łące ludzi. Zajęczała, a jej usta zaczęły ruszać się.
Usłyszałem, jak ciężko a cicho przemówiła:
— Ile tu państwa!... jacy ładni!...
Nagle znów utkwiła we mnie spojrzenie i spytała:
— Czy nie wiesz pan, gdzie mój Piotruś?...
Stała tak chwilę... Potem, jak gdyby nie mogąc doczekać się odpowiedzi, poszła ścieżką, jęcząc.
Na łączce, gdy ją ujrzeli, wszyscy zamilkli, jak gdyby śmierć przeciągnęła. I oni, jak ja, próbowali pozbyć się jej zapomocą datku. Ale te grosze widocznie mało kobietę obchodziły. Postoi jakiś czas i znika z naszych oczu, jak błędne memento mori.


Prawie codzień, o tej samej porze, słyszałem już znajomą niezwykłą a bolesną skargę i widziałem wychodzącą z za domu starą kobietę. Przechodząc mimo mnie, zawsze przystawała i, utkwiwszy swe martwe oczy, długo-długo patrzała na mnie. Chociaż pytałem, nic od niej nie mogłem dowiedzieć się.
Tylko jedno słyszałem zawsze:
— Ile tu państwa!... jacy ładni!...
A potem:
— Czy nie wiesz pan, gdzie mój Piotruś?...
Ale kto jest ten jej Piotruś, nie mówiła.
I przechodziła tak, skarżąc się, kijaszkiem wspierając się, niosąc na barkach wielki ciężar lat. Ukazywała się i znikała z naszych oczu, jak błędne memento mori.
I tak prawie codzień, przez całe lato...
Przyzwyczaiłem się do niej... Już spokojniej mogłem widzieć i te błędne, martwe oczy, i tę niezliczoną mnogość zmarszczek, które, jak sieci, oplotły twarz kobiety... Długie-długie lata wypisywały na niej bóle i łzy i ogrom niedoli — wypisywały zawzięcie, nielitościwie. Palec przeznaczenia nie opuścił najmniejszego wypadku — wszystko wpisał w tę księgę żywota. Tak, to była księga żywota — otwarta, chociaż trudna do odczytania...
Z dnia na dzień patrząc w tę księgę, czytałem wielomówne słowa i... niejedno zrozumiałem... Prawda, nie bez słownika: wiele ludzie dobrzy dopomogli...
Smutna bajka!...


II.

Było to w 186.. roku...
W pewnej wsi mieszkał biedny człowiek, Piotr Banis, z żoną Józefą. Młodzi i piękni, kochali się wzajemnie i, podawszy sobie ręce, spokojnie i śmiało szli przez życie. Prawda, owa droga życia była ciężka i szorstka, jeszcze łańcuchami pańszczyzny zamiatana. Jednak mieli młodego ducha, mieli też mocne, choć poranione nogi i ciężaru nie czuli.
Do zupełnego szczęścia brakowało im tylko dzieci... Ale kiedy Piotr, bywało, wróci z pola, podje smacznej boćwiny, podejdzie do swojej żony i, objąwszy ją w pół, szepnie coś po cichu do ucha — piękna Józefa zapłonie, jak ogień, i prędko chowa rumiane oblicze na mężowskiem ramieniu. Oboje wierzyli i czekali... chrzcin...
Chociaż jeszcze daleko do tego było, Piotr już plótł kołyskę z łuczywa, szczęśliwie uśmiechając się. Miłośnie patrzał na żonę i widział, jak z pod długich rzęs świeciły się oczy, dwie ładne gwiazdy — gwiazdy szczęścia...
Tak szły ciężkie i pracowite dni, ale spokojne... Gdyby nie wychodzili za obręb swego miasteczka, może przeżyliby całe życie tak spokojnie i doczekaliby się dzieci... Lecz niespodzianie zawiał nowy wiatr — i wniósł w życie tych biedaków nowe chęci i nową nadzieję...
Na wiosnę wrócił Piotr pewnej niedzieli z kościoła nie taki, jak zawsze. Zamyślony był i zafrasowany, a w jego oczach żarzył się niezwykły, dziwny jakiś ogień. Zmienionym głosem poprosił o jadło i nie wymówił ani jednego słowa. Po jedzeniu zaczął szukać czapki. Zdziwiona Józefa śledziła męża oczyma i czekała, co powie. Ale on już był na progu...
— Co się stało? Dokąd idziesz? — spytała nieśmiało.
Tak boleśnie spojrzała na niego swemi ładnemi oczyma, że Piotr zawrócił i wziął żonę za rękę. Posadził ją obok siebie na ławie i patrzył długo na nią, milcząc. W jego oczach był i lęk, i nadzieja, i zwątpienie.
— Nic się nie stało — rzekł, wzdychając Piotr — tylko...
Józefa drgnęła.
— Nie lękaj się, nic złego — spokojniejszym głosem odezwał się. — Wiesz, jaką nowinę dziś słyszałem?...
I począł Piotr opowiadać żonie, co w miasteczku widział i słyszał. Jak ksiądz czytał z ambony takie pismo, w którem powiedziano, że niewolnicy-ludzie będą teraz panom równi, już nie będą im służyli, a ziemia, którą oni uprawiają, pozostanie ich własnością — nie panów; że ci, co ziemi nie mają, albo bardzo mało jej mają, dostaną od nowej władzy tyle, ile potrzeba (widzisz, jest jakaś nowa, lepsza władza — z naszych ludzi, czy też z Polaków: ta właśnie nowa władza troszczy się o niewolników). Ksiądz mówił, że i rosyjska władza obiecuje oswobodzić ludzi i nie gnębić, — już nawet pismo o tem jest wydane; ale tylko obiecuje, rzeczywisty jej zamiar tylko ludzi bałamucić: nie trzeba jej słuchać, ani jej wierzyć, ale trzeba zbierać się gromadami i wypędzić Rosyan z tego kraju, bo oni są naszymi nieprzyjaciółmi, ciemiężą i krzywdzą ludzi, prześladują naszą wiarę i nasz język. To samo słyszał przy kościele i w miasteczku — wszyscy o tem mówią; widział nawet u niejednego to pismo. Ludzie są podnieceni, i chociaż są tacy, którzy śmieją się z tego, większość jednak pójdzie, jeżeli nie ze strzelbami, to z widłami i kosami wypędzać Rosyan. Słyszał, że w wielu miejscach Rosyanie zostali pobici i uciekają z naszego kraju; że nietylko gubernatorzy, ale nawet sam car zląkł się i nie wie, co ma począć...
Opowiadając to, Piotr ocierał rękawem pot z czoła i prędko oddychał. W jego oczach znów zapalił się niezwykły, dziwny ogień.
Józefa, zdziwiona, milczała i słuchała męża. Dużo ona nie dosłyszała, jeszcze więcej nie zrozumiała; ale jedna rzecz głęboko wraziła się w jej pamięć.
— To nam, Piotrusiu, naprawdę nie trzeba będzie już iść do dworu? — spytała męża.
I chociaż w jej oczach błąkało się zwątpienie, jednak w samym jej głosie dźwięczała szczera radość.
— Nie będzie trzeba — odpowiedział Piotr, i mimowoli, radośnie i wesoło uśmiechnął się.
— I ziemia, którą uprawiamy, nasza będzie?...
— Nasza...
— I jeszcze więcej dostaniemy? Przecie my tak mało mamy...
— Dostaniemy więcej...
— Boże, jacy szczęśliwi będziemy!...
Różowa ze szczęścia, piękna i szczęśliwa, Józefa objęła męża za szyję; mówiła cicho, marząc i tuląc się do niego:
— Będziemy swoją ziemię mieli, nikomu nie będziem służyli, lecz będziemy pracowali dla siebie!... Doczekamy się dzieci... już nie sami jedni będziemy... Czy wiesz: ty założysz ogródek, i jak podrosną dzieci, będziemy mieli dla nich jagody i owoce. Dzieciom będzie dobrze i my będziemy szczęśliwsi...
Mąż słuchał tych marzeń swej żony i zaczął im sam wierzyć. Zdało mu się, że on już nie biedny pański niewolnik, ale wolny rolnik, mający dosyć własnej ziemi, dorosłe dzieci i spokojnie z niemi i ze swoją żoną żyje... I taką radość poczuł w swojem sercu, że chciał porwać siedzącą Józefę i okręcić się z nią kilka razy w chacie. Ale przypomniał sobie coś, i powstrzymał się...
— Trzeba pójść zobaczyć, o czem we wsi mówią chłopi — rzekł, wzdychając i biorąc za czapkę.
— A co, Józefko, jeżeli władza rosyjska nie podda się? — spytał napół poważnie, napół ze śmiechem, zwracając się do kobiety ode drzwi.
Józefa stanęła, jak gdyby czego przestraszona. Ale nagle zagryzła usta i, błysnąwszy oczyma, niespodzianie krzyknęła:
— Wypędzić tych Rosyan z naszego kraju, Wypędzić! Czy pamiętasz, jak przed laty napadł na mnie kozak? Żeby nie ty i nie ojczulek, byłabym zginęła...
Na wspomnienie kozaka uderzyła krew Piotrowi do głowy.
Spojrzał miotającym iskry wzrokiem na żonę i, zacisnąwszy zęby, rzekł zdławionym głosem:
— Wypędzimy ich, wypędzimy!...
Wyszedł, mocno zaciskając pięść.


Ludzie-niewolnicy, jeszcze niedawno tacy pokorni i lękliwi, niespodzianie poruszyli się, a jeżeli nie wszyscy głośno przemówili, to wszyscy marzyli i lepszych czasów czekali. Dawniej już doleciała do nich niewyraźna wieść o wyswobodzeniu, o powstaniu i o jakichś zmianach. Ale wieść przeleciała, ucichła, nie pozostawiając silnego wrażenia. Jedni zupełnie jej nie zauważyli, inni mimo uszu ją puścili.
Teraz przemowa księdza, czytane z ambony pismo i rozmaite wieści jednym zamachem poruszyły ludzi, nową nadzieją zapełniły ich serca.
Prawda, niejeden uśmiechał się i drwił, że nic z tego nie będzie, i nie ruszając się z miejsca, trasował się tylko sobą i przebiegłe wyczekiwał.
Jednak byli i tacy, szczególnie wśród młodszych, którzy gorejącem sercem i zapalonym wzrokiem patrzyli na co innego i, zaciskając mocno pięści, szeptali:
— Nie będziemy pańskimi niewolnikami, wypędzimy Rosyan!
Starzy tymczasem tylko wzdychali, smutnie kiwając głowami, lecz nie próbowali powstrzymywać gorętszych...
W liczbie tych gorętszych był i Piotr Banis. Młody, wrażliwy i gorący człowiek, nie mógł patrzeć obojętnie na te wypadki, spokojnie słuchać wieści. Chociaż poza miasteczkiem swojem nigdzie nie bywał, a o sprawach świata i ludzi mało co rozumiał, jednak słowa wolność i równość były dla niego zrozumiałe i drogie. I dawniej nieraz, gdy pracował na pańskiem polu, zmęczony i głodny, przyćmionemi oczyma patrzał na pałac swego pana i w wyobraźni jego powstawał zupełnie nowy jasnego życia obraz... Tylko on był wobec tego obrazu słabym, biednym człowiekiem. Wiedział, że na tym padole płaczu są piękni i bogaci ludzie, wolni i szczęśliwi, ale nie wiedział, że i niewolnik może być im równy, może równych praw dobijać się. Jednak najmniejszy podmuch mógł rozniecić w czułem sercu Piotra nadzieję, nowe pragnienia zbudzić. Tylko tego podmuchu nie było... Dotychczas znał on życie ponure; szedł po drodze tego życia, skutego łańcuchami niewoli. Że tę drogę można lżejszą uczynić — nie wiedział i nie śmiał marzyć. Naokoło było niewypowiedzianie zimno i nędznie. Jedna Józefa grzała jego życie: z nią był spokojny i szczęśliwy, nie czuł jarzma niedoli. Jednak czasem wspominał, że pan w każdej chwili może wydrzeć mu tę drogą kobietę i w błoto wdeptać: wtedy niewolnicze serce drgało i zapalało się ogniem zemsty. A gdy Józefa spozierała na niego dwoma czułemi gwiazdami z pod długich rzęs, jego serce uspokajało się i zapominał o wszystkiem...
Przemowa księdza i pismo były owym niespodziewanym podmuchem, który zawiał Piotrowi w twarz i zbudził w jego głowie nowe myśli. Zrodził je, ażeby nie zanikły, ale rosły i potężniały. I jak mogły te myśli nie rosnąć i nie potężnieć, kiedy codzień płynęły nowe wieści, coraz to ciekawsze. Chociaż od tej głośnej niedzieli nie tak wiele czasu przeszło, jednak już wszyscy, nawet najdalsi, wiedzieli o tem i mówili. Opowiadano, że w niektórych kościołach księża te same pisma czytali; że ludzie wszędzie zbroją się i idą do lasu; że w jednem miejscu już pobili i rozpędzili wielkie wojsko rosyjskie; że morzem mają przywieźć dużo strzelb i innych wojennych narzędzi i wkrótce mają wszystkich ludzi uzbroić... Jedni wierzyli temu, inni nie... Ale wszyscy poruszyli się, zafrasowali. Były to gorące, niespokojne dni i czas niezmiernie szybko leciał... A tu gruchnęła wieść, że jakiś ksiądz sam prowadzi ludzi na Rosyan, idzie jak lew, któremu największe wojsko nic zrobić nie może, żołnierskie kule go nie dosięgają... Ludzie jeszcze bardziej poruszyli się...
Piotr już dawno naradzał się z okolicznymi i ze swojej wsi towarzyszami, co robić. Wrażliwsi byli zdania, że drzemać nie można — trzeba przygotowywać się, ukuć choć jakie narzędzie, bo może wypadnie samym bronić się albo drugim pomódz; że siedzieć na miejscu z założonemi rękoma i wstyd i jeszcze przegrać wypadnie — ziemi nie dostaną.
Jeden po drugim zaczęli gorętsi znosić do kowala rozmaite żelaza...
Siedząca przy warsztacie tkackim Józefa ujrzała pewnego dnia przez okno, jak Piotr wyniósł ze świrna kosę i widły i, obejrzawszy się, jak gdyby się czego obawiał, prędko znikł z opłotków. Milczała, nie pytała męża o nic... Ale w kilka dni potem, niosąc prosiakowi strawę, niespodzianie zobaczyła Piotra z dwoma młodymi sąsiadami, Antonim i Kazimierzem, koło zabudowań — stojących w jednym rzędzie: wszyscy trzej trzymali w rękach długie, o żelaznych końcach drągi i jednocześnie, zawzięcie kłuli nimi powietrze.
— Co wy tu robicie? — zawołała zdziwiona Józefa.
Gdy ją ujrzeli, byliby z chęcią się schowali, ale nie zdążyli. Wszyscy trzej wyprostowali się, chowając drągi za siebie.
— Cicho, Józefko, nic złego — odezwał się Piotr, wycierając pot z czoła — uczymy się, jak Rosyan bić...
Tacy śmieszni byli ze swym orężem i tak wesoło wszyscy trzej patrzyli na nią, że ona tylko uśmiechnęła się, zachwycając się nimi. Jednak wychodząc z chlewu, poczuła, że jakiś zimny ból ścisnął jej serce. Lękliwą nie była: miała czułe serce i gorącą głowę, a na samo życie może weselej patrzyła od swego Piotra, bo nie rozumiała niebezpieczeństw życiowych. Lecz serce, a szczególnie kobiece, często odczuwa to, czego rozum nie ogarnia. I gdyby Piotr był o wszystkich swoich zamiarach Józefie powiedział, może jej kochające serce prędzej odczułoby całą nieostrożność i niebezpieczeństwo i powstrzymałoby męża od nierozważnego kroku. Piotr zaś, jak gdyby to przeczuwając, już kilka dni krył się ze swymi zamiarami przed żoną: lękał się łez, przerażenia. On postanowił nieodwołalnie iść do lasu z kilkoma towarzyszami i przyłączyć się do powstańców: dowiedział się, że niedaleko stąd jest ich wielka gromada...
Tego samego wieczoru, kiedy Józefa zastała ich koło odryny, zawzięcie kłujących powietrze, umówił się Piotr z towarzyszami, że wyjdzie nazajutrz przed wschodem słońca z domu. Gdy powrócił do chaty, nie chciał nawet jeść wieczerzy. Kiedy Józefa zaczęła wypytywać lękliwym głosem, poco tę broń zrobili, żądała, żeby całą prawdę jej powiedział, Piotr objął drżącą żonę i mocno przygarnął ją do piersi.
— Mnie coś tak bardzo serce boli, taki strach ogarnia! — skarżyła się, tuląc się do niego.
— Nie bój się — uspokajał mąż — nic złego nie stanie się: Rosyanie będą zwalczeni i wypędzeni z naszego kraju. Broń ukuliśmy tak sobie: jeżeliby kiedy napadli kozacy, to żeby mieć się czem bronić... Przecie rozmaicie stać się może...
I zaczął opowiadać żonie, jak to teraz dobrze, że nie trzeba do dworu chodzić, i jak dobrze będzie potem, kiedy ludzie zrzucą władze rosyjskie, dobiją się wolności i dostanie każdy ziemi... Doczekają się oni dzieci... będą szczęśliwi...
Opowiadał i marzył, i sam wierzył tym marzeniom, — wierzył mocno, bez zwątpienia najmniejszego.
Józefa słuchała, cała różowa, patrząc na męża, jak na drogi obraz.
Tak rozmarzeni, przytuleni do siebie, przesiedzieli całą letnią noc... Położyli się dopiero przed wschodem słońca.
Józefa zasnęła szczęśliwa, jak dziecko.
Wtedy z łóżka wstał pocichu Piotr, pocałował śpiącą żonę, przeżegnał ją, i cicho, na palcach wyszedł...


Józefa śniła...
Widzi piękny, duży ogród, pełen kwitnących drzew. Idzie przez ten ogród, z małem dzieckiem na ręku... Ładna, piaskiem usypana ścieżka; po stronach trawa i kwiaty mienią się rozmaitemi barwami; na gałęziach drzew ptaki gniazdka wiją. Wszędzie tak spokojnie i ciepło... Józefa przyciska do szczęśliwej piersi dziecko i śpieszy, śpieszy się... Za ogrodem jej Piotr orze... Jemu obiad niesie, dzieckiem chce się pochwalić... Już widzi go zdaleka, jak ciężko nalega na sochę i pcha woły po stoku pagórka... Lecz niespodzianie znikają z oczu i piękny ogród i Piotr z wołami. Nagle widzi ona zachmurzone niebo, a pod stopami straszną, bezdenną przepaść. Słyszy z dołu bolesne jęki i głos o pomoc wzywający. To głos Piotra, jego jęki. Przestraszona Józefa śpieszy ku niemu, chciałaby zejść w przepaść, aby ratować męża... Spojrzała na dziecko: nieżywe! Oczęta zamknięte, usteczka sine, twarzyczka — jak śnieg. Blizka obłędu, krzyczy nieswoim głosem. Jej nogi oślizgują się, i razem z dzieckiem pada w przepaść bezdenną...
Zbudziła się, cała drżąca. Poczuła, jak nagle w jej oczach zabłysł promień słońca, prędko chowając się za chmurę. Był już późny poranek. Zaspała! Wyskoczyła z łóżka zawstydzona. Zdziwiła się, że nie poczuła, jak Piotr wyszedł. Zawsze czuła, zawsze wstawała z nim razem... Dlaczego dziś tak się stało?... Ale zaraz uspokoiła się i o swoim śnie zapomniała. Przeżegnała się, uklękła i zaczęła mówić pacierz. Potem prędko rozłożyła ogień, zaniosła jadło prosiakowi i zabrała się do gotowania śniadania. Lękała się, żeby Piotr nie potrzebował czekać, gdy powróci od roboty.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — usłyszała Józefa znajomy głos.
— Na wieki...
Do chaty weszła komornica Urbonasowa i uważnie obejrzała się po chacie.
— A czemu to wy dziś tak późno ze śniadaniem? — spytała, widząc, że Józefa dopiero teraz rogale piekła. — Inni już dawno po śniadaniu i śpią!
— Zaspałam — odpowiedziała Józefa — i tak już śpieszę się!... Dobrze jeszcze, że Piotr tak długo nie wraca, — nie zdążyłabym...
— No, możesz nie śpieszyć się — nie wróci! — rzekła Urbonasowa i niby drwiąco, niby z radością spojrzała na Piotrową.
— A czemu nie? — zdziwiła się Józefa.
— Alboż nie wiesz?!...
— Nie, nic nie wiem!...
Józefa porzuciła rogale, zwróciła się do Urbonasowej z zaczerwienionemi od ognia oczyma i patrzyła na nią. Nie cierpiała tej baby za zły język i za plotki. Ale teraz jakby kto obcęgami jej serce ścisnął.
— Ta plotkarka musi coś wiedzieć — przeszło jej przez myśl — może co złego?!...
Urbonasowa spojrzała złemi oczyma na Piotrową. Zdawało się, że słodko jej było wiedzieć cudzą tajemnicę, bawić się nią i męczyć młodą kobietę. Tylko niedługo mogła wycierpieć, aby nie powiedzieć:
— Przecie twój Piotr uciekł z Kazimierzem i Antonim Damulisami do lasu... do powstańców! Widziałam, jak przed zorzą wszyscy trzej z bronią na plecach poza opłotkami szli... Wszyscy już wiedzą!...
— Kłamiesz! — chciała krzyknąć Józefa.
Ale przypomniała sobie rozmowę swego Piotra i jego frasunek, a także to, co wczoraj wieczorem sama widziała za odryną — i uwierzyła... Wielki ciężar legł jej na piersi... Niespodzianie uczuła potrzebę otworzyć przed kimś swe serce, podzielić się swemi myślami, Piotra obronić; ale gdy spojrzała w złe oczy Urbonasowej, zacisnęła usta i odwróciła się. Wiedziała, że ta kobieta uraduje się z jej nieszczęścia, wyśmieje jej nadzieje...
Jak tylko Urbonasowa wyszła, Józefa zarzuciła chustę na głowę i pobiegła do Damulisa. Tam nikt nie kładł się po śniadaniu — wszyscy byli w chacie zebrani. Stary ojciec siedział zgarbiony za stołem, matka płakała przy łóżku. Córki pochlipywały... Józefa pochwaliła Boga i lękliwie siadła za piecem. Wszyscy milczeli. Gdy popatrzyła na nich, i ją rzewność ogarnęła. Nagle zatknęło ją w gardle; na powiekach zabłysły łzy. Sama nie poczuła, jak zaczęła w głos zawodzić.
— To i twój wyszedł? — z wyrzutem przemówiła Damulisowa. — Może on naszych namówił...
— Zamilcz, matko!... nie gadaj głupstw — strofował Damulis żonę — młodych nie trzeba namawiać — sami umieją wsuwać nosy tam, gdzie nie potrzeba... Nie bój się! prędko przylecą do domu, jak spróbują głodu, albo powąchają prochu... Z młodymi często tak bywa...
— Wreszcie może nic tak strasznego w tem niema — ciągnął, powstając z ławy — wiele ich teraz zbiera się w lesie... Jak słychać, Rosyanie zewsząd uciekają... Co tu możesz, człowieku, wiedzieć — może potem wszystkim będzie lżej i lepiej żyć?...
I w oczach starego Damulisa nagle zabłysł dziwny płomyk. Może błysnęła mu w głowie myśl, że gdyby nie starość, i on nie wytrzymałby — poszedłby za synami, do lasu, Rosyan bić...
— Broń Boże, jakie nieszczęście... — zawodziła matka, płacząc.
— Wola Boska! — odezwał się mąż, wzdychając.
Ale i jego serce ścisnął frasunek.
— Tylko nikomu o tem nie opowiadajcie — pogroził wszystkim — a jeżeliby jaki nieznajomy wypytywał — mówcie, że na zarobki poszli...
Józefa powróciła od Damulisa do domu, jeżeli nie weselsza, to znacznie spokojniejsza. Rzewnie jej było, bardzo rzewnie. Ale czuła, że serce już nie tak boleśnie kołacze się w piersi.
— Może nic tak strasznego w tem niema — wspomniała słowa Damulisa.
— Przecie on — myślała — człowiek stary, dużo widział i przeżył — nie może mylić się... Może potem wszystkim będzie lżej i lepiej żyć?...
Te słowa, jak ręka matki, pogłaskały Józefę po sercu...
Przeżegnała się i usiadła do śniadania... Pierwszy raz sama jedna!... Na rzęsach błysnęły łzy... Ale jadła...
Po śniadaniu chyżo wzięła się do codziennej pracy...


Był sam środek lata. Przyszły deszcze i ludzie porzucili żyto, popychali się w chatach i nie wiedzieli, co mają robić: kobiety przyniosły brzozowych gałęzi i wiązały wieniki, a mężczyźni kręcili się koło zabudowań i płotów sami, niezadowoleni... Wszystkim chodziło o żyto, a tu drobny deszczyk, jak na złość już który dzień pada...
Józefa przyniosła ze świrenka płótno. Poszukała nożyc, nici, igieł i usiadła na łóżku pod oknem. Mierzyła płótno i rozcinała. Chciała bieliznę szyć swemu Piotrowi.
Gdzie on teraz, biedaczysko, tłucze się po szerokim świecie?... może głodny i oberwany? I niema komu go pożałować, serca uspokoić...
Tak myślała Józefa, wspierając się na białem płótnie.
Od samego Piotrowego wyjścia niewymownie bolało ją serce. Często taki niepokój ją trawił, że nie wiedziała, gdzie się podziać: nocami nie spała, miejsca sobie nie znajdowała. Całymi dniami czekała na męża, myśląc że ją choć na krótko odwiedzi. Ale tyle już czasu przeszło, a jego nie było, i żadnej wiadomości o nim nie miała.
— Może już nie żyje? może raniony gdzie męczy się?...
Od tych myśli schudła i poczerniała, nigdy nie pokazywała nikomu wesołego oblicza. Zmieniła się, jak się zmienia ładna georginia od jesiennego szronu. Nic ją nie obchodziło, nikomu nie wierzyła. Zapomniała słowa Damulisa, które jeszcze tak niedawno lubiła sama sobie powtarzać, od których ciężkie jej myśli rozjaśniały się... Jednego pragnęła: zobaczyć w jakikolwiek sposób swego męża. Jego tylko obraz nosiła w swej piersi...
Chociaż ręce białe płótno trzymały, równy ścieg prowadząc, jednak jej dusza daleko-daleko była — tam, gdzie stare sosny smutnie szumiały, chroniąc powstańców swym cieniem od oczu nieprzyjaciół. Pragnęła być z nimi razem, ujrzeć swego Piotra — zmęczonego i zbiedzonego, spokojnym snem śpiącego pod drzewem: siedziałaby obok niego szczęśliwa, trzymając na kolanach biały węzełek.
— Uszyję bieliznę i pójdę szukać Piotra. Jedzenia jemu zaniosę... Choć raz do swej piersi przytulę... z nim umrę... — tak marzyła.
Nie poczuła i nie zobaczyła, jak weszła do chaty stara, nieznajoma żebraczka i, pochwaliwszy Boga, usiadła na końcu ławy, odmawiając pacierz.
Wtedy dopiero podniosła zdziwione oczy, kiedy, po odmówieniu pacierza, staruszka ciężko-ciężko westchnęła i żałosnym głosem zaczęła prosić:
— Zlituj się, gosposiu, daj mięsa kąseczek, mleka kropelkę...
— A skąd wy? — spytała Józefa, widząc nieznajomą.
— Z daleka córeczko, z Sz-kiej parafii... U nas teraz strasznie chodzić, to wybrałam się, żebrząc, w te strony...
— A dlaczego u was tak strasznie? — spytała Józefa, ciekawie patrząc na żebraczkę.
— I, koteczko, w naszych stronach tyle teraz Kozaków i Polaków, że i przejść nie można. Wszystkiemi drogami włóczą się; spotkają — żadnego człowieka spokojnie nie przepuszczą. Jednym dogodzisz, drugim krzywda: tak i nie wie człowiek czego się trzymać. A i naszych ludzi dużo do Polaków ucieka. Tylko co z tego? Złożą młode swe głowy, a bieda jak była, tak i pozostanie.
— Staruszko, czy powstańcy dobrzy ludzie? — drżącym głosem spytała Józefa.
— Nieźli, koteczko, oni bidzie, nieźli. Może dobra nam, biedakom, życzą. Przecie oni i głód cierpią, i swoje głowy kładą, chowając się po lasach. Tylko że oni nie zwalczą tych Rosyan, nie; a potem tamci jeszcze gorzej będą uciskali ludzi ze złości...
— A co, jeżeli zwalczą?... Przecie wtedy, staruszko, wszystkim byłoby lepiej żyć?!...
Spojrzała Józefa błyszczącemi oczyma na żebraczkę. Zdawało jej się, że tylko od niej mogła rzeczywistej prawdy dowiedzieć się.
— Lepiej, to lepiej — odezwała się staruszka — tylko nic z tego nie będzie. Przecie przed trzydziestoma laty też było powstanie, — nic nie zrobili. A ile wtedy Rosyanie ludzi rozstrzelali, ilu wywieźli — i panów i chłopów, strasznie wspomnieć... I teraz tak będzie...
I zaczęła opowiadać, jak to przed trzydziestu laty było. Jak panowie powstali, jak lud namawiali, żeby szedł na Rosyan, i jak nieszczęśliwie wszystko się skończyło. Opowiadała, co sama pamiętała i co od drugich słyszała, — wszystko, co przez swoje długie życie widziała i odczuła. Opowiadała, jak stary człowiek opowiada, który mało spodziewa się od życia i rozgląda się naokoło bez nadziei.
Józefa słuchała staruszki, a ciężki kamień zaległ jej piersi. Dała jej jeść, przyniosła kawałek mięsa, pragnąc choć jedno uspokajające słowo od niej usłyszeć. Zdawało się jej, że, chodząc po ludziach, żebraczka musiała wiele o powstańcach wiedzieć, — może widziała ich, może wie co o Piotrze... Nie wiedziała, jak o to zapytać: bała się przemówić, żeby czego niepotrzebnego nie powiedzieć.
Żebraczka tymczasem jadła i zwolna opowiadała:
— ...Do Wilna cesarz przysłał teraz nowego władcę... Jenerał-gubernator on się zwie, czy jakoś inaczej... Straszny podobno człowiek, jak zwierz. Ani Boga nie boi się! Naszego biskupa zbeształ i sklął. Dwóch księży kazał rozstrzelać... Rozstrzelał on ich, koteczko, za to, że jakieś pismo ludziom w kościele przeczytali... Tak i rozstrzelał we środku miasta... w samo południe, żeby wszyscy ludzie widzieli... Nikt tego nie spodziewał się... Powiadają, że sam wielki archirej rosyjski szedł prosić, ażeby księży nie strzelał, Boskiem imieniem groził, żeby takiej strasznej rzeczy nie robił... To ten władca kiedy krzyknął na archireja: »Ja, powiada, robię, co chcę, Boga nie boję się; kto wie, powiada, gdzie ten Bóg jest — ja Jego nie widziałem, a ty czy widziałeś?...« Tak i powiedział... Straszny człowiek! Kiedy mówi, to jak wół ryczy... Teraz, jak tylko kogo złapie, zaraz każe rozstrzelać, albo powiesić... Źle, koteczko, teraz żyć, a co dalej będzie, jeden Pan Bóg wie...
Józefa siedziała blada, z rozwartemi oczyma... W jej uszach dźwięczały słowa:
— Idź, ratuj swego męża...


Przeżegnała się, wzięła biały węzełek w rękę i wyszła z domu. Nie szła ulicą na gościniec, ale skręciła za zabudowania, przez ogrody w pole, żeby nikt nie zobaczył. Jak gdyby bała się, żeby kto jej nie powstrzymał, nie zawrócił z drogi. Przeszła przez żyta i jarzyny i tylko wtedy wydostała się na gościniec. Ciężko dysząc, obejrzała się, czy jej kto nie widzi. Stanęła, jak gdyby chciała odpocząć; potem spojrzała w stronę, gdzie las zielenił się, i prawie zaczęła biedz z bijącem sercem. Chciała prędzej wejść do lasu: tam nikt jej nie zobaczy, nie powstrzyma. Czego ona bała się, sama dobrze nie rozumiała: czy swoich ludzi, czy Kozaków, czy kogo innego — błędnego i nieznajomego. Tylko czuła, że serce mocniej uderza i nogi trzęsą się. Nie wiedziała, co ją czeka w lesie: czy nieszczęście, czy uspokojenie serca; może ujrzy Piotra i znów będzie szczęśliwa, jak niegdyś...
Józefa słyszała od żebraczki i ludzie we wsi powiadali, że w tym lesie obecnie ukrywają się powstańcy, że ich napewno widzieli. Gdy usłyszała o tem, nie mówiąc nikomu ani słowa, wzięła dwa sery, słoniny, kawał chleba i nieco bielizny — zawiązała to wszystko w białą chusteczkę i wyszła... pokryjomu od wszystkich.
Wspomniała opowiadania staruszki-żebraczki, i w uszach jej znów zadźwięczały słowa:
— Idź, ratuj swego męża.
Jak ona może swego męża wyratować, tego nie wiedziała. Jedno tylko czuła, że musi iść, jego szukać...
Mile szemrał stary las, kiedy Józefa weń weszła. Szła cicho, nadsłuchując. Niepojęty lęk ogarniał ją. Sama jedna... w lesie, i ani jednego żywego głosu. Nie odzywał się zając, nie śpiewały ptaki, które tak uspokajają człowieka. Tylko szemrały drzewa, kołysząc gałęzie... Józefa zaczęła lękać się odgłosu swoich kroków. Trzask suchej gałęzi przerażał ją, jak sarnę. Jednak szła naprzód, dodając sobie odwagi myślą o mężu. Wtem coś głośno zastukało w pobliżu i zamilkło... Znów zastukało... Westchnęła, zrozumiawszy: to dzięcioł kuł w drzewo. Z uczuciem ulgi odetchnęła, uspokojona. Szła teraz raźniej, rozglądając się na wszystkie strony. Lecz nagle usłyszała znów odgłos, którego na razie zrozumieć nie mogła. To już nie kucie dzięcioła w drzewo: jak gdyby sto pralników w ziemię waliło — prędko, rytmicznie...
— Kozacy jadą! — szepnęła Józefa.
Z szybkością błyskawicy skoczyła w bok i schowała się w gęstej olszynie.
— Jezus, Marya, Józefie święty!... — szeptała cicho, przyciskając do serca drżące ręce.
Tętent szybko zbliżał się...
W oka mgnieniu zadudniało, zachlapało, i tuż przeleciała wielka gromada strasznych jeźdźców. Byli to Kozacy. Józefa tylko zdążyła zobaczyć wzniesione do góry długie piki. Jak huragan, znikli z jej oczu i ucichli...
Westchnęła z ulgą i wyszła z krzaków olszyny. Ale nie miała odwagi iść gościńcem. Lękała się znowu spotkać kogokolwiek. Teraz zdawało się jej, że cały las pełen Kozaków, że za każdem drzewem czatuje ktoś na nią i chce ją zgubić. Szła lasem, sama nie wiedząc dokąd. Za chwilę znalazła się na pięknej łączce. Nigdy tej łączki przedtem nie widziała. Zdziwionemi oczyma spojrzała w stronę i cicho krzyknęła z przestrachu. Obraz, który tak blizko siebie zobaczyła, wszystką krew spędził jej do serca. O pięć kroków, pod drzewem, siedział Rosyanin-żołnierz i pił wódkę z butelki. Był już zupełnie pijany i mruczał sobie coś pod nosem. Obok niego leżała na ziemi skórzana torba i... kura z ukręconą głową. Widocznie był w takim stanie niepoczytalności, że ani »Polaków«, ani swoich zwierzchników nie bał się.
Gdy usłyszał krzyk, ociężale podniósł pijane oczy i chwycił za torbę, jak gdyby szukał oręża. Ujrzawszy zaś kobietę, zdziwił się. Przetarł oczy, jak gdyby jeszcze nie wierzył. Uśmiechnął się...
Padażdi, ja siczas... siczas... — mruczał, podnosząc się z ziemi.
Józefa, na jego widok, upuściła zawiniątko i zaczęła uciekać.
Rzucił się za nią, chwiejąc się:
— Nie bojsia... niczewo... ja tiebia pocału... Czort! — nagle zaklął, zawadził o coś nogą i rozciągnął się na ziemi.
Wsparł się na rękach i obejrzał się. Zobaczył pod nogami zawiniątko. Uśmiechnął się, wziął je i rozwiązał. Radość rozjaśniła mu twarz. Chwycił obiema rękoma ser i zaczął jeść. Widocznie był głodny, gorzałka go trawiła.
Ale Józefa już tego wszystkiego nie widziała. Biegła, nie odwracając się. Zdawało się jej, że żołnierz wciąż ją goni, mrucząc. Sama nie wiedziała, jak znalazła się blizko domu, w żytniem polu. Tak była wystraszona, że nie poznała od razu ani swego domu, ani wsi. Rozglądając się, nagle drgnęła: ujrzała z za zabudowań wyjeżdżającego Kozaka, potem — drugiego, trzeciego... Cała wieś była ich pełna. Zaczęła nadsłuchiwać. Usłyszała jakieś głosy, jak gdyby płacz czy krzyk.
— Boże!... — zajęczała nieszczęśliwa, załamując ręce.
W pobliżu stały mędle żyta. Tam schowała się przed Kozakami...
Długo siedziała, cała drżąca. Widziała, jak Kozacy wyjechali ze wsi gościńcem. Jednak nie śmiała wychodzić ze swojej kryjówki. Dopiero o zmroku wylazła z pod mędla i, skradając się, jak złodziej, weszła do wsi. U Damulisa świeciło się. Niezmiernym lękiem zdjęta, cicho wsunęła się do sieni i rozwarła drzwi...
Na łóżku leżał napół-żywy Damulis. Głowa i twarz cała spuchnięte, tak był zbity i potłuczony, że nie sposób było poznać człowieka; koszula przylgnęła do ran... Leżał, jak martwy. Tylko czasami wyrywały się z piersi ciche a bolesne westchnienia. Matka i córki klęczały wszystkie i, rzewnie płacząc, modliły się. Płonęła gromnica...
— Boże, za co jego tak? za co? — krzyknęła Józefa, klękając przy łóżku.


Przyszła jesień, smutna, nieszczęśliwa. Blakły zielone liście drzew, blakły jednocześnie i barwne marzenia biedaków. Zawiał surowy wiatr północny i razem z liśćmi rozmiótł najgorętsze nadzieje, — rozmiótł i wdeptał w błoto nogami wrogów wolności. Znikł ostatni cień szczęścia, rozwiał się, jak dym w powietrzu. Błędny upiór rozpostarł nad całym krajem swe skrzydła, zapuszczając głęboko w ludzkie piersi ostre pazury. Palili wioski, strzelali, wieszali i wywozili ludzi z ojczyzny w dalekie wschodnie strony. Nie oszczędzali ani siwych starców, ani chorych kobiet, ani niewinnych małych dzieci. Cały kraj stał się więzieniem. Nikt nie był pewien jutra, nie wiedział, kładąc się spać, czy wstanie wolnym. Płacz i bolesne jęki rozlegały się wszędzie. Wszyscy kładli głowy pod topór. Tylko niewielka garstka powstańców jeszcze śmiało walczyła z ciemiężycielami, wyczekując końca...
Józefa ogromnie zmieniła się. Nie była to już owa ładna kobieta, której oczy, jasne jak gwiazdy, tak jeszcze niedawno zmęczonemu mężowi dodawały mocy. Oczy straciły blask, twarz poczerniała. Ani nadziei, ani szczęścia już nie było. Błąkała się po domu, jak cień, bez celu. Nic nie pozostało, co mogłoby ją jeszcze obchodzić. Odebrano jej największy skarb, i nie spodziewała się już, aby go jej zwrócono. Wieści dochodziły coraz smutniejsze: tego powiesili, tamtego wywieźli... Wieści te napełniały ją trwogą. Nie tylko że z wioski bała się wyjść, ale lękała się pozostać sama w chacie. Co wieczór chodziła teraz do Damulisów, gdzie jakoś bezpieczniejszą się czuła. Starego Damulisa już nie było... Nie wytrzymał: w sześć tygodni umarł z ran. Same kobiety pozostały. Z niemi dzieliła się Józefa nieszczęściem: to samo nieszczęście skojarzyło je jednym węzłem...
Pewnego wieczora, gdy tak wszystkie siedziały, naraz rozwarły się drzwi i do chaty wszedł jakiś człowiek — obdarty i zbiedzony. Pochwalił Boga głuchym głosem, podbiegł i objął nogi starej Damulisowej.
— Kazio!... — krzyknęła matka, poznając syna.
Objęła za głowę, do piersi tuliła.
— Boże, Boże!... jeszcze żywy!... — płakała, jak gdyby nie wierzyła.
To głaskała szorstkie włosy syna, to patrzyła mu w oczy.
— A gdzie Antoni?!... — spytała przestraszona.
Milczał. Ciężko było prawdę powiedzieć, serce matki zranić.
— Zabili go... — wybełkotał, odwracając się.
I zaczął opowiadać, jak to było: jak oni ostatni raz, obdarci i głodni, niedaleko stąd walczyli z Rosyanami; jak widział brata nieżywego na ziemi i Banisa, wziętego przez Rosyan do niewoli; jak teraz wszyscy trzej mieli odwiedzić swoją wioskę. Tamci nie doczekali się...
Józefa, usłyszawszy straszną wieść, chwyciła się za piersi i rozpaczliwie zajęczała z wielkiego bólu. Dopiero teraz Kazimierz ją poznał, siedzącą na łóżku, pobladłą, jak śnieg.
— Gdzie Piotr? gdzie?... Co teraz z nim zrobią? — zawodziła, patrząc na Kazimierza błędnym wzrokiem.
Zdawało się, nie wierzyła, że to się stać mogło.
Opowiedział jej, ile sam wiedział. Tyle tylko Józefa zrozumiała, że Rosyanie jej Piotra zapewne do miasta poprowadzili. Nie słuchała utyskiwań Kazimierza, że on ani jednego dnia nie może pozostać w domu, że musi uciekać ze swego kraju, jeżeli nie chce narazić się na rozstrzelanie albo powieszenie... Wyszła od Damulisów, zawodząc...
Chociaż nigdy nie była w mieście, jednak dobrze jeszcze przed wschodem słońca znalazła się na gościńcu, prowadzącym do miasta. Droga była prosta, znana... Trzy mile. I bez rozpytywań mogła trafić.
Przed śniadaniem szła już ulicami miasta, lękliwie rozglądając się na wszystkie strony. Wysokie, o wielu piętrach domy ciągnęły się bez końca z obu stron; szerokie, równe jak stół ulice były jedna od drugiej ładniejsze. Ale Józefa nie patrzyła na to, chociaż innym razem wszystkie te dotąd niewidziane rzeczy wydałyby się jej cudem. Patrzyła na ludzi, co krok spotykanych, jak gdyby oni mogli przyjść jej z pomocą, albo udzielić wiadomości o mężu. Jej zdawało się, że wszyscy wiedzieli o Piotrze, uwolnić go mogli. Tak pragnęła ich zapytać, poprosić... Nie śmiała jednak... Wszyscy oni byli panowie, tacy wielmożni. Czekała, czy oni sami czasem nie spytają jej, poco do tego miasta przyszła i tak żałośnie patrzy na wszystkich... Ale nikt na nią nawet nie spojrzy: wszyscy swojemi sprawami byli zajęci. Oto przeszły obok trzy takie ładne, jak obrazki, panie. Nie zauważyły wieśniaczki, chociaż tak rzewnie na nie spojrzała.
— Boże, ile tu państwa!... jacy ładni! — dziwiła się Józefa, przystając, nie wiedząc, gdzie się podziać.
— Czego tu się rozglądasz? — zapytał oberwany »pan«, widocznie stróż domu.
Józefa drgnęła, ale gdy zobaczyła, że na nią patrzy, ucieszyła się i spytała nieśmiało:
— Czy pan nie wiesz, gdzie jest mój Piotruś?...
— Piotruś?!... Czy to twój mąż?
— Mąż, mąż! — radośnie zawołała Józefa.
— Może jaki powstaniec?! — złośliwie zaśmiał się stróż. — Idź tam — znajdziesz...
Wskazał ręką. Józefa chciała jeszcze go o coś zapytać.
— Idź, idź! tu nie wolno stać... zabroniono! — krzyknął na nią.
Poszła ulicą, zalękła, ze spuszczoną głową. Widziała, że w tę stronę dużo ludzi śpieszy. Jak gdyby wszyscy coś zobaczyć chcieli i bali się spóźnić. I ona zaczęła śpieszyć się. Niebawem skończyła się ulica. Ujrzała wielki, obszerny plac. Na tym placu zobaczyła Józefa tłum ludzi, dokoła stojących. Żołnierze ze strzelbami i błyszczącymi »sztykami«, panowie z gwiazdami na czapkach, ładne ubrane panie i... ludzi, ludzi niezliczone tłumy. Wszyscy milczeli... Pośrodku placu stały wysokie słupy z poprzecznicami...
Przystanęła zdziwiona, nie wiedząc, co ma robić. Lecz widząc, że wszyscy idą w tę stronę, podbiegła do tłumu. Nogi uginały się, ledwo że oddychała.
— Ile tu państwa!... jacy ładni!... — szeptała zdziwiona.
Naraz spojrzała na słupy.
Krzyknęła dzikim głosem, straciła przytomność i upadła na ziemię...


Ledwo wygrzebała się z choroby. Gdy odzyskała pamięć, nie mogła zrozumieć, gdzie jest. Leżała w jakimś pokoiku; nieznajomych ludzi widziała. Niemłoda, biało ubrana kobieta przysunęła się do niej i coś pieszczotliwie mówiła. Ale ona jej nie rozumiała... Nie mogła zebrać rozproszonych myśli. Pamiętała jak przez sen, że szła do miasta, że błąkała się po ulicach... Ale co dalej było, zapomniała. Przyczyny i wątek nie wiązały się w jej mózgu. Obrazy przeszłości wydawały się jej rozsypanymi ładnymi kwiatami: widziała tylko pojedyncze płatki, nie sam kwiat. Teraźniejszości nie rozumiała... Czuła tylko wielką słabość ciała; bolał ją grzbiet, nogi stały się ciężkie, jak kamień, i nie mogła się ruszać.
Patrzyła błędnym, bez wyrazu wzrokiem...
Tylko jeden raz jak gdyby promyk przytomności błysnął w tych oczach. Jak gdyby coś sobie przypomniała i usta jej zaczęły drgać...
Zobaczyła biało ubraną kobietę, dobrotliwie patrzącą na nią.
— Czy nie wiesz pani, gdzie jest mój Piotruś? — szepnęła Józefa, wpatrując się w pielęgniarkę.
Chciała poruszyć się, ale zajęczała boleśnie...


Ciało wyzdrowiało, ale nie duch. Pamięć zmąciła się... Józefa nie czuła swego położenia tak, jak to zdrowy człowiek odczuwa. Gdy jej powiedziano, że urodziła nieżywe dziecko i przeleżała kilka miesięcy w łóżku — nie zmartwiła się, okiem nawet nie mrugnęła; najmniejszy wyraz smutku czy lęku nie odbił się na jej twarzy. Gdy władze rosyjskie dowiedziały się, kto ona, i uwięziły ją — nie opierała się i nie płakała. Tylko jęczała, jak męczone bydlę, gdy ją bili, turbowali i poniewierali jej ciało... Nie poznała nawet Damulisowej z córkami, wtrąconych także do więzienia; nie rozumiała ich krzyku i płaczu, gdy one, żegnając się na zawsze ze swą ojczyzną, znikły za ścianami więzienia...
Władze wypuściły ją, jako waryatkę — nieszkodliwą. Uznały, że nie warto wywozić jej z ojczyzny: wiedziały, że ona kary nie zrozumie, goryczy wygnania nie odczuje. Kazały dostawić ją do rodzinnej wioski.
Ale na ziemi Józefy siedział już Rosyanin. Ona sama została komornicą-żebraczką. Marzenia o szczęśliwem pożyciu z mężem, o dzieciach i ogrodzie znikły, jak sen. Szczęście, że tego już nie czuła; chociaż ciało cierpiało, jednak umysł i uczucia drzemały.
Od tego czasu dobrzy ludzie ją żywili. Co tydzień, prowadzona przez jakąś dziewczynkę, chodziła z chaty do chaty swojej wsi i zbierała do torebki żywność. Czasem, gdy umysł rozjaśniał się, chodziła sama jedna. Gościnni sąsiedzi zawsze pamiętali o niej. Jeżeli u kogo był bal, wesele czy chrzciny — gospodyni kładła do woreczka rogoisza, mięsa czy twarogu z masłem, wołała swoją córeczkę i mówiła:
— Idź, zanieś to Józefie.
Jeżeli wypadało jakie większe święto czy Wielkanoc — znów wszystkie matki posyłały swe małe dzieci z bułką, czy parą malowanych jaj do Józefy. Kobiety dawały jej bieliznę i ubranie. Gdy kto ujrzał ją przez okno przechodzącą z torebką, mawiał:
— Oto nasza Józefa idzie...
Tak żyła między sąsiadami.


Dziesiątki lat przeszły. Ludzie rośli, korzystali z życia, a gdy się zestarzeli — umierali. Niejedna rówieśnica Józefy doczekała się wnucząt, nawet opuściła już ten świat i zasnęła wiecznym snem w szarej ziemi. A ona jeszcze żyła. Pozostała między młodszemi sama jedna, jak suche drzewo w zielonym lesie. Nowe pokolenia nie tak, jak ich rodzice, kochali Józefę, mniej o nią dbali. Często cierpiała głód, brakło jej ubrania. Chodziła oberwana, zdrętwiała od zimna. Zaczęli nie znosić jej ci, u których mieszkała kątem: mniej jedzenia przynosiła dla nich od ludzi. Całą zimę przesiadywała za piecem. Na wiosnę czuła się jakoś lepiej: nie plątała się ludziom w chacie między nogami, mniej jej nienawidzili i rzadziej ją łajali. Chodziła sobie swobodnie po polach. Włóczyła się nad rzeką i po borze, gdzie w letniskach dużo państwa mieszkało. Chodziła błędna i nieszczęśliwa, szmatami przykrywając wyschłe ciało; chodziła, jęcząc, podpierając się kijem, niosąc na swych barkach wielki-wielki ciężar lat. Widok jej budził dziwny niepokój serca...
Gdy widziała ładnie ubrane i szczęśliwe osoby, kręciła z podziwu głową, coś sobie jakby przypominała i szeptała posiniałemi wargami:
— Ile tu państwa!... jacy ładni!...
Albo rozglądając się błędnym, martwym wzrokiem, pytała:
— Czy nie wiesz pan, gdzie jest mój Piotruś?...
Czy rozumiała ona sama to pytanie? czy pamiętała jeszcze swego nieszczęśliwego męża? Czy spodziewała się po śmierci ujrzeć go?...
Jeden Bóg o tem wie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonas Biliūnas i tłumacza: Kazys Puida.