Czerwony kogut (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor zbiorowy
Tytuł Czerwony kogut
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
CZERWONY KOGUT
JAK LIŚĆ JESIENNY. — JAN WINGIS. — CZŁOWIEKU, CZY NIE WIDZIAŁEŚ? — HOMO SAPIENS. — GOŚCIE. — KRZYWDA. — PRZERWANA IDYLLA. — GIRNIKAS PASZAKARNIS. — SMUTNA BAJKA.
□ NOWELE LITEWSKIE □
W TŁÓMACZENIU KAZIMIERZA PUIDY
Z PRZEDMOWĄ JÓZEFA WEYSSENHOFFA
NAKŁAD G GEBETHNERA I SPÓŁKI W KRAKOWIE
NEW YORK □ THE POLISH BOOK IMPORT. CO , INC.


▭▭ DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE. ▭▭
1913

PRZEDMOWA.

Są to najnowsze plony młodej literatury litewskiej, spolszczone przez samych autorów[1], a zatem antologia, dokonana przez Litwinów własnemi ich siłami i własnym wyborem, niby snop tegoroczny, użęty i podany Polakom przez życzliwe ręce bez zamiarów politycznych, a tem mniej bojowych, poprostu z sąsiedzkiej, pobratymczej przychylności. To zdarzenie, może pierwsze w polskiej literaturze spółczesnej[2], zasługuje na gorące poparcie ze strony społeczeństwa polskiego. Tłómaczę tu w każdym razie pogląd, który mnie skłonił do specyalnego zajęcia się tym pomnikiem nowego prądu literackiego.
Wszystkich rodowitych Litwinów, zarówno piękny i dobry lud uprawiający ziemie swe dziedziczne, jak i wywyższonych przez kulturę szermierzy młodej Litwy, oczywiście tylko szczerych i uczciwych, uważam za swoich, za współdziedziców wielkiej, chrześcijańskiej i owocnej dla obu narodów idei, na którą się przodkowie nasi, Polacy i Litwini, zdobyli. Mimo wszelkie zatargi, zupełnie nowe, należymy jedni do drugich przez całą sieć nierozerwalnych związków, zadzierzgniętych nie tylko przez akta i umowy historyczne, lecz przez wiekowe zgodne spółżycie. Chwałą Litwy są ogromne z jej łona dobyte plony kultury polsko-litewskiej, niech na tę samą chwałę rosną dobytki nowej kultury czysto litewskiej, a więc i nowonarodzone piśmiennictwo litewskie. Z serca mu życzę świetnego rozkwitu.
Pomijając już tutaj nawoływanie, że Polacy na Litwie powinni lepiej, niż dotychczas, posiąść język litewski, pomódz nawet do naprawy tego szacownego narzędzia mowy ludzkiej, srodze jeszcze zardzewiałego — ogół polski nie zechce dzisiaj traktować nową literaturę litewską, jak bylejaką obcą; jest to przyrost krajowy, co najmniej zaciekawiający. Poznawać się nawzajem, do głębi swych uczuć, zaczynów twórczych i dążeń — to dla Polaków i Litwinów najpilniejsze zadanie, najdzielniejszy też balsam na złagodzenie zgubnej i bodaj efemerycznej waśni, pochodzącej w znacznej części z braku wymiany myśli między inteligencyą polską i litewską.
O treści niniejszego tomu powiem mało, bo przyznaję się ze wstydem do bardzo niedostatecznej znajomości całokształtu literatury litewskiej. Wyprowadzać ogólniejszą jej charakterystykę z ułamka, który tutaj czytelnikom polskim zostaje podany, byłoby niebezpiecznie. Jednak szereg ten zestawił p. Kazimierz Puida, wybitny przedstawiciel tej literatury, z utworów pisarzy nieco starszych i najmłodszych; ufać mu należy, że wybrał rzeczy znamienne, z których uważny czytelnik może zanotować pewne rysy wspólne.
Z małym wyjątkiem treść tych nowel wzięta jest z życia istot przez los upośledzonych: zahukanego parobka (»Czerwony kogut«), umierającej wyrobnicy (»Jak liść jesienny«), zagłodzonego dziecka (»Homo Sapiens«), zdradzonego męża (»Goście«), chłopa, który dlatego, że go nikt nie kocha, staje się zbrodniarzem Krzywda«) — wogóle opowieści są o ludzie wiejskim, pierwotnym. Jedna tylko nowela pani Szatrijos Ragana, p. t. »Przerwana idylla«, osnuta jest na zderzeniu usposobień kosmopolitycznego eleganta i zadomowionej na Litwie, gospodarnej obywatelki ziemskiej. Ładne zaś opowiadanie p. W. K. Raczkowskiego »Girnikas Paszakarnis« uderza w ton poetycznej legendy ludowej. Naogół jednak z utworów tych wieje niezadowolenie z zasad urządzeń społecznych i smutek nieco pokrewny nastrojom literatury rosyjskiej i pewnego odłamu pesymistycznej literatury polskiej. Możnaby nawet rozpisać się o tych wpływach na młode utwory Litwinów.
Osobne miejsce w zbiorze zajmuje nowela pana Jana Bilunasa »Smutna bajka«, której »smutek« płynie ze wspomnień historycznych polsko-litewskich z przed lat pięćdziesięciu. Aczkolwiek polski autor inaczejby może oświetlił ówczesną tragedyę narodową, jednak litewska nowela daje nieznane zgoła w druku powiadomienia o psychologii ludu litewskiego z owej epoki.
Wszystkie te opowiadania przenoszą czytelnika polskiego w nieznane dziedziny i stosunki, snuje się bowiem wątek z wnętrza chaty litewskiej, tak mało znanej Polakom, nawet odwiecznym mieszkańcom Litwy. Wprawdzie oświetlenie życia włościan litewskich przez poczet autorów tutaj zebranych jest nieco jednostronne, przesiane przez pryzmat niedoli, złego losu, »krzywdy«. Są przecie inne objawy życia, nawet włościan litewskich, pogodniejsze, szczęśliwsze. Kto zna ten lud zasobny, spokojny i poetyczny, mieszkający w jednej z najpiękniejszych ziem dawnej Rzeczypospolitej, wie, że z jego bytu można wysnuć i jasne obrazy, opromienione pogodą pól i serc, wiarą w lepszą przyszłość włościanina. Ale zebrało się tu grono utworów raczej gorzkich, choć nieraz silnych i pobudzających do rozrzewnionego myślenia. Nie zamierzam czynić autorom zarzutu z tego, że zapatrzeni są w mroki i nędze życia. Nie patrzą przecie na te nędze z lubością, co byłoby grzechem przeciw społeczeństwu, lecz z męką i oburzeniem, częstokroć płodnemi w czyny zbawcze. Takie zresztą na pierwszy raz dobrały się głosy Litwinów do nas wysłane; takim się pilnie przysłuchajmy.
Mniej bacznego czytelnika chciałbym ostrzedz przed wrażeniem powierzchownem i sądem zbyt pośpiesznym. Styl i język polski tłómaczeń nie są na wysokości nowożytnego wyrobienia sposobów pisarskich, także nie na wysokości oryginałów litewskich. Trzeba zważyć, że jest to pierwszy wysiłek autorów przetłómaczenia swych myśli, poczętych w języku przyrodzonym, na język polski; że, jeżeli w przekładzie brak łacińskiej elegancyi polszczyzny, natomiast tok myśli autorów wyłożony tu jest przez nich samych, styl ich zajmujący przez swą etniczną odrębność. Do oceny więc tych przekładów należy stosować miarę nie absolutną, szkolnie estetyczną, lecz specyalną. Dla języka, w którym się tłómacz dopiero doskonali, trzeba mieć wyrozumiałość; jego zamiarom objawienia polskim czytelnikom tajników dusz rozbudzonej Litwy — należy się serdeczne przyjęcie i poszanowanie.

Józef Weyssenhoff.

KAZYS PUIDA
CZERWONY KOGUT

I.

— Stój, psia jucho!... jak cię gwizdnę po mordzie, odechce ci się żartów! — surowym, lecz niezbyt groźnym głosem zawołał Klimka na młodą klacz, którą wepchnął w hołoble.
Kasztanka bawiła się z nim, jak zwykle na paszy, i chwytała wargami to za rękaw, to za czapkę, nie pozwalając okiełznać się.
— Sprawiaj się, drągu, prędzej! — wołał gospodarz, Matas, stając we drzwiach i cmokcząc fajkę. — Przez ciebie jeszcze do kościoła spóźnimy się...
Klimka coś odmruknął przez zęby nienawistnie i nie śpieszył się, choć gospodarz z żoną czekali na brykę.
Okiełznał wreszcie klacz, zajechał podedrzwi, zarzucił lejce na płot i, usiadłszy na leżącym na uboczu kamieniu, kręcił papierosa.
Wgramoliwszy się do bryki, Matas nakazał szorstkim głosem parobkowi:
— Napój gniadego, pamiętaj...
Klimka zerknął na niego rozgorączkowanemi oczyma i odparł:
— Mogłeś nie frasować się...
Siedział sam jeden w pustem podwórku, palił papierosa i rozglądał się leniwem wejrzeniem naokół.
U odryny leżała kupa tegorocznego siana, którego nie zdążyli w sobotę uprzątnąć. Klimka wybrał sobie miejsce, wyciągnął się i wkrótce zasnął.
Ledwo pół godziny upłynęło, poczuł naraz, że go ktoś budzi. Otworzył omdlałe powieki i zaraz je przymrużył, bo promienie wzeszłego słońca świeciły mu prosto w oczy.
— Janeczku!... Janeczku!... — budził go kobiecy głos.
Klimka usiadł, przeciągnął się i niezbyt delikatnie zapytał:
— Jakiego licha?...
Magdzia, jedynaczka gospodarska, zmieszała się. Naumyślnie powiedziała rodzicom, że wybiera się do innego kościoła, żeby jej tylko z sobą nie zabrali, żeby tylko pozostać w domu bez wiedzy rodziców.
— Ja myślałam...
— Dlaczego nie poszłaś do kościoła? — zapytał Klimka.
— Wyszłam — jak gdyby usprawiedliwiała się, jak gdyby skarżyła się Magdzia — lecz zawróciłam... chciałam z tobą pobyć — przyznała się nareszcie.
To jej przyznanie się złagodziło trochę nastrój Klimki i odezwał się już delikatniejszym głosem:
— A jak starzy dowiedzą się?
— To co! pogderzą i tyle.
— Oj nie! Dostaniesz łupki... Ze starym dziś znowu sparliśmy się... Chciał bić, tylko że gospodyni go powstrzymała...
— I czego wy wiecznie kłócicie się?
Klimka milczał. Oczy szybko biegały, jak gdyby czegoś szukając. Nagle zwrócił się do Magdzi i rzekł:
— Powiedz ty swemu staremu, żeby on mnie nie ruszał, a to źle będzie...
— Jakżeż to ja jemu powiem?
— Poprostu powiedz: — Klimka prosi, żeby go nie ruszać, bo może być źle.
— Nie będę mu nic mówiła. On i tak ciągle mnie śledzi, żebym tylko gdzie z tobą nie spotkała się.
— A co, obawia się, żeby jemu kto jedynaczki nie świsnął?
— Nie wiem...
Za ciepło było siedzieć na przypiecku. Magdzia zaprosiła Jana do sadu, a sama pobiegła do świetlicy po zawczasu przygotowany poczęstunek.
Była tu i słodkiej wódki buteleczka, i masło, i kiełbasa, i ser, i ugotowane jaja, i inne przysmaki.
Jan siedział na przeciągu ciepłego letniego wiatru, patrzał na Magdzię, na jej zachody i uśmiechnął się zlekka.
— Poco ty mnie tak bałamucisz? — śmiał się do niej.
Kawowe oczy Magdzi wystrzeliły kilkoma promieniami ku Janowi, karminowe usta uśmiechnęły się same do siebie, twarz oblała się rumieńcem. Coś tam korciło ją wszystko jednym tchem mu wypowiedzieć, wyłożyć, lecz powstrzymała się.
— Kiedy ty dobry dla mnie, to czemu nie mam ciebie ugościć?
— Dobry, dobry, żeby tylko ta dobroć złem się nie skończyła. Ja nie pijak i nie łajdak, ale ze mną krótko: — ty dobrem — i ja dobrem; ty mnie kijem w oczy — ja tobie widłami... Ty mnie dobre słowo — i ja tobie, ale jeżeli chcesz źle ze mną począć, to niedaleko zajedziesz... Jak twój ojciec przyjechał po mnie, ja mu wtedy powiedziałem: — »mnie, gospodarzu, nie będziesz bił, jak innych biłeś«... A poco on wziął mnie do służby? — wracał Klimka do najważniejszej kwestyi. — Ja się nie przymawiałem...
— Co tam! — uspokajała go Magdzia — zakąś lepiej... Zobaczysz, że wszystko dobrze będzie...
— No, tylko dyabli korzyść z tego dobra będą mieli — nie poddawał się Klimka.
— Nie skacz tak do oczu — poradziła mu ona — to i ojciec zamilknie.
Klimka podniósł na nią oczy, popatrzył i pomyślał:
— Nie skacz!... A może mam się twemu ojcu poddać, żeby mną tak orał, jak drugimi orze?... Niedoczekanie! Nikt mi panem nie był i nie będzie... Nie podobam się — dziś mogę odejść, nie proszę, aby mnie trzymali, nie przymawiam się... Nie chce w zgodzie żyć — nie trzeba, a ja nie pozwolę siebie bić... Niech on wie — Klimki on palcem nie ruszy, a jeżeli jak — niech go ręka Boska broni!...
— Cóż ty jemu zrobisz? — uderzając w chłopską ambicyę, zapytała Magdzia. Jej zdaniem, ludzie nie na dwa stany dzielili się: na panów i chłopów, lecz na niezliczoną stanów mnogość. O innych stanach nigdy nie myślała, i to jej nie obchodziło, czasem tylko w kościele zapatrywała się na pańskie ubiory. Samo życie wciąż, codzień mówiło jej, że istnieje podział niższego stanu: na gospodarzy i najmitów — białej i czarnej kości chłopów.
Zrządzeniem losu była ona z rodu »białych«, Klimka zaś — z rodu »czarnych«. Samo życie jednak nie tworzyło tego rozróżnienia, tylko długoletnia rolnika-właściciela tradycya, zawarta w swej skorupie, materyalnie lepiej ubezpieczona i cudzą pracą swój dostatek zdobywająca, oderwała się od niemajętnych i stworzyła swojską, chłopską arystokracyę, która z biegiem czasu zaraziła się szlacheckimi przesądami. Nikt tej tradycyi nie szczepił, nikt jej podtrzymywaniem nie zajmował się: ona sama z siebie dobywała swą żywotność i wytrwałość i instynktownie oddziaływała na życie. Najważniejszem źródłem jej wytrwałości był materyalny dostatek, cudzemi rękoma zdobyty.
I we krwi i w pojęciach Magdzi pulsowała owa chłopska tradycya, tylko objawiała się ona w wyjątkowych zdarzeniach życiowych. W stosunku z Klimką dziewczyna niebacznie zdradziła się i zauważyła, jak Klimka na nią patrzał i zdumiewał się. Aby zatrzeć wrażenie, przemówiła:
— Pobijecie się!... ojciec mocniejszy, pobije ciebie. — Przywołując na pomoc siłę kobiecą, skarżyła się: — A Magdzia będzie miała zmartwienie...
Klimka milczał, jakby rozważając jej wywody.
— Lepiej i korzystniej będzie ustąpić, niż zadzierać — przekonywała go.
Klimka pokiwał głową, ale milczał.
— Przecież nam obojgu lepiej być blizko siebie — szeptała Magdzia, umizgając się do niego.
Klimka uśmiechnął się i rzekł:
— Wszak z tego nic nie będzie?
— Z czego? — pytała Magdzia, nie rozumiejąc.
— A z naszego stosunku.
Oczy dziewczyny przesłoniły się nawpół rzęsami, nawpół przejrzystemi łzami. Zerwała długi kaczan szczawiu i gniotła go rękoma, szukając równowagi.
— Ja już dawno chciałem tobie powiedzieć — ciągnął Klimka — że z tego nic nie będzie. Ojciec całymi dniami wrzeszczy na mnie, jak na psa, gania bez przerwy, jak zapędzoną klacz... Żeby tylko co, toby się zaraz porwał do bicia, lecz obawia się, wie, że się nie poddam. — Po chwili dodał: — Ty jedynaczka, stumorgowa dziewczyna, a ja — parobeczek, goły, ni domu, ni rodziny... Ponieważ ty mnie podobasz się i dobra dla mnie jesteś, to muszę ci otwarcie powiedzieć: porzuć ty te głupstwa i nie unikaj tej młodzieży, z której grona ojciec tobie męża wybiera... Ze mną i tak dobrego nic nie zaznasz, a biedy i kłopotów i bez tego dosyć... — Wstał, pocałował szlochającą Magdzię w policzek i poszedł ku stajni mocnymi, powolnymi krokami.


II.

— Poco zamknąłeś źrebaka w stajni, gawronie jeden! — wołał Matas na wiodącego zaprzężone konie w pole, tuż za odrynami, aby bronować.
— Boję się, żeby, skacząc naokoło, nie wpadł na bronę i nie skaleczył się — spokojnym głosem objaśnił Klimka.
— Tak... a źrebak będzie się głodził w stajni... Możesz go w polu dopatrzyć — sprzeczał się Matas.
— Poco ma się głodzić — odpowiedział, nie zmieniając tonu, Klimka — pobronuję i wypuszczę go ze stajni, aby podjadł.
— A jakże!... Wypuszczę... bez potrzeby tylko będziesz mitrężył — gderał Matas i, rozwarłszy stajnię, wypuścił źrebaka.
Klimka nie rzekł nic. Poprowadził konie, zaprzągł do brony i zaczął bronować. Źrebak biegał za klaczą i Klimka ciągle musiał uważać, ciągle zamachem bicza go odpędzać.
W samo południe bronował już koło dołów i miał wyprzęgać konie, gdy nagle usłyszał głos Matasa od odryny:
— Janie, czy słyszysz, Janie! zabronuj doły do obiadu. Po obiedzie trzeba będzie do młyna jechać.
Klimka jeszcze nie dopuszczał źrebaka do klaczy; zatrzymał teraz konie i przypuścił, zarazem zapytał gospodarza:
— A może zapędzić teraz źrebaka do stajni? Już sobie podjadł. Prędzej będę mógł bronować, inaczej wystarczy do podwieczerza.
Matas pomyślał chwilkę i, licho wie przez jakiego czarta kuszony, odrzekł:
— O! pobędzie i w polu... — zawrócił i poszedł.
Jan odpędził źrebaka od klaczy i począł bronować. Syte, wesołe, życiem tryskające stworzenie skakało i biegało po polu, jak gdyby chciało wyskoczyć z własnej skóry. To puści się całym pędem przez pole i zatonie w obłokach wzbitego kurzu, to lotem strzały przymknie ku samej bronie i zaryje się w miękką, rozbronowaną ziemię. Swawolił, młodocianym szałem porwany...
Klimka bacznie uważał na jego swawolenie. Oczy mu świeciły, twarz oblewała się radosnym rumieńcem, gdy źrebak, ogon do góry zadarłszy, niósł się polem. Radował się, jak dziecko, gdy mu udawało się rozkrzyżowanemi rękoma przepędzić go od brony.
Naraz, gdy spuszczał bronę w dół i gdy trzeba było uważać na ostatnią bronę, żeby nie naskoczyła na pierwszą i żeby koni nie skaleczyć, przycwałował źrebak do samej brony, wystawionemi naprzód nogami zaorał się nad skrajem dołu i zwalił się prosto na bronę, bo nogi nie miały twardego oparcia, a ześlizgła nadół ziemia nie powstrzymała jego rozpędu.
Usłyszał Klimka rozpaczliwe rżenie i w okamgnieniu powstrzymał konie, lecz już było zapóźno. Źrebak zwalił się z brony, skoczył na nogi i skarżył się boleśnie. Podbiegł Klimka i ujrzał cały bok zdarty, skóra szmatami wisiała, z zabłoconych ran sączyła się miejscami krew. Źrebak trząsł się cały i jeszcze rzewniej rżał. Wkrótce odezwała się klacz.
Usłyszał to krzątający się na podwórzu Matas i wybiegł za róg odryny zobaczyć, co się stało. Tymczasem Klimka zarzucił pętlę źrebakowi na szyję i wiódł go do domu.
Gdy podszedł do gospodarza, rzekł przekornie:
— Mówiłem: zostaw źrebaka w stajni — nie! zawziął się, jak fluk na słoninę — masz teraz, łataj bok...
Matas aż posiniał ze złości.
— A twoje, parchu, oczy, gdzie były? — wołał, idąc ku niemu.
W Klimkę wszedł przekorny dyabełek i kusił go nie poddać się, stawić się ostro.
— Trzeba było przywiązać za ogon! — wypalił.
— Ty, prosiaku, będziesz jeszcze tu gadał! — zawołał Matas i Klimka nie zdążył obejrzeć się, jak dostał po uchu.
Natychmiast puścił źrebaka, którego ledwo złapał Matas, a sam, zdrętwiały, stał, krwią zalane oczy wparł w gospodarza i rzekł:
— Gdybyś winnego bił, to jeszcze... to możeby ktoś i zniósł to... Lecz teraz... słuchaj, gospodarzu, policzymy się... ja nie pozostanę ci dłużny...
— Poszedł, prosiaku! a nie, to rozciągnę i tą samą pętlą wygarbuję skórę i będziesz miał policzenie się — warczał Matas.
Klimka stał ze spokojną na pozór twarzą i cedził słowo za słowem przez zęby, jak gdyby pragnąc wetknąć je, jak igły, w gospodarza.
— Ja tobie mówiłem, że mnie nie będziesz bił... i nie będziesz... albo...
Nagle zapalił się i nie wytrzymał:
— Co ty cierpisz do mnie?
— Idź do pracy i nie szczekaj! — surowo nakazał Matas.
— Możesz sam kołatać się po tych wądołach, a ja nie będę pracował. — Zawrócił i poszedł, a wiódł go przekorny jego duch na nowe drogi.
Matas wyprzągł konie z brony i całą godzinę zmarnował nad źrebakiem. Czasami wychodził za odrynę spojrzeć na Klimkę, który zszedł z góry, usiadł na wielkim, na brzegu rzeki leżącym kamieniu i pozostał tam.
Naładował gospodarz furę workami ze zbożem, zaprzągł konie, wyszedł za stodoły i zawołał:
— Czy nie pójdziesz tu, leniuchu? Trza jechać do młyna! Czego tam teraz siedzisz?
Klimka milczał. Matas czekał na odpowiedź, a gdy nic nie usłyszał, zawołał ponownie:
— Ruszaj, cielaku, zaraz do domu, a nie, to przyjdę i poproszę...
Nie ścierpiał Klimka i odparł:
— Chodź, chodź, pogadamy! — Wstał i poszedł poza rzeczką na czerniejący w oddali las.
Ta nieoczekiwana i niezasłużona napaść wzburzyła jego duszę. Już przyzwyczajał się po trochu do tego osobliwego porządku, jaki panował w gospodarce Matasa, gdzie wszyscy od małego aż do dorosłego byli łajani i popędzani, gdzie nikt nie wiedział, jak i do czego najpierw się zabrać i gdzie tysiąca ludzi nie wystarczyłoby na wykonanie jednodziennej pracy — tak życie tu rozprzęgło się, rozbiło.
W święta rzadko wychodził z domu, aż Matas zaczął go wypędzać do kościoła, gdy zoczył, że jego jedynaczka sympatyzuje z parobkiem. Lecz Klimka upierał się.
Od tego czasu gospodarz pilniej strzegł córki i co święto zabierał ją z sobą do kościoła.
Klimka pomału odsunął się od wszystkich, żył sam jeden swojem życiem i swymi bólami. Zrzadka, zręcznym manewrem, wdzierała się Magdzia w jego jednostajny byt i mąciła spokój jego myśli. Jednak nie na długo.
W wolnych chwilach doprowadzał siebie do porządku, wchodził na zakreśloną drogę i pchał ciężkie jarzmo najmity w niewiadomą przestrzeń. Jedną tylko myśl pieścił:
— Pójdę... nie pozostanę tutaj... pójdę, gdzie jaśniej, gdzie ludzie w zgodzie żyją...
W chwilach wspomnień żal mu było Magdzi. Nie tyle było żal, ile nie do zniesienia była dlań ta codzienna obłuda. Dziewczę przyzwyczaiło się do niego, może go nawet pokochało, i za to musi cierpieć... To znów uspokajał się i machał ręką na wszystko.
Szedł poza rzeczką, a myśli natrętnemi falami wirowały w największym nieporządku. Wspomnienia bezlitosnego życia budziły się jedne po drugich i tak mieszały się, tak splatały, aż natrętna ich mnogość zaćmiła i tak już niezbyt wyraźną jaźń.
Skręcił na lewo i poszedł do lasu. Zda się, spodziewał się poskromić w niepojętej ciszy leśnej niespokojne myśli, skrzywdzoną duszę pokrzepić i może wymyślić jakie lekarstwo na tę biedę.
Zwalił się na miękką pościel mchu i puścił wodze rozprzężonych myśli. Sam nic nie myślał, tylko zbudzone wnętrze walczyło samo z sobą, szperało w księdze krzywd, jakby wkrótce ktoś miał zażądać sprawozdania z cudzych niedorzeczności i życiowych nonsensów.
A z odmętów powstawały krzywda za krzywdą i uściełały pstrymi kamykami życiową ścieżkę młodych dni. Plamiły te krzywdy nudne życie pastuszka i zdawało się, że kat udręczeń zawarł sojusz z życiem, aby go wciąż krzywdzić, trapić...
Pastuszka krzywdzili za kręcenie fujarek z wierzby, za zbieranie grochu, za pieczenie kartofli, za zerwanie jabłek lub wiśni... Kto chciał — zwymyślał; kto miał ochotę — pięścią zdzielił...
I nie poczuł Klimka, jak łza za łzą spływała po policzkach i zraszała ziemię, zda się zmywała życiowe nonsensy, pokutowała za cudze grzechy... Tylko na sercu jakoś lżej się zrobiło, tylko pierś jakoś lżej oddychała i uspokoiły się wściekłe myśli...
Potem, niewiadomo jakiem uczuciem zbudzona, myśl przemówiła sama do siebie:
— Jeśli będą krzywdzili — zemszczę się... będą milczeli — ścierpię...

III.

Utaił krzywdę w najgłębszych tajnikach duszy, jak sknera worek ze złotem, i tak dbał o nią, tak ją tulił do siebie, że nie zdołał spokoju zdobyć. W wolnych chwilach przyglądał się tej krzywdzie, jak gdyby jedynym bodźcem jego istnienia była, czy też zamierzał z tej ognistej rany wydobyć światła dla pochmurnych dni swego życia. Unikał ludzi. W każdym ze służących zdawał się widzieć zatajoną krzywdę, czy też chęć krzywdzenia innych, bo sami krzywdy nie zrozumieli, nie pojęli, tylko w głębiach ducha jakąś zemstę pieszczą, duszę wzmacniają niezrozumianą i niewiadomo komu przygotowywaną pomstą. Bezład życia i uczuć niepodzielnie panuje w ich duszach...
Letnie słońce przeglądało się przezroczystymi promieniami w zbudzonej i rozmokłej przyrodzie i, obfitego naddostatku pełne, rozsypywało swe dary, jak szczodry rozrzutnik.
— Wybieraj się do kościoła! Co się tu po kątach wycierasz? — nieprzyjemnym, szorstkim głosem przemówił Matas do Klimki.
Klimka milczał, ale Matas widocznie postanowił sobie wziąć go w swoje ręce i swojskim sposobem wykierować na człowieka.
— Czego ty się czepiasz? — również szorstkim głosem odparł Klimka.
— Ja ci się uczepię! Powiedziałem, ażebyś się wybierał do kościoła, to i wybieraj się, a nie pyskuj.
— Nie pojadę!
— A może poprosić?
— Obejdę się bez prośby... i będę robił w święta co mi się podoba.
— Pojedziesz do kościoła, słyszysz? — wrzasnął Matas rozjuszony.
— Słuchaj, gospodarzu — siląc się na spokój, przemówił Klimka. — Wziąłeś mnie do służby, ale o mego Boga targu nie było, to lepiej i nie ruszaj Go...
— Czy słyszeliście tego durnia? On tu będzie mi wymawiał...
— Nie wymawiam — przerwał mu Klimka — a jak zechcę, to i bez ciebie znajdę drogę nietylko do kościoła, ale i do karczmy — rzucił mocno drzwiami i wyszedł na podwórko.
Jeszcze długo wygadywał Matas, aż zawołała go żona, aby jechał, i mimowoli musiał umilknąć. Klimka zaś wyszedł za budynki, usiadł na zwalonych do kupy kamieniach i namiętnie palił papierosa za papierosem.
Szatan niepokoju znowu osiodłał jego duszę i tak ją mustrował, tak nią wywijał, że się nie powstrzymał, zaklął głośno i poszedł przez pola. Długo chodził miedzami, jak gdyby czegoś wyczekiwał, albo nad czemś rozmyślał. Zmarszczki falowały na twarzy i tak mu było źle, że nie mógł miejsca sobie znaleźć.
Stanął przy wczoraj okopanych kartoflach i w okamgnieniu rozjaśniło się jego czoło: tu on bronował, tu orał, tu porosłe kartofle okopał! Do serca napłynęła jakaś ciepła, żywa fala i rozjaśniła zachmurzoną duszę. Lubieżnem okiem wodził, podorywką idąc, po każdym kiełku, pieścił go swem spojrzeniem, zda się jego duch zlał się w jeden życiowy objawu akord z tajemnicami kiełka.
Lecz trwało to krótką chwilę. Doszedł do połowy pola, zawrócił nagle wstecz i oblicze jego znowu spochmurniało. Natrętne myśli znowu zbudziły się, jak muchy na wiosnę, i brzęczały w chmurnej głowie.
Naraz, z rozkazu tajemniczych sił, zawrócił do miasteczka. Nerwowymi kroki szedł pstrym kobiercem łąk i nie widział, jak kwiat za kwiatem ginął pod jego stopami, nie czuł tej cudownej krasy łąk, która w innej porze tak przejmująco, tak wymownie przemawiała do niego.
— Masz piwo? — zapytał opartego o płot Żyda.
Żyd spojrzał na nieznajomego parobczaka i jakby coś rozważał.
— Czego się gawronisz? — napierał Klimka. — Piwo masz?
— Czego ty tak wrzeszczysz? — zdziwił się Żyd.
— A czego ty milczysz, gdy do ciebie mówią... Piwo masz?
— Cicho, cicho! Mam, mam!
— Daj pół tuzina.
— Pół tuzina?! — zdziwił się.
— Prędzej! — nie ustępował Klimka.
— Czy zwaryowałeś? Ludzie do kościoła idą, a on do karczmy i jeszcze tu krzyczy.
— Słuchaj, ja ciebie nie pytam, kto dokąd idzie, i ty nie opowiadaj mi... Zrób to, o co proszę — wypalił Klimka, z krwią oblaną twarzą.
Żyd spojrzał na niespokojnego przybysza, nie odrzekł ani słowa i poszedł po piwo.
Klimka usiadł na zwalonych w cieniu drwach, ciężko oddychał i błądził niespokojnym wzrokiem po podwórzu karczmy.
Żyd przyniósł piwo, szklankę, postawił to wszystko na drwach i wyciągnął rękę.
Klimka spojrzał zezem na tę rękę i rzucił rubla. Odkorkował butelkę i zaczął pić, nierozsądnie, głupio, chciwie połykając szklankę za szklanką, jak gdyby się bał, żeby kto jego postanowienia w niwecz nie obrócił, żeby kto nie powstrzymał go.
Ostatniej butelki nie zmógł. Wstał i dobrze podchmielony poszedł do domu. Gdy wchodził na górę, nogi zaczęły uginać się, plot jakoś podrygiwał, a rosnąca przy steczce wierzba śmiała się długiemi gałęziami i pokazywała język, którego nie miała.
Klimka zaklął brzydko i osunął się na ziemię przy samym płocie. Jakoś wgramolił się, przytrzymując się kołu, na płot i zwalił się na drugą stronę.
Przez okno ujrzała Magdzia powracającego Klimkę i pobiegła za ogród na spotkanie.
— Janeczku! co tobie się stało? — zafrasowanym, zbolałym głosem wypytywała go.
Klimka przystanął, spojrzał białkami na Magdzię i milczał.
— Janeczku, kochany! co to jest?...
Pokiwał Klimka głową i, pojmawszy zdrową myśl, przemówił:
— Pierwszy to raz, Magdziu — pierwszy raz... jak ty mnie... ot, żywego widzisz...
Zachwiał się i usiadł na leżącym pniu wierzby. Siedział ze zwieszoną głową. Potem westchnął głęboko i lekko-lekko pokiwał głową:
— Tak, tak, Magdziu — do dyabła, wszystko do dyabła... — I naraz rozpłakał się rzewnie. Plama krzywdy rozmiękła i zbudziła uczuć źródło. A to źródło płukało przeczystą wodą rany przeszłości.
Tylko zmieszana Magdzia krzątała się koło niego, jak gdyby przeczuwała rzeczywistego winowajcę tego wypadku.



IV.

Robotnicy już dawno powstawali. Matas chodził pochmurny po podwórzu i ćmił fajkę. Klimka nie wstawał.
Złością i niepokojem miotany, Matas wszedł na drabinę i zawołał w stronę poddasza:
— Ile razy trzeba ciebie budzić?
Z poddasza odezwał się suchy, pragnieniem strawiony głos:
— Źle mi dziś... nie wstanę...
Na to Matas z gniewem:
— Ja tobie zaraz dobrze zrobię, wałkoniu jakiś... Do kościoła to ciebie niema, a do karczmy to w samo południe drogę znalazłeś, cielaku... Widzicie go, spił się, jak świnia, to mu dziś źle. Wstawaj zaraz i idź bronować.
Gorączkowy, nerwowy głos Klimki odparł:
— Nie wstanę i nie będę bronował.
— No, no! nie proś Boga, ażebym tobie wstać pomógł — zawołał Matas.
Nie wytrzymał Klimka i krzyknął:
— Czego ty się przyczepiłeś, jak czart jaki, czego ci trzeba?
Wściekłość ogarnęła Matasa. Wbiegł prędko po drabinie na poddasze i, obejrzawszy się, zoczył Klimkę leżącego na uboczu, prawie z głową zakopanego w słomie. Szybko podszedł do niego, zerwał kołdrę i wrzasnął:
— Wstawaj, bo...
Klimka spojrzał na niego przekornemi oczyma i odparł cicho, lecz dobitnie:
— Źle mi jest i nie wstanę.
Zły duch opętał Matasa: złapał Klimkę za rękę, wywlókł z legowiska i popchnął ku drabinie.
— Nie popychaj i nie wrzeszcz. Powiedziałem, że nie wstanę, to i nie wstanę — przekornie odparł Klimka.
— Będziesz ty mi sprzeciwiał się! — wrzasnął Matas i w okamgnieniu uderzył go w twarz. Nie miał Klimka twardego oparcia pod nogami i zwalił się na słomę, lecz raptownie zerwał się i w samej bieliźnie zbiegł po drabinie nadół. Poszedł do świronka, ubrał się odświętnie i wyszedł przez ogród.
Matas spojrzał za odchodzącym Klimka i zawołał:
— Powrócisz, powrócisz ty, to jeszcze nie tyle dostaniesz! — zawrócił i poszedł do chaty.
Wszedł do świetlicy, ujrzał stojącą przy oknie Magdzię i krzyknął na nią:
— A ty słuchaj: zobaczę, czy usłyszę, że zadajesz się z tym włóczęgą, popamiętasz ty mnie... Wybrała sobie córka gospodarska pastucha — stosowna para!... Ja tobie wybiję go z głowy.
Wtem rozwarły się drzwi od komory i odezwał się głos Matasowej:
— Czego ty się tak wściekasz dzisiaj, jakbyś durmanu się najadł?
— I ty tu, wiedźmo! — przyskoczył wściekły Matas do żony. — Przez ciebie spokoju niema... ty »chewry« tu stwarzasz.
— Nie rozbijaj się, na miłość Boską! nie rozbijaj się! — siląc się na spokój, odpowiedziała Matasowa. — Jeszcze krzyża świętego na czole nie położyłeś, a jużeś całe piekło wzburzył. Jak zły duch, tyle tylko, że się kłóci ze wszystkimi. Że robotnicy pary z ust przy tobie nie puszczają, to tobie się zdaje, że i ja będę milczała, że ty i mną będziesz orał...
— Milcz, ropucho! — wrzasnął Matas — bo tak wygarbuję skórę, że...
— Nie strasz, nie strasz! Nie taka ja znowu lękliwa, jak tobie się zdaje. Za długie masz pazury, to i nie wiesz, gdzie je podziać. Żeby ci kto ich nie przyciął...
— Szczekaj, szczekaj, aż ci gębę zamknę — trochę ochłonąwszy, wołał Matas. Po chwili dodał: — Dawaj baczenie, żeby ona — kiwnięciem głowy wskazał Magdzię — nie włóczyła się z tym pastuchem, bo tak wypiorę skórę, że i zdychając popamięta.
Matasowa zapaliła się:
— Nie ruszaj mi dziewczyny, bo oczy wydrapię. Wysunął pazury, to i myśli sobie, że mu wszystko wolno. Za daleko sięgasz, nie dla twego nosa, nie dla twego! nie zawracaj sobie napróżno głowy: ty już nie będziesz mi dziewczyny bił, ani marz o tem, nie.
Matas ironicznie się uśmiechnął.
— Ty mi nie pozwolisz?
— Juści, ja!
Wstał i rzekł do żony, wychodząc:
— Pilnuj jej i pamiętaj, co powiedziałem: zobaczę ją z tym parchem — skórę zedrę — wyszedł i trzasnął drzwiami.
— Niedoczekanie twoje! za daleko sięgasz! — zawołała Matasowa do odchodzącego męża.
Klimka zaś szedł polami w rodzinne strony.
Czarne myśli, jak burzliwa noc jesienna, opanowały go. Szedł do rodziców, lecz sam dobrze rozumiał, że to napróżno, że nie będzie mógł pozostać u nich. Im samym chleba brak, a tu jeszcze zbyteczna gęba, z którą trzeba będzie ostatnim kęsem dzielić się. Nie, to na nic — u rodziców może on jeden, dwa dni przesiedzieć.
Usiadł na kamieniu na miedzy pomiędzy żytem i grzebał patykiem urodzajną glebę, a myśli jego plątały się w węzły, nie znajdując rozwiązania.
Cichy, spokojny, w słońcu skąpany poranek letni, jak jaki zaczarowany władca uczuć, rozpościerał się nad głową, a na dole żyto szumiało, czarowne baśnie opowiadały chabry i kłóciły się z nielicznym czerwonogłowym makiem polnym. Gdzieniegdzie niezapominajki skupiły się w błękitny, wzrok czarujący wianek i uśmiechały się do wypłowiałego nieba.
Cisza i spokój niepodzielnie panowały wokół i niepowstrzymanemi falami lały się w piersi Klimki, uśmierzały wzburzone bałwany, łagodziły szarpiący ból, głosiły mu cudowną harmonię przyrody, jej zgodę, jej kojący balsam-siłę.
Usiadł na ziemi, rozciągnął się na miedzy i wparł oczy w błękit. Kiedy niekiedy wzrok jego mąciła przelatująca jaskółka, to cały rój muszek, przez kogoś spłoszony, podnosił się i znów opadał, to gawędziarz wróbel, zaczepiony o dojrzewający kłos, chwalił się znalezionym pokarmem.
I zdawało mu się, że ta nieobjęta przyroda i on — to ten sam objaw, to ta sama jednostka, tylko przez jakąś złą, mściwą ręką za niepojęte grzechy rozdwojona. Niedorzeczność Bóg popełnił: całą, pełną, harmonijną jednostkę rozmiażdżył, rozłączył i nie zdoła teraz ona w cierpień i życia łodzi zebrać swych pierwiastkowych składowych części i zostać tem, czem była — ową pełną, harmonijną, z całości przyrody niewydzieloną jednostką.
— Pójdę... nie pozostanę tutaj... pójdę, gdzie ludzie w zgodzie żyją — powtarzał tajemniczy uczuć i uświadomienia czynnik najgłębszą jego pragnień myśl.
— Pójdę... nie pozostanę — głuchem echem odpowiedziała zmarnowana, skrzywdzona jego dusza.
A rzeczywistość zadawała inne, przykre zapytanie:
— Gdzie się podziejesz? Co zrobisz?
Instynkt, dbający o samozachowanie, uśmiechnął się do rozgorączkowanej jaźni:
— Wrócisz do Matasów.
Jak przez robaka ukąszony, podskoczył, usiadł na kamieniu, nieświadomie przetarł oczy, jak gdyby odpędzał natrętne myśli. Chłodne fale rozbiegły się po całem ciele.
— Znów do tego piekła!
I z tych straszliwych piekieł raptem wynurzył się zrozpaczony, zbolały, smutny obraz Magdzi.
— Co jej do mnie?... — zawołał sam do siebie, lecz nie zdołał tym wykrzykiem zatamować owej ciepluchnej fali, która wezbrała z tajemniczych odmętów i zalała zdrętwiałe jego serce.
Nieufnym, pełnym zwątpienia wzrokiem spojrzał na siebie, pokiwał głową i, wewnętrzną siłą wspierany, powstał, rzucił okiem na osadę Matasową i pomału poszedł przez pola szukać uświadomienia.
Dopiero późnym wieczorem wrócił do sadyby Matasowej i wchodził na górę powolnym, leniwym krokiem. Nagle zamajaczyło coś poprzez gąszcz drzew i usłyszał głos:
— Janie! Janie!
Zwolna podszedł. Magdzia podała z za płotu zawiniątko i prędko-prędko przemówiła:
— Głodny jesteś... zjedz... i idź spać... idź, Janeczku, spać.


V.

Gorące słońce letnie obficie lało palące promienie na ziemię. Wypłowiałe, zblakłe niebo milczało niemocą objęte. Tylko wieczorami, kiedy spadała rosa, aby ziemię odświeżyć, przybierało kolor chabru, upiększało się miryadami mrugających ocząt i tak zrozumiale przemawiało do zbiedzonej duszy Klimki.
Cały dzień wystawał pod gorącymi promieniami, wieczorem wyprowadzał konie na paszę i nie przywiązywał ich, tylko spęta i puści swobodnie na skoszoną łąkę. Sam zaś rzucał się pod krzak, lub pod mędel żyta i wpierał oczy w niezmierzony błękit niebios.
Wyniosłe niebios sklepienie, zamykające się w niewidzialnej dali, przykrywało zmordowany świat i podbudzało, nęciło Klinikę niezmąconym swym spokojem, przemawiało do niego niezrozumiałej treści słowami, rozjątrzało zbiedzoną duszę i budziło wspomnienia z zamierzchłej przeszłości.
Czasami zdawało mu się, ze czujne jego ucho słyszy jakieś poszepty, jakąś niebios rozmowę, umyślnie do niego skierowaną. Wtedy odrywał się myślami od ziemi-macochy, zlewał się duszą z wszechświatem w jedność i nie czuł swojej samotności, tej szarej, bezkresnej, ciemnej samotności, którą surowy los go obdarzył. Źródło uczuć uciszało się, myśli bujały świetlistemi niebios drogami i dawały zapomnienie rzeczywistości — nie czuł krzywd życiowych...
Dobrze było Klimce rozmawiać tak z wszechświatem; czuł się spokojniejszym, gdy wszystkie bóle przenosiły się w bezkres i choć na krótką noc zapominał o surowej rzeczywistości.
Tylko czasami leciuchny powiew myśli mącił tę ciszę, zda się, jakieś przekorne bóstwo nakazywało wspomnieć przeszłość, tę niedawną i taką ohydną, zapleśniałą przeszłość.
Wtedy z poza tego spokoju wyłaniała się namiętna chęć, żeby ta przeszłość nigdy już się nie powtórzyła; żeby pozostała tylko wspomnieniem ciężkiego snu; żeby starych ran nie rozjątrzała. Jakiś tajemniczy głos modlił się do tego niebios błękitu i błagał o zapomnienie tej okrutnej przeszłości, ohydnej rzeczywistości — z zapomnienia chciał ostatnim wysiłkiem nowe jutro sobie stworzyć, więcej pobłażliwości doczekać się od ludzi i iść drogą swego bytu tam, dokąd młodociane marzenia wiodły: do zgody i zbratania wszystkich żyjących...

∗             ∗

Ledwo zdążył Klimka wjechać z ostatnim wozem do odryny, kiedy pochmurne dotychczas niebo zaczęło lać ukośnymi, ciężkimi strumieniami. Wyrzucił ograbki, wyprzągł konie i wepchnął wóz do wozowni.
Nie mający roboty parobcy usiedli przy młocarni na drugiej stronie odryny, jak najdalej od słomy i ćmili fajki.
Matasa cały dzień nie było w domu. Od samego rana gdzieś wyszedł. Do letnich robót donajął jeszcze jednego stałego robotnika, ażeby nie trzeba było wciąż szukać rąk do pracy.
Był to jeszcze młody chłopak, średniego wzrostu, lecz życie już zrobiło z niego bezwstydnego hulakę, awanturnika. Od najwcześniejszych lat wzdragał się pracować, tylko w ciężkich chwilach życia biorąc się do roboty. Wszyscy znali go i wszyscy jednem imieniem nazywali: parobek żydowski — Żydowin.
Ujrzał Klimkę, krzątającego się koło uprzęży, i rzekł głośno do innych parobków:
— Ot, dobre czasy dla Matasa nadeszły: pierze Klimkę, bo pierze, a ten tylko oblizuje się.
Klimka podniósł głowę od uprzęży i spojrzał na Żydowina rozgorączkowanym wzrokiem. Coś zajęczało w jego piersiach, pożaliło się i spłynęło gorącemi falami krwi do prawie już uspokojonej głowy. Niewymownie go zabolało, że obcy człowiek wtrąca się do jego osobistej sprawy, że takie popychadło ośmiela się drwić z najtajniejszego bólu jego życia.
Porzucił uprząż na wozie i poszedł spokojnie ku siedzącym parobkom. O trzy kroki od nich przystanął, przekornie wpił się oczyma w Żydowina i spytał go szorstko:
— A tobie co do tego, że mnie piorą?
Żydowin zmieszał się, nie zdobył się na rychłą odpowiedź, a Klimka ciągnął tym samym tonem:
— Ja tobie nie wytykam, że jesteś żydowskiem popychadłem, że pod płotami się wycierasz i żeś z karczmy zrobił sobie kościół. Czego ty się mną frasujesz?
Żydowin zrozumiał, że z Klimką nie można żartować, i natychmiast zmienił rozmowę.
— Czyż ja śmiałem się z ciebie? — próbował przypodchlebić się jemu. — Jednego ja nie rozumiem, jak to ty tak pozwalasz gospodarzowi... Jakie prawo ma on ciebie bić?
Klimka milczał. Złość i ckliwość go opanowały. Gniewało go, że obcy człowiek mu przypomniał, że go bezprawnie krzywdzą. Wstyd mu zarazem było, że ten, przez wszystkich popychany i zbezczeszczony człowiek litował się nad nim, kiedy żaden z tych ludzi nigdy ani jednem słowem nie wyraził mu swego współczucia.
Chciał coś rzec, ale nic nie powiedział, zawrócił się na miejscu i poszedł.
Wieczorem, gdy wyprowadzał konie na nocną paszę, podszedł ku niemu Żydowin i przymawiał się, że razem z nim pojedzie. Klimka zerknął na niego i odparł węzłowato:
— Jak sobie chcesz.
Wyjechali obaj.
Odświeżona po deszczu ziemia swobodniej oddychała i jeszcze milej przemawiała Klimce do duszy. A myśli niespokojne były. Jak opętańcy, rzucały się po głowie, skarżyły się tej cichej nocy, poco je zbudzono ze spokojnego snu, poco zmuszono znowu warować, kiedy tak dobrze było w ciszy i spokoju.
Żydowin właśnie w tej chwili przemówił do niego:
— Hej, Janie, Janie! Czy to w Matasowej sadybie koniec świata!
Klimka milczał. Wewnętrzna walka nieświadomie głosiła mu, że ten człowiek jest przez jakieś złe bóstwo przysłany, że wkrótce całe życie jego ulegnie zmianie na gorsze, że w najbliższych dniach staną się straszne rzeczy.
A Żydowin ciągnął:
— Gdyby tak na mnie, cisnąłbym wszystko do dyabła i poszedłbym w szeroki świat.
Nie wytrzymał Klimka i zapytał:
— Dalekoś zaszedł: od żydowskich drzwi do karczmy.
Żydowin nie czuł się urażonym. On już przywykł do tego, że wszyscy mu wymyślali, i obojętną mu już była niesprawiedliwość ludzkiego języka.
— A gdybym tylko tak daleko był zaszedł — odpowiedział. — Lecz ja wolny, niczem nieskrępowany — i, wpierając oczy w Klimkę, dodał: — i nikt nie ośmiela się mnie palcem tknąć.
— A na św. Jana komu Sapieżyskie łobuzy skórę wygarbowały? — zapytał Klimka.
— Na św. Jana? Pijanemu, widzisz, rozmaicie się zdarza. Nie pij, nikt ciebie nie ruszy.
— Ja nie piję.
— Jak kto rozumie.
— Po kiego dyabła ty tu mnie kazania wygłaszasz? — szorstko spytał Klimka.
Żydowin milczał chwilkę i nagle wynurzył swą myśl tajemną:
— Ja, uważasz, za takie czyny nie darowałbym.
Klimka wypuścił z ręki sznur, do którego, klęcząc, wiązał konie, wyprostował się i zawołał na niego:
— Idź do domu, pókiś zdrów, i nie ucz mnie, co mam robić.
— Czego ty teraz drzesz się?
— Ja tobie mówię — zasyczał wściekły Klimka — idź do stu dyabłów, bo jak wezmę mścić się, to zacznę od ciebie.
Przywiązał konie, zarzucił siermięgę na plecy i odszedł od Żydowina.
Położył się pod krzakiem i puścił wskrzeszonym myślom wodze. Posępne, krwawe były te myśli. Ten włóczęga znowu zbudził w nim to, co on z tak wielkim wysiłkiem, tak żmudnie stłumione, ukołysał do snu. Jedna po drugiej wtargały myśli do głowy i drwiły z wszystkich jego wysiłków i z tej jasnej radości, że nic już się nie powtórzy. Nadzieje zbladły i zatarły się, z paszczy wstrętnej przeszłości wyzierała krzywda i wołała do niego drwiącym głosem:
— Głupcy wszystko znoszą... Dzieci tylko nie potrafią zdobyć się na zemstą...


VI.

Rozpogodzone z wieczora niebo zrana zachmurzyło się znowu, a na śniadanie zaczął padać deszcz.
Matas rozejrzał się i zawołał na pastuszka:
— Biegnij do Kliniki, niech pędzi konie do domu. Widocznie cały dzień będzie padało, przemłócimy trochę ograbków.
Wszedł do chaty i wysłał parobków do odryny. Za chwilę poszedł i sam młocarnię posmarował.
Klimka wjechał na podwórze cały mokry, trzęsący się z wilgoci i głodny. Zeskoczył z konia i zapędził go z innymi do stajni.
Matas krzątał się w maneżu. Klimka zaraz pobiegł na śniadanie i przebrać się. Wkrótce już wracał i szedł prosto do stajni po konie, okiełznał je i prowadził do zaprzęgu.
Matas poprawiał uprząż i zawołał na niego:
— Po kiego dyabła ty się wałęsasz?
— Na śniadaniu byłem — spokojnym głosem odpowiedział Klimka, na którego wszystkie Matasowe napaści i wymyślania już nie oddziaływały, tak się przyzwyczaił, zżył z tem ustawicznem łajaniem.
— Nie zdechniesz, jeżeli nie podjesz! — odparł Matas.
Jak gdyby kto gorącą wodą Klinikę oblał: skupiły się wszystkie myśli w jeden wysiłek i, jak śruba, wpiły się w rozjątrzoną duszę. A owo niemilknące bóstwo syczało mszystą mordą i kusiło:
— Głupcy wszystko znoszą!
Po chwili wyczekiwania, czy też obcesowiej kusząc, przypomniało:
— Dzieci tylko nie potrafią zdobyć się na zemstę.
A tu, jak mgłą powleczone, ukazało się zbrukane oblicze Żydowina i przypominało swą namowę, mówiło, że nikt nie ma nad nim prawa, że on wolny, że wara komukolwiek go krzywdzić.
W okamgnieniu wypuścił konie, schwycił stojącą przy maneżu łopatę i, z krwią nabiegłemi oczyma, rzucił się na Matasa, wołając:
— Po kiego dyabła ty mnie wciąż prześladujesz?
W tym samym czasie we drzwiach odryny ukazali się parobcy. Lecz Matas już się zwarł z Klimką. Łopata, silną ręką Matasa schwycona, wymknęła się Klimce i, rzucona przez Matasa, upadła pod same nogi parobków. Schwytany za piersi i przyciśnięty do ściany Klimka, chociaż się bronił, nie mógł skutecznie współzawodniczyć z dojrzałą męską siłą. Jednak Matas nie korzystał z przewagi, uderzył kilka razy Klimkę po twarzy, potem oderwał go od ściany i popchnął ku koniom:
— Idź i zaprzęgaj konie — rzekł i poszedł do maszyny.
Klimka zaś zdławionym ze wstydu i poczucia okrutnej krzywdy głosem zawołał do niego:
— No, popamiętasz ty mnie!... Zabiję! zabiję! — wołał boleśnie i, jak gdyby instynktownie czując swą niemoc, syczał i wrzeszczał:
— Spalę! Z dymem pójdziesz, ty ropucho!
Zebrał konie i poprowadził do maneżu. Pędzał konie cały dzień, nie jadł nawet obiadu. Pod wieczór Magdzia wcisnęła mu w kieszeń siermięgi kawał kiełbasy i chleba. Podszedł do niego Żydowin i z namiętnem zadowoleniem w oczach przemówił:
— Chłop z ciebie!
Klimka spojrzał na niego z podełba; tyle nienawiści, tyle bólu było w tem spojrzeniu, że Żydowin aż zląkł się i, ukrywając lęk, dodał:
— Choć raz.
— Idź do dyabła! — zasyczał Klimka. — Bo...
Zaperzył się i Żydowin:
— Co się drzesz! myślisz, ze mnie przestraszysz?!
— Ja ciebie nie straszę, ale ty nie właź mi nieproszony w drogę.
— Widziałeś go!
— Jeszcze nie widziałeś, lecz mogę pokazać się.
— Nie takie mleczaki pokazują.
— Mówię tobie po ludzku: ruszaj swoją drogą.
— Bo co?
— Czego ty się czepiasz, jak pijawka? Kto ciebie prosi?
— Chcę tobie dopomódz, bo ty sam nie podołasz.
Jakieś światełka zaiskrzyły się i nagle zgasły w oczach Klimki. Nic nie odrzekł i poszedł po konie, aby je na nocną paszę wyprowadzić.


VII.

Cudowna noc letnia!
Na błękitnym firmamencie igrają miliardy jasnych ocząt w wesołym tanie, jak rusałki w wodach zaczarowanego jeziora. W łącznej przestrzeni nie słychać gwaru dnia. Czasami koń parsknie, lub zaszczeka drażniony przez pastuchów pies — i znowu cisza, owa wymowna, spokojna, pięknością a tajemnicą nasiąknięta cisza. Czasami zaleci z odległych sadyb niejasny, głuchy szum i, jak zawstydzony hulaka, rozściele się po ziemi, przytuli się do niej i zamrze. Myśl, na wspomnienia czujna, jeszcze wyczekuje głośnego zawodzenia derkacza, które z wielkiemi przerwami dochodzi z jarzyn, lecz takie niewesołe, trwożne... Zamilkła orkiestra koników polnych i darmo jej wyczekujesz. Nietoperz przelatuje ponad głową i blizką jesień wróży.
Wszystko wokół odpoczywa, milczy.
A tam, daleko, polami, przez jarzyny sunie jakiś szary cień. Szybkimi, nerwowymi kroki idzie wprost na paszę.
Klimka podnosi co pewien czas głowę i pyta sam siebie:
— Kto to może iść?
Wpatrywał się uważnie w ten posuwisty cień na tle nocnego światła, a rozigrana myśl zgadła:
— Magdzia!
Naraz krzaki zakryły cień. Za chwilę Magdzia stała już obok Klimki.
— Poco ty tu? — zapytał zdziwionym głosem, nie podnosząc się z ziemi.
Magdzia milczała. Prawą ręką ściskała pierś, oddychała ciężko i rozglądała się bojaźliwie.
— Tu nikogo niema — zapewniał Klimka, gdy zauważył jej niepokój.
Magdzia usiadła obok niego.
— Widzisz... ledwo mi się udało... tak śpieszyłam... bałam się, żeby kto... żeby nie zobaczył — mówiła z wielkiemi przerwami.
— Nie potrzebne to wszystko.
— Tak dawno rozmawialiśmy...
— A co za korzyść z tego?
— Ty znowu po dawnemu. Dziś porwałeś się na ojca... a przecież obiecałeś...
— Głupi byłem, to przyobiecałem...
— Cóż ty... — nagle urwała. Czuła, że tak przemawiając do niego, nic nie wskóra.
— Widzisz, Janeczku, ty taki dobry byłeś dla mnie ostatnimi czasy, nie wymyślałeś, nie kłóciłeś się z nikim...
— Na co te głupstwa pleciesz?
— To nie głupstwa, Janeczku, nie. Ojciec powiadał, że oskarży ciebie przed policyą za odgrażanie się.
— Przed policyą! — zdziwił się Klimka.
— Przecież odgrażałeś się przy ludziach, że albo zabijesz go, albo spalisz?
— Odgrażałem się i zrobię — stanowczo odpowiedział Klimka.
Magdzia milczała chwilkę.
— Poco wczoraj Żydowin jeździł z tobą na paszę? — zapytała nagle.
Klimka wytrzeszczył oczy.
— Czego wy wszyscy chcecie ode mnie! — zawołał. — Przyczepili się, jak pijawki, i ssą. Dajcie mi już raz święty spokój!
— Nie gniewaj się, Janeczku, ja ci przecież dobrze życzę: chciałam powiedzieć tobie, że on nicpoń, żebyś ty jego nie słuchał — prędko tłómaczyła Magdzia.
— Ja nikogo nie słucham.
— Nieprawda! — zaprzeczyła. — Ty słuchasz go, ja wiem. Póki jego nie było u nas, inny byłeś... Teraz znowu rozpoczynasz.
— Nie ja rozpoczynam.
— Dawniej nie napadałeś.
— I teraz nie napadam, tylko chcę dług spłacić.
Ziąb wstrząsnął Magdzią. Wyczuwała blizkie nieszczęście.
— Janeczku, idź ty od nas... idź jeszcze tej nocy... tak będzie lepiej i tobie, i mnie, i wszystkim nam...
Żal zrobiło się Klimce tej dziewczyny dla jej dobroci. Przykro mu było a zarazem złość go brała na samego siebie za to, że pomimo woli usłuchał tego nicponia. Nagle pomyślał: — Co komu przeznaczone, nie ujdziesz tego — i rzekł do Magdzi:
— Idź, ukochana, do domu! Dowie się ojciec, będzie się gniewał, a może i wybije za wdawanie się ze mną.
W jego głosie było tak wiele czułości, wdzięczności dla tej dziewczyny, która jedna tylko po ludzku zwracała się do niego. Zarazem dawały się słyszeć i akordy wielkiego bólu, że tak niesprawiedliwie z nim się obchodzono.
— Idź, Janeczku, od nas... idź zaraz — prosiła Magdzia.
— Nie! — stanowczym, drżącym z nawału wzruszeń głosem odparł Klimka. — Nie pójdę!
Po chwili dodał:
— Niech się stanie, co stać się ma...
Wstał i odszedł od Magdzi. Ale nagle przystanął, powrócił i dobitnie przemówił:
— Nie myśl, że ja się na ciebie gniewam... Z was wszystkich ty jedna byłaś dla mnie dobra i żal mi ciebie, Magdziu, żal, jak rodzonej siostry...


VIII.

Od samego poranku przyczepił się Żydowin do Klimki i dogadywał:
— Ty tak znowu zanadto nie traw się. W razie czego, ja tobie pomogę...
Klimka spojrzał na niego nienawistnym wzrokiem, lecz nic nie odpowiedział.
Przymilającym się tonem kusił Żydowin:
— Wielka rzecz, że on raz jeden sprał ciebie — dlatego właśnie nie powinieneś poddać się... koniecznie trzeba na swojem postawić.
— Ja tobie tak postawię, że ciebie Berel nie pozna! — rzucił Klimka.
— Irytuj się, ile chcesz, a mnie zdaje się, że nikomu nie wolno człowieka krzywdzić.
— Przeklęty kaznodzieja!...
— Jak mnie ojciec niewinnie sprał, wyszedłem z domu i po dziś dzień nie wróciłem — pochwalił się Żydowin.
Jak gdyby kto nożem dźgnął Klimkę w samo serce. W głowie momentalnie zbudziły się roje myśli i wrzały, plątały się, popychały jedna drugą, aż zmęczone umilkły. Wtedy podniosła się jedna, uprzykrzona, i tak rozgłośnie zaśmiała się wzgardliwym śmiechem w piersi, że Klimka upadł na duchu i nie ośmielił się nawet Żydowinowi spojrzeć w oczy, takim wyrodkiem wydał się sam sobie.
— Co tu dziewuchy słuchać — ciągnął Żydowin — ona zawsze oszuka człowieka i tyle.
Ledwo widzialną bólu nicią powlókł się ton tej odpowiedzi.
— Jakiej dziewuchy?
— No, a tej twojej kochanki...
— Co! — nie swoim głosem wrzasnął Klimka. — Ona moją kochanką! Kto tobie mówił? Jak ty mogłeś... — już nie władał sobą. Niesprawiedliwe skrzywdzenie dziewczyny tak go zabolało, że nie rozumiał co robi. Głuchym jękiem zabrzmiała cudza zniewaga w jego piersi i zmieszała się z ową starą — jego krzywdą. I jak gdyby na razie jaśniej uczyniło się, że czara krzywdy ludzkiej pełna po brzegi, że krzywdzą nietylko czynnie, lecz umieją jeszcze inaczej człowiekowi dopiec, aby podwoić jego utrapienie.
W czasie obiadu, jak zwykle, siedział sam jeden na swojej kłodzie, zdala od wszystkich. Nie napraszał się do kupy, bo nie chciał nikomu narzucać się i nic go tam nie ciągnęło. Zdaleka słuchał rozmowy i śmiechów, lecz nic nie mógł zrozumieć. Wewnętrzną gorączką trawiony, patrzał na tych ludzi, jak gdyby z innego świata, jak gdyby dopiero dziś należycie żądło ludzkie odczuł, jak gdyby pierwszy raz w życiu ujrzał tych ludzi takimi, jakimi oni naprawdę byli...
— Pójdę!... Teraz to już pójdę! — szeptał w nim jakiś obcy głos.
Lecz on nie słyszał, a gdyby był usłyszał, to nie pojąłby zaraz, nie zrozumiał, kto i poco w nim ten bunt zażega.
— Pójdę... nie pozostanę dłużej...
Przemówił do siebie półgłosem i tuż usłyszał głos Magdzi:
— Idź, Janeczku, idź, drogi... idź prędzej...
Podniósł oczy i zapewne pierwszy raz ujrzał Magdzię. Aż zdziwił się. Ani twarz, ani stan, ani oczy — wszystko nie to samo było, lecz jak gdyby zupełnie ktoś inny obok niego stał. Owa ambitna Magdzia, która raczyła znijść ku niemu z wyżyn chłopskiego arystokratyzmu i uczuciem przemówić, gdzieś znikła. W wyobraźni stał nowy człowiek: — on czuł jego krzywdę, pojmował swą wartość i nie zadowalał się rzeczywistością. Jaka ona piękna była! Ile w niej kobiecej wyniosłości! ile ciepłego uczucia i światła dla niego, ptaka bezdomnego!
— Tak, tak, pójdę... pójdę...
Odpowiedział nie swoim głosem i spojrzał na nią tak, jak jeszcze nigdy nie patrzał: — całą duszę, całe nagle zbudzone uczucie włożył w to spojrzenie, jako dzięk dla niej za jasne a minione chwile.
A Żydowin nie przestawał:
— E! Gdyby tak na mnie, to takbym policzył się z Matasem, że i zdychając popamiętałby.
— Jakbyś ty się policzył?
— Jabym umiał. Nie będę ciebie uczył. Niech każdy według siebie postępuje, ażeby mógł sam siebie zadowolić.
— Niech każdy swoim rozumem będzie rozumny...
— Właśnie, właśnie... i niech nie używa go jak odświętnego ubioru...
— Czego ty przyczepiłeś się do mnie?
— Bo ty podobasz się mnie... I nie mogę znieść, gdy kogo krzywdzą — przyznał się Żydowin.
Ze zwieszoną głową zebrał Klimka konie i wyjechał na paszę.


IX.

Zawinięty w siermięgę leżał Klimka pod krzakiem i rozmyślał nad wypadkami minionych dni. Zatrzymał się na ostatnim roku i już nie wiedział, odkąd rozpocząć wspomnienia. Wszystkie wypadki tak się jeden z drugim splątały, stopiły, że wyodrębnić nic się nie dawało. Myśl potknęła się na progu wydarzeń tego lata, zabłądziła w tej plątaninie i nie mogła wydobyć się na szerszą drogę.
Teraz dopiero zauważył, że w całej tego lata ciemni przyświecał tylko jeden jasny, pogodny promyk. Była to Magdzia. Pieszczotami myśli objął tę dziewczynę i żałował, że czasami zbyt szorstko odzywał się do niej. Obiecywał wszystko naprawić, lecz ocknął się i smutnie, jak gdyby czegoś serdecznie żałując, przemówił do siebie:
— Nie długo już... nie długo...
Nagle, przez zrywający się wiatr, rozległ się głośny świst.
— Znowu! — z przekąsem przemówił Klimka, lecz odpowiedział takim samym świstem.
W parę minut stanął obok niego Żydowin.
— Ledwo cię znalazłem... ciemno, nic nie widać. — Po chwili dodał, siadając obok Klimki: — Wiatr się zrywa, będzie deszcz.
Długo milczeli obaj. Żydowin rozciągnął się obok Klimki, zawinął się w siermięgę i, leżąc na wznak, śledził rozproszone szarych chmur łachy, które, jak zwiastuny, śpieszyły w dal z wieścią o blizkim deszczu. Po chwili odezwał się:
— Jak te chmury... jak te chmury...
— Co jak te chmury? — poczekawszy chwilę, zapytał Klimka.
— My z tobą. Całe życie, od kołyski, tułamy się po szerokim świecie...
— Gdyby tylko dla chleba człowiek się tułał, dla odzieży... — nieznacznie zagadał Klimka.
— Właśnie, gdyby tylko dla chleba...
I Klimka legł na wznak, skierował stęsknione oczy w niebo, jak gdyby swych krzywd ujścia tam szukał. Już nie gniewał się na Żydowina, przynajmniej teraz tak mu się zdawało. Przeczuwał w nim takiego samego, a może jeszcze okrutniej, przez wszystkich krzywdzonego, zahukanego i sponiewieranego człowieka, jakim był sam. Nikt za nimi nie ujmował się, nikt z nimi nie współczuł, oni też nie czynili o to zabiegów. Krwawemi krzywdy rysami zapisały się ludzkie stosunki w piersiach obu.
W życiu Klimce przyświecał choć jeden pogodny promyk, którego on nie spostrzegł, ani odczuł. Dopiero w ostatnich dniach ukazała mu się Magdzia inną i patrzał na nią teraz inaczej.
— ...Porzuciłem rodziców... z własnej woli — jakimś wewnętrznym bólem trawiony, zaczął opowiadać Żydowin. — Siedem lat, jak nikogo ze swoich nie widziałem... Chciałbym pójść, rodzinne strony odwiedzić — lecz jakiś dyabeł nie puszcza, powstrzymuje... Do swoich nie chodzę pracować, tylko latem, gdy zatęsknię do pól, do łąk, do kosy i do tej naszej piosenki...
Zamilkł i błądził oczyma po horyzoncie. A myśli pędziły jedna za drugą, falami przelewały się, jak gdyby chciały jak najprędzej dotrzeć do tej, którą zbolała pierś rodziła.
— Żydowin! — zaśmiał się głucho. — Inaczej nikt mnie nie nazywa... Ciekawym, czy pamiętają imię, nazwisko... Poszedłem od nich precz, to już ani ludzkiego imienia nie chcą zapamiętać, w ich trąbkę nie dmucham, to już nie ich człowiek...
Coś skurczyło się w piersi Klimki, zmalało do ledwo widzialnych kształtów. Dotychczas zdawało mu się, że on jest najnieszczęśliwszem stworzeniem na świecie. A teraz... Chciał przemówić do Żydowina, lecz nie mógł się na to zdobyć. Słowo współczucia uwięzło mu w gardle, tylko gorzki jakiś uśmiech na ustach je uzewnętrznił.
— Wydziedziczonych los — rzekł, lecz zaraz spostrzegł się, że niepotrzebnie odzywał się.
Żydowin nie słyszał. Szukał w niezmierzonej głębi swych bólów najdotkliwszych i, jak skąpiec, rozkoszował się nimi; radował się, że ten cios w niego, a nie w kogo innego trafił.
— Żydowin!... — powtórzył jeszcze raz po długiej pauzie. Poleżał jeszcze chwilkę. Nagle się porwał i, nie powiedziawszy ani jednego słowa, poszedł przez pola, swą krzywdą i zbudzonym bólem wiedziony.
Niebo zajaśniało błyskawicami i przemówiło deszczem.



X.

Matas od samego rana wściekał się, bo deszcz lał i nie puszczał robotników w pole. Myślał o młocce, ale brakowało ludzi. Magdzia jeszcze nie wstała: niedomagała trochę; Żydowina pochwycili tej nocy; myśleli, że powróci zrana.
Klimka przyprowadził konie zziębnięty, mokry, wpuścił je do stajni i poszedł do świronka przebrać się. Potem prędko pobiegł do chaty pokrzepić się czemś ciepłem, bo Matas już zaganiał wszystkich do maszyny.
Matasowa nalała do misy zimnego barszczu, wrzuciła trzy kawałki słoniny i postawiła na stole. Chciwie zabrał się Klimka do barszczu, lecz spochmurniał po pierwszej łyżce.
— Możebyście zagrzali — proszącym głosem zwrócił się do gospodyni — zmarzłem, jak pies, aż trzęsie całego.
— Ognia niema — odrzekła Matasowa.
— Ja zaraz rozpalę — zawołał.
— A jakże! niema czasu na mitręgę.
— Prędko zagrzeje się...
— Żryj bez wymysłów! — zawołała złośliwie.
Niewymownie zabolało to Klinikę. Porwał łyżkę i cisnął na środek izby, aż się rozleciała na kawałeczki. Matasowa już chciała coś powiedzieć, gdy nagle rozwarły się drzwi i ukazał się Matas.
— Będziesz mi się tu, durniu, rozbijał! — zawołał.
— Niech dadzą jeść coś ciepłego, to nikt nie będzie się rozbijał — wysilał się na spokojną odpowiedź.
— Żryj, co masz pod nosem, i idź konie zaprzęgać — strofował Matas.
Klimka sięgnął po czapkę i, zostawiwszy jadło, zabierał się do odejścia. Przystanął we drzwiach i odciął się:
— Ja nie jestem waszym psem: póki nie dostanę ciepłej strawy, nie pójdę do roboty.
Z temi słowy otworzył drzwi.
W najwyższej złości Matas porwał z ławy pralnik i cisnął w parobka. Pralnik uderzył o próg i pękł.
Szał jakiś opętał Klimkę. Zziębnięty, niewyspany, głodny poszedł do stajni, wyprowadził konie, zaprzągł i, usiadłszy na progu maneżu, naprawiał bat.
Wkrótce przyszedł Matas z oliwiarką, otworzył skrzynię od maszyny i jął smarować.
W okamgnieniu dojrzał w głowie Kliniki plan: podejść do nachylonego Matasa, powalić go na ziemię i zapłacić mu za wszystkie swoje krzywdy.
Jeszcze rozmyślał, jeszcze planował, a czart, który w nim siedział, podniósł go z miejsca i prowadził ku Matasowi. Raptem Jan porwał Matasa za plecy, skręcił w bok i, uderzywszy kolanem z tyłu, zwalił na ziemię. Zaczem, jak wściekły zwierz, skoczył na niego i zaczął bić, gdzie się dało.
Kiedy Matas odwrócił się, dopiero wtedy zrozumiał, co się stało. Wściekłość ogarnęła i jego. Uczepili się jeden drugiego i, tarzając się, dowlekli się do progu maneżu. Spadając z progu, Matas runął na Klimkę, porwał leżący obok bat, złamał biczysko i, obróciwszy na wznak Klimkę, bił bez pamięci.
Klimka nawet nie krzyczał z bólu, tylko wydzierał się i wywijał, jak wąż. Wściekłość i ból zagłuszyły w nim poczucie krzywdy i wstydu wobec zgromadzonych we drzwiach robotników. Nawet sama krzywda nie była taką wielką, bo czuł się teraz sam winnym.
Jednak skurczył się pod ostatnim ciosem i z całych sił schwycił Matasa zębami za łydkę. Ten wrzasnął, chciał wyrwać się Klimce, lecz konwulsyjnie zaciśnięte zęby nie rozwierały się.
Matas wyciął go biczyskiem przez twarz i Klimka runął omdlały na ziemię. Co się z nim potem działo, nie pamiętał. Ocknął się przed samym obiadem w świronku i nie mógł odzyskać przytomności.
Czuł, że po całem jego ciele jakiś ból pełza i na twarzy coś ciężkiego leży. Obmacał się i znalazł mokrą szmatę.
Pomału wracała pamięć, a z nią występował na twarz gorzki uśmiech, karykaturalny na spuchniętym policzku. Usiadł na skraju łóżka i pomału przypomniał sobie wszystko.
Już teraz nie ból, nie krzywda, lecz zwierzęca nienawiść do Matasa napełniała mu piersi, a nadto, wstyd, którego ongi tak nie odczuwał. Wstyd z nienawiścią zmieszały się w jedno straszliwe pożądanie — pożądanie zemsty.


XI.

W tę noc Klimka nie wyprowadzał koni na paszę. Przywiązał je na łące niedaleko od domu, a sam położył się w odrynie na sianie, dalej trochę od drugich.
Całą noc przeleżał z otwartemi oczyma. Ponure myśli nie dawały ani chwili spokoju. Zamykające się powieki powstrzymywał szalony tan myśli. Głuche, rytmiczne oddechy parobków drażniły jego czujność.
Z całej tej mieszaniny myśli wyróżniała się jedna czerwoną nicią i wciskała się do jaźni: — odpłacić tak boleśnie za wszystko, jak boleśnie jego skrzywdzono. Tę chęć, jeszcze nie zmężniałą i nie przekazaną wykonawczej instancyi woli, wzmacniało i rozpromieniało wspomnienie ostatniego wypadku.
Poczuwał się sam do winy i to poczucie jeszcze gorzej drażniło go i popychało w objęcia czynu. Obok tego czuł, że gdy ten jeszcze niewiadomy czyn spełni się, on pójdzie od Matasów. W tej samej chwili przypomniał sobie Żydowina.
Odezwały mu się w piersi echa jakiejś nienawiści, lecz z biegiem czasu wyjaśniło się, że nic do tego człowieka nie czuł. Wdzięczny mu nie był, lecz jedno tylko dobrze rozumiał: — on też jest upośledzony i krzywdzony.
A myśli wirowały, wspierały się i dążyły z bezdni do jednego celu — do konkretnej formy zemsty.
Już świtało — — już pierwsze promienie słońca wdzierały się przez szczeliny do wnętrza obory — a postanowienia jeszcze nie było...
Powstawali robotnicy, na podwórzu słychać było nawoływania i kłótnie, bydło odzywało się rozmaitymi głosami, a postanowienia jeszcze nie było...
Sam jeden leżał Klimka i już wiedział, że dziś, za parę godzin, uczyni coś strasznego, nieludzko-bezwstydnego, że musi to uczynić i koniecznie dziś, a jeżeli nie — to już nigdy — a nie wiedział jeszcze co zdoła uczynić — co uczyni...
Niepewnością czynu nękany, wstał, wyszedł z odryny i nawet uśmiechnął się do słońca. W głowie taka nieprzebrana moc myśli a żadnej wyraźnej. Jaźń, jak wąż kusiciel, szepce:
— Już nie ujdziesz... stanie się dziś...
Zjadł śniadanie, przypchnął wóz do świrna, pomógł Matasowi znieść worki z żytem, zaprzągł konie i poszedł sobie. Odchodząc, usłyszał:
— Jedź do młyna.
— Nie pojadę.
Po chwili:
— Konie wyprowadź na łąkę za krynicą.
Nic nie odpowiedział.
Zanim zebrał sznury, ociosał kołki, przyprowadził konie z pola — przeszło więcej niż godzina czasu. Gdy wszystko uporządkował, opanowała go jakaś nerwowa ruchliwość. Trzeba było tylko wsiąść na konia i jechać, lecz nie. Chodził po podwórzu nerwowymi krokami, to przystawał, jak gdyby przysłuchiwał się, jak gdyby samemu sobie nie wierzył. — — Myśl już nie mogła sama sobą władać, sama siebie zrozumieć. Wewnątrz coś kotłowało się, wyrywało się na świat i walczyło.
Nagle wyszedł za wrota, obszedł odrynę od pola, spojrzał na puste pole i, rozwarłszy małe drzwi, wszedł do odryny.
Spokojnymi kroki obszedł stojący na drodze wóz, podszedł do zboża, wyjął zapałki. Zapalił jedną i, poczekawszy, aż się spali, rzucił na ziemię, zgasił nogą.
Jak gdyby rozważał...
Powoli wyjął drugą zapałkę, zapalił i wsunął w zboże. Stał chwilkę i, z odrętwiałem, bez żadnego wyrazu obliczem, patrzał, jak ogień rozszerzał się.
Równymi krokami wyszedł z odryny, zamknął drzwi, wsiadł na konia i wyjechał.


XII.

W kilkanaście minut potem wyszła Matasowa z chaty i niechcący spojrzała na odrynę. Wypuściła garnek z rąk i nie swoim głosem zawołała:
— Jezus Marya! gore!
Wybiegła Magdzia i ujrzała dym, walący przez szpary w drzwiach i przez dach. Ognia jeszcze nie było widać. Przypomniała sobie, że trzeba narzędzia rolnicze ratować, wybiegła za dom i niezwykle gromkim głosem zawołała na robotników.
Sąsiedzi, flisacy, mężczyźni, kobiety, kto tylko żył, śpieszyli z pomocą sąsiadowi. Wszystkie nieporozumienia i kłótnie zniknęły wobec nieszczęścia. Z wszystkich osad, z brzegu Niemna zbiegło się około stu łudzi i, jak kto mógł, tak dopomagał.
Jedna tylko Magdzia rzucała się od jednych ku drugim. To moczyła prześcieradła dla stojących na dachach i ratujących inne zabudowania, aby ich uchroniły od piekącego skwaru, to wynosiła nawóz ze stajni i rzucała na dachy, żeby nie dopuścić ognia do reszty zabudowań. A poprzez ten wrzask głośniejszym jękiem wył w jej sercu żal po większej stracie:
— Klimka... Jan... Jan...
Klimka przywiązał konie, nie śpiesząc się powracał do domu i patrzał na ten zamęt, którego sam był sprawcą. Na dachu szalała w kłębach czarnego dymu wszechpożerająca pieśń »czerwonego koguta«, snopami iskier wzbijała się w pogodny dzień i wzywała uśpionego snem niemocy koguta Klimki do wspólnego pienia, do wyrazu owej żywiołowej potęgi, co wiekami w piersiach ludzkich śni prabytu baśń, ludzkiej wartości bajkę... Wszedł na podwórze, zaraził się powszechną nerwowością i rzucił się do pracy odważniej od wszystkich.
Powracając z młyna, ujrzał Matas kłąb czarnego dymu i, jak gdyby uderzony nagłą myślą, porzucił konie i pobiegł w górę. Wpadł, nieszczęściem gnany, na podwórze i szukał tam chciwemi, krwią nalanemi oczyma Klimki.
Ujrzał go, gdy ten wlókł z dymu uprząż, zawył, jak zraniony zwierz, wpadł na niego, porwał na ręce i niósł prosto do ognia, wołając:
— Pal się, ropucho, razem!
Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie i ledwo-ledwo wyrwali Klimkę z zaciśniętych ramion Matasa.
A sucha odryna trzeszczała. Zapalił się tuż stojący maneż i tak wielki był skwar, że wkrótce poczęły dymić i inne zabudowania. Studnie wypróżniły się i pozostał tylko nawóz i szlak nawozowy. Jedynie lekki wiatr, dmuchający od zabudowań w pole, pomógł resztę zagrody uratować.
Kobiety uwijały przy świrnie i domu mieszkalnym: w niespełna pół godziny oba budynki były próżne, nawet święci zdjęci ze ścian. Próżne stały zabudowania i czekały na ogień.
Gdy wynoszono ostatnie rzeczy ze świrna, załamał się dach palącej się odryny i całe chmury iskier wzleciały w powietrze. Oddech wszystkim sparło pytanie: — Gdzie spadną te iskry? — Jeżeli na zabudowania, to niema ani jak, ani co ratować. Lecz w tej samej chwili nadciągnął silniejszy prąd wiatru i wianek iskier, podniósłszy się wyniośle, rozerwał się, zmieszał i odleciał z wiatrem w puste pole.
Westchnienie ulgi wyrwało się z piersi zebranych. Teraz trzeba było tylko pilnować blizko stojących zabudowań i dachy ciągle mokrym nawozem przykrywać.
W dwie godziny nie pozostało ani jednego bala. Stare, latami wyschłe drzewo paliło się, jak zapałka. Tylko złożone żyto, pszenica i koniczyna, gdy się spaliły ściany, objęte były płomieniem, ale gdy się opaliły, zaczęły tleć i dymić.
Ludzie pomału rozchodzili się, unosząc smutną podziękę Matasów.


XIII.

Połaził jeszcze chwilę po podwórzu i, czując spojrzenia na sobie, Klimka, przez nikogo nie zauważony, wyszedł z sadyby Matasów.
Szedł szerokiemi polami, przystawał, rozglądał się, jak gdyby czego szukał. Ciężar jakiś leżał na duszy, taki ogromny ciężar, jakiego nigdy jeszcze nie czuł. A w głowie próżno, tak pusto, jak w leśnem wypalenisku zimową porą, gdy ziemię głęboki śnieg pokryje.
Tylko jedne nogi służyły, lecz i one często przystawały, zdawały się szukać miejsca, gdzieby mogły wypocząć.
Słońce już zachodziło za Rudszilisem, zmrok pomału wyłaniał się z podziemi, jak jaki zły duch pełzł do swojej ofiary cichymi, zdrętwiałymi, lecz nieuniknionymi kroki. Dymy pożogi rozściełały się po okolicy i rozpostarły się pomiędzy górami, niby lekka, przezroczysta chmurka. Swąd pożogi dolatywał zdaleka.
Klimka poszedł ku leżącemu w dolinie miasteczku, usiadł na kamieniu i zapatrzył się w roziskrzone ognie miasteczka.
Zmęczona, bezsilna myśl zaczęła się budzić. Ognie, które widział, przemówiły do niego po swojemu.
Teraz zdawało mu się, że te światełka to rodzącej się jaźni objawy w ramionach ciemnej nocy; że to te nieugięte ludzkiej duszy rogi, na których człowiek przez całe życie nosi swą wartość ludzką...
Z tajemnic nocy, z państwa mroku wyrywają się słabiutkie światełka z wszechobejmującej nocy ku drodze prabytu. Jak błyskawica, gdy czarną nocą przeszywa mroki i na moment rozjaśnia horyzont, tak jaźń objawia się i przemawia do zgnębionej, lecz nie martwej duszy ludzkiej...
Teraz zbudziły się myśli i puściły się w tan. Jedna leciała przez drugą, jedna drugą deptała, lecz żadna nie stała się jaźnią.
Nagle usłyszał zdala pogwizdywania, ciągle przerywane, zawodzące, jak gdyby ktoś kogoś ścigał po polach.
Nie obejrzał się, nie spojrzał skąd to i kto tam. Siedział nawpół zdrętwiały, opanowany przez nieposłuszne i niezrozumiałe myśli.
Pogwizdujący zbliżył się, stanął o parę kroków i przyglądał się uważnie. Klimka drewnianym ruchem zwrócił się ku przybyszowi.
Przybyły poznał go i lekki, bolesny, ledwo widzialny o zmroku uśmiech przeleciał przez jego twarz i zaraz zgasł. Klimka nie zauważył tego. Poznał Żydowina, lecz ani jeden, ani drugi nie odezwali się.
W gnębiącym mroku milczenia obu dusze ich pocichu rozmawiały między sobą. Od pamiętnej nocy dobrze poznały się wzajemnie, lecz słowa nie przechodziły przez spieczone wargi. Duch chciał zatrzymać w sobie to, co on jeden tylko wiedział.
— Skąd? — nie wytrzymał Klimka.
— Z góry.
— Poco?
— Patrzyłem na pożar.
Klimka milczał. Jak gdyby coś w nim poruszyło się i ból zbudziło.
— Głęboko sięgnąłeś — dobitnie wymówił Żydowin.
— Ile się dostało, tyle sięgnęło się.
— Szeroko zahaczone! — zazdrośnie dodał.
— Na długo wystarczy i tego.
I znowu zamilkli obaj.
— Dokąd? — zapytał Klimka.
Żydowin milczał chwilkę, lecz zaraz, jak gdyby coś postanowił, zaczął:
— Wściekłość drugi już dzień nęka... miejsca sobie znaleźć nie mogę...
Klimka słuchał uważnie. Nagle Żydowin zbliżył się, usiadł obok na drugim kamieniu i, jak gdyby opętany, zaczął wywnętrzać się:
— Odszedłem... w tę noc odszedłem... wściekłość ogarnęła, nie byłbym wytrzymał...
Klimka zauważył, że Żydowina mocno czuć wódką. Instynktowo wstrząsnął się w duszy, lecz nic nie rzekł, tylko słuchał dalej.
— I ty zbudziłeś się... krzywdę wyrównałeś... boleśnie, po męsku zemściłeś się... A ja... ja nie podołam, nie mogę... jak stary pies, nawet nie szczeknąłem... wyszedłem cicho...
— Ty od rodziców odszedłeś — zauważył Klimka.
— Od rodziców! — powtórzył gorzko. — A rodzice to nie mogą katami być? — Wtem coś sobie przypomniał, pomilczał chwilkę i ciągnął dalej:
— Idziem teraz obaj — — we dwóch lżej będzie.
Jak gdyby kto nim rzucił, porwał się Klimka z miejsca i, nie spojrzawszy na Żydowina, skierował się do domu.
— Moja droga w inną stronę — przemówił, odszedłszy kilka kroków.
Żydowin też porwał się z miejsca i odpowiedział:
— I ja z tobą!
— Nie! ja sam jeden pójdę.
Długo jeszcze stał Żydowin i patrzał za Klimką. Coś zabolało w piersi jeszcze bardziej, niż zwykle; coś rzewnie zapłakało w tajnikach duszy i poleciało głuchem, przytłumionem echem w niezmierzone tajniki duszy.



XIV.

Jeszcze błądził pewien czas po polach, a myśli szarpały się, lecz nic konkretnego nie tworzyły. Około północy coś zaczęło wołać, nęcić je do Matasowej sadyby, i pomimo woli zawrócił w tę stronę.
Ledwie odczuwalny powiew wiatru rozdmuchiwał tlejącą słomę, jak gdyby ogień zawziął się wszystko zniszczyć. Na tle nocy widoczny był jakiś cień, chodzący naokoło pogorzeliska.
Wszedł na górę i, wytężywszy wzrok, poznał w tym cieniu Magdzię. Śmielszymi krokami podszedł do pogorzeli i usiadł na kamieniu przy spalonej wierzbie. Wkrótce usłyszał za sobą:
— To ty, Janie?
— Ja.
Magdzia stała obok niego milcząca.
— Idź spać — rzekła do Klimki — ja ognia będę pilnowała.
— Nie, nie pójdę.
Ciężar jakiś zaległ. Jeszcze chwila ciszy.
— Odejdę, Magdziu... nigdy już w te strony nie powrócę...
Tęskny ból zwolna budził się w piersi Magdzi.
— Gdybym mógł to wszystko zapomnieć i nigdy tego roku nie pamiętać...
— I mnie? — zapytała.
— Może i ciebie... chociaż ty jedna dobra byłaś dla mnie i teraz nie łajasz mię.
— Co to pomoże?
— Tak, to już nic nie pomoże... Lecz inaczej być nie mogło.
— Nieprawda, Janeczku! Gdybyś był mnie posłuchał i wcześniej odszedł, toby się to nie stało...
— To niedaleko byłbym zaszedł... może tylko do Żydowina...
— A dokąd teraz pójdziesz?
— Pójdę...
— Lecz dokąd?
— Nie wiem dokąd... Lecz pójdę... pójdę...
— O mnie nigdy nie będziesz wspominał, Janeczku, zapomnisz...
— Może zapomnę, może będę pamiętał — nie wiem...
Ciężko zrobiło się Magdzi na sercu po tych jego słowach, lecz nie gniewała się, nie narzucała się jemu. Po chwili, jak gdyby nie wierząc we własne siły, dodała:
— Gdybyś przyrzekł wrócić... poczekałabym...
— Nie czekaj, Magdziu, nie... nie powrócę... Beze mnie będzie tobie lepiej...
Rozmowa nie kleiła się. Wstał, poszedł do świronka, ubrał się odświętnie i powrócił do Magdzi.
Na wschodzie zaczynało świtać.
— No, Magdziu, bądź zdrowa i... choć ty jedna nie przeklinaj Klimki — przemówił zbolałym głosem.
— Nie będę przeklinała, Janeczku, nie — głos jej drżał.
— Krzywdzili... krzywdzili mnie twoi rodzice — — nie oni jedni krzywdzili. Nie ścierpiałem, nie wytrzymałem i podniosłem rękę... i oto, co zrobiłem — uśmiechnął się boleśnie. — Myślałem, że Bóg wie co uczynię, a nie uczyniłem nic... Spaliłem budynek, zboże, narzędzia — i tyle... Tylko spaliłem, więcej nic...
Zerwał się, obejrzał, jak gdyby ostatniem wejrzeniem żegnał się z temi miejscami.
— Pójdę... pójdę i będę szukał, gdzie ludzie w zgodzie żyją...
Przyszli oboje do rogu sadu i stanęli. Tutaj musieli rozstać się na zawsze.
Rzewność opanowała Magdzię i dziewczyna już nie tłumiła łez.
— Nie płacz, Magdziu, nie warto... Łzami nic nie wskórasz. Ja nigdy nie płaczę...
— Jakże ja tu sama...
— Może, gdy ja odejdę, wam wszystkim lepiej będzie... Może to ja ten niezgody i niepokoju czart... Nie płacz!
Wyciągnął do niej rękę, ścisnął mocno, mężnie jej małą rączkę i spojrzał głęboko, pełnem znaczenia wejrzeniem w jej oczy. Potem prędko odwrócił się, ażeby nie słyszeć jej westchnień.
Jeszcze chwilę stał i nagle ruszył mocnymi, wielkimi krokami, przez promienie wschodzącego słońca wołany, przez gorzkie łzy Magdzi odprowadzany, może przez te łzy pierwszej dziewiczej miłości błogosławiony na ludzkiego żywota cel ostateczny.


VAIDELUTĖ.
JAK LIŚĆ JESIENNY...


— Skończymy, jak widzę, do wieczora — rzekł wesoło stary Ratkus, podchodząc do swoich ludzi, którzy od samego rana kopali w polu kartofle.
— Może i skończymy — odpowiedział parobek Jakób, wiążąc jeden z pełnych worków.
— Trzeba skończyć, do wieczora daleko, a na jutro niema co zostawiać... zanosi się na deszcz, a może być i przymrozek — mówił gospodarz, napychając fajkę.
Nie odpowiadał już nikt, tylko w obecności gospodarza wszyscy wzięli się raźniej do pracy. Stary usiadł tymczasem na kamieniu, leżącym przy miedzy, i poglądał radośnie na zsypane na kupy kartofle.
Chwilę milczał. Ale oto spostrzegł w tyle za innymi pozostałą Różę.
— No, czemuż ty tak niechętnie pracujesz? — spytał z ironią.
— Ona chora — pośpieszyła ująć się za nią młodsza dziewczyna, Krystyna.
— Chora?... Wszyscy my tak chorujemy — śmiał się parobek Jan, spoglądając ku słońcu. — Po obiedzie wyzdrowieje i Róża.
Róża milczała. Schyliła się tylko jeszcze więcej i kopała dalej.
Ona była chora, bardzo chora. Tylko inni o tem jakby nie wiedzieli. Wogóle ludzie mało wiedzą o innym człowieku. Spostrzegają go jeno wtedy, kiedy los biedaka zupełnie do ziemi przygniecie; lecz i wówczas większość mija go obojętnie i rzadko kto przystanie i zapłacze nad niedolą bliźniego.
Los nie złamał jeszcze Róży ostatecznie, ale zginał ją powoli, bez ustanku i sądzono jej było upaść pod jego ciężarem, poddać się.
Choroba ciała przyszła niedawno; choroba ducha toczyła jej duszę już dawno — powoli, potajemnie, jak robak drzewo. Nie skarżyła się na swoją niemoc, bo należała do kategoryi tych, co skarżyć się nie umieją. Dlatego też mało kto wiedział o jej słabości, i to tylko słabości ciała; o niemocy jej duszy nie wiedział nikt. Ten ból znała i czuła tylko ona jedna — a był tak dojmujący, że aż robiło jej się zimno i straszno...
Była to jeszcze młoda kobieta lat trzydziestu kilku, lecz, sądząc z twarzy, wyglądała na znacznie starszą. Wysoka, wątła kibić, żółta twarz, głęboka brózda na czole — świadek długich niemych cierpień. Znać było, że była kiedyś ładną, kwitnącą dziewczyną. Dziś jednak nikła ta piękność szybko pod niewidzialną ręką ciężarów życiowych...


∗             ∗

Czeladź Ratkusa jadła obiad. Razem z wszystkiemi siedziała i Róża przy stole.
— Jedz, Różo... czego grymasisz! — mówił niemłody już parobek Jakób. — Patrz, jaki ładny kawałek słoniny... Zjedz, wtedy nabierzesz sił!... A ty tylko grymasisz...
— Jedzcie... Już mam dosyć — odpowiedziała, kładąc czarną, drewnianą łyżkę obok misy z barszczem.
Obok Róży siedziała młoda, tęga dziewczyna, Krystyna, i, zajadając smacznie, żartowała z Janem. Ich żartom wtórował Jakób, rzucając czasem jakieś tłuste słówko. Jedna tylko Róża nie brała udziału w tych żartach wesołych, zdrowych ludzi. Siedziała skulona, cicha i co chwila przyciskała rękę do piersi, jak gdyby chciała coś tam utulić.
Po obiedzie weszła do izby gospodyni i przyniosła dzban piwa. Za nią wkroczył Ratkus.
Krystyna wstała i zaczęła zbierać próżne misy i łyżki. Powstawali i Jakób z Janem.
— To już idziecie?... Pośpieszcie się tylko... może będzie deszcz — tłumaczył gospodarz.
— Cóż robić... trzeba iść — rzekł Jakób.
Stary wydał jeszcze jeden, drugi rozkaz i wszyscy opuścili izbę.
Róża siedziała z oczyma utkwionemi w podłogę. W uszach jej brzmiał jeszcze zdrowy śmiech Krystyny.
I ona umiała kiedyś tak śmiać się, i ona była tęga, zdrowa, jak Krystyna. Gdzieżeście się podziały, siło i wesołości?... I cóżeście pozostawiły po sobie?... Teraz... Westchnęła ciężko.
Ból, tam głęboko, wrzał bez ustanku. Zdawało się, że głód szarpał wnętrzności, tymczasem mdli ją, gdy próbuje zjeść... Z dnia na dzień czuje się słabszą, a tak ciężko w czas roboczy. Lecz pracować trzeba...
— Różo, jakże ci tam?... Czy nie lepiej? — spytała gospodyni.
— Tak samo — odpowiedziała, nie podnosząc głowy, a po chwili, jakby niechcący dodała: — Jeżeli i dalej tak... nie wiem co będzie...
— Cóż jej jest? — zapytał obojętnie Ratkus.
— Zapewne coś wewnątrz zrobiło się... Nic nie je... marnuje się kobieta zupełnie — opowiedziała nieśmiało żona.
— Hm... — burknął Ratkus, cedząc przez zęby dym z fajki. — Może coś ciężkiego podniosła... albo coś zjadła... to i dławi ją... I mnie dławi tak nieraz... najczęściej, gdy za wiele zjem... Ale to przechodzi. Są żołądki, co dużo pokarmu nie przyjmują...
Róża podniosła wzrok na gospodarza. Smutny uśmiech błysnął w jej spojrzeniu. Lecz wnet spuściła znowu głowę, nie mówiąc nic.
— Ot, pleciesz tylko!... Bez przyczyny nie marnowałby się człowiek — dodała Ratkusowa. — Uwolniłbyś ją lepiej od kopania kartofli. Jakże ona może pracować, gdy jej tak niedobrze? Trzeba nachylać się i podnosić. Może masz dla niej jaką lżejszą pracę?
— Hm... — burknął znowu Ratkus, ssąc fajkę. — Jaką inną robotę?... Z kartoflami trzeba skończyć!... Taka pogoda... Czyż jej tak źle, że już nic nie może... Niewiadomo co będzie jutro... widzisz, jak się chmurzy.
— Da Bóg i jutro będzie ładnie! Nie można znowuż tak człowieka... Skończą i bez niej! Jej mógłbyś dać coś innego... gdzie nie trzeba tak nachylać się i podnosić...
Przez chwilę słychać jeno było cmokanie fajki.
— To niech idzie do Pagraużyni liście grabić. Wiatr naniósł ich pełną łąkę — z całej dąbrowy. Trzeba zgrabić, będzie podściółka. Tak leżąc, gnoją tylko łąkę. Z kartoflami poradzą i tamci troje.
— Właśnie, Różo! Wybierz lżejsze grabie i grab powoli do wieczora — zawsze będzie lżej. Cóż robić... da Bóg przejdzie — mówiła z współczuciem Ratkusowa.
— Właśnie, grab i składaj do kupy. Pod wieczór podjedzie Jan i przywiezie cię do domu — rzucił Ratkus, wychodząc.
Róża wstała. Spojrzała z wdzięcznością na Ratkusową, podeszła do swego łóżka w rogu izby, dobyła z pod wezgłowia starą, zniszczoną chustkę, zarzuciła ją na plecy i wyszła także.


∗             ∗

Zgrabiła już niemałą kupę liści. Niełatwo było i tutaj. Grabie wypadały nieraz z rąk, ból w piersi wzmagał się. Mokre liście przylegały do ziemi, nie dały się grabić... Lecz trzeba było pracować! I pracowała ze skrzywioną od bólu twarzą, pracowała, jak gdyby ciężką pracą chciała uśmierzyć palący ból w piersi. A jednak trzeba było zaprzestać. Grabie wypadły z rąk i Róża osunęła się ciężko na kupę pożółkłych liści. Były to martwe liście jesienne... I czy tylko nie śmierć pełzała w jej piersi, gdzieś tam głęboko koło samego serca?... Śmierć... śmierć... jesień... pożółkłe, martwe liście...
Róża jęknęła i skuliła się cała. Zdawało jej się, że zbliża się do niej coś czarnego, chłodnego... I nigdzie nie może od niego uciec... nie może... Ono zbliża się i nadejdzie...
I siedziała tak z głową na rękach opartą, opuszczona przez wszystkich, samotna, i straszne myśli krzywdy ogarnęły ją niby czarna, ciężka fala: bolało nietylko w piersi, ból był i w duszy — a ten ostatni był jeszcze większy, jeszcze straszniejszy. O, gdyby tylko piersi bolały... gdyby tylko piersi!... Lżej byłoby i umrzeć od tego bólu! Lecz ten ból w duszy... taki okrutny... on zdruzgotał wszystko.
To taki kres drogi, do którego dobrnęła?!... I dalej niema po co iść i czego czekać... Ciasna trumna i zimny dół — ciemny i zimny... Jak pusto i straszno dokoła... sama jedna i te martwe liście!... »Pustka, pustka!« — jęknęło niby z jakichś głębin. — Pustka!... Pustka!... — powtórzyła dusza.
I puste i ciemne całe jej przeszłe życie... Straszne! Stanęła przed nią cała jej przeszłość, jak na dłoni... z początku, aż do końca. Dalej niema po co sięgać — prześniła, przebolała, wypłakała wszystko, co tylko było sądzono. I co to było to wszystko?... »Pustka!... pustka!«... odezwało się coś w głębi.
Dawniej zdawało się jej, iż życie jest jakiemś bogactwem. Ona kochała życie... wiele się spodziewała... Ona — młoda, ładna dziewczyna. Ona pragnęła żyć — żyć całą pełnią życia! Tak zdawało się wtedy. Lecz życie nie dało nic z tego, czego się spodziewała...
Czy kochała ona wtedy jego — teraźniejszego swego męża? Wyraźnie nie wie i teraz, ale zdawało się jej, że kochała. I wtedy, jak i dzisiaj, była taka samotna, opuszczona przez wszystkich. Jak tylko pamięć sięga, życie sieroty było zawsze nędzne, biedne. Ani jednej blizkiej duszy, ani jednego ciepłego słówka. Chłód, głód, szorstkie słowa, szturchania — to całe wspomnienie lat dziecinnych. I tak rosła osamotniona, jak ta bez podpory gałązka chmielu. W duszy biła tymczasem taka moc uczuć, dziwnych snów, oczekiwań... I trzeba było tym snom i uczuciom czegoś się uchwycić, ażeby módz owijać się — wzrastać, jak ten chmiel w bujny, plenny krzak... Wtedy właśnie przyszedł on...
Wiatr szalał ze świstem pomiędzy nagimi konarami olch. Jak gdyby walcząc ze śmiercią, szarpie się pomiędzy gałęźmi jeden, drugi jeszcze nie upadły listek. Szarpie się, drży pobladły listek, czasem jęknie słabo, aż rwie się nareszcie ostatnia nić życia — i pada listek powoli, jakby błądząc, na ziemię, tam do innych martwych już liści. Boleśnie, głucho jęczy stara jodła na krańcu dąbrowy, niby ogłaszając smutną niedoli wieść... Głucho jęczy jodła, ucichnie na chwilę i zaczyna na nowo tę samą smutną pieśń.
...On nie był tym, o którym ona śniła i marzyła w swych snach dziewiczych. On nim nie był! nie był!... On był tylko jej mężem, aż za wiele mężem. Rodzić trzeba było co rok... rodzić i grzebać... Pięciu z nich spoczywa pod ziemią... jeden tylko żyje... Jak zimno im teraz tam!... jesień... Takich ładnych, maluczkich kładli do trumienek... potem spuszczali do dołów. Boże!... Jedni z nich byliby już tęgimi wyrostkami, inni biegaliby tutaj po łące, weseli, kochani i nie byłaby ona taką samotną... A teraz?... »Pustka... pustka!«...
I przypomina jej się w tej chwili jeden z tamtych odeszłych... Czwarty mijał już roczek... Taki był ładny, milutki... Przyszła zima. Mąż zawsze pijany. W izbie ani opału, ani chleba. Płacze maleństwo, skarży się na zimno i na głód... »Pójdźmy, mamo, stąd... gdziekolwiek, gdzie ciepło, gdzie jest chlebek. Pójdźmy do lepszego tatusia, który nie bije«... I on poszedł tam niebawem, a ona pozostała przywiązana niewidzialnym łańcuchem. Pozostała sama, z mężem. Brr!... dreszcz przebiegł po skórze, gdy wspomniała swego »męża« — »miłość« — zawsze pijanego, chciwego pieszczot ciała... Poza tem nic... nic... Człowieka on nie widział w niej — nie widział i nie umiał widzieć. Ich dusze nie żyły razem, nie były nigdy blizkie sobie, oj nie! Były jeno jedna przez drugą niewolone — brudna, bydlęca niewola. I tak — jedna z nich szarpała się w tej niewoli do szaleństwa, druga do wściekłości niewoliła.
— Uuu — szsz! — gwizdnął wiatr i poleciał ku dąbrowie, szarpiąc po drodze suche liście. Jodła jęknęła żałośniej i zamilkła znowu.
— »Pustka... pustka!«... — szepnęło znowu coś z głębin.
...Jako cieśla-stolarz, zarabiał on niemało, lecz nigdy mu nie wystarczało. Gdy przepijał swój zarobek, ciągał do karczmy jej własne z takim trudem ongi zapracowane odzienie, pościel. Próbowała zrazu wzbraniać, lecz twarda pięść pijaka nauczyła ją prędko milczeć, przyjmować wszystko. Tak znikło też wszystko. Ona i dzieci chodziły w łachmanach. Oto i teraz pozostało jej tylko to, co ma na sobie i jeden strój »świąteczny«. Nareszcie doszło do tego, że musiała pójść na służbę do Ratkusów... rozstać się z ostatnim łącznikiem z życiem — z tem swojem jedynem, ostatniem dzieckiem, Józefkiem... Straszny ból szarpnął duszę i dławił gardło, tamując oddech... Boże! Boże!...
Ciało Róży trzęsło się konwulsyjnie od szalonego, niepowstrzymanego płaczu. Łzy, straszne łzy matki, ciekły po jej bladej, zmęczonej twarzy i padały na pierś, na kolana, na ziemię.
Wiatr szalał już bez ustanku. Nagie, wiotkie brzózki chwiały się z jękiem, jak trzciny. Liście krążyły po całej łące. Wiatr powiewał cienką Róży chustą na plecach, grożąc zerwaniem.
Lecz ona nie czuła wściekłości wiatru. Przed nią stanęło coś czarnego, strasznego, wobec czego drżała dusza, a ono zbliżało się coraz to bardziej... Pustka... pustka...
Ból wzrastał, dojrzewał, a z piersi wydzielały się jęki.
Zmrok zapadał...


∗             ∗

Gdy przyjechał po liście parobek, znalazł Różę wijącą się w bólach.
Gdy przywiózł do domu i kiedy ułożyli ją do łóżka, Ratkusowa posłała Jana po jej męża, który pracował w sąsiedniej wsi. Róża protestowała, ale gospodyni jej nie usłuchała.
Zdziwił się Rauba, słuchając opowiadania Jana o chorobie żony, wybrał się jednak ją odwiedzić. Po drodze wstąpił jeszcze do karczmy, niby to po gościniec dla żony; wyprosił na konto trochę pieniędzy od swego pracodawcy.
Czeladź Ratkusów siedziała przy wieczerzy, kiedy wszedł Rauba. Podszedł do żony, usiadł na brzegu jej łóżka i zapytał, co jej dolega. W głosie jego brzmiała jakby żalu, jakby serdeczności nutka. Ból ustał na chwilę w piersi Róży, odpowiedziała więc spokojnie, że już jej lepiej, że przejdzie. Rozrzewnienie Rauby minęło natychmiast. Niebawem siedział on już z czeladzią przy stole, gawędząc i śmiejąc się wesoło.
— Ale co poczniesz, gdy ci żona umrze? — spytał żartem jeden z parobków.
— Co pocznę?... Et! niech-no spróbuje umrzeć!... dziesięć znajdzie się na jej miejsce... Czy to dziewek mało!?... Tego dobrego — ile chcesz!...
I w takim sensie trwała rozmowa czas jakiś. Rozumie się, mówiono tylko żartem, ale żarty te obijały się boleśnie o duszę Róży, która ich słuchała. I niewiadomo dlaczego, przypomniały jej się w tej chwili mianowicie dwa dni z wielu ich wspólnego pożycia. Jeden z nich był już dawno, prawie zaraz po ślubie. Mąż jej wrócił do domu pijany i z bydlęcą żądzą jął obsypywać ją pieszczotami. Ogarnął ją wstręt do tych zwierzęcych pieszczot pijaka, zaczęła bronić się — wtedy począł ją kopać, bić. Był to pierwszy cios z ręki kochanego człowieka — było to pierwsze rozczarowanie, pierwsza zniewaga uczuć...
Drugi dzień — było to wtenczas, kiedy umarł jej Antoś. Trzymała na ręku nieostygły jeszcze trupek dziecka. Szalony ból rozdzierał jej duszę; usta nie chciały oderwać się od stygnących ustek syna, w głowie nie mogła zmieścić myśli, że jego już niema. Nie mając siły wytrzymać bólu, który rozpierał jej piersi, upadła na kolana i, chowając twarz na łonie dziecka, zaczęła głośno, spazmatycznie płakać. Niezupełnie trzeźwy mąż uspokajał ją zrazu łagodnie, ale widząc, że go nie słyszy, krzyknął ze złością: »Czy słyszysz, że mówię przestań! Będzie tu wrzeszczała, jak waryatka! Będzie jeszcze tego dobra, aż nadto!... Rodzisz co rok!«... Niby cięcie sztyletu zraniły te słowa serce Róży, rozjątrzyły najczulszą jej ranę... Oplwał najczystsze jej uczucia, drwił z jej bólu najgłębszego — z łez matki. I tego właśnie kobieta-matka ani zapomnieć, ani przebaczyć nie mogła.


∗             ∗

Późna noc. Śpią wszyscy. Chrapie i Rauba na ławie pod oknem. Nie śpi tylko Róża. Zacisnęła zęby, ażeby nie jęczeć i nie obudzić śpiących. Ból wzrasta... Rzuca się wijąc, jak robak. Męczarnia nad siły!
— O Boże!... — jęknęła raz, drugi i już nie może powstrzymać skargi.
Śpią wszyscy. Jeno wiatr szaleje za ścianą i pędzi, niby upiór, wokoło chaty. Pada już deszcz, a ciężkie jego krople bębnią w okienko, spadają, szlochając, z dachu. W izbie ciemno.
— Boże! — wyrwał się z ust Róży głośniejszy jęk.
— Czego krzyczysz?... Noc... Rozbudzisz wszystkich ludzi — odezwał się zbudzony Rauba. — Pocierp, przejdzie...
— Zlituj się, Boże!... zabierz prędzej!... Boże!... Umieram! — żaliła się Róża, rzucając się w łóżku.
— Czy znowu tak bardzo boli? Może usiądziesz, ja pomogę — mówił już nieco łagodniej, zbliżając się do żony i biorąc ją za plecy, ażeby posadzić.
— Odejdź, nie dotykaj! — zawołała, odpychając jego ręce.
Zaczął wmawiać, że przejdzie, że jutro będzie lepiej.
Ale lepiej nie było. Dwa dni i dwie noce męczyła się Róża. Gdy ból na chwilę się zmniejszał, dumała dalej swą smutną dumkę. I wtedy, jak i tam na łące Pagraużyni, brzmiało w jej uszach: »Pustka... pustka!«...
Tęskniła do swego syna.
— Gdybyż on był tutaj, przy mnie!... gdybyż choć raz jeszcze przytulić go do serca... raz jeszcze spojrzeć w tę twarzyczkę najdroższą!... — dumała Róża, a ból wracał znowu i jeszcze większy, jeszcze straszniejszy.
— Józiutek!... synku mój! — wołała sztywniejącemi ustami, lecz on, ten jedyny jej synuś, nie słyszał wołania konającej matki. On był daleko od niej, w drugiej wsi, gdzie go oddała na pastucha. Może w tej chwili i on wołał matki, siedząc gdzieś sam w polu z bydłem, zziębnięty, głodny, lejąc gorzkie łzy... sieroce.
I umarła tak samotna i nie zapłakał nad nią nikt. Cicha, sztywna leżała w swej białej trumnie... Jak ten liść jesienny... I tylko zdawało się, że mocno zaciśnięte usta miały ogłosić jakąś gorzką, w tajemnicy trzymaną krzywdę.


ŻEMAITE
JAN WINGIS


— Nic nie poradzisz, mateczko, trzeba pozwolić Jankowi się ożenić. Niech poszuka dziewczyny z dobrym posagiem: spłacimy choć trochę długów. Ani nosa nigdzie pokazać; mianowicie w karczmie, jak obstąpią, jeden chce procentów, drugi siana, nasion, a inny przyczepi się, jak smoła, wypytuje: »kiedy oddasz?«, zdaje się, że o niczem więcej nie wie.
— A bo poco się włóczysz po karczmach? — przycięła żona.
— Gdybyś nie wiem jak nie chciał pójść, kiedy obstąpią w mieście, to musisz prosić na półkwaterek. Dobrzeby jeszcze było, gdyby kończyło się na tym jednym; ale to do tego, to do owego, i nie spostrzeżesz się, jak kilka już butelek próżnych stoi. A jak się upiją — prawdziwe dyabły. Gdyby mogli, rozszarpaliby mnie za te przeklęte długi. Oddam synowi gospodarstwo, niech pracuje, niech płaci, a ja o niczem wiedzieć nie chcę.
— A jakże, a jakże! tego jeszcze brakowało! Oddaj wszystko, a syn będzie potem nas za nos wodził. Ja nie dam, nie ustąpię, póki żyję! — wołała żona, coraz bardziej się unosząc — nie oddam łyżki, nie chcę mieć pani w domu, nie będę wyglądała kęsa z ręki synowej, tego nie będzie, nie chcę!
— No, no, no! Czego skrzypisz, jak żydowska bryka! Gospodaruj, gospodaruj! nie ustępuj, a jak dłużnicy wytaksują za długi, dopiero wiele będziesz miała. Czy synowa ci kark skręci? Nie rozpuszczaj języka, a wszystko dobrze będzie.
— Mego języka wystarczy i dla synowej — odparła żona — ale tobie się urwie, nie będziesz miał za co pić. Kto zrobił te długi? Prawie całą gospodarkę spuściłeś na płukanie gardła. Czy nie mógłbyś jeszcze istnieć, gdybyś gospodarstwa pilnował? Mowsza zbogacił się, aleś ty się opuścił; na dobitkę synową chcesz posadzić sobie na karku. Poczekaj, spróbujesz ty jej!...
— Zamilcz! — krzyknął mąż — bo dam po gębie! Jak mówię, tak będzie: Janek ożeni się, dostaniemy pieniędzy i będziemy mogli żyć bez troski.
— Jeżeli tak, to się zgodzę — rzekła matka. — Ja będę gospodarzyła, a synowa niech sobie na uboczu będzie, niech sobie chleba sama przyniesie.
— Każę Jankowi poprosić Mateusza na swata i niech idzie do Katarzyny Dzieżasówny; chociaż nie bardzo wyraźna dziewczyna, ale pieniądze, jak w kieszeni. Stary daje czterysta i wyprawę niemałą, a moja gospodarka chociaż zapuszczona, ale ziemia dobra. Dzieżas nie będzie upierał się, a Janek czy nie dziarski chłop?... I z postawy, i z wystawy, spodoba się dziewczynie.
— A jakże, a jakże! Wybrał tę czarnuszkę, wielkonosą, łasicę, leżyboka! — zaczęła wołać żona — rozbałamucona, wystrojona, szursząca, będzie mi tu chodziła w kartunach, w krochmalu, nadęta, jak pęcherz. Nie dość, że do kościoła stroi się, ale i w domu jak jaka panna. Siano idzie grabić — staniczek biały, chusteczka, fartuszek, wszystko wyprasowane, jak na lalce. Alboż z niej będzie gospodyni? Cały pożytek z niej, że z grabiami czasem w pole wyjdzie, a w domu, powiadają, żadnej z niej wyręki, tylko zamiata, myje, to siądzie do tkackiego warsztatu, to do robótki jakiej się weźmie, same drobnostki, a cięższej pracy unika. Niech ją! takiej amatorki łatwych robót ja nie chcę. Tu nie potrzeba cackania się, ale takiej robotnicy, jak ja sama!
— Ależ, matko! co ty wygadujesz? Któż tam inny pracuje? Przecież Dzieżas drugiej dziewczyny nie wynajmuje, Katarzyna robi sama jedna; ojciec taki mruk, sknera, pędzi do roboty.
— Co ty mi tam prawisz, jak gdybym ja nic nie wiedziała; babska robota robocie nie równa. Zobacz, jak u nich w domu wymieciono, wykurzono: zarówno w chacie, jak i na podwórku, nigdzie śmieci nie zobaczysz, łóżka zasłane, bieluteńkie. Katarzyna na to tylko czas traci. Na miejscu matki pozwoliłabym ja jej cackać się! Sprałabym, toby się do roboty wzięła. Ojciec tego nie widzi, tylko pieniądze zbiera; obłoży setkami tę swoją czarnuszkę, wyda za kogokolwiek, oszuka porządnego chłopca.
— Żadnego oszukaństwa tu nie będzie — rzekł ojciec — kiedy pieniądze daje, to niema poco na dziewczynę patrzeć, z czoła masła nie nasmarujesz. Niech tylko setki położy, więcej nic nie potrzeba.
— A ty, ty nie mógłbyś mieć tych setek i bez synowej? Przecie twoje gospodarstwo lepsze od Dzieżasowej, a goły jesteś, jak pies, przez to przeklęte paskudztwo.
— Czy ja z twojej kieszeni piję? — zawołał mąż. — Co tobie do tego? ja nie za twoje piję! Moja ziemia, moje gospodarstwo, moje wszystko, mam prawo; mogę sam jeden wszystko przepić. I co ty mi zrobisz? Im ty więcej będziesz gadać i upierać się, tem więcej ja będę pił. Pamiętaj, że twoje szczekanie nic nie pomoże, lepiej milcz, jeżeli nie chcesz dostać po gębie.
— Tyle ty i umiesz: »po gębie, po zębach!« — a jednak, jak ja prawdę mówię, to tobie niemiło słuchać. Jeżeli Janek tak będzie żył i tak swej żony będzie słuchał, to lepiej niech jeszcze kilka lat świnie popasie, a nie żeni się.
— Co, może ma żony słuchać? Tego to już nie będzie. Byłby ostatniem cielęciem, gdyby słuchał. Czy kobieta ma tyle rozumu, żeby mężem mogła rządzić? Jeżeli zacznie wyszczerzać się, wal pięścią w zęby, aż się obliże.
Żona zrzędząc wybiegła z izby. Wkrótce przyszedł ów Janek, jedynak Wingisów, według ojca »chłop postawny i wystawny«. Gruby, wysoki, niezmiernie szeroki w ramionach, z wielkim brzuchem, przez swą wielkość trochę garbaty, ręce w smole, jak osie, krzywe nogi, usta, jak wrota zajezdne, nos, jak sześciogroszowy ogórek, oczy zasłonięte, jak u kreta, głowa wielka, kudłata, o jasnych włosach i pochylona naprzód, a osadzona na grubym karku; czoło odsłonięte i czapka zsunięta na jedno ucho; dolna warga zwisła, a przez nią widać wielkie, pożółkłe zęby. Ubranie na nim wełniane, bezbarwne, zgniecione, śmieci i słomy pełne. Koszula gruba, znoszona — piesby nie ugryzł — zapewnie w zeszłym roku prana, trepki włożył na bose, brudne stopy. Przechodząc przez chatę, przeciągnął się, ziewnął, spojrzał na mały zegarek, usiadł na ławie pod ścianą, nogi wyciągnął na chatę, zaczął czyścić szczerbatą fajkę i szukał tytuniu po kieszeniach.
— Gdzie byłeś? — spytał ojciec.
— Spałem. Jakem się położył po śniadaniu, dotychczas chrapałem — aaa! — poziewał.
— Czy obrządziłeś konie?
— Tak, tak, a jakże! w święto konie mnie nic nie obchodzą. A ty co będziesz robił, nie możesz obrządzić?
— Albo zginą konie — machnął ojciec ręką. — A piec od suszarni zamknąłeś?
— Tak, tak, a jakże! wszystko ja! a sam co robiłeś dotąd, że nie zamknąłeś?
— Nie wielka bieda, żyto do jutra wyschnie — odrzekł ojciec.
— Chwała Bogu! i ten choć raz wyspał się! — dziwiła się matka, wchodząc. — Ludzie już kiedy z kościoła popowracali, a ty jeszcze bez obiadu; przez tę swoją ospałość jeszcze wygłodniejesz.
— Tak, tak, a jakże! dziw się, nie mogłaś to obudzić?
— Kto ciebie może obudzić? Czy ja nie wołałam? Ale chrapie, jak prosię. Śpioch, niedołęga! Aż mu oczy podpuchły. Wykierujesz się na leniucha z tem twojem spaniem; czy to wypada takiemu młodemu? Poszedłbyś lepiej do kościoła, albo po nabożeństwie gdzie na jagody, jak ludzka młodzież. Inni śpiewają, bawią się, a ty kwaśniejesz, jak kisiel.
— Nie słyszałem ja twego kazania! — odparł synalek.
— Dobrze chłopiec mówi — śmiał się ojciec — daj obiad prędzej.
Janek zbliżył się do stołu, wziął bochen chleba z ławy w rogu, odkroił kilka niepomiernie grubych kawałów. Matka przyniosła zsiadłego mleka miskę, jak jezioro, wsypała całą garść grubej soli. Syn rozglądał się za łyżką. Poszukał w stole, na policy nad oknem, na ziemi, a gdy ujrzał ją pod ławą, podniósł, brud zgarnął palcami i wsunął w miskę. Odgryzał chleb wielkimi kęsami i tak zajadał mleko, aż mu się wielkie uszy ruszały. Ojciec, paląc fajkę, odezwał się:
— Janku! ożeń się ty, do licha. Poszukaj sobie bogatej dziewczyny, może zapłacisz długi. Ani się opędzić od tych dyabłów wierzycieli. Spokoju nie dają.
— A jakże! Ojciec długów narobił, a ja muszę płacić. A jeszcze pokaż, u której dziewczyny te pieniądze są.
— Weź się tylko zgrabnie, a ja tobie powiem, gdzie dostaniesz. Zwróć się do córki Dzieżasa, a zobaczysz, ile setek tobie położą.
— Możesz sam brać Katarzynę. Taka czarna i oczy, jak jabłka, a przytem jeszcze i stara, o wiele ode mnie starsza.
— Widzisz, czy nie mam racyi? Mówiłam, że Katarzyna nie dla Janka. Istna Cyganka czy Żydówka, licho wie co. Zestarzała się, a za mąż nie wyszła, to już wiadomo, że nic dobrego. Nie bierz, takiej nie potrzeba! Czy porządniejszych dziewcząt niema już?
— Janek! ty nie słuchaj matki: ona, jak zwykle, głupstwa wygaduje! słuchaj tylko mnie. Jak ja każę, tak musisz robić, a jeżeli nie — wypędzę oboje z matką; ziemię oddam w arendę, długi spłacę, a wy możecie iść, dokąd wam się podoba.
— Tak, tak, a jakże! Sam możesz iść, dokąd chcesz, a ja ziemi nie wyrzeknę się...
Matka przekrzyczała syna:
— Ma się rozumieć, ty pieniądze za arendę będziesz umiał wziąć i przepić, a dług? Dług pozostałby. Nie pozwolę ziemi oddawać w arendę, niedoczekanie twoje! Widzieliście? sam jeden chce wszystko zagarnąć, chudobę, w którą zdrowie mego całego życia włożyłam. Wydzierżaw, jeżeli chcesz, spróbuj, ale ja nikogo obcego nie wpuszczę do swojej chaty.
Mauczi! — zawołał ojciec — bo po gębie! Wielka pani do rozkazywania! — A świnie paść! Jak ja chcę, tak być musi.
Zwrócił się do syna i ciągnął dalej:
— Poczęstuj Mateusza, zaprowadź go do Dzieżasa i umówcie się, nie zwlekajcie, a jak dacie na zapowiedzi, oni przyjdą na oględziny, wtedy umówimy się co do posagu.
— A jakże! mówią, że Katarzyna nie chce wychodzić za mąż.
— Co to za niechcenie, czy to ona rozporządza sobą? Niech tylko ojciec się zgodzi, da posag, to nie będzie patrzał jej chęci, tylko każe iść.
Jak ojciec kazał, tak się też stało. Janek z Mateuszem udali się do Dzieżasa. Swat, poczęstowany przez młodego, gadał zań i targował się. Zwinny jego język tak plótł, a zachwalać i skłaniać ku sobie tak dobrze umiał, że Dzieżas tylko ślinę łykał. Młody przeciągał się i ziewał, ale prędko zgodzili się.
Katarzyna płakała, wylewając potoki łez; matka uspokajała ją delikatnie, a ojciec karcił surowo: jeżeli będzie się sprzeciwiała i nie usłucha, to wypędzi ją z domu i nic nie da.
Gdy Dzieżas przybył do Wingisów na oględziny, znalazł wszystko walące się i zrujnowane, ale zgodził się i jeszcze posagu dołożył więcej, niż był swatowi obiecał.
— Ziemia dobra, łąki — strzyż jak barana, ogrody dobre, tylko te budynki... Ale to drobnostka: gdy się wszyscy weźmiemy, prędko nowe będą. Ustępstwo nie wielkie, posagu nikomu nie trzeba wypłacać, nikt bez potrzeby krowy nie wyprowadzi, Katarzynę posadzę, jak kurę na jajach.
Znajomi — jedni ganili Katarzynę, inni Jana, albo rodziców straszyli, a jeszcze inni tylko ramionami ruszali.
W trzy tygodnie po zapowiedziach miał się odbyć ślub. Katarzyna przez ten czas zalewała się łzami. Janek bardzo jej się nie podobał. Matka, chociaż jej żałowała, nie śmiała jednak sprzeciwiać się mężowi, a ojciec nic słyszeć nie chciał. Mówił tylko o Jankowej ziemi, o dobrem gospodarstwie, wmawiał, że dobrze będzie się miała, zbogaci się, podniesie gospodarstwo, do czego i on się przyczyni, a do męża to się przyzwyczai. Nie darmo ludzie mówią: śpiocha zbudzisz, leniucha podpędzisz. Janek jeszcze młody, pokocha ją i będzie słuchał jej rozkazów.

∗             ∗

Wśród przygotowań i zabiegów prędko przeszły te trzy tygodnie. Katarzyna już po ślubie przyjechała z mężem do domu jego rodziców. Przybył wóz z posagiem, który spóźnił się, bo taki był ciężki, że ledwo mogły go uciągnąć pianą pokryte konie. Dwie szafy, dwie skrzynie, jak kamienie, płótnem naładowane, a tłumoków, pościeli, ubrania bez końca. Zdjęli to wszystko weselnicy z wozu i zanieśli do pochylonego, ze spróchniałemi drzwiami świrna.
Na podwórzu mokro, po kolana błota. Katarzyna wstrząsnęła się, ale wnet pomyślała, że trzeba będzie błoto zepchnąć na dół do gnojowiska, nasypać parę wozów żwiru, ścieżki wysłać kamykami i będzie prawie jak u ojczulka, tylko płoty haniebnie połamane.
Poprowadził mąż Katarzynę do chaty, rodzice z weselnikami i muzyką spotkali ich w przedsionku.
Katarzyna padła rodzicom do nóg, całowała ręce, potem dała obojgu po długim i ciężkim kawale płótna. Matka poprowadziła młodych za stół, postawiła na stole poczęstunek i zapraszała do jedzenia i picia, a patrząc na nich, radowała się i dziwiła:
— Któż mógł się spodziewać, że Katarzynka moją synową będzie! Jak mego Janka do chrztu wieźli, to ona jemu wrota otworzyła, już podlotkiem była. Cóż robić, widocznie taka wola Boska. Dziękuję, obdarzyłaś nas szczodrze. Płócienko takie cienkie. To dobrego tkacza robota. Ja się znam na tem.
Katarzyna przełknęła pierwszy poczęstunek, jak pieprz, przez nową matkę przyrządzony.
Ojciec pijany, z sinym nosem dreptał po izbie, wydając rozkazy, często zaciskał pięście i bełkotał gardlanym głosem: »Jak ja każę, tak ma być!« — potem zapalił fajkę, usiadł z drugiej strony przy synowej. Przysunął się blizko i bełkotał:
— Moja ziemia złota, gospodarstwo wszystkiego pełne; jak nerka w tłuszczu będziesz się tarzała, głodu nie zaznasz, tylko słuchaj mnie. Nie wielkie twoje pieniądze, szczupły posążek! Janek byłby więcej dostał gdzieindziej, bo to chłop z postawy i z wystawy, jak w mleku kąpany. Jak go tobie ganili! — nic nie pomogło, widocznie już taka szczęśliwa twoja dola. Na złość wszystkim wypijmy wódki! — nalał sobie kieliszek — na zdrowie!
Swąd z fajki, smród wódki dusiły Katarzynę. Ledwo mogła usiedzieć na miejscu. Zwróciła się do męża. Ten ze zwieszoną dolną wargą, z której spływała ślina, zasnął! Katarzyna wstrząsnęła się całem ciałem, posmutniała, widząc w jakie środowisko dostała się na całe życie. Zrozumiała teraz dobrze, że tylko jednego prawdziwego ojczulka i jedną tylko kochaną mateczkę miała, którzy, nie bacząc na miłość, bez litości oddali ją w takie grube ręce. Prędko postanowiła sobie, że swych nowych rodziców nie będzie nazywała ojczulkami, ale tak niezwykle: tatusiem i matusią.
Długo jeszcze więzili za stołem młodych. Katarzynie w głowie kręciło się od dymu i swędu; przygnębiona bolesnemi napaściami matki, bełkotem ojca, drwinami gości, wymknęła się z niezwykłej uczty i ledwo zawlekła się do łóżka. Padła w poprzek, rozpaloną i bólem targaną głowę wcisnęła w poduszkę, która wkrótce zwilgotniała od potoków łez. Długo płakała, aż sen zmorzył zbiedzoną głowę.
Nie długo odpoczywała, bo wiatrem szarpane drzwi nie dawały spać. Zbudziła się zziębnięta i drżąca. Nie prędko zrozumiała, gdzie nocuje. Błąkając się w nowem miejscu, ledwo że namacała drzwi i zamknęła je, znalazła jakieś okrycie, otuliła się i siedziała do świtu. Sen ulotnił się, przed oczyma przesuwały się rozmaite obrazy wczoraj widziane; do umysłu wdzierały się niedawno słyszane rozmowy. Gdy wytrzeźwiała, zrobiła w pamięci przegląd wszystkich wczorajszych wypadków, przypomniała sobie, że ją odłączono od rodziców i z ich błogosławieństwem drugiej rodzinie oddano, a ksiądz związał ją z mężem do grobu.
Westchnęła, przeżegnała się, przetarła oczy: czy to nie sen. O Jezu! Matko Przenajświętsza! czysta prawda, ale gdzie on? W pierwszą noc po ślubie jego niema. Koguty pieją, zorza blizko, muzyka może zaraz przyjść ich budzić. Jakże to? Łóżko nie posłane, pan młody schował się gdzieś, panna młoda od wczoraj nie rozebrana; zapewne pijana była... zapewne i inni pijani, jeszcze tańczą... Ale cisza, nic nie słychać. Co ty, moja matulu, robisz? Pierwszą noc u obcych ludzi nocuję; teraz to będzie już moim domem się nazywało. Jak tu przyzwyczaić się? Co tu robić?
Tak myślała Katarzyna. Gorące łzy raz wraz spływały po policzkach, ale, połykając je przemocą, perswadowała sobie, że płacz nic nie pomoże, trzeba pokornie, cierpliwie i odważnie przygotować się do prześladowań nowej rodziny. Czuła wyraźnie, że tu nie ma przychylnego dla siebie serca, wszyscy patrzą na nią krzywem okiem i każdy krok, każde słowo jej nieprzychylnie roztrząsają.
Gdy zaczęło dnieć, Katarzyna zerwała się, uporządkowała trochę świren, posłała łóżko, oczyściła ubranie, przymknęła drzwi od świrna i poszła do izby.
Nigdzie ani żywej duszy — wszyscy weselnicy śpią w najlepsze. Zato bydło swobodnie chodziło po wszystkich kątach. Cielaki i owce włóczyły się po podwórzu; świnie zaglądały do garnków w kuchni i rozlały pomyje. Drzwi od izby zdjęte z pętel i postawione przy ścianie: zapewnie weselnicy z figlów to zrobili, chcąc na przekór starym zimna napuścić. W izbie ojciec, w poprzek łóżka leżąc, chrapał, obok pies gryzł kość, a nie mogąc opędzić się od prosiaków, przeniósł się na łóżko. Matka nogi wsadziła pod piec, a głowę miała na palenisku; podłożyła pod nią kożuszek i tak smacznie spała w popiele, jak w puchu. Prosiaki zebrały się koło rozrzuconego ogniska i chrząkały, prosząc gospodyni jeść, ale ona nic nie słyszała. Kogut spacerował po stole i zapraszał kury do kruszyn, a one biły się z kogutami przy poprzewracanych garnkach od mleka. Nieśmiałe gęsi gęgały w progu, z pochylonemi głowami, spozierały na muzykantów, porozwalanych na ławach; ilekroć oni przez sen głośniej zachrapali, gęsi lękliwie syczały. Na podłodze, jak na podwórzu, błoto, a w przedsionku — ani przejść.
Gdy Katarzyna ujrzała taki porządek, zimno jej się zrobiło. Jednak rąk nie opuściła; powypędzała bydło, jako tako drzwi wstawiła, zasłoniła szmatami powybijane okna, żeby wiatr tak nie dął, pozbierała naczynie, postawiła w rogu, złapała miotłę, łopatę i zaczęła czyścić podłogę, omiatać pajęczyny. Zbudziła się matka, podniosła głowę i zaczęła rozglądać się:
— No, szczęść Boże! mamy nową gospodynię. Zamiatać? — tu tego nie potrzeba. Jeśli nie będziesz w błocie chodziła, chleba nie będziesz miała. Wreszcie, czy to wypada dziś, przed podniesieniem, wstawać? Widocznie nie masz obrusów dla muzykantów. Męża zostawiłaś samego i wzięłaś się do porządków; kto cię o to prosił?
Na takie pozdrowienie matki, Katarzyna smutnie uśmiechnęła się i rzekła łagodnie:
— Daruj, mamusiu, moje takie zawczesne wstanie, ale ja niewinna, zmarzłam bardzo, nie mogłam wyleżeć, poszłam szukać ciepła i męża, bo nie wiem, gdzie się podział, a tu widzę, że i w izbie jego niema. Ciepła też nie znalazłam, drzwi były wystawione, wszędzie zimno, mokro, wiatr wieje... I wyście źle spali, bez żadnego wypoczynku, jak ja. Chcę trochę porządku zrobić; napalę w piecu i wszyscy ogrzejemy się.
— Któż winien?! — mruczała matka — wczoraj wieczorem wyniosłaś się sama jedna spać, a ten śpioch powalił się gdzieś. Nie syp tak grubo piasku: kurzu wiele będzie, jak zaczną tańczyć.
— Czy błoto kurzy? — śmiała się Katarzyna — lepiej powiedz, matko, że więcej błota naniosą.
— Sprzeciwiać się, widzę, umiesz! — przemówił ojciec, gramoląc się z łóżka — od pierwszego zaraz dnia chcesz nas zawojować. Jak dotychczas, tak i teraz będzie umiała matka gospodarzyć i bez takiej pani.
Katarzyna wyniosła się na podwórko. W bokówce usłyszała sapanie śpiących; rozwarła drzwi i zdziwiła się: mąż jej niby kłoda leży w łóżku, jak w chlewie świńskim, obok pastuch, który, przyciskany przez Jana do ściany, opierał się obutemi w łapcie, brudnemi po same kolana nogami. Zwalał, pobrudził mu całe jego odświętne ubranie, które uszyła Katarzyna z pięknego i drogiego materyału, własnej roboty. Ścisnęło się jej serce nie tyle z powodu ubrania, ile ze złości, że męża w żaden sposób nie mogła się dobudzić. Woła, ciągnie go za rękaw, prawie płacząc, a on śpi, chrapie, jak nieżywy. Usłyszała matka głos Katarzyny, wpadła do komórki, rzuciła okiem i wszystko zrozumiała.
— Taka sprytna wydajesz się — rzekła do synowej — a beczysz z powodu głupstwa. Nie wiem co robić. O tak! — schwyciła pastucha za włosy i wyrzuciła go z łóżka, wołając. — Ty, ropucho, zdejmuj na drugi raz łapcie! A Janka nie ruszaj. Jak się wyśpi, wstanie. Nie teraz czas lamentować, trzeba było wczoraj nie zamykać się w świrnie.
Zlękła się Katarzyna niepomiernie takiego nielitościwego obejścia się matki. Nie słyszała przez współczucie dla tego pastuszka, co gadała tamta, on zaś płakał z bólu i z przestrachu. Matka tymczasem przysłała muzykantów. Ci połapali instrumenty i grali marsza po marszu na obudzenie państwa młodych. Chociaż huku wiele było i długo grali, Jana jednak nie obudzili; wtórował muzyce chrapaniem. Katarzyna przyniosła płótno w podarunku dla muzykantów, na stole rozłożyła swoje obrusy.
Powstawali ze słomy weselnicy, zbierali się sąsiedzi, śmiali się, drwili jeden z drugiego, zwłaszcza noclegu.
Katarzyna zastawiła stół swemi przywiezionemi z sobą bułkami, twarogami, butelkami i zapraszała rodziców i gości. Ojciec, na widok wódki, nie dał się długo prosić. Matka wzdragała się zrazu, jak koza, ale po paru kieliszkach rozgadała się i opowiadała każdemu z osobna jedno i to samo: jak synowa wczoraj cichaczem poszła spać, zamknęła się i nie wpuściła nikogo. Janek, biedaczysko, kołatał, pukał do drzwi, ale nie mógł się doprosić. Z tej rozpaczy jeszcze i teraz śpi. Baby śmiały się, drwiły; inne tylko uśmiechały się, inne głowami kiwały, ale żadna ani jednem słowem nie ujęła się za Katarzyną.
Przy zakąsce i na tańcach czas szybko biegł. Niespodzianie przyjechali jeszcze goście ze strony panny młodej: bracia, krewniacy i swatka z mężem. Ucieszyła się Katarzyna z przybycia krewniaków. Zapraszała, częstowała, czem tylko mogła. Ojciec, porządnie już podchmielony, krzyczał, rzucał się, chwaląc swoją ziemię — złote jabłko, swego syna — chłopa z postawy i z wystawy, żałował, że gołą synową dostał, niewartą jego syna. Mąż swatki, również cięty — chwalił na przekór Katarzynę, a wydrwiwał do cna jego izby, po których psy łażą, dachy niebem kryte, pałac bez okien i drzwi. Zrazu żartem, potem seryo pokłócili się, zaczęli pokazywać sobie figi, o mało że się nie pobili. Ojciec wołał, pięścią w stół waląc:
— Mój dwór, moje dobro — a dla nieproszonych gości niema poczęstunku! Komu nie podoba się — fora ze dwora! Jak ja każę, tak być ma!
Ta kłótnia popsuła wszystkim humory, każdy jeno myślał, jakby tu wymknąć się do domu. Goście ze strony panny młodej wyjechali, również i sąsiedzi jeden po drugim. Matka udała pijaną i położyła się do łóżka, jak gdyby nic nie słyszała. Katarzyna trzęsła się z przestrachu w kącie. Zacietrzewiony ojciec nawet się nie spostrzegł, że tylko garstka gości pozostała. Zaczął czepiać się wszystkich: muzykantów, synowej, matki, obiecując wszystkim skórę sprać. Na ich szczęście obudził się Jan, usłyszał krzyki ojca i, roztwierając drzwi, zawołał:
— Tak, tak, a jakże! tego tylko brakowało! Popisuj się tu swoimi wrzaskami! Skoroś się upił, to idź spać, a kłótni nie wszczynaj!
— Oj-je! ciebie nic innego nie obchodzi, tylko leżenie i gnicie po całych dniach i nocach! — powolniej już upierał się ojciec — ciebie nic nie obchodzi, póki ja jestem: wyspałeś się, spasłeś i zachciało ci się żenić. Jeszcze taką goliznę wprowadziłeś mi do domu. Ale nie łudź się, nie spuszczę się na was: jak ja każę, tak ma być! — i znów stuknął mocno nogą w błoto.
— Kto tu ciebie się boi? Czy to ja chciałem się żenić? Przemocą narzuciłeś mi żonę, bo pieniędzy ci na gwałt potrzeba było, nie mogłeś sobie dać rady z długami. Dobrze tobie teraz tutaj krzyczeć, kiedy już przeze mnie pozbyłeś się Żydów i dłużników.
— Czy to mnie pieniądze potrzebne były? Przecie ty sam dla siebie ziemię wykupiłeś! To też, synku, ucz się teraz żyć! wstępuj w moje ślady, jeżeli chcesz dobrze żyć: trzymaj babę krótko, nie dawaj się za nos wodzić.
Brat Katarzyny, który jeszcze był pozostał, zawołał:
— Do widzenia, ojcze! dziękuję, że się dowiedziałem, jaką to była Janowa żeniaczka! A ty, szwagrze, obchodź się z żoną jak się należy, bo za jej szczęście ty będziesz odpowiadał: wszak wziąłeś czterysta rubli i wyprawę! — To mówiąc, pogroził im pod samym nosem sarnią nogą od bizuna.
Jaki początek, taki koniec. Jakie wesele, takie było i szczęście Katarzyny. Rodzicom w niczem nie mogła dogodzić. Co tylko robiła, wszystko ganiono: chodziła czy siedziała, mówiła czy milczała, śmiała się czy płakała, pracowała czy leżała — wszystko było źle. Ojciec inaczej jej nie nazywał jak golizną, bo jego Jan nie takiej wart. Matka kłamliwie oskarżała ją przed mężczyznami i, aby odwrócić od siebie mężowskie połajanki, winę zwalała na synową.
Miało się już ku wiośnie; po wczorajszym deszczu niebo rozjaśniło się. Słońce już grzało i odradzało ziemię, wyswobodzoną z więzienia zimowego; skowana przez mróz, śniegiem przykryta, pozbawiona słońca, pozostawała długi czas w letargu. Dziś wesoło zbudzona przez słońce, rozgrzana jego promieniami, nawet paruje ostatnim przymrozkiem z wnętrza. Wiatr, rozgrzany promieniami słonecznymi, pośpiesznie suszył błotnistą jej powierzchnię. Gdzieniegdzie, tuląc się u płotu, bieleje jeszcze śnieg, ale cofa się przed słońcem, toruje sobie krzywe ścieżki, przemienia się w parowie w rzeczułkę, pieniąc się z pośpiechu. Las zaszumiał i poszarzał pączkami. Ptaszęta, każde innym głosem, śpiewają swe pieśnie, chwalą zorzę wiośnianą. Tokowanie cietrzewi, pieśń skowronka, żab rechotanie napełniają powietrze, tworzą razem dziwny szum, miły sercu, przyjemny dla ucha. Dowódca wielkiego stada, rosły gąsior, z pokrzykiem wraca z południa; zna dobrze drogę, prowadzi spore stado, rozdzielone na dwie części, leci wprost na północ. Białe łabędzie lecą nad borem, zmęczone daleką podróżą, ciężko robią skrzydłami, szukając miejsca dla spoczynku. Gdzieś za lasem ozwały się żórawie. Kaczek całe chmury nadciągnęły, kwaczą po błotach i zrywają się stadami. Długonogi bocian spaceruje po polach i zbiera gałązki; nabiera ich pełen dziób, zrywa się i, stanąwszy na gnieździe, podnosi głowę w górę, klekocze, machnie czasem skrzydłami, opędzając się od latających koło niego nieprzyjaciół. Wróble, amatorzy konopia, wesoło gadają przy gnieździe bocianiem.
Kutwaliskie pola pokryte żytem, jak zielonem suknem. We wsi również każdy się rusza, krząta, każdy okazuje radość z nadchodzącej wiosny. Pstrokate gołębie przelatują gromadami z dachu na dach. Kogut wyprowadził całe stado kur na śmietnik, trzęsie czerwonym grzebieniem i głośno pieje. Szary gąsior stoi na jednej nodze, z nachyloną głową przysłuchuje się, czy nie piszczą gąsięta w gniazdach. Rudy kot wskoczył na drwa, najeżył się, ogon postawił pionowo przed Rudym, a ten, kręci się naokoło, skomląc i szczekając głośno.
Słońce wywabiło gromadki dzieci z chat: zziębnięte, brudne, gniotą w rękach mokry piasek. Większe boso, z czerwonymi nosami i nogami, wożą się po ulicy w wózkach, bawią się i wzajemnie sobie opowiadają:
— Mama będzie jutro dużo-dużo jaj farbować, cały garnek z czubem! a wasze kury czy dużo naniosły? będziemy bili na Wielkanoc.
— I u nas będą farbowali jaja na czerwono. Ja nie będę bił, będę taczał...
— A ja takszt! i rozbiję.
— A ja mamie poskarżę się — piszczał, prawie płacząc.
Mężczyźni w drwalce ciosali pale w koszulach, pomimo zimowych czapek i rękawic, a kożuchy rzucili na płot. Drugi zaprzągł już kobyły do sochy i próbuje ogród warzywny orać. Dziewczyny schowały pełne wiadro wody i czyhały na oracza, chcąc go oblać, ażeby jego koń się poprawił. Gdzieindziej gospodarz grabił, czyścił podwórko i śmietnisko, a gdy owce z pola wracały, liczył jagnięta, wskazując palcem i wodząc nim około swego nosa. W innem miejscu, przy zwalonych belkach i podwalinach na odrynę, kupa mężczyzn gwarzyła i postukiwała. Żilius szczuł świnie z żyta i zaczął wymyślać, podchodząc ku mężczyznom.
— Czy powaryowaliście? wszystkie świnie na życie? licho was opętało; przecie wiosna! Na całym świecie niema takiego nieporządku, jak u nas; Pan Bóg daje, my sami odpychamy chleb od siebie. Ja wam powiadam, jeżeli nie będziecie świń doglądali, pamiętajcie i nie gniewajcie się, jeżeli która z pola nie wróci; zamknę w chlewie i nie oddam bez rubla, bo widzę, że z wami po dobremu nic nie wskórasz, jak z jakiem lichem. Gdy spojrzysz na żyto, to »Jezus Marya« trzeba krzyczeć, ile to szkody narobiono!
— Dziękuję, dziękuję, wujku! choć jeden powie im słowa prawdy! Prawda, wielkie nasze niedbalstwo, tak nie dopilnować świń.
— Szkoda, że nie mam psów: niejedną świnię dyabliby porwali.
Drugi zaś, którego też świnia była wśród wypędzonych ze szkody, rzecze:
— Twoją też świnię widziałem wczoraj w życie.
— Patrzcie, i na mnie trafiło — pokrzykiwał stary — czy kto wam broni! trzeba wszystkim się bronić, bo pozostaniemy bez chleba.
Mężczyźni krzątają się po polu, a kobiety w domu. Jedne porządkowały, czyściły mieszkanie, sufit myły, ściany szorowały, pościel oblekały; inne piekły bułki. Inna znów niosła pełną nieckę mąki ze świrna do izby; wszędzie krzątanina, mycie mięsa do pieczenia; twaróg szykowały, »kastinisa« przyrządzały, słoninę krajały, a w całej wsi, w każdym domu z komina kurzyło się, nawet na ulicy czuć było rozmaite zapachy. Dziewczyny, pędzane przez gospodynie, biegały, śpieszyły z robotą, ażeby na jutro mniej pozostało i wcześniej można było pójść na pasterkę.
Innej znów nie wiodło się: ciasto nie rosło. Biegała po całej wsi z garnkiem, szukając drożdży. Prosiła to tu, to tam — nigdzie dać nie chciano.
— Trzeba lecieć do ostatniej; oni w poście piwo warzyli, może dostanę.
Znalazła Jerzową płuczącą masło i zaczęła prosić:
— Jerzowa, moja kochana! daj choć kropelkę drożdży, mąkę taką drogą kupiliśmy; ojciec wypędzi mnie, gdzie pieprz rośnie, jeżeli ciasto opadnie.
— Sama mało mam, wszystkie brały ode mnie! czemu nie zaszłaś do Wingisowej? Katarzyna, widziałam, przywiozła od matki całą butelkę: z pewnością jej pozostanie.
— Byłam, moja duszo, tam, i trafiłam na taki skandal, aż strach!
— Aha! zapewne wszyscy na Katarzynę bij zabij?
— Wszyscy, wszyscy użerają się, jak psy. A i Katarzyna dobry język ma: tak odcina się, aż miło!
— Patrzcie! nareszcie przemówiła, nie darowała.
— Kiedy tam inaczej nie poradzi; dość długo już ona była cierpliwa i we wszystkiem ustępowała; przecie ja tam co ranek i co wieczór bywam, wszystko doskonale wiem. Jak ona z początku dogadzała rodzicom! Zawsze grzecznie, pięknie, gotowa była na rękach ich nosić. A oni nic! jak wściekają się na nią, tak wściekają. Niech Bóg broni, ile ona zniosła. Ma dosyć. Teraz wzięła na hardość, zaczyna odcinać się. Ma i ona ząbki.
— Trafiła kosa na kamień! dobrze Wingisom, dobrze! Ile ona, stara, na mnie nawygadywała, naplotkowała, kiedyśmy sprawę z ojcem nieboszczykiem mieli, a on sam nawet świadkiem ojca był! Żeby choć synowa im dobrze dała się we znaki. Poradź jej!
— Słuchaj, sąsiadeczko! przecie przeze mnie właśnie Katarzyna zaczęła odcinać się; ja pierwsza ją zbuntowałam. Matka cały dzień wygaduje, ojciec od siebie dołoży, a Katarzyna, widać, uparta: bywało, płacze, płacze z tego uporu, ale nie kłóci się. Powiadam ja jej: »Czy ty języka nie masz? Taki posag wniosłaś, gospodarstwo prawie wykupiłaś i ty dajesz się tak poniewierać?« I jak zaczęła, to teraz ani jednego słowa nie zostawia bez odpowiedzi. Rąbie ich językiem aż miło!
— No, a mąż co mówi?
— Alboż tego durnia można mężem nazwać? On nie mąż, jeno zgniła kłoda, bez głowy i bez serca. Ile Katarzyna ma biedy z nim!... Całuje a pieści, rozmawia a przymila się, chciałaby zbudzić w jego sercu uczucie miłosne, chciałaby zeń człowieka zrobić — wszystko napróżno. On tylko: »tak, tak, a jakże!« i tyle. A leniuch, czysta bieda! Tylko z ojcem umie się kłócić!
— To i dobrze, oboje razem wezmą się do rodziców.
— Gdyby choć to cielę nie czepiało się! Jego żona nic nie obchodzi, tylko patrzy jakby od roboty wykręcić się, kiedy ojciec zaczyna go do niej napędzać. A Katarzyna to robotnica, jakich mało, robota pali się w jej ręku. Wprawdzie i stara Wingisowa to jeszcze zuch baba, ale synowej nawet pić nie poda. Zobacz, jak Katarzyna wszystko do porządku doprowadziła; niby ta sama chałupa, a zupełnie inaczej, niż dawniej wygląda. Bywało, nosa nie można było do izby wsadzić, a teraz sucho, czysto, jak u ludzi. Dlatego matka tak się wścieka, że brudy po niej usunęła... Ha, ha, ha! — śmiały się obydwie.
— Czy dużo masła zebrałaś przez post?
— Niewiele! Co te moje krowy warte — młódki, zimowego doju, pokarm prosty, mało mleka dają.
— I u mnie nie więcej jak dwa garnce. Zagadałam się, a mój piec tymczasem ostygnie. Dziękuję za drożdże! Do widzenia!

∗             ∗

Na podwórku Wingisów błoto obeschło, ścieżka do świrna i do progu izby usypana żółtym piaskiem; kosze jeszcze w piasku porzucone pod płotem. Dach na chacie mocno porośnięty, gdzieniegdzie widać zeszłoroczną trawę; mech sterczy na dachu, jak bochny chleba; cały dach wygląda, jak grzęzawisko. Sam wierzch dachu po środku głęboko zakląsł się, jak grzbiet koński, we środku wystaje gardło z desek, w postaci komina, pochylonego na jeden bok. Wyglądało tak, jak gdyby izba ruszała głową, dziwiąc się nigdy nie widzianym usypanym piaskiem ścieżkom. Ściany pochyliły się i zapadły pod ciężarem dachu. Róg dachu już oparł się o ziemię, jak gdyby podtrzymywał koniec izby, żeby okna całkiem nie zagrzęzły. Wejście krzywe, wskutek czego drzwi zawsze otworem stoją. Pośrodku sieni, wysoko wbite poprzeczne pale, odymione i świecące, na nich zawieszono dwa haki, na dole zmieciono popiół i zasypano ogień. Naczynia poustawiane w kącie; podłoga trochę wysuszona. W izbie również więcej porządku: łóżko zasłane, okna niedawno wymyte i jeszcze wilgotne, a gdzie brak szyb, zaciągnięto błony i upiększono gałązkami ruty; koło pieca i ogniska zamieciono. W izbie ciepło; w piecu niedawno palono, ale żadnych zapachów nie czuć.
Katarzyna, w koszuli, z gołą głową, bosa, magluje na stole bieliznę; gniewna, wściekła, z rumieńcem na twarzy, trochę czerwona od wiatru, a więcej ze złości, czarne jej oczy błyszczą gniewem, miotają iskry, a pralniki szybko latają w rękach.
Ojciec stał w izbie blizko drzwi, matka przy ognisku. Jan leżał na ławie przy piecu; ławka za krótka dla niego, więc nogi zgiął w kolanach i oparł o ścianę; głowa w drugim końcu ławki wystaje, zadarta do góry, w zębach fajka, którą smokcze.
Katarzyna wyraźnie mówiła trochę drżącym, ale doniosłym głosem:
— O żadne wygody nie proszę. Nie jestem przyzwyczajona żyć po świńsku i nie chcę... u moich rodziców psy i świnie lepiej żywią się. Śmietana oto pełna robaków; kto tego »kastinisa« jeść może! Mięso, jak rzemień.. ani kawałka ciasta niema na święta! Czy wam nie wstyd? Nawet dziady lepiej na święta mają, niż wy!
Matce już widocznie zabrakło słów, więc wciąż to samo wykrzykiwała, wymachując rękoma:
— Gaduła! gaduła! leniuch! czarnuszka!
Ojciec syczał złowrogo:
Mauczi, zaraz dostaniesz w zęby! jak ja każę, tak ma być!
Jan dodał grubijańsko, spluwając:
— Tak, tak, a jakże! Wrzeszczcie. Kto tu was się boi?
Katarzyna precz maglowała, tak mocno stukając o stół, że aż szkła w oknach brzęczały, i bez przerwy wołała:
— Czy mnie z chlewu tu przywieźliście? Czy ja wam się napraszałam? Roboty się nie boję, a tem bardziej waszego języka!... wolno mi pracować, albo nic nie robić; swymi pieniędzmi spłaciłam wasze długi, a teraz przez wasze skąpstwo nie mam co jeść! wstyd ludziom powiedzieć. Przez całą zimę, jak niewolnica jaka, sama jedna pracuję, sama bydła doglądam, a wy tylko zęby na mnie wyszczerzacie i warczycie, jak te psy. Bodaj was licho porwało!
Tak wygadywała Katarzyna głosem podniesionym, a pralnikami tak zawzięcie waliła, że aż stół trzeszczał. Dlatego to rodzice zdaleka stali. Ojciec tak się darł, że aż ochrypł, a przekrzyczeć Katarzyny w żaden sposób nie mógł. Rżnie i rżnie rodzicom słowa prawdy i do większej jeszcze pobudza ich złości. Ojciec, zgrzytając zębami z gniewu, wyleciał na podwórze, trzasnął drzwiami, aż ściany zatrzęsły się, a matka za nim, piszcząc:
— Przyprowadź mężczyzn, idź do wsi! Widzisz, że niema innej rady, trzeba ją sliedowate1owi oddać, trzeba taką panią nauczyć.
— Gadasz, jak głupia! Na co mnie mężczyźni? Ja sam poradzę; byłbym i teraz schwycił z tyłu za włosy, żeby nie te pralniki; Panie Boże uchowaj, jeszcze łeb rozwalić może! No, na drugi raz ja jej pokażę! Jak ja każę, tak ma być! — poszedł, groźnie wymachując zaciśniętemi pięściami.
Nogi i ręce Katarzyny trzęsły się, serce gwałtownie biło, twarz pałała. Gdy rodzice wyszli oparła się o stół, wytarła fartuchem czoło i oczy, i westchnęła głęboko-głęboko. Potem odwróciła się, spojrzała na męża i znów łzy popłynęły.
Jan zasnął, fajka wypadła, ślina z ust ciekła.
— To mój wymarzony mąż, wybrany przez mego ojca; takiej to miłości pragnęło moje serce! — lżej już teraz maglując, myślała Katarzyna — tak to spełniają się słowa ojczulka: »młody jeszcze, pokocha i będzie ciebie słuchał«... Gdybym to jemu pokazać mogła!... Co więcej warte miłości: piec czy ten człowiek? Matulu, moja matulu! w jakież ręce mnie oddałaś?! Ojczulku mój drogi! w czem ja ci tak zawiniłam, żeś mnie w takie piekło wepchnął? lepiej mię było dzieckiem umorzyć!... Wydaliście mię zamąż, obdarowaliście, a jakie moje szczęście? Codzień nożami serce mi krają, codzień goryczą poją. Serce pęka, w głowie się kręci, nikt nie utuli, nikt nie pożałuje!... — Łzy, wielkie jak groch, płynęły po twarzy Katarzyny. — Bolało moje serce, oj bolało! czuło ono, tylko nie mówiło, co usłyszę, co wycierpieć będę musiała! Matulu moja kochana, serdecznie wmawiałaś we mnie: rodzicom dogadzać, słuchać, być grzeczną i pokorną, męża kochać. Przyrzekłam, a jak to spełniam? Boże drogi! nie mogę, w żaden sposób nie mogę, brak cierpliwości. Do czegom ja podobna? zlękliby się Użkulniszkisowie, gdyby teraz mnie ujrzeli. Nie moja wina, nie moja! oni sami doprowadzili mnie do tego. Co tu robić, jak tu wytrzymać! Dopiero pół roku przeszło, a zdaje się cała wieczność!...

∗             ∗

— Czemu nie wstajecie? Licho nadało tak długo wylegiwać się — wołał ojciec, idąc przez podwórko, ale się omylił: Katarzyna już gotowała śniadanie i krzątała się koło gospodarstwa. Matka jęczała w łóżku. Ojciec wszedł do izby i zaczął wymyślać:
— Ja całą noc konie pasłem i powróciłem, a wy do śniadania gnijecie! Czemu nie zbudziliście Jana? Ta włóczęga krząta się, a ten zapewne wyleguje się!
— Ciężko jej, widzicie, zbudzić męża — gderała matka — mnie głowa tak boli! Sama wstała, a Jana naumyślnie nie budzi, chce się pokazać, że ona tylko pracuje. Z tej roboty zapewne i śniadania nie zgotowała. Jan bez śniadania nigdzie nie może iść!
— Jak ja was zacznę po kolei ćwiczyć, to zaraz się tu poruszycie. Wszyscy ludzie krzątają się, a Jan, widzicie, nie jadłszy, nigdzie nie może iść!
— Wrzeszcz, wrzeszcz! Jak gdybyś nie widział, co się święci; wprzód chłopak był jak pszczółka, a teraz co? Dostał niemiłą żonę i nie chce pracować; wreszcie wszystkie roboty na jednego — nie na jego zdrowie.
— Ależ trzeba koniecznie się brać do roboty. Wszyscy ludzie koszą po zatokach Wenty, a od nas nikogo tam niema.
— Tak, tak, a jakże! — zawołał Jan, wchodząc do izby.
Ojciec zamilkł. Jan przecierał zaspane oczy i mruczał:
— Wrzeszczeć to ty umiesz, a pracować mam sam jeden tylko! Wczoraj pod wieczór wyszedłem kosić i złamałem kosą. Dziś trzeba jechać na targ i nową kupić.
— Pojedziemy obaj! — ucieszył się ojciec — kupimy kosę, a może jakiego robotnika znajdziemy, bo sam nie poradzisz.
Tymczasem Katarzyna wniosła śniadanie i zaczęła nalewać. Słuchając ich rozmowy, nie wytrzymała i wtrąciła się:
— Czy już drugiej kosy w całym domu niema? Ojciec sam jeden może wszystko załatwić, Jan niech kosi, a ja będę z wody wywlekała. Pamiętajcie, że spóźnimy się z łąkami, jak i z innemi robotami. Nie dość tego, że nie wstajecie w porę, ale jeszcze zachciało się obu mitrężyć w dzień powszedni. Wszyscy ludzie krzątają się, a wy po targach będziecie się włóczyli.
— Nie twoja rzecz! Jak ja każę, tak ma być!
— Tak, tak, a jakże! krzycz, nie żałuj gęby.
— Jaka mi pracowita robotnica! Tyle tylko, że językiem miele.
Wszystko troje naraz wsiedli na Katarzynę. Ona wymknęła się za drzwi.
Po śniadaniu mężczyźni wzuli buty, zakładali konie i szykowali wóz. Matka, krzątając się koło siebie, rzekła:
— Trzeba i mnie jechać; mam do sprzedania kwartę masła i dziesiątek jaj.
— Ma się rozumieć! ciebie tylko brakowało! — zawołał ojciec. — Nie wiesz, jakie u mnie zwyczaje? Babom za piecem siedzieć, a nie włóczyć się jak pantofel za mężczyznami, a jeżeli masz co do sprzedania, sprzedamy i bez ciebie. Daj-no tutaj, ułożę dobrze na wozie.
Matka namyślała się, nie chciałaby swej zdobyczy oddać, ale ojciec przemocą zabrał ze świrna garnek masła i koszyk z jajami. Katarzyna, widząc to, znów odezwała się:
— Także sprzedawać ostatni kąsek! Co będziemy jedli w soboty w czasie sianokosu?
— Tybyś chciała tylko wszystko zjeść — porwał się ojciec — a skąd pieniądze weźmiesz? Ciesz się, że chleb masz, a nie o maśle gadaj!
— Ją nic innego nie obchodzi, tylko przysmaki — dodała matka.
Jan nic nie mówił, bo i on wolałby zjeść, niż sprzedać. Katarzyna podeszła do męża i prosiła:
— Janeczku, kup choć jeden funt mydła. Trzeba bieliznę wyprać na sianokos.
Wszyscy podskoczyli, jak gdyby ich szydło ukłuło. Ojciec aż splunął z oburzenia.
— Do dyabła! tego jeszcze tylko brakowało w mojem życiu.
— Strojnisia! — dodała matka — życie kończę dzięki Bogu bez mydła, i wcale mi to nie przeszkadza dobrze trawić.
— Tak, tak, a jakże! Ot, czego jej się zachciewa!
Wyjechali. Matkę znów zabolała głowa, wgramoliła się więc napowrót do łóżka. Katarzyna prała bieliznę, składała do koszów i nosiła do płukania.

∗             ∗

Łąki kutwaliskie ciągną się podłużną równiną wzdłuż Wenty. Od strony wsi — pagórki i pniste pola; naprzeciw, na drugiej stronie rzeki, zieleni się bór. Wenta kręci się i wygina bardzo, dzieli się na odnogi, które obiegają kolanem i znów się zlewają, ale woda w nich jest stojąca i tylko po deszczach łączy się z rzeką. Dlatego też brzegi są grzązkie, a łąki jedynie w suche lata wysychają. Często woda płynie przez łąki tylko w czasie sianokosu, a jeżeli większy deszcz spadnie, wtedy Wenta prędko występuje z brzegów, zalewa zatoki, które, złączywszy się wszystkie razem, mkną szparko. Wówczas woda znosi stogi siana, a niezżęta jeszcze trawa, zalana do samych wierzchołków, zgięta przez fale potoku, kładzie się na ziemię. Sianokos wtedy bywa najmozolniejszy. Dlatego, gdy wiosenne wylewy opadają i nastaje ciepła pogoda, wieśniacy jeszcze przed św. Janem rozpoczynają sianokos.
O wczesnym poranku, gdy słońce oświetli pierwszymi promieniami wierzchołki boru, a rosa pada na ziemię, ptaki zaś swe pieśni poranne zawodzą, kosiarze stają rzędem i nucą swoją pieśń. Echo jej rozlega się na drugiej stronie rzeki, aż do wsi płyną miłe dźwięki. Jeszcze jedni nie skończyli swej pieśni, a już inni rozpoczynają. Gdzieindziej dzwonią kosy. Od ziemi powstaje szum, wznosi się razem z białym tumanem wzwyż, zlewa się z pieśnią skowronka i ginie, płynąc w dal — aż pod niebiosa.
Kukułka wesoło kukała w borze i nagle urwała. W głębokiej zatoce wyskoczył ponad wodę szczupak. Ze śniadaniem przybyły dziewczyny, szykując się do roboty. Gospodarze wybrali się z końmi i wozami na łąki; wieźli gałęzie do wyciągania siana, deski z domu, aby je rozkładać w tych miejscach, gdzie nie mogli wejść, drzwi i bale do urządzania mostów; kładli to na rowy, robili pomosty do wywlekania siana z wody. Kosiarze zgrzani, zmęczeni, w samej bieliźnie, zgięci, z mocno ujętą kosą brnęli wzdłuż nadziału, nie omijając ani suchych, ani mokrych miejsc. Jak zacięci żołnierze cięli kosami, zbijając trawę w jeden sznur, odrzucając ją na bok w jedną zieloną wstęgę, a nogami wydeptywali równoległy ślad. W każdym nadziale dwóch albo trzech mężczyzn, stojąc rzędem, kosiło zawzięcie. Kto się zmęczył, przystawał; poprawiał kosę, naostrzył, czapkę zdjął i pot z czoła wytarł, pas ściągnął i znów brał się do kosy i znów ciął.
Dziewczyny razem z mężczyznami krzątały się, nie czekając aż trawa zwiędnie, biegły do błota po rozłożonych deskach, brnęły w wodzie podkasane, zabłocone, bose, z czerwonemi, jak u kaczek, nogami, nie zważając na nic, pchały po ziemi trawę grabiami, chwytały mokre siano, kładły na pomosty, przyciskały, potem zarzucały sznur na plecy, ujmowały drągi za końce, brnęły, grzęznąc, przeskakując przez błoto, aż do rozesłanych desek. Gdy dopadały desek, odpoczywały, potem prawie pędem mknęły, ciągnąc za sobą kupkę siana większą od siebie. Wlokły na suche miejsca, tam zostawiały, aby wyschło. Zmęczone, spocone śpieszą; chociaż każda swoją robotę robi, wygląda jednak tak, jak gdyby przez zazdrość jedna drugiej wydzierała, łapczywie chwytała, aby tylko więcej siana wywlec.
Mężczyźni koszą, zginając się w jedną stronę; dziewczyny wloką w przeciwną; falują, jak kłosy pod naporem wiatru, mieszają się po zatokach, jak stada białych gęsi. Bryzgają się w wodzie, drepczą po błocie, biegają, jak stado. Słońce pali bez najmniejszego wiaterka.
Blizko już obiad, bo kobiety ciągną polami z garnkami i z torbami na plecach przez bór do zatok. Wcześniej przybywszy, siedzą w cieniu, czekają, aż robotnicy przerwą pracę, i gawędzą między sobą.
— O, widzisz, zobacz, jaką górę Katarzyna wlecze! — wskazywała jedna — to nie leniuch! przecie nikt jej zmusić nie może, a jednak pracuje!
— Cóż ma począć! Skoro mąż wałkoń, sama musi być pracowitą. Zawsze już tak.
— Nie do pozazdroszczenia dola tej dziewczyny. Gdzie mieli serce jej rodzice? Taki posag dali, a córkę wpakowali w taką biedę.
— Matka, wiadomo, żałuje zmarnowanej córki; widziałam na cmentarzu, jak Katarzyna z płaczem skarżyła się. Matka razem z nią płakała, a ojciec, sama słyszałam, mówił: »Bądź cierpliwą, córko! powetujesz to sobie po śmierci rodziców męża: ziemia dobra!«
— Bądź cierpliwą! — śmiała się druga — zanim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje. Rodzice tacy jeszcze zdrowi; synowa wcześniej może umrzeć, stargawszy siły i zdrowie w takiej pracy. Matka z wielkiej pracowitości, gdy synową otrzymała, ręce założyła. Toć ona obiadu jej nawet nie przynosi; Katarzyna, gdy idzie grabić, sama musi go z sobą zabierać.
Gdzieś na stronie już słychać głosy idących na obiad.
— Niech Bóg broni, jakie zatoki w tym roku grzązkie! w zeszłym roku o wiele większe były.
— Całe siano samym trzeba będzie wywlec, koni nie wprowadzisz. Przykra robota! Żeby choć pogodę Bóg dał, to wywleczone nie zgnije.
Robotnicy zaczęli oglądać się na swoje cienie.
— Która teraz godzina może być? — zapytał jeden z gromady.
— Godziny mu się zachciało! — śmiał się drugi — żołądek najlepiej czas wskazuje. Widzisz, obiad już niosą.
Dzwonili kosami, wycierali pot i zwolna szli ku pagórkom. Jeden zapadł się po sam pas, zabłocił się, ledwo że wylazł. Inny, idąc ścieżką, wpadł w porośniętą zatokę; drwin, śmiechu do rozpuku. Młodzi zaczęli rzucać błotem w dziewczyny, a te nie pozostawały im dłużne; potem, śmiejąc się i popychając, chwytali pomosty albo dziewczęta za ręce i wyciągali je z wrzaskiem z błota.
Wszyscy zbierali się w gromadki; dążyli do cienia i chodzili z obiadem, szukając swoich; każda rodzina zbierała się do kupy, obsiadała garnek naokoło i jadła, śmiejąc się. Kobiety, które przyniosły obiad, usiadły na uboczu. W sam obiadowy czas nad głowami jedzących odezwał się grzmot. Zakotłowało się jak w mrowisku. Każdy z niechęcią spozierał na chmury. Zapomnieli o obiedzie: jedni już podjedli, drudzy nie; jedni porwali grabie i kładli suche siano na wozy, albo w kupki; inni pobiegli po konie. Nikt nie myślał o koszeniu, wszyscy rzucili się do suchego.
Wingisowie również krzątali się. Ojciec łaził z uzdami po olszniaku; Katarzyna składała siano w kopkę. Jan leżał na ziemi i kończył jeść mleko z garnka. Naładowany wóz stał obok.
— Śpiesz się, Janeczku! — nagliła Katarzyna — trzeba wóz ograbić i przycisnąć; ojciec wkrótce konie przyprowadzi.
— Tak, tak, a jakże! tylko na mnie patrz, leź-że na wóz!
Katarzyna przystawiła drąg, trzymając się go, skoczyła na koło, potem na drabinę i wgramoliła się na wóz. Stanęła i wołała:
— Czego stoisz? Grab, dawaj drąg, śpiesz się! Chmury prawie że już nad nami.
Katarzyna pałała niecierpliwością, stojąc na wozie.
— Co tobie jest? nie gap się! Ojciec już konie prowadzi, rzucaj prędko powróz! — naganiała męża, a sama, gdyby mogła, zda się, ze skóry-by wyskoczyła.
Jan zaczął przyciągać sznurem drąg; jak tylko pociągnie, sznur zaraz pęka. Zwiąże, zacznie przyciągać, znów rwie się! i znów maca, zanim zwiąże. Katarzyna niecierpliwiła się. Wiatr zaczął szumieć; kręcił się koło kopic i porywał ograbki siana, suchsze podrzucając do góry. Błyskawice rozdzierają chmury, pioruny coraz bliżej biją.
— Ach, ty wałkoniu! — zawołała na Jana — zarzuć sznur na drąg, ja potrzymam. Przyciągaj! — i znów sznur pękł. Przyjechał ojciec:
— Jeszczeście nie gotowi? Deszcz tylko wisi, inni już odjeżdżają.
— Tak! kiedy sznur ciągle pęka.
Przypadł ojciec, przywiązał lejce, ujął razem i sznur.
— Naciśnij drąg, gapo! — wołał na Katarzynę — a ty tu! — chwycili oboje za sznur. Nagle drąg odrazu złamał się. Katarzyna zleciała z wozu do góry nogami. Jednak szczęśliwie, bo spadła na stóg siana. Tymczasem zaczęły padać pierwsze krople. Wingisowie, widząc, że nic z tego nie będzie, zaprzęgli prędko konie, wleźli na wóz i, nie oglądając się, odjechali. Katarzyna wstała i obejrzała się; mało kto widział jej spadnięcie, bo każdy sam sobą był zajęty, śpieszył się i nie zwracał uwagi na drugich. Chciała iść do domu, ale w głowie zaczęło się jej kręcić, nogi trzęsły się; wlazła w siano, bo deszcz padał na dobre.
Usadowiła się wygodnie i westchnęła:
— Co mię dalej czeka?... Takiej to miłości pragnęło moje serce? Gdyby choć był podszedł, spojrzał... A gdybym była na śmierć się zabiła?! Wszystko mu jedno, a może nawet byłby się ucieszył?! Taka to zapłata za moją pracę i niedolę. Lepiej byłoby umrzeć, niż dostać się w ręce takich bez serca ludzi. Pójdę do rodziców, padnę im do nóg, może ulitują się nade mną, może przyjmą do siebie. Ale czy to co pomoże? Wywołam tylko wojnę: i bez tego bracia odgrażają się, że spiorą Jana; a co to pomoże? Serca mu innego nie włożą. Kto wilkiem się urodził, ten do końca życia wilkiem pozostanie; jeżeli dobrocią nic z nim zrobić nie można, to złością tem bardziej. Boże mój, Boże! Takie to moje szczęście, i niema najmniejszej nadziei na polepszenie mego losu! — Gorące łzy zrosiły oczy Katarzyny; chmury pędziły jedna za drugą, deszcz padał i grzmot coraz dalej dudniał. — Czyż podobna kochać tych leniuchów? Łatwiej byłoby mi jeszcze znosić swą dole, gdyby on mnie kochał, gdyby choć jednem słowem ujął się za mną; żeby choć jeden lepszy dzionek nastał! — Zwolna koił się ból, gorące łzy stygły, zmęczone oczy mrużyły się i groźne obrazy znikały. Słońce już grzało znowu, i wszystko w sen się zmieniło.
Mężczyźni przyjechali do domu i odrazu wpadli do odryny. Czekając na powrót Katarzyny, Jan zasnął, ojciec wyprzągł konie i wyprowadził je w pole, a sam poszedł do izby. Serdecznie śmiejąc się, opowiadał matce, jak Katarzyna zleciała z wozu.
— Katarzyny licho nie porwie, ale ten chłopak mógł się zlęknąć — frasowała się matka.
— Nie taki on głupi! nie bój się! — śmiał się ojciec — ani spojrzał na nią: zostawił ją, a sam pojechał.
— No, to już zaśnie tam, kiedy pozostała! Jaka to skrzętna była dziewczyna z początku, a teraz skończony leniuch. Nie umie siana ładować na wóz, a i w domu rozpuściła się, jak pantofel! nie zamiata, nie robi porządków, po sam nos w śmieciach i błocie ugrzęzła, jak Świnia.
— Właśnie, i teraz nie wraca: niema z kim siana wyładować.

∗             ∗

Kto spóźnił się tej jesieni z sianiem żyta, ten dużo stracił, bo gęste tumany i częste deszcze tak rozmoczyły rolę, że nie sposób było uporać się z tą robotą. Wingisowie zwykle spóźniają się ze wszystkiem, dlatego i żyto zasiali w mokrą, rozmiękłą rolę.
Ojciec szykował się iść orać. Jan prowadził konie, ale przystanął i wszedł do odryny. Katarzyna wywiewała żyto.
— Podaj uprząż z odryny! — wołał ojciec.
— Janeczku! zanieś ojczulkowi uprząż! — poprosiła Katarzyna.
— Widzieliście, pies psa, a psi ogon ani rusz! tak i tu! Na mnie wołasz, a sama nie możesz?
— Przez zboże nie będę chodziła, weźcie sami!
— Nie pyskuj tutaj, a idź przyorywki wyrównywać. Dość już tego szastania się po odrynie.
— Znieście zboże, bo świnie łażą przez podwaliny. Tak nie można go zostawić.
— Popyskuj jeszcze trochę! Niby to sami nie wiemy. Jak ja każę, tak ma być! — zawołał ojciec. — A ty czego tam stoisz! — Jan wyszedł.
— Zanieś zboże do świrna; idź podorywać.
— Tak, a jakże! będę po błocie łaził! Sprobuj sam zanieść, jeżeli tak łatwo.
Ojciec spojrzał na zboże, pokiwał głową i rzekł:
— Prawda! Za ciężko byłoby nosić. Zawieziem wieczorem.
— Za ciężko! Także! — odezwała się Katarzyna — po purze dwa razy zanieść! Więcej mitręgi z zaprzęganiem koni, niż z zaniesieniem.
— Tak, a jakże! zanieś sama, jeżeli chcesz.
— Mówię ci, ruszaj w pole! — zawołał ojciec. — Nie frasuj się zbożem, rób, co ci kazano.
Wieczorem wróciła Katarzyna zmoknięta, zziębła. Poszła do suszarni ogrzać się. Tam nagłe zachorowała. Gorączka naprzemian z ziąbem rzuciła się jej do głowy, zaczęło ją trząść, ból nie ustawał ani na chwilę. Widząc, że tu nikt jej nie pomoże, poszła do izby. Gdy ją ujrzała matka, zdaleka już zaczęła krzyczeć:
— Wyspałaś się już w suszarni! A ja tu sama muszę wszystko robić, gotować. Ty to tylko do gotowego się zjawiasz!
Katarzyna milcząc poszła do świrna, ale nie mogła tam wyleżeć; rzucała się na łóżku i z bólu na czworakach po podłodze chodziła. Jan, usłyszawszy żonę lamentującą, poszedł spać na słomę. Późnym rankiem matka poszła zobaczyć, czemu synowa nie wstaje. Znalazła ją rzucającą się i odrazu zrozumiała co to za choroba. Złajała Katarzynę za brak cierpliwości i wypędziła ją do chaty, zawołała znającą się na takiej chorobie babkę, dała chorej jeść, ale Katarzyna nic nie jadła, tylko wołała, płacząc:
— Jezus, Marya! nie wytrzymam, zlitujcie się, dajcie znać mojej matce!
— Cicho, cicho! — uspokajały ją baby — nie bój się, wszystko będzie dobrze.
Matka wyszła z izby i posłała Jana do rodziców żony.
— Tak, a jakże! Pojadę ja do tych zbójów. Zeszłego razu Cypryan dał mi w karczmie w ucho! A jakże, pojadę! Mogą mnie tam zabić. A czemu nie poszła do nich, póki była zdrowa?
— Ojciec! jedź ty, skoro ona tak już chce.
— Niech ich dyabli wezmą! Ja zdaleka boję się Użkulniszkisów, a tu jeszcze taki deszcz! Czyż tu można jechać?!
— Nie potrzeba, nie potrzeba! — odmawiała baba, mieszając się do rozmowy — gwałtu narobi tu Dzieżasowa; będzie wołała zaraz doktora i akuszerki, i Bóg wie jeszcze kogo; a tu nic nie potrzeba; niech chora tylko czeka cierpliwie rozwiązania. Zgotujcie wódki z ziółkami.
— Janie! jeżeli w Boga wierzysz, — wołała Katarzyna — jedź do mojej mateczki.
Jan nacisnął czapkę na oczy i wyszedł z izby.
— Wypij kieliszek wódki — zaproponowała matka — to cię pokrzepi.
— Wypij, wypij! — namawiała babka — to lepsze od lekarstwa.
— Wypijmy i my po kieliszku. Na zdrowie! — i wychyliły obydwie.
— Nie będę piła wódki, nie! — broniła się chora — nie mogę patrzeć, jak wy pijecie; zgotujcie lepiej jakich ziółek, cukier jest pod poduszką w mojem łóżku.
— Grymasy! — mruczała matka, stawiając kociołek na ogniu — wszystkiego jej się zachciewa; mnie tam w słabości nie potrzeba było ani cukru, ani herbaty. A ta jej czułość, drogi Boże!
— Prawda, prawda — potakiwała babka — nie ma cierpliwości nawet za grosz. Jak gdyby nie każda z nas musiała cierpieć. Matkę każe sobie sprowadzać! Co tu matka pomoże? tylko nas będzie mustrowała. Dobrze robisz, ojczulku, że jej nie słuchasz.
— Nikt nie śpieszy się ze spełnieniem jej zachcianek. Na zdrowie!
Popijali sobie rodzice z babką grzaną wódkę. Jan chrapał w suszarni. Katarzyna męczyła się sama jedna, wołała matki, ale nikt nad nią nie zlitował się. Na noc zebrało się więcej kobiet; wszystkie znające się na rzeczy, wszystkie doświadczone, wszystkie popijają wódkę i, gawędząc, wyczekują chwili rozwiązania. A z Katarzyną coraz gorzej. O północku już i baby zaniepokoiły się, i ojciec obiecał, skoro tylko rozwidni się i deszczu nie będzie, dać znać rodzicom. Nad ranem wszystkie kobiety porozbiegały się.
Dzieżasowa przypadkiem dowiedziała się od obcych ludzi o chorobie Katarzyny i pośpieszyła zaraz do córki. Wpadłszy do chaty, przeraziła się. Nie może poznać córki: cała spuchnięta, zsiniała, zimna, prawie nieboszczka. Zwróciła się z wymówkami do Wingisów, zaczęła im wymyślać, że tak długo czekali, nie wezwali doktora, jej znać nie dali.
Wysłała swoje konie po doktora, kazała synowi pędzić, co koń wyskoczy.
Katarzyna poznała matkę, uradowała się, objęła ją za szyję, płacząc.
— Da... ruj... cie! — z wysiłkiem wymówiła ostatnie słowo.
Brat Katarzyny był zapewne dopiero w połowie drogi do doktora, kiedy ona rozstała się z tym światem, pozostawiając wielki posag, pieniądze, gospodarstwo, dobrą ziemię, dobrych i złych rodziców...


KAZYS PUJDA.
CZŁOWIEKU, CZY NIE WIDZIAŁEŚ...
Z NIEDAWNEJ PRZESZŁOŚCI.

I.

Na gościńcu Monikuńskim — powiadają — strachy chodzą.
Czy to śnieżna zimowa noc, czy też ciemna jesienna, albo księżycowa noc letnia — tam straszy.
Ledwie pierwsze we wsi koguty zapieją, z za Monikuńskich chat wysuwa się, w długi biały płaszcz owinięty, z powrozem u szyi, na wspaniałym jabłkowitym koniu — nieboszczyk Jan...
Nazwiska jego ludzie nie wymieniają, za życia i po śmierci wołano nań: Jan.
Gościniec pod Monikunami głuchy w nocy. Nikt z miejscowych już oddawna nie wychodzi tam o spóźnionej porze, w potrzebie zaś — omijają go z daleka.
Niekiedy tylko zabłądzą tu obcy, którzy nigdy o Janie nie słyszeli.
Jan nikomu nic złego nie uczynił.
Spokojny, łagodny podjeżdża do podróżnego i dławionym z bólu głosem, cicho pyta:
— Człowieku dobry, czy nie widziałeś mojej Jagusi?...
Podróżny stoi przed nim niemy. Jan pyta. Głos Jana drży, skarży się, jęczy, niby gwałtownie zerwana struna...
Jan pyta. Podróżny żegna się nerwowo i ogląda przerażony.
I tak pytając odprowadza Jan podróżnego aż do bramy Monikuńskiej. Tutaj Siwek Jana staje...
I po raz ostatni zwraca się Jan łzami dławionym głosem do podróżnego:
— Człowieku dobry, czy nie widziałeś mojej Jagusi?...
Niema odpowiedzi...
Długo tak stoją Siwek i Jan pod bramą Monikuń. Z ich szafirowo świecących się oczu padają srebrne łzy bólu-tęsknoty, padają na ziemię i mieszają się ze łzami matki-ziemi... Drżące usta powtarzają w kółko to samo pytanie...
Choć już pytania nikt nie słyszy — on pyta... pyta siebie samego, Siwka, burzy zimowej, jesiennej mgły... pyta czarującej nocy letniej... pyta ziemi, księżyca, wichru, dżdżu, nieba — a wszystko... wszystko milczy...
Pyta — i odpowiedzi nie słyszy...
Pieje kur drugi. Siwek, jakby uderzony, rzuca się na bok i z szybkością wichru mknie poza wieś...
Tam za wsią przystaje, odpoczywa chwilę, a potem obydwaj, jeździec i koń, zlewają się w jedną linię, rozpływają się w długą białą taśmą, niby szeroko rozwarte ramiona, niby szukają czegoś, co do swego łona przytulić mają...
Czy to chłodny, przejmujący wiatr zimowy, czy też zefir letni roztarga, rozproszy ten cień, i płynie tylko po całej okolicy bolesny Janaducha jęk:
— Człowieku dobry, czy nie widziałeś mojej Jagusi?...


II.

Boże Narodzenie.
W chacie zebrali się sąsiedzi. Sąsiadki obsiadły piec i, wsparłszy głowy na rękach, słuchają uważnie.
Przy końcu stołu siedzi Jan i czyta największy całej wsi skarb »Żywoty Świętych«...
Tylko Jan umie dobrze czytać i on tylko w całej wsi posiada tą książkę. Często zbierają się do Janostwa sąsiedzi, by skrócić długie zimowe wieczory czytaniem, zaczerpnąć pokarmu duchowego, pouczyć się, pokrzepić cudami...
Niejedna nabożna głowa pieściła myśl:
— Aby tylko tej książki nie utracić, byle tylko o tych wieczornych czytaniach nie dowiedziano się...
Zdrady mieszkańcy Monikuń nie znali ongi...
I w głowach owych słuchaczy powstawały myśli bujne, śmiałe, marzenia z »Żywotów Świętych« zrodzone, marzenia-płomyki, co się z potrzebami życia nie rachowały:
— Świętych naśladować?!...
Z wielu bardzo twarzy można było wyczytać tę myśl, co w nich rosła, bujała, choć głośno nikt jej wyrazić nie śmiał. Czy to szyderstwa młodszych swych druhów bali się, czy też uważali się za tych grzesznych, którzy nie mają prawa sięgnąć do ideału boskości? Trudno odgadnąć przyczynę — kryła się zbyt głęboko.
Lecz myśl, która raz się urodziła, umierać nie chce, walczy ze swym rodzicielem o prawo bytu, o prawo wcielenia się... Czasami myśl taka pozornie uśnie, lecz po to tylko, by znów, z jeszcze większą siłą, zbudzić się do życia...
W mózgownicy Jana wrzały straszne myśli — chęci, obawy i żądze, walka. Tak — czy nie?... Po raz setny rozstrzygał to pytanie, po raz setny zamierzał myśl głośno wyrazić — lecz po raz setny tłumiła ją obawa, słowa więzły w gardle...
Skończyło się czytanie. Gawędzono między sobą. Dzieci nosiły drwa, bawiły się; dziewczęta topiły w kuchni wosk, wróżyły...
Jan nie brał udziału w pogawędkach. Z czołem zasępionem chodził po izbie, myśli wrzały, bolała go głowa, lecz — język nie słuchał. Wreszcie skierował się w stronę siedzącej na brzegu łóżka żony i po cichu, może już po raz setny, zapytał:
— Czy długo jeszcze?...
— Dwa tygodnie — odrzekła spokojnie Jagusia.
I znowu milczeli.
Jan niepokoił się; kręcił się, chrząkał — miał coś do powiedzenia a nie śmiał wymówić.
Lecz trzeba — z wysiłkiem więc wyrzekł do żony:
— Jagusiu, słyszałaś, jak Najświętsza Panienka rodziła... Wiesz, jak ubogo żyła z Józefem i nie miała ciepłego kąta... trzeba było przytulić się w stajence, wśród bydła... aby zostać matką Zbawiciela świata...
Jadwiga była w poważnym stanie i za parę tygodni miała zostać matką. Na razie nie zrozumiała męża, chwilę milczała, lecz nagle, głosem głuchym, w którym drgała nuta wielkiego żalu, rzekła doń:
— Więc ty, Janku, chciałbyś... abym ja też w stajence?...
Nie dał jej skończyć, lecz nerwowo, prędko zaczął mówić:
— Tak... widzisz... sam Bóg... wszak wiesz... ja... mnie się zdaje... wiadomo, tak, tak...
Jagusia przerwała mężowi i drżącym, lecz silnym głosem rzekła:
— Dobrze, niechaj tak będzie!...
I, jakby coś ciężkiego zrzuciwszy z siebie, umilkli nagle oboje.
Jan zwiesił głowę i zadowolonemi oczyma patrzył w ciemną podłogę izby.
Chłód przebiegł po ciele Jagusi. Cała się zatrzęsła, jakby czuła tę straszną godzinę tam w zimnej oborze, jakby się bała zdrętwieć z męki i zimna...


III.

Wygodna, ciepła obora, świeżo słomą wysłana. Po bokach stoją poprzywiązywane krowy, woły, cielęta i patrzą zdziwionem okiem na środek klepiska.
Pośrodku na słomie, prześcieradłem zasłanej, leży, jęcząc, kobieta. Nad chorą stoją dwie staruszki: »babka« i »wróżka«.
Wróżki wszyscy się boją, czują do niej w głębi duszy jakąś niechęć, wstręt, lecz w chwilach nadzwyczajnych zwracają się po jej radę (chętnie, bo wszyscy święcie wierzą w moc jej czaru).
Za ścianą obory szaleje straszna śnieżyca. To jęknie pod ścianą, to zagwiżdże między szparami belek, to leci, wyjąc, w dal, na szerokie niziny pól...
Jan karmi Siwka. Siwek — to najdroższy jego druh, całe bogactwo. Kiedyś dawali za niego Żydzi czterysta rubli, aczkolwiek tyle niewart, lecz Jan odpowiedział stanowczo:
— Choćbyście dziesięć razy więcej dawali, Siwusia mieć nie będziecie.
Siwek uratował niegdyś życie Janowi. Było to przed kilku laty. Jan był wtedy jeszcze kawalerem. Wracał raz z jarmarku dobrze podchmielony. Nie dojeżdżając do domu, spadł z konia i w stanie nietrzeźwym zasnął na samym brzegu rzeki. Siwek stanął, popatrzył na swego pana i zarżał. Jan ani drgnął. Zima, mróz — Jan może zmarznąć. Siwek chwyta swego pana za kołnierz i podnosi go. Jan zamruczał, zamachał rękę, a przelękniony Siwek wypuścił go z zębów. W ten sposób kilkakrotnie próbował próbował Siwek przebudzić Jana, lecz mu się to nie udawało. Było to niedaleko domu. Siwek postał chwilę, potem co sił popędził ku domostwu. Wpadł na dziedziniec i począł rżeć pod oknami chaty. Na razie myślano, że to gospodarz powrócił, lecz gdy spostrzeżono, że koń przybiegł sam, zaniepokoili się wszyscy. Siwek popatrzył na domowników i z powrotem skierował się ku rzece. Biegnie i ciągle się ogląda, jakby wołając za sobą. Zdziwiona czeladź udała się wreszcie za koniem, odnalazła i uratowała w ten sposób swego pana.
Od tego czasu Jan nie rozstawał się z Siwkiem. Sam go karmił, sam o niego dbał. Tylko on i potem Jagusia mogli go pogłaskać, popieścić. Nikt inny zbliżyć się doń nie śmiał.
Nagle, gdy wycie wichru na chwilę ustało, dał się słyszeć przeraźliwy, duszę rozdzierający krzyk.
To Jagusia się męczy...
Jan stanął, przytulił się do Siwka i słucha. Słuchają obaj... Za chwilę powtórzył się ten sam przeciągły, straszny jęk. Jan drgnął — Siwek zatrząsł się...
Jeszcze kilka strasznych, nieludzkich jęków i — wszystko zamilkło, nawet wicher za ścianą ucichł; zdawało się, że i on słyszał i przeraził się tej wielkiej, bolesnej prawdy — niesprawiedliwości.
Jan stał ciągle i czekał... Drzwi stajni prędko się otwarły i jakiś głos kobiecy głośno zawołał:
— Janie!... Janie!...
I, nie czekając odpowiedzi, drzwi z powrotem zamknięto. Jan pogłaskał smutno Siwka, zamknął drzwi stajni i pośpieszył do obory.
Już było po wszystkiem: syna dał Pan Bóg.
Jagusia leżała blada, oczy jej błądziły po pułapie obory, ręce, bezwładnie rzucone, leżały jakoś martwo...
Jan nie przemówił słowa. Zdawało się, że to wszystko wcale go nie obchodziło, jakby to nie jego najgorętsze życzenie się spełniło. Stał zdala i patrzył smętnie, a może rozgorączkowanemi oczyma.
— Zimno... zimno — cicho jęknęła chora.
Staruszki okrywały ją, tuliły jak mogły. Jan zaś uparł się, by przeniesiono położnicę do izby.
I zabrał Jan z jedną z kobiet Jagusię, druga niemowlę — i tak w mróz i wichurę zanieśli chorą do chaty.
Jana coś tknęło: stulił usta i milczał. Oczy mu się chorobliwie świeciły i myśl nerwowo powtarzała uparcie w kółko:
— Naśladowała... naśladowała...



IV.

W kilka dni potem w chacie Jana stały dwie trumny.
Jedna większa — Jagusi; druga malutka — nowo-narodzonego syna. Izba pełna ludzi.
U wezgłowia umarłych siedział Jan. Włosy rozczochrane, koszula rozpięta, głowa ciężko pochylona. Niekiedy podnosił ją, błyszczącemi oczyma poglądał, to na jedną, to na drugą trumnę i uśmiechał się...
Przybyli spoglądali na Jana, szeptali między sobą, jednak nikt doń słowa rzec nie śmiał.
Czterech mężczyzn wzięło wieka trumien, nakryli je. Jan spojrzał i uśmiechnął się wesoło...
Wynieśli trumny i położyli na saniach.
Jan wstał i wyszedł razem z tłumem. Na podwórzu stanął, obejrzał się, pokiwał głową i poszedł do stajni. Wyprowadził Siwka, puścił go i wrócił do sań; Siwek postępował za nim.
Nad trumnami stanął, wziął konia za kark i nachylił jego głowę do trumien. Siwek pociągnął powietrza. Jan zaśmiał się głośno. Siwek spojrzał na swego pana i cicho, gorzko zarżał.
Konie ruszyły i sanie, odprowadzane przez tłum, skierowały się w stronę cmentarza. Ostatni szedł uśmiechnięty Jan, za nim z głową spuszczoną Siwek.
Cmentarz był niedaleko za Monikuniami — dojechali prędko. Jedna szeroka jama dała schronienie Jagusinej i dziecięcej trumnom...
Ludzie poczęli wracać do swych chat, Jan tylko siedział u wezgłowia mogił, zapatrzony w nie. Czasem podnosił wzrok na stojącego tuż przy nim Siwka i — śmiał się.
Ktoś próbował namówić Jana, by już wracał, lecz Jan go nie słyszał.
Na cmentarzu pozostał już tylko Jan i Siwek. Długo tam byli.
Nareszcie Jan wstał. Oblicze jego, dawniej łagodne, naiwne, stało się groźnem. Zmarszczki na wysokiem czole i przygasły wzrok świadczyły, że walczy z jakąś ciemną, straszną zagadką: ową twarz wesołą powlokła jakaś mgła, z poza której przebijały się promienie tęsknoty...
Ciężko, machinalnie podniósł rękę, pogłaskał po karku Siwka i wracał do domu. Siwek szedł za nim.
Na drodze do wsi spotkali jakiegoś starego nędzarza i jego po raz pierwszy zapytał Jan:
— Człowieku dobry, czy nie widziałeś mojej Jagusi?...
I chodził od tej chwili i pytał, nikomu nic złego nie czyniąc. Ludzie od niego uciekali, stronili, a on — szukał i pytał...


V.

Kończyła się zima. Na wiosnę Jan chodził już razem z Siwkiem. Najczęściej jeździł konno. I nikogo nie ominął, żeby nie zapytać o Jagusię.
Ale pewnego ranka obiegła wieś wiadomość, że Jana i Siwka już niema wśród żyjących.
Pod lipą, która przy oborze rosła, leżał Siwek z rozmiażdżoną głową. Opodal Siwka krwią zbryzgana siekiera. Nad Siwkiem wisiał Jan na gałęzi lipy...


VI.

Marny i szybki był pogrzeb Jana. Jeden z sąsiadów przeciął powróz, na którym wisiał, i ociężały, zesztywniały trup Jana spadł na nieżywego Siwka.
Z drugiej strony lipy wykopano dół i w nim pochowano Jana. Konia zakopano tam, gdzie leżał...
Dwóch druhów rozdzieliła lipa: obu objęła swoimi korzeniami, obu jednako tuliła...


VII.

Od tego czasu miewali mieszkańcy Monikuń nocnego gościa.
Co noc, zanim pierwszy kur zapiał, wstawał Jan z Siwkiem z mogiły i, wsiadłszy na konia, wyjeżdżał na gościniec.
Ludzie bali się znajdować w nocy na gościńcu, nikt tam nie wychodził, wszyscy naradzali się, jakby się tego nieszczęścia całej wsi pozbyć.
Otóż zmówiła się młodzież i idzie do »wróżki«, tej samej, co Jagusię leczyła.
— Co robić z nieboszczykiem Janem? — pytają.
— W nocy, przy pełni księżyca pójdźcie na mogiłę Jana, wydobądźcie trupa i, odciąwszy głowę, połóżcie mu ją między nogi tak daleko, aby nieboszczyk, leżąc, nie mógł jej dostać rękami. Zakopcie go napowrót i posypcie mogiłę żółtym piaskiem — radziła wróżka.


VIII.

Minęło kilka nocy — na gościńcu spokój.
Jan już nie wyjeżdża, tylko, zanim pierwszy kur zapieje, wstaje ze swej mogiły Siwek, głośno i smętnie rżąc, woła Jana...
Lecz Jan nie wstaje...
Siwek stoi długo ze schyloną głową i cicho rży...
Jan nie wstaje...
...Siwek wraca do swej mogiły...


IX.

A w rocznicę nieszczęsnej śmierci Jana, przy wyciu wiatru i wichru, wydobywa się z mogiły Jana i mknie w dal wielki tęsknoty i bólu głos:
— Człowieku dobry, czy nie widziałeś mojej Jagusi?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na głos ten powstaje Siwek i boleśnie, cicho, cichutko rży...


***
HOMO SAPIENS.
FOTOGRAFIA.


Już rok się kończy, jak dziecko mieszka u mnie. Przywieźli drobne, chorowite stworzonko to, liczące może trzy, może cztery lata. Żółte, wyschłe, z odstającemi łopatkami i pochyloną naprzód główką, porosłą szarymi, zmiętoszonymi włosami.
Takie trzymanie głowy i łopatek u starców jest rzeczą zwykłą. Długi szereg lat — to ciężkie i bolesne brzemię, które pochyla nawet najmocniejsze karki, a słabość starca nakazuje i głowę nosić ostrożnie. Lecz czasami trzymają się tak młodzi i silni stosunkowo ludzie. Jest to najlepszym dowodem, że los ich nie szczędził, że nieraz pod ślepymi razami jakiejś siły wypadało im karku i głowy ugiąć, chociaż te najczulsze miejsca, w których życie skupia się, pozostały nietknięte. Postawę taką widzimy u często bitych dzieci i psów.
U przywiezionego chłopaka można było nadto zauważyć wiele właściwości, które przypominały dzikie zwierzątko, gdy dostanie się do ludzkiej niewoli. Trzymał się zawsze zdala od wszystkich, chowając się po kątach wielkiego domu. Mało jadł. Gdy zobaczył jakiego obcego człowieka, trząsł się ze strachu, aż mu zęby szczękały. Całymi dniami milczał, zamknięty w sobie.
Lecz trwało to nie długo, dość prędko się oswoił. Tyle potrzebował widocznie czasu, nim przekonał się, że nikt z nowych jego znajomych nic złego mu robić nie zamierza. Okazał się dość pojętnym i nadzwyczajnie szybko przywykł do rozmaitych kulturalniejszych zwyczajów. Gdy rozpoczynał rozmowę, nic tak nie lubił, jak opowiadać o rozmaitych ptakach i zwierzętach. Widocznie w ciągu krótkiego swego życia bliżej się z niemi zapoznał, niż z sobie równymi.
— Może chcesz wiedzieć, jak kura gada? — było jego najulubieńszem pytaniem, i zaraz rozpoczynał: — »Kal-kal... kal... kal...« — zupełnie głosem kury, chociaż »r« nie wymawiał.
— A może chcesz wiedzieć, jak ropucha oddycha? — i, zakąsiwszy wybladłe drobne usteczka, wciągał w siebie powietrze i wydmuchiwał, aż ślina tryskała. Szczególnie mimika chłopaka była zadziwiająca.
Lepsze utrzymanie i obcowanie z kulturalniejszymi ludźmi wywołały wielką zmianę w chłopcu. Wprawdzie łopatki jeszcze się nie ułożyły, ale żółtość twarzy zmniejszała się i lęk zgasł w małych oczętach... a może tylko się przyczaił.
Oto nadbiega z rozpromienioną twarzą. W oczach szczera dziecięca wesołość. Usta rozdziawione a czupryna rozczochrana, jak zwykle. Nad czołem dwa wielkie kosmyki włosów, wijące się każdy w inną stronę i nie dające ułożyć się na jego niezwykle wielkiej główce. Tupiąc drobnemi nóżkami, woła:
— Połóż książkę! Nie czytaj!... Ja chcę z tobą pomówić.
— Dobrze, widzisz, że odkładam!... A cóż powiesz? — nie zdążyłam jeszcze zapytać, gdy chłopak, ulokowawszy się jak najwygodniej na mych kolanach i podparłszy drobnemi pięściami swą wielką rozczochraną głowę, już rozpoczął:
— Opowiem ci o swojej »pirki«.
»Pirkią«, albo inaczej, jak wymawiał, »pilkią«, nazywał chatę swych zmarłych rodziców.
— Tylko uważaj! — woła, grożąc mi paluszkiem i patrząc w oczy, jak gdyby obiecywał coś niezwykłego i nowego opowiedzieć.
— Widzisz, Pan Bóg wziął gliny. Zgniótł, zgniótł... i rzucił z nieba do błota. Magdalena wyjęła tę glinę z błota, przyniosła do chaty, włożyła do kołyski i kołysze. Wszyscy cieszą się! I matusia, i ojczulek, i Karolek, i Ala, i Staja... cha-cha-cha! — śmieje się sam chłopak, bawiąc wszystkich swą wesołością, aż mu oczy błyszczą.
Muszę zaznaczyć, że Magdalena, Karolek, Ala i Staja, byli to jego starsi bracia i siostry.
— Czegóż się oni cieszyli? — spytałam.
Jeszcze weselszym głosem chłopak zaczął wołać:
— Cieszyli się! Dlatego cieszyli się, że w kołysce leżałem ja, Antoś! — chłopak głośno śmiał się z wielkiej radości, tuląc się twarzą do piersi, widocznie chcąc i mnie do cieszenia się pobudzić.
— Cóż więcej mi powiesz? — spytałam, kiedy chłopak już się nacieszył.
— Czekaj! czekaj! — rzekł, poważniejąc i, zdawało się, czegoś szukał w swej pamięci.
— A-a! u nas była jedna chata i jedna obórka. W obórce stała jedna krówka, szarka... tylko jedna krowa... tylko jedna... — w głosie zadźwięczało jakby poczucie ubóstwa i niedoli. — Nasza szarka bardzo... bardzo... bardzo mało mleka dawała... a czasami zupełnie nie dawała...
Iskry wesołości zupełnie zgasły w oczach chłopaka, twarz jakby poszarzała. Nie szukał już swemi oczętami moich oczu, patrzał w dal... zda się widział tam, w dali, coś bardzo smutnego, od czego małe serduszko w piersi się ścisnęło.
Lecz znowu, jakby odrywając się od smutnego obrazu, jakby coś ciężkiego w sobie zwalczywszy, żywszym zaczął głosem opowiadać:
— Dużo krów pędzili mimo nas, lecz nikt drugiej krowy nam nie przypędził.
Naraz coś sobie przypomniał i zapytał:
— A! a pani czemu nie kazałaś drugiej krowy przypędzić do nas? Przecież dużo krów sama masz... czemu nie kazałaś?
— Nie wiedziałam, że nie macie — rzekłam słabym głosem.
— A teraz, kiedy wiesz, czy dałabyś?... Czy dałabyś?...
Chłopak pytał, a ja milczałam. Kłam nie chciał przejść mi przez usta, a prawdy tym razem powiedzieć nie chciałam.
— Czy kazałabyś?... Czy kazałabyś?... — coraz słabszym głosem pytał chłopak. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zamilkł, spuścił oczęta, zda się zatonął w jakichś ciężkich myślach, czy uczuciach. Potem, jakby ze snu budząc się, cicho szeptał:
— Ja nie wrócę już do swej chaty... to i drugiej krowy nie trzeba.
— A jeżeli przyjdzie Magdalena i zechce ciebie zabrać? — zapytałam, chcąc zapoznać się z logiką swego małego wychowanka.
Na czole malca zarysowała się głęboka brózda, w oczętach zabłysnął ból, i stanowczym głosem, tupiąc nóżką, zawołał:
— Tylko nie daj! Nie daj!
— Przecież sam mówiłeś, że Pan Bóg dla Magdaleny zrzucił ciebie z nieba, nie dla mnie! Więc jakże mogę nie dać?
Nerwowo zadrgały usteczka, w szeroko rozwartych, w dal zapatrzonych oczach ukazał się lęk i niezadowolenie, lecz taki stan zamyślenia trwał tylko chwilkę. Brózda na czole jeszcze bardziej się pogłębiła i chłopak krzyknął z całej, na jaką go stać było, siły:
— Wszystko jedno, nie daj! A gdyby zechciała zabrać, weź kija i wypędź! — Skończywszy, jeszcze dodał, rozszerzając drobne swe paluszki: — I tyle!
Lecz widoczne było, że myśli jeszcze uparciej w jego główce pracowały. Spojrzał mi w oczy i, widać niezadowolony z tego, co w nich wyczytał, zaczął znowu mówić prędko, złym, chrapliwym, w krzyk stopniowo przechodzącym głosem:
— Jeżeli nie chcesz sama wygnać Magdaleny, to powiedz panu: on wypędzi... i tyle!
— Ale dlaczegoż ty tak nie chcesz wracać do Magdaleny?
— Nie chcę dlatego, że ona nie ma chleba — zabrzmiała stanowcza odpowiedź z pobladłych ust chłopaka i głęboka troska zaległa drobną jego twarzyczkę; ale znowu zaczął mówić powoli, jak gdyby wywoływał w pamięci dawne a zapomniane dni swego życia.
— W naszej chacie był jeden piec, ale mąki nie mieliśmy. Nie było z czego chleba upiec... i książek nie było... — dodał, rozglądając się po pokoju. — Tylko jeden nieładny stół, jedno łóżko...
— Cóż jedliście, kiedy nie mieliście z czego chleba upiec?
— Jedliśmy tylko suchy barszcz... tylko suchy barszcz (t. j. postny, bez okrasy) — powtarzały smętnie przelękłe tem wspomnieniem usteczka chłopca.
— Skąd braliście ten chleb? — wypytywałam się dalej, korzystając z mówności chłopca.
— Ojczulek przynosił, użebrawszy. Kładł wysoko na półce. Ja sam nigdy nie wziąłem chleba... i sięgnąć nie mogłem. A Magdalena rózgą biła. Mówiła: »Ty brałeś chleb! ty brałeś«... I ojciec bił... — i żal głęboki zabrzmiał w głosie chłopca.
— A czyż oni nie dawali tobie jeść?
— Dawali trochę suchego chleba... — szczególnie boleśnie brzmiał w ustach chłopaka ten wyraz »suchego chleba«. — I barszczu suchego dawali... — przyłożył rączkę, wskazując na swój brzuszek. — W brzuchu nic nie było!... Proszę chleba. Powiadają: nie wolno jeść dużo chleba... Była jedna kura. Jak zniesie jajko, proszę, aby jajko dali. Powiadają: zaczekaj Wielkiejnocy.
— A na Wielkanoc czy dali?
— Na Wielkanoc dali. Ale jak ojczulek umarł, to i chleba nie mieliśmy. Magdalena kazała objąć ojczulkowi nogi i pocałować. Ja objąłem nogi ojczulka i pocałowałem i... płakałem, bardzo płakałem, bardzo płakałem.
— Czegoż płakałeś?
Malec spojrzał mi w oczy zdziwiony, że takiej prostej rzeczy nie rozumiem.
— Płakałem, że nie będzie komu na chleb zapracować — odpowiedział zmęczonym głosem, ale zaraz jął dalej mówić:
— Potem przyjechał pan po mnie. Bardzo bałem się, bardzo się bałem, zacząłem krzyczeć: e-e-e-e! — całą swą mimiką chciał wielki strach wyrazić.
— Pan wyjechał. Magdalena mówi: »Jeżeli nie pojedziesz z panem, to wcale nie dostaniesz chleba«. Pan znowu przyjechał. Magdalena prędko umyła mnie i kazała jechać z panem. Ja już nie płakałem. Milczałem, tylko bałem się...
— Czegoż się bałeś?
— Myślałem, że mnie wywiozą i zarzną. Jak tu przyjechałem, to bałem się. Patrzałem, kto będzie mnie rznąć — wytrzeszczonemi oczętami, wciągniętą w ramiona główką, wyciągniętemi usteczkami chłopak chciał jak najdokładniej lęk swój wyobrazić. — Najwięcej to panicza bałem się. Myślałem: Żyd, tylko czyha, by mnie zarznąć...
— A teraz? Nie boisz się?
Dzieciak wesoło zaśmiał się, drobnemi rączkami otoczył mi szyję i, przytuliwszy się, wesoło szczebiotał:
— Nie, teraz nie boję się! Teraz kocham panią, bardzo kocham...
— A jeżelibym chleba nie miała, czybyś mnie wtedy kochał?
Znowu wielkie zdziwienie odbiło się w oczach chłopaka. Rączki, któremi mię obejmował, opadły, twarzyczka spoważniała, a zbladłe usteczka sucho wyrzekły:
— Nie, gdybyś chleba nie miała, nie kochałbym.
Po chwilce milczenia już sam zapytał mnie:
— Za co wtedy kochać?
— To cóżbyś robił? — odpowiedziałam mu zapytaniem na zapytanie.
— Wtedy poszedłbym do jakiegoś gościa — panicza, który ma chleb! — odpowiedział mi w europejskiej kulturze wychowany »homo sapiens« drobniutkiemu, wybladłemi usteczkami chłopca.


I. B-NAS.
GOŚCIE.

I.

Wieczór się zbliżał, gdy z za góry na gościńcu ukazał się wysoki, młody człowiek z workiem na plecach. Chociaż miał twarz poczerniałą i wyschłą, całe ciało zmęczone, szedł jednak prędko, śpiesząc się; czasem przystanął i głęboko wzdychał, jak wzdychają ludzie, którzy przebyli biedę, zbudzeni z ciężkiego snu; oczy jego, pełne uczucia, błyszczały niewysłowioną radością. Gdy doszedł do krzyża, zatrzymał się, worek położył na kamieniu i cicho a głęboko westchnął. Przyjemne dreszcze wstrząsnęły ciałem, a w sercu zrobiło mu się tak dobrze, tak spokojnie! Wyprostowany, z wyciągniętemi rękoma, patrzył naokoło, zda się, że chciał tę czarną ziemię objąć i do serca przytulić. Słońce już było na zachodzie i, wyjrzawszy z za obłoczka, ostatni raz oświeciło okolicę. Serce podróżnego nie wytrzymało: zalał się łzami i, upadłszy na kolana, zaczął całować krzyż i czarną, jeszcze wilgotną ziemię.
— Boże, czy to nie sen? czy to ja znowu w domu, w ojczyźnie? — szeptały jego usta, a serce biło radośnie.
Tak, jest w domu, znowu swe pola widzi, ojczystem powietrzem oddycha. Oto za rzeką jego rodzinne miasteczko: tam mieszka jego Marusia, dwóch synów hoduje... Może oni już wyrośli, biegają i powrotu swego ojczulka wyczekują?... Wkrótce ich wszystkich zobaczy... A w zaprzeszłym roku, wychodząc stąd, nie spodziewał się tego kraju i swych blizkich ujrzeć...
Tak się rozrzewnił, że nie mógł iść dalej. Usiadł pod krzyżem i niedaleka straszna przeszłość, jak widmo, stanęła mu przed oczyma. O, póki żyć będzie, tej przeszłości nie zapomni! Długo będą go dręczyły ranionych towarzyszów krzyki, krew poległych; długo, jak piekielny zgrzyt, będą się odzywały w jego sercu okropności wojny. Ile on przez te dwa lata widział, ile przeżył! Gdy go z domu zabrano, szedł, jak na śmierć skazany; gdy go wepchnięto do przepełnionego przez żołnierzy wagonu, rozum mu zmartwiał, uczucia zamarły. Całe dni i noce, jak jakie bydlę wieziony, oddychał dusznem powietrzem, widział choroby i łzy, słyszał przekleństwa żołdactwa, huk pociągów — i w jego głowie ginęła świadomość tego, co było i co jest. Zdawało mu się, że całe przeszłe jego życie: kraj, gdzie się urodził i rósł, dni dzieciństwa, gdy bydło pasał, młodzież i pieśni, bracia i siostry, żona i dzieci — to tylko piękny sen, nic więcej, że tego wszystkiego zupełnie nie było. Zdawało się, że długie już lata go wiozą w tym dusznym wagonie i że go wieźć będą bez końca... Dopiero pierwszy list Marusi obudził w nim dawne wspomnienia i poruszył uczucia. Dostał ten list już pod koniec... w szpitalu... Ciężko raniony leżał na twardem posłaniu, gdy mu list podali... Czytał te drogie słowa i rozumiał, że to nie sen, że tam, daleko-daleko na zachodzie jest kraj, drogi dla niego, i ukochani ludzie... Przypomniał sobie wszystko i w piersi jego na nowo zakiełkowała chęć do życia — pragnienie ucieczki z tego piekła tam, gdzie Święta płynie, gdzie piękne pieśni dźwięczą. Lecz choroba długo nie puszczała go, długo trzymała przykutego do łoża, i śmierć nieraz zaglądała mu w oczy. I być może, że tylko ta olbrzymia, nagle obudzona chęć do życia i niezmiernie przyjemne rodzonych stron i blizkich obrazy, które ciągle w sercu nosił, przemogły chorobę... Wyzdrowiał... Dużo jeszcze cierpiał, ale zapadłe do serca obrazy nie zniknęły. Pragnąc je jak najrychlej ujrzeć, teraz śpieszy pod swą strzechę...
Podróżny wstał, zarzucił woreczek na plecy i silnym krokiem ruszył dalej.
— Przecież dziś pierwszy dzień Wielkiejnocy — rzekł sam do siebie — ludzie weselą się; tylko Marusi z dziećmi beze mnie niewesoło. I gościńca żadnego dla nich nie mam: wracam słaby, znękany. Za to Marusia będzie mogła mnie dziś jajami poczęstować...
Lecz naraz serce tak mu się ścisnęło, aż chwycił się ręką za piersi.
— Cóż to się dzieje ze mną? — zapytał przestraszony, czując, że go całego pot oblał. — Skąd te obawy? Przecież nic złego się nie stało... Marusia z dziećmi widocznie zdrowa, żyje... A cóż, jeżeli?!... Nie, nie... nie może być...
Zatrzymał się, aby odetchnąć. Nie wiadomo czemu przyszedł mu na myśl drugi list Marusi. Nie taki był, jak pierwszy, nie; nie było w nim tej szczerości, tych uczuć, co dawniej... Czegoś brakło. A więcej żadnych wiadomości nie otrzymał od niej... Może listy po drodze zaginęły... Ale dlaczego dopiero teraz zwątpienie gryźć go zaczęło, dlaczego tak nagle zabolało serce?
Zwątpieniem dręczony, prawie kłusem pobiegł w stronę miasteczka.



II.

Już zupełnie ściemniało, kiedy stanął u swego domu. Przy wrotach od podwórza leżał duży, pstrokaty pies. Na widok zbliżającego się człowieka, wyszczerzył zęby, warknął, lecz nagle podniósł się i, skowycząc z radości, wesoło ogonem wywijając, skoczył ku podróżnemu i zaczął uwijać się wokoło, chcąc pyskiem twarzy jego dosięgnąć.
— Dobry Razbau, dobry: poznał mnie! — łaskawie rzekł podróżny, głaszcząc głowę psa, i wszedł w podwórze.
Nikt więcej nie wyszedł na spotkanie, nie widział wracającego. W domu było cicho, chociaż w oknach błyszczało światło.
— Czyżby goście? — rzekł do siebie podróżny, ujrzawszy światło. — A może siostra, Uliana, przyszła w odwiedziny?...
Uspokoił się, ucieszył się nawet.
— Wejdę niespodzianie, to dopiero będzie śmiechu! — przyszła mu do głowy wesoła myśl.
Wszedł do sieni cichutko, bez hałasu. Już trzymał za skówkę i chciał drzwi otworzyć, gdy słowa, które posłyszał ze środka, ścisnęły gardło, i wtedy, jakby rażony stanął na miejscu...
W izbie stół był białą serwetą nakryty i jadłem zastawiony: nakrajany »rogoisz«, masło, jaja i butelka wina stały na stole. Za stołem siedzieli przytuleni do siebie mężczyzna i kobieta. On był niewielkiego wzrostu, z jasnymi włosami, rzadką bródką i w ubraniu strażnika ze świecącymi guzikami; ona — młoda, o pięknej twarzy kobieta, z chustką na ramiona zarzuconą.
— Czego ty, Marusia, chcesz ode mnie? — mówił strażnik, nie po litewsku, przeciągając słowa — przecież ja kocham ciebie.
— Tak, kochasz... A co będzie, kiedy Antoni wróci do domu? — odpowiedziała kobieta.
— Gdzież on wróci: kości jego już zgniły...
— A czy ty weźmiesz mnie, jeżeli Antoni umarł? — tuląc się do strażnika, pytała kobieta.
— A poco? czy nam tak nie dobrze? Przecież często do ciebie przychodzę... Jeżeli wróci Antoni, ty będziesz mogła do mnie przychodzić.
— Czuję, że ty mnie nie kochasz... — zaczęła szlochać kobieta.
— Marusia, nie płacz — uspokajał strażnik, całując ją po twarzy.
Nagle oboje obejrzeli się na drzwi i w okamgnieniu porwali się z ławy. We drzwiach stał wysoki, poczerniały mężczyzna z workiem na plecach; cały trząsł się...
— Antoni!... — z przerażeniem zawołała kobieta i pobladła, jak płótno.
— Maryś!... — zabełkotał przez zaciśnięte zęby przybysz i, jak orzeł, skoczył ku nim.
— Maciukas!?... — zawołał, poznawszy z blizka strażnika — a, ty, gadzino, mój dom burzysz, szczęście niweczysz?...
Wyrósł w ich oczach na olbrzyma. Chwycił strażnika za piersi i tak przycisnął go do ściany, aż mu kości zatrzeszczały.
— Puść, ty czorcie... — jęknął z wysiłkiem strażnik.
Antoni podniósł go jedną ręką z ziemi i, kopnąwszy nogą, rzucił ku drzwiom, aż ten zatoczył się.
— Poczekaj, ty dyable, zapłacę ja ci... do ciupy wsadzę — groził strażnik, wycierając krew z nosa i, pięść pokazując, chciał wymknąć się z izby.
Porwał go Antoni znowu i jął tłuc głową o ścianę.
— Będziesz ty mnie tu straszył!... masz... masz... zbójco!...
Strażnik zaczął jęczeć... Antoni wywlókł go na podwórze i wyrzucił na drogę.
Wrócił wnet, usiadł przy stole, oparł się i patrzył na żonę. Tak się cały trząsł, że stół skakał pod nim.
— To ty, Maryś, tak pamiętałaś o mnie? — zdławionym głosem rzekł Antoni. — Przeczuwało moje serce, dawno przeczuwało, tylko ja sam tego nie zauważyłem... Z burłakiem się zadałaś... Gadanie i guzy spodobały ci się... »Widzisz, twój mąż poczerniały i wycieńczony, może nie powróci...«
Kobieta zapłakała i, padłszy na ziemię, objęła kolana męża.
— Antosiu, Antosiu, przebacz mi, zapomnij o wszystkiem!... On zmusił mnie... Boże mój, Boże, com ja zrobiła, com ja zrobiła!...
— Precz!... — krzyknął Antoni, odpychając żonę.
Lecz widząc ją słabą, pośrodku izby skuloną, nagle poczuł w sercu coś, jakby wstyd, niby żal.
— Na ciebie się nie gniewam — rzekł cicho, nie patrząc na nią — mogę ci wszystko darować, ale zapomnieć... o! zapomnieć — nigdy...
Wtem ktoś otworzył drzwi izby i ukazały się w nich dwie małe dziecięce główki, które zajrzały do środka szeroko rozwartemi, ciekawemi oczętami. Niewidzialna ręka przestawiła dzieci za próg i znowu zamknęła drzwi.
— Dzieci moje, drogie dzieci! — zawołał rozczulony Antoni i pobiegł ku nim.
Zlękłe dzieci patrzyły z obawą na nieznajomego i boczyły się od niego.
— Janeczku, Antosiu — przemawiał ojciec do nich — czyż nie poznajecie mnie? Jam wasz ojciec i kocham was. Chodźcie tu — kupię wam słodyczy i po pięknym koniku.
Dzieci, jeszcze wylęknione, zda się nie dowierzając, patrzyły na ojca.
— Chcecie mieć koniki? — zapytał ojciec.
— Chcę... — rzekli obaj chłopcy razem.
Uściskawszy ich, posadził jednego na jednem kolanie, drugiego na drugiem i głaskał i całował.
— Jutro kupię wam po koniku, a teraz dam »zajęczego rogoisza«...
— Zajęczego? — pytali chłopcy, śledząc ojca zdziwionemi oczyma.
— Aha, zajęczego.
Rozwiązał worek i, wyjąwszy czarny bochenek chleba żołnierskiego, przełamał na pół i dał obudwom.
— Chociaż czarny, ale smaczny — chwalił ojciec.
— Skąd, tatusiu, dostałeś? — zapytał starszy.
— A widzisz, szedłem przez las — patrzę: siedzi zajączek pod jodłą i piecze rogoisz. — Boże dopomóż! — powiadam. — Dziękuję, dziękuję — odpowiada zajączek — proszę do pomocy. — Oto widzisz i dostałem rogoisz...
Dzieci ciekawie słuchały.
— A my lalę mamy — pochwalił się młodszy.
— Gdzie? — zapytał ojciec.
— Tam — na drzwi pokazał chłopak.
— Babcia małego braciszka nam przyniosła... Karolka — rzekł starszy.
— A!... — zajęczał Antoni i, odepchnąwszy dzieci, wpadł z powrotem, schwycił żonę za włosy i rzucił na ziemię.
— Czyje to dziecko? — wołał dzikim głosem. — A, ty, wiedźmo!... Maciukasowe?...
— A!... — jęczał, schwyciwszy się znowu za głowę, biegał jak szalony po izbie i kopał żonę nogami.
— Ojczulku, ojczulku, nie bij matusi! — cienkimi głosikami prosiły, łkając, dzieci.
Jak ścięty runął na ławę i chrapał, wił się, wyrywał sobie włosy z głowy. Potem przyciągnął stół i, oparłszy się o niego, błędnemi oczyma potoczył po izbie... Dzieci, przytulone do matki, cicho płakały.
— ...Tak zrobić!... Zapomnieć męża, dzieci!... Złamać życie, szczęście zniweczyć... Czyś ty teraz szczęśliwa?... Poco szłaś za mnie? Przecież nie nalegałem, nie namawiałem: mogłaś sobie wybrać innego, lepszego... A ty tylko mego bogactwa chciałaś, a ja tego nie widziałem, ślepo kochałem... Tam, w dali od ciebie, podczas wszystkich okropności wojny, gdzie ciągle w oczy śmierć zaglądała, gdy w błocie lub kałuży leżąc, zamierałem z chłodu i głodu, twój obraz, taki serdeczny, ogrzewał zmęczone me ciało, budził serce w piersi... I śpieszyłem ujrzeć ten obraz, do swej piersi go przytulić. Przecież były chwile, słodkie, serdeczne, kiedy, zdaje się, nic nam do szczęścia nie brakowało, kiedy i ty mnie kochałaś... A teraz wszystko zburzone, z błotem zmieszane... Nie rozumiem, nie, nie rozumiem... Czyż to, co było, jest niepowrotne?... Gdybym był tam, daleko umarł, tybyś sama żyła, bo ten burłak i tak nie wziąłby ciebie. Lecz teraz... powiedz, jak teraz życie urządzić?... Przecież i ja jeszcze jestem młody, pragnę szczęścia... Co robić? co robić!?... Tylko jedno wiem: zabiję tego psa!... przy pierwszem spotkaniu. Podejściem szczęście mi odebrał, ja mu życie odbiorę...
Nagle na podwórzu zaszczekał pies. W sieni odezwały się męskie głosy, do izby wpadła kupa strażników z »uriadnikiem« na czele. Wszyscy byli podchmieleni.
— Oto ten chciał mnie zabić! — wołał we drzwiach Maciukas, wskazując Antoniego.
Antoni swym oczom nie wierzył.
— Łżesz! — zmienionym z oburzenia głosem zawołał, zrywając się z miejsca — łżesz! Teraz dopiero zabiję!...
I jak lew porwał się na Maciukasa. Lecz strażnicy w porę zdołali go odepchnąć. Wtedy porwał z ławy wałek i z całej siły cisnął go ku drzwiom. Wałek okręcił się kilka razy w powietrzu i ugodził »uriadnika« w nos, z którego popłynęła krew.
— Brać tego zbója! — zawołał »uriadnik«, jęcząc z bólu.
— Nie dam się! — wołał Antoni, odpychając strażników — on mi szczęście zburzył...
— Samulis! i ty razem z nimi? — zdziwił się, gdy ujrzał między strażnikami swego sąsiada. — Nie boisz się Boga?...
Zawstydzony Samulis odwrócił się.
Ciężko zbitego Antoniego powalili na ziemię i związali mu ręce z tylu.
Żona, stojąc w kącie z dziećmi, gorzko łkała.
— Nie płacz, Marusia — rzekł Maciukas, kładąc rękę na jej ramieniu — teraz on ci nic nie zrobi... wszystko będzie dobrze...
— Wypędź od siebie tego psa, wypędź! — jęczał Antoni, wijąc się na ziemi.
— Możesz sobie szczekać — śmiał się Maciukas — nie boję się ciebie.
Postawili Antoniego na nogi.
— Do widzenia, Maryś — pożegnał ją, kiedy go wyprowadzano — bądź szczęśliwa z tym swoim... Dzieci moje, dzieci!...
Na podwórzu Razbau wesoło podbiegł do niego. »Uriadnik« kopnął psa butem; Razbau z podwiniętym ogonem uciekł na bok. Usiadł przy płocie i trzy razy boleśnie zawył.
Antoniego poprowadzili.


ŁAZDYNU PELEDA.
KRZYWDA.


Idzie, kulejąc, Jakób przez las; obok niego biegnie pies. Z pierwszego wejrzenia na tego człowieka i psa widać, że to przez samo życie wyśmiani włóczędzy, na niedolę zrodzeni. Człowiek ów — ponury, zamyślony. W jego poczerniałej, chudej twarzy, w zapadłych oczach widać tajony w głębi duszy ból, pytanie, którego usta nigdy nie wymawiały, ale które wciąż odzywało się, wydzierało... Pies był chudy, kościsty, puszysty swój ogon trzymał między nogami, biegł obok pana ze zwieszoną głową, bojaźliwie rozglądając się, jak gdyby w lesie coś się ruszało. Widocznie jeszcze nie zapomniał, będąc w leśnym gąszczu, doświadczeń swego życia pomiędzy ludźmi...
Chodzą, błądzą po lesie człowiek i pies, jak gdyby chcieli swą tęsknotę, ból serdeczny zgubić i porzucić. Ale uczepiło się to złe mocno i wlecze się, idzie za nimi, jak przykry cień...
Najczęściej obaj nocują w lesie. Kiedy zorza wieczorna ogarnia świat, chowają się w gęstych krzakach jałowca, siadają jeden obok drugiego dla spożycia kolacyi.
Człowiek wyjmuje z torebki kawałek chleba, mięsa, jeden kęs sobie, drugi psu odkroi; potem człowiek pacierz mówi, pies patrzy na księżyc i żałośnie wyje. Jakób wspiera głowę na ręku i myśli, Bóg wie o czem myśli...
— Za co Pan Bóg tak zapomniał o mnie? czemu mię zaniedbał? Dlaczego w całej wsi tylko ja jeden opuszczony, nielubiony przez nikogo i krzywdzony przez wszystkich?
Nawet ta ciemna nocka, która wszystkim odpoczynek i zapomnienie trosk dawała, Jakóbowi, zamiast odpoczynku, przynosiła obrazy z przeszłości, odganiając sen i powiększając gryzący go ból. Często promyk wschodzącego słońca, przedarłszy się przez gałęzie, spozierając biedakowi w oczy, budził go ze smutnych marzeń.
W nocnej ciemności widział Jakób siebie małym chłopczykiem, brudnym, oberwanym, zawsze głodnym.
Słyszał kłótnie i przekleństwa pijanych rodziców. Włosy mu wstawały na głowie, kurczył się, jak gdyby wyczekiwał uderzenia. Często mu się dostawało: ojciec bił, matka dokładała; pewnego razu ciśnięto go na podłogę tak, aż krew rzuciła mu się przez usta i pozostało od tego po dziś dzień chrząszczenie w piersi. Innym razem, będąc głodny, gdy rodziców nie było w domu, znalazł Jakób kilka kartofli, zabrał je z sobą do lasu, upiekł i zjadł. Po tem pozostała druga pamiątka: tak go ojciec skopał, że długo chory leżał, a kiedy wstał, nogą nie władał — była złamana. Żal się zrobiło chłopca starej znachorce Katarzynie: jęła go leczyć i wyleczyła. Niezgrabna była noga i o wiele krótsza, ale jednak mógł chodzić.
Dla wiejskich dzieci nastały wesołe czasy! Jak umiały, tak mu dokuczały, — a co mógł on im za to zrobić?
Gdy usiądzie, bywało, gdzie na słoneczku, obskoczy go gromada psotników wiejskich i drażni: »Obdartusie — obdartusie, potańcz trochę, dostaniesz dydka i szóstaka!« To szczuli psami i śmiali się do łez, kiedy psy czepiały się jego łachmanów i tarmosiły nędzne ubranie. Podrostkiem był, kiedy rodzice go odumarli; umarli oboje w jednym dniu: pewien jarmark nie posłużył im na zdrowie.
Nie widział ich Jakób, na pogrzebie nie płakał, nawet nie wiedział, kto i gdzie ich pochował; jedno tylko wiedział, że nikt już go nie będzie bił i śmiało może spać w swojej chałupie.
Marna to była chałupka: niziutka, waląca się, jak zwykle pijackie domy wyglądają, ale zawsze lepiej było w niej nocować, niż pod płotem, jak pies.
Przy chałupie było kilka grzęd ziemi. Ziemia zielskiem porośnięta, dawno nieorana; okalający ją płot rozwalony, tylko gdzieniegdzie sterczał pal, jakby słup pograniczny.
Kilka lat minęło, a jak wszystko się zmieniło! Zamiast ruin, stała czysta chałupka, ładnie słomą kryta, błyszcząc dachem w złotych promieniach słońca; kilka krzaków georgiń i głogu, dachu sięgających, upiększało ją; w ogródku szemrały kołysane przez wiatr liście buraków, a pośrodku ich wyniośle prężył się wiotki słonecznik i, jak z innych ogrodów wioski, śmiało spozierał na słońce.
Jakób również śmiało patrzył ludziom w oczy; towarzyszom, którzy bez litości poniewierali go, gdy słaby i niemocny był, patrzał jakoś dziwnie w oczy, jak gdyby drwił, jak gdyby się chwalił: — A co! nie zmogliście mię! żyję! I co wy mi zrobicie?...
Nic od nikogo nie chciał, nie potrzebował; nikomu nic ani złego ani dobrego nie robił; nie radował się z nimi, ale i nie płakał, ani w rozmowę się nie wdawał; żył sam sobie, ze swemi myślami i wspomnieniami.
— Czy ja rzeczywiście jestem gorszy od innych? — myślał Jakób, siedząc wieczorem na progu swego domku. — Czy też tak już samemu wypadnie całe życie kołatać się? Moi rówieśnicy prawie wszyscy mają żony, jest z kim pogawędzić, smutne myśli rozproszyć.
Rozmarzył się Jakób: — Gdyby taką, jak Jerzowa, albo Michałowa, zjednać sobie, nieźle byłoby!
Ale wnet zawstydził się Jakób, jak gdyby mu kto szeptał: — Nie pożądaj żony bliźniego twego!
Obejrzał się — nikogo niema; głóg czasem wierzchołkiem o dach zaczepi, georginie zaszepczą.
Splunął Jakób.
— Tfu! zły duch kusi! czy to Michałowa jedna ładna i piękna? Jeszcze ładniejszą sobie wyszukam!
Zaczął Jakób się rozglądać i rzeczywiście znalazł córkę starego dziada: piękna, aż miło spojrzeć!
Wesele biedaka, to jak śmierć koguta: ot, zebrali się w sobotę, w niedzielę po nabożeństwie ksiądz stułą związał, i Jakób już nie samotny!
Przeszło kilka miesięcy. On chodził na zarobek do tartaku, ona pozostawała w domu. Rzecz wiadoma, że biedacy nie mają czasu na uciechy miłosne!
Stęskniony wracał Jakób dopiero wieczorem w sobotę, bo do tartaku miał trzy mile. A gdy tak szedł do domu, smutek go ogarniał: nie było tego, za czem tęsknił, czego pragnął Jakób, do czego się śpieszył. Oj, nie to, nie to!
Żona podawała mu jeść i bieliznę znajdował przygotowaną. Ale często, gdy żona miskę na stół stawiała, Jakób ledwo dotykał jedzenia, opuszczał głowę i myślał, myślał...
Ona rzadko siadała razem do stołu; siedząc przy piecu, przędła bez słowa, patrząc na wełnę, ciągnęła nitkę. Jakób patrzał na nią; w jego oczach było i pytanie i błaganie. Spotkały się ich oczy: ona poczerwieniała, jak rak, nitka zerwała się; wstała z ławy, jak gdyby czegoś szukała, on śledził ją oczyma.
— Czemu spać nie idziesz? — zapytała żona.
— Snem wszystkiego nie zapełnisz — odpowiedział Jakób. — Słuchaj, serce, może tyś chora? Tobie coś jest; może, kto co...
— Ot, będzie tu wypytywał! kto i co!... Nic mi nie jest... czego chcesz? żebym tańczyła? — gburowato odparła żona.
On nic nie odpowiedział, westchnął ciężko i poszedł za przegródkę, gdzie stało łóżko. Położył się, a ona przędła.
Nie zasnął Jakób, wciąż myślał. O północku kołowrotek zamilkł; żona szykowała się spać koło pieca.
— Czemu do łóżka nie idziesz? — spytał.
— Tu mi lepiej.
Oboje długo milczeli. Jakób ubrał się i wszedł do izby. Podszedł do żony, nachylił się i położył rękę na jej ramieniu.
— Słuchaj, kochanie, ja idę... do odryny; idź do łóżka, kładź się! — Głos jego był niezwykły, zachrypnięty.
— Idź, ja przyszykuję ci tam spanie. Tobie wszystko jedno, teraz ciepło. Ja nieprzyzwyczajona we dwoje sypiać i...
— Ja i bez mówienia wiem... Idź, kochanie, do łóżka, mnie dalibóg wszystko jedno! — zaśmiał się jakoś dziwnie i wyszedł.
I zawsze już tak było.
Pewnego razu niespodzianie wrócił Jakób w piątek z rana. Jeszcze zorza nie świtała, kiedy stanął u drzwi swego domu; zdziwił się, że były otwarte. Wszedł.
Za przegródką chrapała śpiąca żona, ale Jakób nie mógł czekać, bo do żony ważny miał interes: przybył do tartaku wędrowny kupiec; wszyscy robotnicy kupowali swym żonom ten chusteczkę, tamten fartuch; wszystko szeleszczące jedwabie, a kwiaty, jak żywe!
Kupił i Jakób i niósł swej żonie, aby ją rozradować. Wszedł za przegródkę.
Wszedł, i stanął jak wryty u samych drzwi.
— Boże, Boże!... — szeptał, zbladły jak płótno.
Ona spała, ale obok niej leżał Piotr, parobek z poblizkiego dworu, wszystkim znany kobieciarz.
Chwilę stał Jakób w izbie, ściskał głowę rękoma i szeptał:
— Boże, Boże! czego ja się doczekałem! Takiego wstydu, takiej poniewierki!
Cicho podszedł do drzwi, rozwarł je i wyszedł.
Wschód już czerwienił się, wschodził ładny dzionek. Był cichy poranek. Koło okna kołysał się w porannego wiatru pieszczotach wyniosły głóg, kiwał kwiecistą głową, jak gdyby dziwił się kruchości ludzkiego szczęścia, które, jak kibić białej lilii, ledwo poruszona, łamie się, i spada kwiat na ziemię...
Dziwił się, rzewnie kołysząc, dziwił się ludzkiemu szczęściu, które, jak ten nocny tuman, w okamgnieniu, gdy wiatr zawieje, rozlatuje się i nie pozostawia nic, tylko wspomnienia, tylko tęsknotę, ból serdeczny do zimnego grobu — który tylko śmierć uspokaja... Biedni ludzie, biedni!
Jakób słuchał tego szeptu kwiatów, jeszcze raz spojrzał na swoją chałupkę, na pola, jak oko sięgnie, jak gdyby śląc im pożegnanie, potem przeżegnał się i poszedł, kulejąc. I już nikt nigdy w tych stronach go nie widział.


Daleko, daleko, w obcej stronie, wzięto Jakóba na leśnika do resztek lasu jakiegoś podupadłego obywatela. Dano mu starą chałupkę pod lasem i strzelbę, więcej do pogrzebacza niż do broni podobną.
Tak zaczął swoją służbę. Od rana do wieczora chadzał po gąszczach, jak cień, cichy, zamyślony, spokojny.
Chodząc tak, znalazł pewnego razu psa; pies podniósł głowę, patrzał mu w oczy, skowyczał i poszczekiwał, jak gdyby prosił o współczucie, lub opowiadał swą krzywdę.
Człowiek i pies porozumieli się, stali się przyjaciółmi.
Ale i tu krzywda znalazła do nich drogę.
Idą tak obaj przez las — ni stąd, ni zowąd wyskoczył człowiek; Jakób się zdziwił.
Człowiek był pijany i zaraz się przyczepił.
— Bracie — powiada — przyszedłem cię przestrzedz. — Obejrzał się i przysunął bliżej: — Dla mnie wszystko jedno, bylem tylko powiedział... co będziesz, bracie, chciał, to zrobisz! Ludzie powiadają, gadają, chodzą pogłoski, że ty, bracie... kradniesz trochę. Mnie to nic nie obchodzi; ja, chociaż i widzę, to... et... dwór dworem był i pozostanie! ha, ha, ha!... Biednemu człowiekowi nie nowina: jeżeli trochę nie urwiesz, duszy i ciała nie nasycisz!
— Odczep się! — niecierpliwie przerwał mu Jakób.
— Cicho, cicho! patrzcie! ja jem u radzę, a on... aj, aj, czy ty czasem nie z pańskiego rodu? A? No cicho! ja chcę właśnie powiedzieć: co masz, schowaj, bo mają zamiar zrobić u ciebie rewizyę. W zeszłą noc niewiadomo kto włamał się do Szyłeikowej komory, mięso wykradł. Wszyscy mówią, że nikt inny, tylko ty, bracie!
Jakób zbladł, jak płótno.
— Ja, ja? Co ja mam? jaki mój dobytek? Oto całe moje bogactwo! — wskazał na psa. — Czego oni chcą? czego chcą ode mnie?! Wszystko wzięli, wszystko wydarli. A! nienasyceni! Przeszkadza im to, że dobre imię jeszcze mi pozostało! Jezu! Jezu!
— Cicho, bracie, cicho! — uspokajał pijak, oglądając się — mnie nie oszukasz!... Rozumiesz, że koń konia za darmo nie gryzie... Król podarunków dawno umarł... Ja, słowem... powiedziałem swoje... i mam nadzieję... cokolwiek zarobić, bracie...
— Słuchaj, ruszaj, skąd przyszedłeś! — zawołał Jakób, podsuwając zaciśniętą pięść pod nos pijakowi. — Widzisz! dość mię ubodłeś! Do samego serca dosięgłeś. Dość tego!
Blady, straszny, trzęsący się ze wściekłości, pobiegł do gąszczu, pozostawiając pijaka rozmawiającego z samym sobą:
— Tak to, bratku? Ha! nie rozumiesz dobra, zrozumiesz zło!


Koło chałupy Jakóbowej wielki wrzask. Zebrała się gromada ludzi. Wszyscy wściekli, z kijami w ręku.
— Wyniósł się złodziej! — wołał jeden.
— Myśleliście, że będzie czekał? Widocznie szczwany hultaj!
— Gdyby był porządnym człowiekiem, nie włóczyłby się po ludziach, starczyłoby dlań miejsca we własnej wiosce. Widocznie mu tam było za ciasno! — objaśnia drugi.
Nagle jeden głos zagłusza wszystkie:
— Czego chcecie?! Oto jestem. W czem zawiniłem?
— Bij, wal go, póki się nie przyzna! — krzyczy gromada.
— Bijcie tęgo! bijcie! bijcie!
Posypały się razy. Jakób nie bronił się. Razy padały na głowę, na grzbiet. Chłopstwo go chłostało uzdami, powrozami, waliło kijami. Daremnie.
— Nie brałem, nie kradłem! — powtarzał Jakób. — Nareszcie runął na ziemię, krwią zbryzgany, i umilkł. Ludzie waryowali, wyli, jak stado głodnych wilków, nienasyceni, straszni. Nic nie dowiedzieli się, pozostawili ledwo żywego i odeszli, a obok niego siedział pies i żałośnie skomlał.


— Poco mam niewinnie cierpieć? Za co oni mię zbili? Za co od dzieciństwa dręczyli, poniewierali, zdrowie odebrali i wszystko, wszystko!... Nie zawahali się... wiedzieli, że to jedyne moje bogactwo... Odebrali, okradli, nareszcie złodziejem zrobili, ha, ha, ha! Kłuło ich w oczy moje dobre imię!... Nasyćcie się! nażryjcie się!
Zerwał strzelbę z siebie i rzucił w gąszcz.
— Ucieszę was, ludzie, ucieszę! — szeptał, rozglądając się po lesie strasznemi, krwią nabiegłemi oczyma — ha, ha, ha! duszę jeszcze miałem... Et... weźcie ją sobie... weźcie!... — Rzucił się na ziemię, tarzając się w bólu, bił głową o twardy grunt, to płakał, zanosząc się rozdzierającem szlochaniem. Nawet pies przypadł do ziemi, piszcząc, poszczekując, kryjąc się w jałowcu.
— Dość, do widzenia, Jakóbie! Jam czart — nie człowiek! Cieszcie się, dobrzy, cieszcie się, rozumni, cieszcie się! — Wyciągnął z kieszeni kordelas, osełkę i zaczął ostrzyć, uśmiechając się, a raczej wyszczerzając się jakimś nieludzkim, złowieszczym uśmiechem. Oczy spoczęły na psie, który patrzył nań rozumnemi oczyma.
Ziąb wstrząsnął Jakóbem, drgnął i opuścił oczy przed psiem spojrzeniem, przykrył połą nóż i siedział cicho, jak schwytany na gorącym uczynku zbrodniarz.
— Przed psem trzeba się rumienić! — mruknął. — Do czego ja doszedłem!... Tfu, Jakóbie, wstyd!... Czart nie czuje wstydu!
Zbladł, oczy mu zabłysły, ścisnął ręką kordelas, zbliżył się do psa i złapał go za grzbiet.
Zawył pies raz, drugi i zamilkł. Jakób stał z krwawemi rękoma, z krwawym nożem w ręce, patrząc na drgające, zdychające zwierzę...
— Przypomnieliby sobie i przyszliby po niego... zaczęliby dręczyć... Poco? Oni-by przypomnieli sobie, żeś ty mi pozostał... przypomnieliby! Lepiej już tak, psino! Potrzebny byłeś Jakóbowi, czartowi zawadzałbyś! Jam czart, dyabeł... Przez las idzie droga... usiądę na uboczu... stój! dawaj pieniądze! Nożem chlast... chlast... i będzie o jednego człowieka mniej na świecie!... Ha, ha, ha! ten już nie będzie nikogo bijał, krzywdził, żony cudzej nie zabierze! Ha, ha, ba!


Słońce wschodzi. Jakób leży w swojej chałupie na posłaniu, nie porusza się, oczy wlepił w dziurawy sufit. W głowie, jak we młynie: przegródka, żona śpi i ta druga obok niej głowa... Niech sobie śpią, na zdrowie, niech śpią...
Ogródek tonie w promieniach wschodzącego słońca; kroplami rosy płaczą rdesty i kołyszący się głóg pod oknem; poranne mgły ścielą się po ziemi... A tam las i zdychający pies pod krzakiem — wszystko stapia się w jeden chaotyczny obraz. — Życie, życie! Ot, co komu sądzono!... Mnie oto krwawy nóż pozostał!...
Przed chatą jakiś gwar, wrzawa. Jakób ani drgnie, leży i patrzy w dziurawy sufit. — Niech tam sobie... — Otwierają się drzwi. Jakób leży, jak kamień. Wchodzą jacyś z guzami, galonami, jeden z książką pod pachą. Ktoś trącił go nogą:
Nu, połno, wstawaj!
Wstał — twarz mu się jednak nie zmieniła.
— Ty zabiłeś Josela tej nocy w lesie?
— Ja — poważnie odpowiada Jakób i sięga do kieszeni. — Zegarek zrabowałem, pieniądze wziąłem...
— A co! Czy nie mówiłem, czy ja nie mówiłem? — wołał ktoś z gromady, która waliła się do chałupy jeden przez drugiego.
— Ja, ja... i mięso ja... — dodał Jakób. — Ja...
— Mówiłam, mówiłam: dobry pozostałby między swemi, nie włóczyłby się! Mówiłam — nie wierzyliście! — wykrzykiwała jakaś baba, dławiąc się z radości, którą promieniała jej twarz. Wyniośle patrzała na drugich i czuła się rozumniejszą od innych.
Jakób zwrócił się do niej:
— Naciesz się, naciesz się: ja, ja! Radujcie się wszyscy, cieszcie się!
— Ty i konia ukradłeś Drukteinisowi?! Któżby inny?
— Ja, ja! Któżby inny? — przytakiwał Jakób.
Jeden z przybyłych pisał coś na wielkim arkuszu. Jakób patrzał na piszącego z pogardą, ironicznie.
— Ile masz lat? — spytał piszący.
— Ja! — odparł Jakób.
— Jak się nazywasz? — powtórzył pytanie pisarz.
— Ja — odpowiedział Jakób — ja — ja — ja!
Tłum wrzał, jak groza zbliżającej się burzy. Pisarz pisał. Ten z guzami zabrał zegarek, portmonetkę z pieniędzmi, krwawy nóż, zawiązał wszystko w węzełek i zapieczętował lakiem.
— Poczekajcie! Jeszcze tam jest... mego psa ciało. I to weźcie — rzekł Jakób — weźcie! Żywego szkoda było wam oddać. Poczciwy był pies!
— Co on gada? co on gada? — pytano się wzajemnie w tłumie.
— Drwi czarci parobek! skóra go swędzi! — zaszumiał, zagroził pięściami tłum.
— Zdejmijcie, zedrzyjcie skórę! nasyćcie się! — zawołał Jakób. — Co chcecie — róbcie. Mnie wszystko jedno.
Włożyli mu żelazne kajdanki na ręce i nogi. Jakób dziwnie jakoś uśmiechał się, patrząc na wszystkich zgromadzonych po kolei.
— Nu, marsz! — krzyknęli dziesiętnicy.
Jakób podniósł się z łóżka.
— Do widzenia! dziękuję za wszystko, za wszystko... do widzenia!... Jacy wy wszyscy dobrzy, rozumni, jacy sprawiedliwi sędziowie! Ha, ha, ha! — zaśmiał się.
Echo powtórzyło śmiech, który brzmiał jak jęk... i rozpłynął się w przestrzeni.


SZATRIJOS RAGANA.
PRZERWANA IDYLLA.

Ridiki, 23. V. 1901.

Kochany przyjacielu!
Per Bacco! — zawołasz, otwierając mój list — w jakie znów kraje ten zawędrował! I jaka syrena tam go zwabiła!
Ach, przyjacielu, gdybyś wiedział, w jakie kraje! W takie, o których nawet nie przypuszczasz, że istnieją. I, wyobraź sobie, rzeczywiście zwabiła mnie syrena, która, jak to syrenie wypada, żyje między jeziorami, błotami i trzęsawiskami... Słowem, jestem w świętej Żmudzi, przyjacielu!
»Cierniami usłana i wązka droga do nieba«, czy gdzieindziej, nie pamiętam, ale do jakiegoś wogóle świętego miejsca. Tak, tak! I moja droga do tego »świętego« kraju nie była różami usłana: musiałem przejechać dziesięć mil końmi od kolei, a droga szła przez rzeczki, na których niema mostów, przez trzęsawiska, w których koła grzęzną po osie, a konie po kolana, przez takie krzywe drogi, że musiałem bez ustanku, jak jaki akrobata, skakać na bryczce, ażeby utrzymać równowagę. Jednak, widocznie za sprawą sam nie wiem jakiego litewskiego bożka, szczęśliwie dotarliśmy do Ridik, ani razu nie wywróciwszy się, co przypisuję niespodzianie odkrytemu w sobie talentowi akrobatycznemu.
Teraz jeszcze bardziej zdziwisz się, nie rozumiejąc, po jakiego dyabła ja tu jechałem i jakie niebo rozwarło się przede mną tutaj po ciernistej podróży.
Chętniebym ci na to dał odpowiedź, gdybym sam wiedział! Lecz, niestety, o niebie nie mam jeszcze żadnego pojęcia, a ile wiem, opowiem. Słuchaj!
Ridiki — co za estetyczna nazwa, prawda? — jest to majątek państwa Widmantów, naszych dalekich, bardzo dalekich krewnych. Moja matka i pani Widmantowa dobrze się znały za młodych lat i bardzo przyjaźniły się; a ja, chociaż nie znałem ani jej, ani jej męża, przyjechałem tu, korzystając z praw pokrewieństwa.
Teraz twoje zdziwienie dojdzie do zenitu. Jakto? Tyle lat przeżyłem, nie czując potrzeby odwiedzenia swoich krewnych, i raptem przyszła mi bogobojna chęć zawiązania z nimi bliższych stosunków... Tu właśnie cherchez la sirène, przyjacielu.
Państwo Widmantowie mają córkę. W czasie tegorocznej wystawy przyjechała ona do Warszawy, odwiedziła nas, prawdopodobnie spełniając zlecenie matki, która pragnęła, żeby córka poznała jej starych przyjaciół. Pamiętam, że, gdy wróciłem z miasta i zdejmowałem palto w przedpokoju, matka wezwała mnie do salonu i przedstawiła pannie Widmantównie. Spojrzałem na nią i miałem wrażenie, jak gdybym był ujrzał w pięknym, egzotycznym ogrodzie, między palmami i różami, rozkwitły chaber. Tak obcą była ona w naszym salonie, tak nie harmonizowała z jego tłem. Nie dlatego, że była nieładna — wszak i ktoś nieładny może nie razić na najwspanialszem tle, jeżeli całość jego wyglądu dostraja się do tego tła. Ona właśnie nie dostrajała się, była tu tak obcą, tak nie na swojem miejscu, że odrazu stanął mi przed oczyma obraz chabru między palmami. Czarne ubranie, zupełnie inaczej obejmujące kibić, niż przyzwyczajone były moje oczy widzieć, ładne, bez żadnych upiększeń, ze śmiesznym krawatem na piersiach (czyż to wizytowa tualeta!), a ręce, ręce! Nie pamiętam, czy widziałem kiedy coś podobnego! Barwą niewiele różniły się od czarnego ubrania, a skóra na nich była taka twarda i nieładna, że, patrząc na nie, poczułem fizyczny ból.
Całość zresztą niczego! trochę za wielki nos, usta za szerokie, ale szare oczy pogodne i wielkie, jasna twarz, przytem warkocz ciemnych włosów, kręcących się i nie dających ująć w karby, jak aureola naokoło głowy.
Tak wygląda moja syrena zewnętrznie. A teraz pokażę ją ci i z »wewnątrz«. Zaczęliśmy przeglądać albumy. Niechcący spojrzałem znów na jej rękę, wyglądającą jak wielka bronzowa plama na czerwonej okładce albumu. Ona zauważyła moje spojrzenie i rzekła, uśmiechając się:
— Podziwiasz pan moje piękne ręce? Możeś pan takich jeszcze nie widział? Cóż robić! gdy się mieszka na wsi, inaczej być nie może.
Chciałem powiedzieć, że znam dużo panien, spędzających na wsi większą część roku, mających jednak bardzo estetyczny wygląd i białe ręce.
Rozmawialiśmy potem o zagranicy. Gdy się dowiedziała, że co rok podróżuję i prawie całą Europę zwiedziłem, zawołała:
— Jaki pan szczęśliwy! To musi być ogromne zadowolenie widzieć piękno przyrody i ducha ludzkiego. Ile tam pożytecznych rzeczy można zobaczyć, nauczyć się, a potem u siebie zastosować. A ja nic z tych cudów nie widziałam, noga moja jeszcze nie postała za granicą — dodała, śmiejąc się.
— Naprawdę? — zdziwiłem się.
— Nietylko za granicą, ale w żadnem mieście dotychczas nie byłam. Obecnie pierwszy raz jestem w większem mieście.
— O sancta simplicitas! — pomyślałem. — Można przeżyć jakie dwadzieścia lat i nie być w Europie, lecz mówić o tem bez zapytania, jak gdyby chlubiąc się — to już, jak sobie chcesz... c’est trop!
— Jakie wrażenie zrobiła na pani nasza Warszawa? — rzekłem po chwili.
— Ogólne wrażenie bardzo ciężkie: brakuje mi tutaj powietrza, ten bezustanny szum i ruch odurza mię. Nie czuję tutaj przyrody, nie czuję Boga... Ale dużo rzeczy bardzo mi się podoba: opera, piękne pałace, obrazy... Jednak mieszkać w mieście nigdybym nie chciała. W mieście, żeby być pożytecznym dla ludzi, trzeba być bogatym — tyle tutaj nędzy! A na wsi takiej biedy niema, tam wystarczają dobre chęci, i bez wielkich pieniędzy można być bardzo pożytecznym.
— Pani wciąż: »pożyteczny człowiek, na korzyść ludziom«. Czyżby pani była taką realistką, że wciąż tylko o pożyteczności myśli?!
— A jakże inaczej myśleć?! Przecie dlatego żyjemy, żeby jak najwięcej pożytku swoim bliźnim przynieść... Żeby tak ci doktorzy, adwokaci przenieśli się z miasta na wieś, ileżby tam dobrego mogli zrobić! W miastach ich już nawet za wiele, a na wsi taki brak inteligencyi...
— Ale trzeba pamiętać, że ludzie z wysoką cywilizacyą nie mogą wstecz się cofać; oni muszą być wciąż blizko źródeł cywilizacyi, żeby mogli z nich czerpać to, co im potrzeba do zadowolenia duchowego, estetycznego i innych potrzeb.
— Ja myślę, że ci, którzy czynnie biorą udział w cywilizacyi, którzy posuwają ją naprzód, ci mogą pozostać przy tych źródłach i oddać się wyłącznie tej cywilizacyi. Lecz ci, którzy tylko korzystają z cywilizacyi, a nie pamiętają, że tak wielu ludzi zupełnie nie odczuwa jej dobrodziejstw — są to podług mnie trutnie.
— Pani, jak widzę, jesteś filantropką. Na wieś wszystko później dochodzi; u nas ta filantropijna moda już się kończy — dodałem trochę ironicznie.
— Moda mnie nie obchodzi. Jedno tylko wiem, że póki będzie egzystowała na świecie choć jedna ciemna głowa, póki choć jedna łza będzie płynęła, póty obowiązkiem każdego człowieka będzie tę głowę oświecić i tę łzę obetrzeć.
Usta jej zadrgały, widocznie bardzo zabolały ją moje słowa.
Mało rozmawialiśmy tym razem. Później jeszcze kilka razy widzieliśmy się. Przychodziła do nas to na obiad, to na kolacyę; razem oglądaliśmy miasto, pokazywałem jej wszystko, co było godne widzenia.
W czasie wystawy miał być bal. Moje siostry, ma się rozumieć, dawno cieszyły się z tego. Matka, chcąc zrobić przyjemność pannie Zofii — imię syreny — zaproponowała jej, aby pojechała na bal razem z nami. Ale jakież było nas wszystkich zdziwienie, kiedy panna Zofia podziękowała i powiedziała, że nie pojedzie. Matka wyraziła jej swoje zdziwienie, mówiąc, że myślała, że dla niej, mieszkanki wsi, będzie prawdziwą przyjemnością pojechać na taki prawdziwy, wielki bal, że tam zobaczy ładne tualety, ładne panny, salę, tańce, i sama potańczy, zabawi się, bo poznajomią ją z młodzieżą. Ubranie zaraz można obstalować, pojadą razem do modystki i wybiorą.
A ona odpowiedziała na to wszystko, że nie bardzo lubi tańce, z kawalerami nie umie podtrzymywać rozmowy i żałuje pieniędzy na ubranie.
— Chociaż połowę otrzymanych na wyjezdnem od ojca muszę mu zwrócić. I tak już za wiele wydam na siebie, aż strach bierze!
Pod koniec swojego pobytu w Warszawie — a była tutaj tylko jeden tydzień — zaczęła się skarżyć, że tęskno jej do domu i Żmudzi.
— Tak długo siedzę bez pracy, aż mi samej siebie wstyd! Przyjemnie mi tu było, ale jaka z mego próżniactwa korzyść będzie?! Trzeba prędzej wracać do domu. Prawdę mówiąc, stęskniłam się już do swoich (nie zlęknij się!)... kur, krów...
Gdy się dowiedziała, że ani razu nie byłem w swoim majątku, który mamy na Litwie, i zupełnie nie znam tego kraju, bardzo zgorszyła się i zdziwiła.
— Europę całą mogłeś pan poznać, a swojej ojczyzny — nie miałeś czasu! Ach, Boże! Naprawże pan choć teraz swoją winę. Moi rodzice bardzo byliby radzi zobaczyć kogokolwiek z pańskiej rodziny u siebie. Tylko muszę uprzedzić, że u nas bardzo nudno: żadnych rozrywek, żadnych... Zapadły kąt.
Wyobraź sobie, przyjąłem to zaproszenie i pojechałem »swoją ojczyznę poznać«! Dziwisz mi się? Ja sam jeszcze więcej się dziwię. Mnie, który w swojem życiu tyle ładnych, inteligentnych, rozmaitych typów i ras kobiet widziałem, których każdy ruch, każde słowo jest tak pełne wdzięku — mnie zainteresowała taka panna Zofia z bronzowemi rękoma, w niemodnem ubraniu, taka sobie zwyczajna »gąska«! Zainteresowała, bo przecie nie w rodzinne odwiedziny pojechałem, naprawdę!
Może ona i gąska, ale zawsze to typ, i typ zupełnie dla mnie nowy; tak daleki i taki inny od wszystkich przeze mnie poznanych kobiet, że nie mogłem oprzeć się chęci poznania jej bliżej. Ma ona w sobie coś z fijołków i z ciemnego dziewiczego lasu. Długo mieszkać w lesie i zachwycać się fijołkiem — bardzo dziękuję! — ale tak, oddychać chwilkę tem czystem powietrzem, dla rozmaitości, dość przyjemnie.
I oto jestem i oddycham.
Ta ukochana ojczyzna panny Zofii rzeczywiście o wiele ładniejsza od okolic warszawskich. Miejscowość zlekka falista, wiele lasów na horyzoncie, blizko jezioro z ładnemi dolinami, porośniętemi lipami i dębami; niema takiej nudy i monotonii, jak w naszych piaszczystych, równych polach Mazowsza. Majątek niewielki, dość ładny; dom z swoim balkonem i werandą robi wrażenie letniej willi, tonącej w morzu zieleni drzew i pachnących krzewów.
Pani Widmantowa, jeszcze niestara kobieta, bardzo elegancko ubrana, widocznie bardzo zajmuje się swoją powierzchownością. Ręce ma takie ładne i wypieszczone, że rzadko można i u nas podobne spotkać — słowem, absolutny kontrast ze swoją córką. Do gospodarstwa nie wtrąca się: zdała wszystko na pannę Zofię; sama zajmuje się mieszkaniem, kwiatami, gra nieźle i ładnie śpiewa. Wsi nie lubi i mieszka tutaj tylko z konieczności. Pan Widmant, zwyczajny typ starej daty obywatela, gospodarza i myśliwego, nie widzący nic poza swoją ziemią i znajdujący największe i jedyne zadowolenie w polowaniu.
A panna? Ach, przyjacielu, »syrena« w królestwie swoich błot daleko, daleko ładniej wygląda! Przybiegła z ogrodu w dziwnem ubraniu (niby to staro-litewski kostyum): zielona kraciasta sukienka z domowej tkaniny, biała koszula z bardzo szerokimi rękawami, czarny stanik i biało-czerwony fartuszek; na szyi sznur paciorków z bursztynu. Przybiegła z zatkniętymi za pasem kluczami, cała różowa od ruchu, w aureoli krnąbrnych włosów, splecionych w wianek naokoło głowy — i taka była ładna w tem swojem oryginalnem ubraniu, taka inna, niż wszystkie, taka niezwykła, że odrazu pomyślałem: »Ach, jak dobrze zrobiłem, że przyjechałem!«
Wyraziła mi swoją radość, że nareszcie poznam swoją ojczyznę, znów wybiegła — i tyle widziałem ją tego dnia.
Za to bawiła mnie sama pani. Między innemi skarżyła się na córkę, że tak zajęta gospodarstwem, że zupełnie nie dba o siebie, że jej wszystko jedno, jak wygląda i jak ubrana, a jej, matce, wstyd przed obcymi ludźmi. Istotnie zadziwiająco wielka różnica między matką a córką!
Zauważyłem, że pani Widmantowa lubi pokazać się. Chciała mnie, jako bogatemu gościowi, zaimponować, wystawiając, co miała najwytworniejszego: porcelanę, srebra. Ale panna Zofia i pod tym względem niepodobna jest do matki i starała się nie zmieniać zwykłego trybu swego codziennego życia.


Ridiki, 27. V. 1901.
Kochany przyjacielu!

Ani trochę nie żałuję swego przyjazdu! Na Perkuna! to jest typ! W tej swojej białej koszuli i zielonej sukience, pobrzękując bursztynami, rusza się, biega od rana do wieczora, wszystkie kąty są jej pełne. Tak jest zajęta, że mało rozmawiamy we dnie. Matka na nią gderze, mówiąc, że »gościa tak się nie bawi«, a ona odpowiada, śmiejąc się:
— Przecie mama lepiej ode mnie może zabawić gościa; ja nie mam zupełnie do tego zdolności, jestem bardzo nudna, pan Artur zaraz zaśnie, albo ucieknie napowrót do Warszawy, gdy, ja go »bawić« zacznę.
Ja zaś, chociaż towarzystwo pani Widmantowej jest przyjemne i wesołe, nie zapominam, w jakim celu tutaj przyjechałem, i wolę »studyować swój typ«. Widząc, że moje studya w takich warunkach nie posuną się ani na krok naprzód, odłożyłem swoją wielkość na później i chodzę z panną Zofią do jej gospodarskich zajęć. Per Bacco! Kiedy już las, to las! Skoro mam oddychać tem powietrzem, to pełną piersią!
Te moje podróże drażnią panią Widmantową, która utyskuje, że ich gość musi spędzać czas na chodzeniu do ogrodu, obory, stajni i jeszcze taki gość, jak ja, przyzwyczajony do zupełne innych widoków i zajęć. Lecz panna Zofia, nic sobie z tego nie robiąc, mówi:
— Nic nie zaszkodzi, mateczko! Niech pan Artur choć raz zobaczy, jak ludzie na wsi mieszkają i pracują. Może zaznajomienie się z tem wszystkiem »wywrze wpływ« korzystniejszy od wszystkich innych.
Taka ona zwykle: rżnie prawdę zawsze i każdemu. Gdyby sam król był tutaj, sądzę, pozostałaby sobą: mówiłaby, co myśli, robiłaby, co zawsze robi, nie starając się ani trochę przystosować do tego króla.
Powiedziałem jej to.
— Głowę daję, że gdyby tutaj zjawił się jaki wielki król, powitałabyś go pani w tym samym litewskim kostyumie z załatanym fartuszkiem, a częstując go, podałabyś mu żmudzkie »kluski« na tym samym, trochę wyszczerbionym talerzu, za który wczoraj tak gniewała się na panią mateczka. A przytem zrobiłabyś pani to tak, jak gdybyś podawała pasztet na złotym talerzu.
— A tak! Bo nie mieć pasztetu i złotego naczynia to wcale nie hańba! Przeciwnie, hańbąby było, gdybym podała, bo: primo — nie mamy tyle, żeby zajadać pasztety, secundo — gdybyśmy nawet mieli, czy nie byłoby hańbą jeść je, gdy wszyscy ludzie naokoło mają tylko kaszę i gliniane naczynia?
Tak więc chodzę z panną Zofią z ogrodu do świrna, ze świrna do sklepu, patrzę, jak ona rozdziela podwieczorek, potem do krów, gdzie ona dogląda dojenia i wydaje mleko pachciarzowi... Naprawdę, ja jeszcze takiego typu nie widziałem i ta dziewczyna coraz bardziej mnie zajmuje. Wyobraź sobie: ani cienia kokieteryi nie zauważyłem u niej! Rozmawiam tutaj najwięcej z nią, widocznie szukam jej towarzystwa — niepodobna, żeby tego nie zauważyła; młody, dość przyzwoicie wyglądający, jestem bardzo dobrą partyą — a na nią to nie wywiera żadnego wrażenia. Chodzi ze mną i rozmawia, jak z jakim siedemdziesięcioletnim starcem, albo, właściwiej mówiąc, jak z koleżanką. Mnie, który bądź co bądź mogę wywrzeć wrażenie, trochę drażni, że ta »błotna syrena«, nie widząca nic oprócz swoich kur i krów, tak nie zwraca na mnie uwagi. Czyżby była niepokonaną?... Bierze mnie chęć spróbować... Im co trudniejsze do zdobycia, tem milsze — stary jak świat pewnik.
Coraz to więcej pociąga mnie ona do siebie, pomimo grubych rąk i nieestetycznych warunków, w których żyje. Tyle ma w sobie dla mnie czegoś nowego, niezwykłego, że coraz więcej mię interesuje. Gdy się do syta napatrzysz na rozmaite orchidee, oczy z zadowoleniem zatrzymują się na zwyczajnym leśnym fijołku. A ona jest prawdziwym fijołkiem, takim świeżym, porannym fijołkiem, zroszonym czystą, kryształową rosą, której wiatr jeszcze nie otrząsł.
Taka mnie bierze chęć zobaczyć, jakby kochał ten fijołek... Jakim ogniem zażegłyby się jej wymowne, przezroczyste oczy?... Czy i wtedy mówiłaby tylko o »obowiązkach względem drugich«?...
Teraz nic innego nie usłyszysz, jak tylko: dobro, pożytek, dla dobra ludzkości... Pożytek moralny, pożytek materyalny, pożytek duchowy... Każda rzecz o tyle ma racyę bytu, o ile jest pożyteczna. Czysto estetycznych spraw, dążenia do absolutu, wszystkich tych potężnych objawów tak zwanego »czystego ducha« w pięknie, ona nie uznaje.
Powiedziałem jej raz:
— Niższych współbraci podniesienie, oświecenie i t. d., wszystko dla ich »pożytku«, ma się rozumieć, jest to rzecz bardzo dobra i chwalebna. Ale wymagać od wszystkich, żeby zniżyli się i żyli dla dobra tych ludzi, to znaczy ściągnąć ludzi, wylatujących na wyżyny, znów na ziemię. To wszystko jedno, co zaprządz orła do sochy i kazać mu orać.
— O nie! dla duchowego orła, rzecz oczywista, nieodpowiedniem byłoby zajęciem, naprzykład, uczenie wiejskich dzieci, albo gospodarowanie na roli. Ale jeżeli to prawdziwy orzeł w duchu, on również pracuje dla ludzkiego dobra, tylko w inny sposób. A całe to zachwycanie się cywilizacyą, korzystanie z niej tylko dla siebie, cały ten proces poszukiwania »czystego ducha« jest mi wstrętny i owych tak nazywanych nadludzi nazywam egoistami najwyższego stopnia — nadegoistami, a nie nadludźmi.
Pomijając jej zapatrywania, przyznać należy, że ona ma prawo wytykać innym egoizm, bo sama, nie wiem, czy ma choć odrobinę tego, tak powszechnego uczucia. Nie zauważyłem, żeby kiedykolwiek poświęciła choć chwilkę na »zachwyty cywilizacyjne«, na swoje osobiste przyjemności. To sprawy gospodarstwa, to przyjdzie człowiek z przerąbaną nogą i trzeba opatrzyć ranę; to jakaś kobiecina prosi o napisanie listu do męża do Ameryki, a inna — przeczytanie listu od syna z wojska. A ten »list« — wielki arkusz papieru, tak napisany, że ja ani jednej litery nie potrafiłbym odcyfrować, absolutnie ani jednej! A ona czyta — zwolna, mozolnie, ale dokładnie; i to nie jeden raz, ale kilka razy, żeby matka zapamiętała dobrze wszystkie wyrazy swego synka i mogła napłakać się do syta. To trzeba odbyć lekcyę z dziećmi, codzień przychodzącemu, to znowu innej, już niemłodej kobiecie, która przyniosła kajet, trzeba przejrzeć, co napisała, i zadać dalej... Ech! nie wyliczysz wszystkiego! I tak codzień, codzień, bez zmiany, bez wyjątków.
Przecie niepodobna, żeby ona w tem wszystkiem znajdowała osobiste zadowolenie, osobistą radość! Robi to, bo uważa to za swój obowiązek i widzi w tem »dobro ludzi«. Z tego względu nie mogę jej nie podziwiać. Mogę uważać owe obowiązki za błędy, owo »dobro« za zanadto problematyczne, lecz nie mogę nie dziwić się, jak ona systematycznie, wytrwale i sumiennie spełnia te dobrowolnie przyjęte obowiązki.
— Czy takie życie nie nudzi pani? Czy rzeczywiście jesteś pani szczęśliwa? — zapytałem dzisiaj.
— Szczęśliwa! wielkie słowo pan wyrzekłeś! Ja sądzę, że nie można być szczęśliwym na świecie. Byłabym szczęśliwą tylko wtedy, gdybym wszystko na świecie albo przynajmniej naokoło mnie stało się takiem, jak ja marzę. Bo zadowolenie wszystkich moich chęci, osobistych pragnień, nie dałoby mi jeszcze szczęścia. Ale do spełnienia wszystkich moich chęci tak daleko... tak daleko!... Z życia swojego jestem zupełnie zadowolona i wcale mi się ono nie wydaje nudnem.
— Czyż pani nie czuje potrzeby duchowego zadowolenia? Czyż wystarcza pani towarzystwo prostych, ciemnych ludzi i kur?! Nie może być, żeby czasami pani nie zechciała pobawić się... Nie może być!
Ona zaśmiała się.
— Przecież niedawno byłam w Warszawie. Alboż to mało?! Tam miałam dość »duchowych rozkoszy«. I, jeżeli pan pamięta, zaczęłam tęsknić do domu. Pan śmiałeś się ze mnie, z takiej »wiejskiej gąski« — co? Ale to zupełnie nie dlatego, że mój duch jest taki poziomy, że nie potrzebuje nawet żadnego pokarmu dla siebie. O nie! bardzo lubię muzykę, ładne obrazy, naukę — tylko, widzisz pan, patrząc na to i widząc to wszystko, czuję, że chociaż mnie jest bardzo przyjemnie, bardzo dobrze, ale inni żadnej korzyści z tego nie mają. A ponieważ jestem mocno przekonana, że człowiek żyje nie dla siebie, ale dla dobra swoich bliźnich i dla spełniania swoich obowiązków, to ten czas, poświęcony wyłącznie moim osobistym przyjemnościom, uważam za zmarnowany i ta myśl nie pozwala mi długo bawić się.
— Bądź co bądź, wychodzi na moje: pani pracujesz i żyjesz tak dlatego, że uważasz to za swój obowiązek, ale szczęścia i zadowolenia to wszystko pani jeszcze nie daje.
— Co pan mówisz?! Nie zrozumiałeś mnie zupełnie! Jakby to panu wyłożyć? Krótko mówiąc: siedząc w domu i robiąc co mogę, czuję wewnętrzne zadowolenie, które bardzo podobne jest do szczęścia; a bawiąc, dajmy na to, w Warszawie, korzystając z wszystkich zdobyczy cywilizacyi, chociaż to bardzo przyjemne dla mnie, nietylko nie czuję żadnego zadowolenia, ale wręcz przeciwnie, mam wyrzuty sumienia. Owo pierwsze uczucie jest lepsze od tego drugiego — i takie życie więcej szczęścia mi daje. Mnie się wydaje to zupełnie zrozumiałem. Jeżeli pan, kochając kogokolwiek, masz różnorodne zadowolenia i przyjemności i wiesz, że ta kochana osoba nie może z nich korzystać — to panu byłoby nieprzyjemnie i nie mógłbyś czerpać pełnego zadowolenia, wciąż mając na myśli, że ona nic z tego świata nie zna. Już lepiej, zdaje mi się, siedzieć z nią i uskarżać się...
Powiedz, czy może być coś tak obcego dla mnie, jak jej zapatrywania?! Ja bo uważam za najpierwszy obowiązek człowieka, o ile możności, korzystać ze wszystkich zdobyczy cywilizacyi, wyrabiać w sobie coraz większe poczucie estetyczne, ażeby wciąż zbliżać się do ideału piękna i harmonii. A to może tylko wtedy się udać, gdy będziemy jak najdalej od wszystkiego, co nieładne, ordynarne, zwyczajne. Ona — żyjąca wyłącznie w środowisku ordynarnem, wstrętnem, poświęcająca się wyłącznie dla tej niekulturalnej, ciemnej masy, nie znajdująca żadnego zadowolenia w pięknie dlatego, że jej Żmudzini nie mogą korzystać z tego piękna...
Czy uwierzysz, przyjacielu, że z nią nie można żadnego flirtu zaprowadzić, nawet najlżejszego, najniewinniejszego flirtu?! Zupełnie tak, jak gdybyś chciał z niewidomym ułożyć kolorowy kwadrat. Żadnego pojęcia o tem nie ma — i tyle.
Zacząwszy raz »z tej beczki« i z przyzwyczajenia wyczekując od niej półsłówek, półuśmiechów — spotykam jej jasne, przezroczyste oczy, patrzące na mnie tak spokojnie i poważnie, że pod działaniem tego wzroku cały flirt licho bierze; słyszę jej wyraźne i stanowcze słowa — że moje półsłówka nie mają żadnego raison d’ètre. A jednak, pomimo to, a może dlatego czuję do niej coraz większy pociąg. Myśl sobie o tem, co chcesz.
Ja tłumaczę to jej oryginalnością i niepospolitością. I czy ty wiesz, jak mocne jest działanie tych leśnych zapachów po narkotycznem odurzeniu się kwiatami oranżeryjnymi? Tak mocne, że oto w głowie mojej zaświtała myśl: a gdybym tak się z nią ożenił?... Skończyłem trzydzieści lat, matka byłaby uszczęśliwiona, gdybym nareszcie spełnił jej gorące chęci; mezaliansu-by tu żadnego nie było, bo ona dorównywa mi urodzeniem, a że niebogata — o to mniejsza, wystarczyłoby nam moich dostatków, bo sprzedać siebie nigdy nie było moim ideałem. Co ty o tem myślisz? Gdyby tak porządny fryzyer uczesał artystycznie jej włosy, gdyby Herse uszył ubranie podług najnowocześniejszych wymagań mody, któreby malowniczo ozdabiało jej cienką, wysmukłą kibić, gdyby obuć jej małą nóżkę w elegancki bucik, wybielić i udelikacić ręce — na honor, byłoby czem się zachwycać! Czy ty możesz sobie wyobrazić, jakaby to idealna była kombinacya: taki ostatecznie modernistyczny jej wygląd z wewnętrznym zapachem lasu, z tą jej »fijałkością«, co?! Co za ponętny kontrast! Zobaczyłbyś, jakie wrażenie zrobiłaby ona w Warszawie i ilu ludzi przyciągnęłaby do naszego salonu.
Czy to możebne? Ja nie wątpię. O przeszkodzie ze strony rodziców nawet mowy być nie może: jestem taką partyą, o jakiej nawet nie marzyli dla swojej córki. A ona sama? Oczywiście, dobra partya najmniej ją obchodzi, bo nie zauważyłem w niej ani krzty materyalizmu; ona wyszłaby tylko »z miłości« zamąż. Ba! czy też już tak trudno będzie zażedz tę miłość w niej?! Praktyka o tem inaczej mówi. Prawda, nasze zapatrywania bardzo się różnią, ale jestem mocno przekonany, że takie rzeczy najmniejszą rolę grają w miłości. A gdy pokocha — rzecz niewiarogodna, żeby nie chciała wychodzić zamąż dla jakichś tam idei i przekonań. Takie wypadki zdarzają się tylko w sentymentalnych powieściach Orzeszkowej i Jeleńskiej, a nie w życiu realnem.
Tylko nie pomyśl, że puszczam się w konkury! Tak daleko jeszcze nie zaszło. Tymczasem tylko »studyuję«, patrzę i myślę, czy możebne byłoby to dla mnie, czy też nie.


Ridiki, 29. V. 1901.
Kochany przyjacielu!

Ostatni swój list, o ile pamiętam, zakończyłem powątpiewaniem, czy mógłbym ożenić się z moją »syreną«. W tej chwili jeszcze bardziej o tem zwątpiłem. Dziwne rzeczy dzieją się ze mną: chwilami zdaje mi się, że już ją kocham, z takim zachwytem patrzę w jej przezroczyste oczy, z takiem zadowoleniem słucham jej archaicznych poglądów. Lecz nagle zaleci mię coś tak nieestetycznego, tak trywialnego, że ciarki przebiegają mi po ciele i coś odpycha mnie od niej. Możesz sobie wyobrazić, co to za uczucie: siedzisz obok »niej«, i jeżeli nie rozmawiasz, to myślisz o miłości i pięknie, aż tu naraz czujesz zapach obory, zalatujący od jej rąk, któremi zapewne przed chwilą głaskała swoje ulubione krowy. Przyjemny zapach, co?! Właśnie usposabiający do marzeń!
Dziś zaproponowała mi, abym pojechał z nią na folwark do chorego robotnika, któremu trzeba było opatrzyć nogę. Pojechaliśmy małą bryczką w jednego konia. Biały, szeroki, słomiany kapelusz rzucał cień na jej jasne oczy i było jej w nim bardzo do twarzy. Zapomniawszy o zapachu obory — teraz nie czuć go było — patrzyłem na nią z zachwytem. Brała mnie chęć objąć jej wiotką kibić, wycałować te cieniem przykryte oczy i uśmiechające się usta... Coby ona wtedy zrobiła? Ciekawy jestem, ach, jaki ciekawy jestem, jakby ona postąpiła w tym wypadku!...
Pohamowałem tę chęć, siedziałem spokojnie i patrzyłem, jak ona powozi.
— Czy pani była kiedykolwiek zakochana? — zapytałem.
— Nie! — odpowiedziała, uśmiechając się. — Myślisz pan, że to tak łatwo! Dla mnie to bardzo trudna rzecz.
— Dlaczego? Czy pani jesteś taka wybredna? Niepodobna, żeby tutaj nie było ani jednego ładnego chłopca.
— Piękność dla mojej miłości niepotrzebna. Ja nie mogę zakochać się w nosie, albo w ustach. Musiałby to być człowiek z takimi samymi, jak moje, ideałami i poglądami — takiego tylko mogłabym pokochać. A czy on ładny, czy nie — to mnie nie obchodzi.
— Oho! — pomyślałem — czy to czasem nie we mnie mierzono! »Nie uznajesz moich ideałów, jesteś innych przekonań, to i nie miej nadziei, żebym ciebie pokochała!«
Zacząłem wyłuszczać jej swoje poglądy na miłość: że to jest uczucie, raptownie opanowujące człowieka, bez względu na to, czy on tego chce, czy nie; że są to jakby czary, narzucone człowiekowi, i nie w ludzkiej mocy je stłumić — i tak dalej, w tym sensie. A ona aż uszy zatkała palcami, żeby nie słyszeć moich »herezyi«, tak jej nieprzyjemnie było słuchać podobnych bredni. Oto właśnie widzisz! Bądź ty tu roztropnym i flirtuj z taką!
Jechaliśmy przez las. Nie wiem, czy znasz te klonowe, lipowe i dębowe lasy. Zupełnie inny charakter, niż borów: jasne, wesołe, słońcem roziskrzone. Ona zeszła na swój ulubiony temat »ojczyzny Litwy«, zachwycając się jej pięknością i zwracając moją uwagę na tę piękność. Ja i bez tego widziałem dużo ładnych miejsc. Oczy z zadowoleniem zatrzymywały się to na wielkim dębie, nad którym przeszły stulecia, to na jasnej szmaragdowej łączce, rozpościerającej się w środku lasu, jak najwspanialszy salon. Patrzyłem wciąż, a ona mówiła bez przerwy. Jaki to wstyd, jaki to niewymownie wielki grzech, mając swój majątek, nie troszczyć się oń wcale. Kto ma ziemię, ten jest jej dłużnikiem, obowiązanym oddawać jej to, co z niej czerpie. Jeżeli już ja nie mam żadnego zamiłowania do gospodarstwa, to, nie gospodarując sam, mógłbym w jaki inny sposób spełnić swój obowiązek. Moim obowiązkiem zaś jest odebrać majątek od dzierżawcy, który wyciąga z ziemi i od ludzi ile może, a nic im nie daje, i zaprowadzić swoją gospodarkę. Nie koniecznie samemu siedzieć w majątku: możnaby sprowadzić dobrego agronoma, ma się rozumieć Litwina, i co jakiś czas dobra nawiedzać. Ileż to dobrego w ten sposób można zrobić: podnieść kulturę ziemi, ulepszyć gospodarstwo i położenie robotników... Jesteśmy bogaci, moglibyśmy wiele zrobić; nasz majątek mógłby być przykładem dla wszystkich... Żeby ona choć część tych pieniędzy miała, które ja posiadam, i była taka niezależna, jak ja — ileżby dobrego zrobiła! Wtedy już nic, nic nie brakowałoby jej do zupełnego zadowolenia... A teraz czasami tak ciężko na duszy bywa, że tak mało dobrego robi... Tak mówiła.
— Pan jesteś Litwinem, obywatelem Litwy, a co dla niej robisz? — spytała w końcu.
— Jestem przedewszystkiem Europejczykiem — rzekłem. — Każdy oświecony Hiszpan czy Anglik bliższy mi jest od ciemnego Litwina. Nie poczuwam się do jakiejbądź solidarności z tymi »braćmi z ojczyzny Litwy«.
Jak gdyby ją kto krwią oblał, tak się zaczerwieniła: ubliżyłem największym jej świętościom — Litwie i jej narodowi. Nic nie odpowiedziała.
Całej tej estetycznej procedury ze zranioną nogą nie widziałem, bo siedziałem na wózku, podczas gdy ona operowała. Jednak i ja musiałem cierpieć »dla dobra brata Litwina«: panna Zofia wróciła tak przesiąknięta jodoformem, że całą drogę znosiłem męki tantalowe.
Dobra odmiana, co? Wpierw »essence de vache«, a teraz »odeur de iodoforme!«
Coraz to nowe przymioty odkrywam w swojej syrenie. Dziś, gdyśmy spacerowali w ogrodzie, podchodzi do panny Zofii jakaś kobieta i przemawia do niej po polsku. Język — horrendum! wątpię, czy zgadłbyś, że to polski... Panna Zofia odpowiada po litewsku, kobieta po polsku — i tak do samego końca. Gdy kobieta odeszła, wyraziłem swoje zdziwienie, dlaczego panna Zofia nie odpowiadała po polsku.
— Dlatego, że jestem Litwinką i z Litwinami należy mówić po litewsku. Ta kobieta wciąż mnie drażni. Nauczyła się kilku zepsutych polskich słów i po litewsku już nie mówi! Ale ja ją z czasem od tego odzwyczaję.
— Zlituj się pani nad tymi swoimi Litwinami — rzekłem — nie popychaj ich w taką otchłań ciemnoty! Zamiast pomódz do nauczenia się bardziej kulturalnego języka polskiego, pani nie pozwalasz nawet tej kobiecie mówić po polsku.
— Każdy człowiek powinien używać swego przyrodzonego języka. Przytem mnie się wcale nie zdaje, ażeby polski język otworzył Litwinom w rota »do światłości niebios«.
Coraz to lepiej! Nietylko patryotka-Litwinka, ale jeszcze gorzej: ograniczona nacyonalistka... Non, c’est trop! A ja zupełnie zgadzam się z przysłowiem: rien de trop. Za wiele już tych rozmaitych ideałów, korzyści i t. d.
Cela commence à m’ennuyer...
A co najśmieszniejsza: ona patrzy na mnie z jakiemś współczuciem, jak na człowieka, któremu brakuje uświadomienia. Cóż? Nie mam poczucia patryotyzmu, poczucia dobra bliźniego... i czy ja wiem jeszcze czego! Biedaczka, możeby chciała uświadomić mnie, ale widocznie straciła nadzieję. Boki zrywać ze śmiechu!
A takbym chciał rozkochać ją w sobie!... Cobyś ty wtedy zrobiła, mościa panno? Gdzieby się wówczas podziały wszystkie twoje ideały i korzyści?
Jednak dotychczas nie zauważyłem najmniejszej krzty w jej sercu na moją »korzyść«.
A tu czas już wracać do domu. Nie wypada tak przeciągać swojej wizyty i... mam dość już tego lasu! Proszą, żebym jeszcze pozostał, ale nie wiem...


W wagonie. 3. VI. 1901.
Kochany przyjacielu!

Finita la commedia!
Skończona, przyjacielu, moja idylla! i w jaki sposób, cha, cha, cha!
List ten piszę w drodze; jadę do domu, pożegnawszy się z miłemi Ridikami i ich mieszkańcami.
Per Bacco! co za komiczne zakończenie idylli!
Do panny Zofii codzień przychodziło kilkoro dzieci, które ona uczyła. Lekcye odbywały się w jej pokoju, którego drzwi wychodzą na mały balkonik. Wczoraj usiadłem na tym balkoniku i przez szyby we drzwiach dobrze widzę wszystko, co się dzieje w pokoju, sam przez nikogo nie widziany.
Siedzi moja syrena przy stole z dziećmi i rozmawia z niemi. Nagle schyliła się nad jedną z dziewczynek, uważnie patrząc na białą jej chusteczkę.
— Marysiu, jak tobie nie wstyd! Znów coś pełza ci po głowie! Przecie tyle razy mówiłam, żebyś miała czystą głowę... Zaczekaj, nie zrzuć na ziemię!
I, ostrożnie wziąwszy palcami »egipskiego baranka«, niesie do drzwi z zamiarem wyrzucenia go do ogrodu. A ja, obawiając się, żeby nie przyszła jej ochota wybrać balkon na miejsce egzekucyi, zerwałem się, jak strzała, i uciekłem jak najdalej.
Nie! ślicznie dziękuję za wszystko! Niech ona szuka sobie na męża kogoś takiego, który będzie miał jednakowe ideały i poglądy i będzie jej pomagał paść baranki! Nie przeszkadzam! Przeciwnie, życzę jej najlepszego powodzenia w tej »pożytecznej« pracy!
Ja mam dość tego wszystkiego.
Poprosiłem o konie na jutro i, serdecznie pożegnany, wyjechałem.
Zapewne za długo oddychałem leśnem powietrzem i patrzyłem na te widoki; zapewne nos i oczy zmęczyły się tą jednostajnością, bo teraz w nosie pozostał zapach krów, a w oczach — baranek egipski.
Czasem jednak żal mi tej mojej prozaicznej syreny, to jest, żal mi jej losu.
Z jednej strony — krowy, z drugiej — takie głowy — przyjemne życie, co?
Człowiek, długo przebywający w więzieniu, tak przyzwyczaja się do zepsutego powietrza, że wydaje mu się ono dobrem, i wyprowadzony na świeże — mdleje. Pannie Zofii również niewymownie dobrem i pięknem wydaje się jej życie. Niech Perkunas błogosławi!...


W. K. RACZKOWSKI.
GIRNIKAS PASZAKARNIS.[3]

JAN BILUNAS.
SMUTNA BAJKA.

I.
...Ty nie opuszczasz mnie w nieszczęściu, w smutku pocieszasz, zmęczonemu dłoń podajesz... Wdzięczny za względy i dobre serce, będę Tobie choć powiastki pisywał. Czytaj!... Jeżeli Ci się ta spodoba i żyć będę, opowiem coś więcej...

Dom, w którym — po przyjeździe — zamieszkałem, stał w lesie. Ładne letnie mieszkanie. Naokoło niego drzemały na słońcu wonne sosny i jodły, o kilka kroków pod górą płynęła chłodna rzeka.
W poszukiwaniu zdrowia zamierzałem tutaj przebyć całe lato...
Nazajutrz wyszedłem na powietrze, gdzie czekało na mnie stojące pod sosnami krzesło do leżenia i, ciężko dysząc, położyłem się.
Zmęczony byłem... ledwo oddychałem. Ale zrobiło mi się lżej... zupełnie lekko oddychałem... Ach, jak dobrze!
Nie wiem, czy odczuwa kto tak zapach sosen, jak suchotnik. Może tylko jeden oracz, po ciężkiej codziennej pracy kładąc się spać, czuje tak samo.
Chociaż zabrałem z sobą książkę do czytania, rzuciłem ją jednak na ziemię, rozciągnąłem się, jak małe dziecko, i rozkoszowałem się, oddychając tem powietrzem. Brała mię ochota zagarnąć całe to pachnące powietrze w dłoń i jednym zamachem wtłoczyć je w pierś rozwartą, nasycić głodne, za tem powietrzem stęsknione płuca. Ale byłem słaby, nie miałem mocy...
Leżałem na wznak i piłem to powietrze, piłem. Oczyma błądziłem po wierzchołkach drzew; patrzyłem, jak »z sosny na sosnę wiewiórka skacze«, słuchałem, jak niewidzialne ptaszęta wśród gałęzi pokrzykują na różne głosy. I zrobiło mi się tak dobrze, tak spokojnie. Chociaż nie mogłem używać nóg, nie mogłem chodzić po górkach, biegać po dolinach, krzyczeć i śpiewać, jak to umie człowiek, gdy wchodzi do lasu — jednak byłem wdzięczny Stworzycielowi za to, że jeszcze miałem zdrowe oczy i uszy. Przecie są tacy, co i tego nie mają...
Z letniska zebrali się naokoło mnie ładnie ubrani mężczyźni i kobiety, młodzież i dzieci — wszyscy weseli i szczęśliwi. Jedni rozsiedli się na ładnej łączce, inni znów rozsypali się po lesie, napełniając go śmiechem i śpiewami. Wszyscy ci miejscy ludzie, w poszukiwaniu rozmaitości i wypoczynku zebrani w lesie, byli jak z bajki wyjęci: piękne, strojnie ubrane kobiety migały między drzewami, jak rozkwitłe kwiaty w ogródku; małe, miłe dzieci przyciągały oczy i serce, jak obraz Rafaela. Patrząc na nie, zdawało się, że niema na świecie biedy i łez, nieszczęścia i głodu, a jeżeli jest, to nie tu, ale tam, daleko za lasem, skąd głos nie dochodzi. Patrząc na nie, chciałem choć na chwilę zapomnieć o swojej chorobie i o tem, co się dzieje za lasem; chciałem wierzyć, że tu nigdzie nie ujrzę najmniejszego cienia nieszczęścia...
Nagle zajęczał w uszach niezwykły, nigdy niesłyszany głos. Zajęczał jako skarga starości, echo nieszczęścia. Tak jęczeć mógł tylko ktoś bardzo stary i bardzo nieszczęśliwy.
Zwróciłem się, zdziwiony: patrzyłem i czekałem...
Z za domu wyszła stara, wysoka kobieta. Szła prosto na mnie, w spierając się kijaszkiem i jęcząc. Szybko odwróciłem od niej głowę. Ale poczułem, że ona już przy mnie stoi, straszne swe oczy topiąc we mnie. Nie wytrzymałem i zwróciłem się ku niej. Ujrzałem te jej oczy. Nie, to nie oczy. To dwa błędne, martwe punkty. Dwie zgasłe gwiazdy. Tylko te gwiazdy jeszcze widziały i patrzyły wprost na mnie...
— Czego chcecie? — zapytałem głucho, wstrząsnąwszy się cały.
Nic nie odpowiedziała: może nie słyszała, a może nie zrozumiała. Tylko patrzyła, utkwiwszy we mnie swe błędne oczy.
Nie wiedziałem, co robić: nieprzyjemnie i wstyd mi było. Portmonetki z sobą nie miałem: nie wiedziałem, czy ona uboga. Znalazłem w kieszeni dwa grosze i, powstawszy, wcisnąłem kobiecie w rękę. Nie poczuła... Dwugroszniak upadł na ziemię, a ona, ani razu nie mrugnąwszy, patrzyła na mnie.
W piersi poczułem chłodny ból. Nie wiedziałem, gdzie się podziać...
Niespodzianie kobieta zwróciła się w drugą stronę i ujrzała na łące ludzi. Zajęczała, a jej usta zaczęły ruszać się.
Usłyszałem, jak ciężko a cicho przemówiła:
— Ile tu państwa!... jacy ładni!...
Nagle znów utkwiła we mnie spojrzenie i spytała:
— Czy nie wiesz pan, gdzie mój Piotruś?...
Stała tak chwilę... Potem, jak gdyby nie mogąc doczekać się odpowiedzi, poszła ścieżką, jęcząc.
Na łączce, gdy ją ujrzeli, wszyscy zamilkli, jak gdyby śmierć przeciągnęła. I oni, jak ja, próbowali pozbyć się jej zapomocą datku. Ale te grosze widocznie mało kobietę obchodziły. Postoi jakiś czas i znika z naszych oczu, jak błędne memento mori.


Prawie codzień, o tej samej porze, słyszałem już znajomą niezwykłą a bolesną skargę i widziałem wychodzącą z za domu starą kobietę. Przechodząc mimo mnie, zawsze przystawała i, utkwiwszy swe martwe oczy, długo-długo patrzała na mnie. Chociaż pytałem, nic od niej nie mogłem dowiedzieć się.
Tylko jedno słyszałem zawsze:
— Ile tu państwa!... jacy ładni!...
A potem:
— Czy nie wiesz pan, gdzie mój Piotruś?...
Ale kto jest ten jej Piotruś, nie mówiła.
I przechodziła tak, skarżąc się, kijaszkiem wspierając się, niosąc na barkach wielki ciężar lat. Ukazywała się i znikała z naszych oczu, jak błędne memento mori.
I tak prawie codzień, przez całe lato...
Przyzwyczaiłem się do niej... Już spokojniej mogłem widzieć i te błędne, martwe oczy, i tę niezliczoną mnogość zmarszczek, które, jak sieci, oplotły twarz kobiety... Długie-długie lata wypisywały na niej bóle i łzy i ogrom niedoli — wypisywały zawzięcie, nielitościwie. Palec przeznaczenia nie opuścił najmniejszego wypadku — wszystko wpisał w tę księgę żywota. Tak, to była księga żywota — otwarta, chociaż trudna do odczytania...
Z dnia na dzień patrząc w tę księgę, czytałem wielomówne słowa i... niejedno zrozumiałem... Prawda, nie bez słownika: wiele ludzie dobrzy dopomogli...
Smutna bajka!...


II.

Było to w 186.. roku...
W pewnej wsi mieszkał biedny człowiek, Piotr Banis, z żoną Józefą. Młodzi i piękni, kochali się wzajemnie i, podawszy sobie ręce, spokojnie i śmiało szli przez życie. Prawda, owa droga życia była ciężka i szorstka, jeszcze łańcuchami pańszczyzny zamiatana. Jednak mieli młodego ducha, mieli też mocne, choć poranione nogi i ciężaru nie czuli.
Do zupełnego szczęścia brakowało im tylko dzieci... Ale kiedy Piotr, bywało, wróci z pola, podje smacznej boćwiny, podejdzie do swojej żony i, objąwszy ją w pół, szepnie coś po cichu do ucha — piękna Józefa zapłonie, jak ogień, i prędko chowa rumiane oblicze na mężowskiem ramieniu. Oboje wierzyli i czekali... chrzcin...
Chociaż jeszcze daleko do tego było, Piotr już plótł kołyskę z łuczywa, szczęśliwie uśmiechając się. Miłośnie patrzał na żonę i widział, jak z pod długich rzęs świeciły się oczy, dwie ładne gwiazdy — gwiazdy szczęścia...
Tak szły ciężkie i pracowite dni, ale spokojne... Gdyby nie wychodzili za obręb swego miasteczka, może przeżyliby całe życie tak spokojnie i doczekaliby się dzieci... Lecz niespodzianie zawiał nowy wiatr — i wniósł w życie tych biedaków nowe chęci i nową nadzieję...
Na wiosnę wrócił Piotr pewnej niedzieli z kościoła nie taki, jak zawsze. Zamyślony był i zafrasowany, a w jego oczach żarzył się niezwykły, dziwny jakiś ogień. Zmienionym głosem poprosił o jadło i nie wymówił ani jednego słowa. Po jedzeniu zaczął szukać czapki. Zdziwiona Józefa śledziła męża oczyma i czekała, co powie. Ale on już był na progu...
— Co się stało? Dokąd idziesz? — spytała nieśmiało.
Tak boleśnie spojrzała na niego swemi ładnemi oczyma, że Piotr zawrócił i wziął żonę za rękę. Posadził ją obok siebie na ławie i patrzył długo na nią, milcząc. W jego oczach był i lęk, i nadzieja, i zwątpienie.
— Nic się nie stało — rzekł, wzdychając Piotr — tylko...
Józefa drgnęła.
— Nie lękaj się, nic złego — spokojniejszym głosem odezwał się. — Wiesz, jaką nowinę dziś słyszałem?...
I począł Piotr opowiadać żonie, co w miasteczku widział i słyszał. Jak ksiądz czytał z ambony takie pismo, w którem powiedziano, że niewolnicy-ludzie będą teraz panom równi, już nie będą im służyli, a ziemia, którą oni uprawiają, pozostanie ich własnością — nie panów; że ci, co ziemi nie mają, albo bardzo mało jej mają, dostaną od nowej władzy tyle, ile potrzeba (widzisz, jest jakaś nowa, lepsza władza — z naszych ludzi, czy też z Polaków: ta właśnie nowa władza troszczy się o niewolników). Ksiądz mówił, że i rosyjska władza obiecuje oswobodzić ludzi i nie gnębić, — już nawet pismo o tem jest wydane; ale tylko obiecuje, rzeczywisty jej zamiar tylko ludzi bałamucić: nie trzeba jej słuchać, ani jej wierzyć, ale trzeba zbierać się gromadami i wypędzić Rosyan z tego kraju, bo oni są naszymi nieprzyjaciółmi, ciemiężą i krzywdzą ludzi, prześladują naszą wiarę i nasz język. To samo słyszał przy kościele i w miasteczku — wszyscy o tem mówią; widział nawet u niejednego to pismo. Ludzie są podnieceni, i chociaż są tacy, którzy śmieją się z tego, większość jednak pójdzie, jeżeli nie ze strzelbami, to z widłami i kosami wypędzać Rosyan. Słyszał, że w wielu miejscach Rosyanie zostali pobici i uciekają z naszego kraju; że nietylko gubernatorzy, ale nawet sam car zląkł się i nie wie, co ma począć...
Opowiadając to, Piotr ocierał rękawem pot z czoła i prędko oddychał. W jego oczach znów zapalił się niezwykły, dziwny ogień.
Józefa, zdziwiona, milczała i słuchała męża. Dużo ona nie dosłyszała, jeszcze więcej nie zrozumiała; ale jedna rzecz głęboko wraziła się w jej pamięć.
— To nam, Piotrusiu, naprawdę nie trzeba będzie już iść do dworu? — spytała męża.
I chociaż w jej oczach błąkało się zwątpienie, jednak w samym jej głosie dźwięczała szczera radość.
— Nie będzie trzeba — odpowiedział Piotr, i mimowoli, radośnie i wesoło uśmiechnął się.
— I ziemia, którą uprawiamy, nasza będzie?...
— Nasza...
— I jeszcze więcej dostaniemy? Przecie my tak mało mamy...
— Dostaniemy więcej...
— Boże, jacy szczęśliwi będziemy!...
Różowa ze szczęścia, piękna i szczęśliwa, Józefa objęła męża za szyję; mówiła cicho, marząc i tuląc się do niego:
— Będziemy swoją ziemię mieli, nikomu nie będziem służyli, lecz będziemy pracowali dla siebie!... Doczekamy się dzieci... już nie sami jedni będziemy... Czy wiesz: ty założysz ogródek, i jak podrosną dzieci, będziemy mieli dla nich jagody i owoce. Dzieciom będzie dobrze i my będziemy szczęśliwsi...
Mąż słuchał tych marzeń swej żony i zaczął im sam wierzyć. Zdało mu się, że on już nie biedny pański niewolnik, ale wolny rolnik, mający dosyć własnej ziemi, dorosłe dzieci i spokojnie z niemi i ze swoją żoną żyje... I taką radość poczuł w swojem sercu, że chciał porwać siedzącą Józefę i okręcić się z nią kilka razy w chacie. Ale przypomniał sobie coś, i powstrzymał się...
— Trzeba pójść zobaczyć, o czem we wsi mówią chłopi — rzekł, wzdychając i biorąc za czapkę.
— A co, Józefko, jeżeli władza rosyjska nie podda się? — spytał napół poważnie, napół ze śmiechem, zwracając się do kobiety ode drzwi.
Józefa stanęła, jak gdyby czego przestraszona. Ale nagle zagryzła usta i, błysnąwszy oczyma, niespodzianie krzyknęła:
— Wypędzić tych Rosyan z naszego kraju, Wypędzić! Czy pamiętasz, jak przed laty napadł na mnie kozak? Żeby nie ty i nie ojczulek, byłabym zginęła...
Na wspomnienie kozaka uderzyła krew Piotrowi do głowy.
Spojrzał miotającym iskry wzrokiem na żonę i, zacisnąwszy zęby, rzekł zdławionym głosem:
— Wypędzimy ich, wypędzimy!...
Wyszedł, mocno zaciskając pięść.


Ludzie-niewolnicy, jeszcze niedawno tacy pokorni i lękliwi, niespodzianie poruszyli się, a jeżeli nie wszyscy głośno przemówili, to wszyscy marzyli i lepszych czasów czekali. Dawniej już doleciała do nich niewyraźna wieść o wyswobodzeniu, o powstaniu i o jakichś zmianach. Ale wieść przeleciała, ucichła, nie pozostawiając silnego wrażenia. Jedni zupełnie jej nie zauważyli, inni mimo uszu ją puścili.
Teraz przemowa księdza, czytane z ambony pismo i rozmaite wieści jednym zamachem poruszyły ludzi, nową nadzieją zapełniły ich serca.
Prawda, niejeden uśmiechał się i drwił, że nic z tego nie będzie, i nie ruszając się z miejsca, trasował się tylko sobą i przebiegłe wyczekiwał.
Jednak byli i tacy, szczególnie wśród młodszych, którzy gorejącem sercem i zapalonym wzrokiem patrzyli na co innego i, zaciskając mocno pięści, szeptali:
— Nie będziemy pańskimi niewolnikami, wypędzimy Rosyan!
Starzy tymczasem tylko wzdychali, smutnie kiwając głowami, lecz nie próbowali powstrzymywać gorętszych...
W liczbie tych gorętszych był i Piotr Banis. Młody, wrażliwy i gorący człowiek, nie mógł patrzeć obojętnie na te wypadki, spokojnie słuchać wieści. Chociaż poza miasteczkiem swojem nigdzie nie bywał, a o sprawach świata i ludzi mało co rozumiał, jednak słowa wolność i równość były dla niego zrozumiałe i drogie. I dawniej nieraz, gdy pracował na pańskiem polu, zmęczony i głodny, przyćmionemi oczyma patrzał na pałac swego pana i w wyobraźni jego powstawał zupełnie nowy jasnego życia obraz... Tylko on był wobec tego obrazu słabym, biednym człowiekiem. Wiedział, że na tym padole płaczu są piękni i bogaci ludzie, wolni i szczęśliwi, ale nie wiedział, że i niewolnik może być im równy, może równych praw dobijać się. Jednak najmniejszy podmuch mógł rozniecić w czułem sercu Piotra nadzieję, nowe pragnienia zbudzić. Tylko tego podmuchu nie było... Dotychczas znał on życie ponure; szedł po drodze tego życia, skutego łańcuchami niewoli. Że tę drogę można lżejszą uczynić — nie wiedział i nie śmiał marzyć. Naokoło było niewypowiedzianie zimno i nędznie. Jedna Józefa grzała jego życie: z nią był spokojny i szczęśliwy, nie czuł jarzma niedoli. Jednak czasem wspominał, że pan w każdej chwili może wydrzeć mu tę drogą kobietę i w błoto wdeptać: wtedy niewolnicze serce drgało i zapalało się ogniem zemsty. A gdy Józefa spozierała na niego dwoma czułemi gwiazdami z pod długich rzęs, jego serce uspokajało się i zapominał o wszystkiem...
Przemowa księdza i pismo były owym niespodziewanym podmuchem, który zawiał Piotrowi w twarz i zbudził w jego głowie nowe myśli. Zrodził je, ażeby nie zanikły, ale rosły i potężniały. I jak mogły te myśli nie rosnąć i nie potężnieć, kiedy codzień płynęły nowe wieści, coraz to ciekawsze. Chociaż od tej głośnej niedzieli nie tak wiele czasu przeszło, jednak już wszyscy, nawet najdalsi, wiedzieli o tem i mówili. Opowiadano, że w niektórych kościołach księża te same pisma czytali; że ludzie wszędzie zbroją się i idą do lasu; że w jednem miejscu już pobili i rozpędzili wielkie wojsko rosyjskie; że morzem mają przywieźć dużo strzelb i innych wojennych narzędzi i wkrótce mają wszystkich ludzi uzbroić... Jedni wierzyli temu, inni nie... Ale wszyscy poruszyli się, zafrasowali. Były to gorące, niespokojne dni i czas niezmiernie szybko leciał... A tu gruchnęła wieść, że jakiś ksiądz sam prowadzi ludzi na Rosyan, idzie jak lew, któremu największe wojsko nic zrobić nie może, żołnierskie kule go nie dosięgają... Ludzie jeszcze bardziej poruszyli się...
Piotr już dawno naradzał się z okolicznymi i ze swojej wsi towarzyszami, co robić. Wrażliwsi byli zdania, że drzemać nie można — trzeba przygotowywać się, ukuć choć jakie narzędzie, bo może wypadnie samym bronić się albo drugim pomódz; że siedzieć na miejscu z założonemi rękoma i wstyd i jeszcze przegrać wypadnie — ziemi nie dostaną.
Jeden po drugim zaczęli gorętsi znosić do kowala rozmaite żelaza...
Siedząca przy warsztacie tkackim Józefa ujrzała pewnego dnia przez okno, jak Piotr wyniósł ze świrna kosę i widły i, obejrzawszy się, jak gdyby się czego obawiał, prędko znikł z opłotków. Milczała, nie pytała męża o nic... Ale w kilka dni potem, niosąc prosiakowi strawę, niespodzianie zobaczyła Piotra z dwoma młodymi sąsiadami, Antonim i Kazimierzem, koło zabudowań — stojących w jednym rzędzie: wszyscy trzej trzymali w rękach długie, o żelaznych końcach drągi i jednocześnie, zawzięcie kłuli nimi powietrze.
— Co wy tu robicie? — zawołała zdziwiona Józefa.
Gdy ją ujrzeli, byliby z chęcią się schowali, ale nie zdążyli. Wszyscy trzej wyprostowali się, chowając drągi za siebie.
— Cicho, Józefko, nic złego — odezwał się Piotr, wycierając pot z czoła — uczymy się, jak Rosyan bić...
Tacy śmieszni byli ze swym orężem i tak wesoło wszyscy trzej patrzyli na nią, że ona tylko uśmiechnęła się, zachwycając się nimi. Jednak wychodząc z chlewu, poczuła, że jakiś zimny ból ścisnął jej serce. Lękliwą nie była: miała czułe serce i gorącą głowę, a na samo życie może weselej patrzyła od swego Piotra, bo nie rozumiała niebezpieczeństw życiowych. Lecz serce, a szczególnie kobiece, często odczuwa to, czego rozum nie ogarnia. I gdyby Piotr był o wszystkich swoich zamiarach Józefie powiedział, może jej kochające serce prędzej odczułoby całą nieostrożność i niebezpieczeństwo i powstrzymałoby męża od nierozważnego kroku. Piotr zaś, jak gdyby to przeczuwając, już kilka dni krył się ze swymi zamiarami przed żoną: lękał się łez, przerażenia. On postanowił nieodwołalnie iść do lasu z kilkoma towarzyszami i przyłączyć się do powstańców: dowiedział się, że niedaleko stąd jest ich wielka gromada...
Tego samego wieczoru, kiedy Józefa zastała ich koło odryny, zawzięcie kłujących powietrze, umówił się Piotr z towarzyszami, że wyjdzie nazajutrz przed wschodem słońca z domu. Gdy powrócił do chaty, nie chciał nawet jeść wieczerzy. Kiedy Józefa zaczęła wypytywać lękliwym głosem, poco tę broń zrobili, żądała, żeby całą prawdę jej powiedział, Piotr objął drżącą żonę i mocno przygarnął ją do piersi.
— Mnie coś tak bardzo serce boli, taki strach ogarnia! — skarżyła się, tuląc się do niego.
— Nie bój się — uspokajał mąż — nic złego nie stanie się: Rosyanie będą zwalczeni i wypędzeni z naszego kraju. Broń ukuliśmy tak sobie: jeżeliby kiedy napadli kozacy, to żeby mieć się czem bronić... Przecie rozmaicie stać się może...
I zaczął opowiadać żonie, jak to teraz dobrze, że nie trzeba do dworu chodzić, i jak dobrze będzie potem, kiedy ludzie zrzucą władze rosyjskie, dobiją się wolności i dostanie każdy ziemi... Doczekają się oni dzieci... będą szczęśliwi...
Opowiadał i marzył, i sam wierzył tym marzeniom, — wierzył mocno, bez zwątpienia najmniejszego.
Józefa słuchała, cała różowa, patrząc na męża, jak na drogi obraz.
Tak rozmarzeni, przytuleni do siebie, przesiedzieli całą letnią noc... Położyli się dopiero przed wschodem słońca.
Józefa zasnęła szczęśliwa, jak dziecko.
Wtedy z łóżka wstał pocichu Piotr, pocałował śpiącą żonę, przeżegnał ją, i cicho, na palcach wyszedł...


Józefa śniła...
Widzi piękny, duży ogród, pełen kwitnących drzew. Idzie przez ten ogród, z małem dzieckiem na ręku... Ładna, piaskiem usypana ścieżka; po stronach trawa i kwiaty mienią się rozmaitemi barwami; na gałęziach drzew ptaki gniazdka wiją. Wszędzie tak spokojnie i ciepło... Józefa przyciska do szczęśliwej piersi dziecko i śpieszy, śpieszy się... Za ogrodem jej Piotr orze... Jemu obiad niesie, dzieckiem chce się pochwalić... Już widzi go zdaleka, jak ciężko nalega na sochę i pcha woły po stoku pagórka... Lecz niespodzianie znikają z oczu i piękny ogród i Piotr z wołami. Nagle widzi ona zachmurzone niebo, a pod stopami straszną, bezdenną przepaść. Słyszy z dołu bolesne jęki i głos o pomoc wzywający. To głos Piotra, jego jęki. Przestraszona Józefa śpieszy ku niemu, chciałaby zejść w przepaść, aby ratować męża... Spojrzała na dziecko: nieżywe! Oczęta zamknięte, usteczka sine, twarzyczka — jak śnieg. Blizka obłędu, krzyczy nieswoim głosem. Jej nogi oślizgują się, i razem z dzieckiem pada w przepaść bezdenną...
Zbudziła się, cała drżąca. Poczuła, jak nagle w jej oczach zabłysł promień słońca, prędko chowając się za chmurę. Był już późny poranek. Zaspała! Wyskoczyła z łóżka zawstydzona. Zdziwiła się, że nie poczuła, jak Piotr wyszedł. Zawsze czuła, zawsze wstawała z nim razem... Dlaczego dziś tak się stało?... Ale zaraz uspokoiła się i o swoim śnie zapomniała. Przeżegnała się, uklękła i zaczęła mówić pacierz. Potem prędko rozłożyła ogień, zaniosła jadło prosiakowi i zabrała się do gotowania śniadania. Lękała się, żeby Piotr nie potrzebował czekać, gdy powróci od roboty.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — usłyszała Józefa znajomy głos.
— Na wieki...
Do chaty weszła komornica Urbonasowa i uważnie obejrzała się po chacie.
— A czemu to wy dziś tak późno ze śniadaniem? — spytała, widząc, że Józefa dopiero teraz rogale piekła. — Inni już dawno po śniadaniu i śpią!
— Zaspałam — odpowiedziała Józefa — i tak już śpieszę się!... Dobrze jeszcze, że Piotr tak długo nie wraca, — nie zdążyłabym...
— No, możesz nie śpieszyć się — nie wróci! — rzekła Urbonasowa i niby drwiąco, niby z radością spojrzała na Piotrową.
— A czemu nie? — zdziwiła się Józefa.
— Alboż nie wiesz?!...
— Nie, nic nie wiem!...
Józefa porzuciła rogale, zwróciła się do Urbonasowej z zaczerwienionemi od ognia oczyma i patrzyła na nią. Nie cierpiała tej baby za zły język i za plotki. Ale teraz jakby kto obcęgami jej serce ścisnął.
— Ta plotkarka musi coś wiedzieć — przeszło jej przez myśl — może co złego?!...
Urbonasowa spojrzała złemi oczyma na Piotrową. Zdawało się, że słodko jej było wiedzieć cudzą tajemnicę, bawić się nią i męczyć młodą kobietę. Tylko niedługo mogła wycierpieć, aby nie powiedzieć:
— Przecie twój Piotr uciekł z Kazimierzem i Antonim Damulisami do lasu... do powstańców! Widziałam, jak przed zorzą wszyscy trzej z bronią na plecach poza opłotkami szli... Wszyscy już wiedzą!...
— Kłamiesz! — chciała krzyknąć Józefa.
Ale przypomniała sobie rozmowę swego Piotra i jego frasunek, a także to, co wczoraj wieczorem sama widziała za odryną — i uwierzyła... Wielki ciężar legł jej na piersi... Niespodzianie uczuła potrzebę otworzyć przed kimś swe serce, podzielić się swemi myślami, Piotra obronić; ale gdy spojrzała w złe oczy Urbonasowej, zacisnęła usta i odwróciła się. Wiedziała, że ta kobieta uraduje się z jej nieszczęścia, wyśmieje jej nadzieje...
Jak tylko Urbonasowa wyszła, Józefa zarzuciła chustę na głowę i pobiegła do Damulisa. Tam nikt nie kładł się po śniadaniu — wszyscy byli w chacie zebrani. Stary ojciec siedział zgarbiony za stołem, matka płakała przy łóżku. Córki pochlipywały... Józefa pochwaliła Boga i lękliwie siadła za piecem. Wszyscy milczeli. Gdy popatrzyła na nich, i ją rzewność ogarnęła. Nagle zatknęło ją w gardle; na powiekach zabłysły łzy. Sama nie poczuła, jak zaczęła w głos zawodzić.
— To i twój wyszedł? — z wyrzutem przemówiła Damulisowa. — Może on naszych namówił...
— Zamilcz, matko!... nie gadaj głupstw — strofował Damulis żonę — młodych nie trzeba namawiać — sami umieją wsuwać nosy tam, gdzie nie potrzeba... Nie bój się! prędko przylecą do domu, jak spróbują głodu, albo powąchają prochu... Z młodymi często tak bywa...
— Wreszcie może nic tak strasznego w tem niema — ciągnął, powstając z ławy — wiele ich teraz zbiera się w lesie... Jak słychać, Rosyanie zewsząd uciekają... Co tu możesz, człowieku, wiedzieć — może potem wszystkim będzie lżej i lepiej żyć?...
I w oczach starego Damulisa nagle zabłysł dziwny płomyk. Może błysnęła mu w głowie myśl, że gdyby nie starość, i on nie wytrzymałby — poszedłby za synami, do lasu, Rosyan bić...
— Broń Boże, jakie nieszczęście... — zawodziła matka, płacząc.
— Wola Boska! — odezwał się mąż, wzdychając.
Ale i jego serce ścisnął frasunek.
— Tylko nikomu o tem nie opowiadajcie — pogroził wszystkim — a jeżeliby jaki nieznajomy wypytywał — mówcie, że na zarobki poszli...
Józefa powróciła od Damulisa do domu, jeżeli nie weselsza, to znacznie spokojniejsza. Rzewnie jej było, bardzo rzewnie. Ale czuła, że serce już nie tak boleśnie kołacze się w piersi.
— Może nic tak strasznego w tem niema — wspomniała słowa Damulisa.
— Przecie on — myślała — człowiek stary, dużo widział i przeżył — nie może mylić się... Może potem wszystkim będzie lżej i lepiej żyć?...
Te słowa, jak ręka matki, pogłaskały Józefę po sercu...
Przeżegnała się i usiadła do śniadania... Pierwszy raz sama jedna!... Na rzęsach błysnęły łzy... Ale jadła...
Po śniadaniu chyżo wzięła się do codziennej pracy...


Był sam środek lata. Przyszły deszcze i ludzie porzucili żyto, popychali się w chatach i nie wiedzieli, co mają robić: kobiety przyniosły brzozowych gałęzi i wiązały wieniki, a mężczyźni kręcili się koło zabudowań i płotów sami, niezadowoleni... Wszystkim chodziło o żyto, a tu drobny deszczyk, jak na złość już który dzień pada...
Józefa przyniosła ze świrenka płótno. Poszukała nożyc, nici, igieł i usiadła na łóżku pod oknem. Mierzyła płótno i rozcinała. Chciała bieliznę szyć swemu Piotrowi.
Gdzie on teraz, biedaczysko, tłucze się po szerokim świecie?... może głodny i oberwany? I niema komu go pożałować, serca uspokoić...
Tak myślała Józefa, wspierając się na białem płótnie.
Od samego Piotrowego wyjścia niewymownie bolało ją serce. Często taki niepokój ją trawił, że nie wiedziała, gdzie się podziać: nocami nie spała, miejsca sobie nie znajdowała. Całymi dniami czekała na męża, myśląc że ją choć na krótko odwiedzi. Ale tyle już czasu przeszło, a jego nie było, i żadnej wiadomości o nim nie miała.
— Może już nie żyje? może raniony gdzie męczy się?...
Od tych myśli schudła i poczerniała, nigdy nie pokazywała nikomu wesołego oblicza. Zmieniła się, jak się zmienia ładna georginia od jesiennego szronu. Nic ją nie obchodziło, nikomu nie wierzyła. Zapomniała słowa Damulisa, które jeszcze tak niedawno lubiła sama sobie powtarzać, od których ciężkie jej myśli rozjaśniały się... Jednego pragnęła: zobaczyć w jakikolwiek sposób swego męża. Jego tylko obraz nosiła w swej piersi...
Chociaż ręce białe płótno trzymały, równy ścieg prowadząc, jednak jej dusza daleko-daleko była — tam, gdzie stare sosny smutnie szumiały, chroniąc powstańców swym cieniem od oczu nieprzyjaciół. Pragnęła być z nimi razem, ujrzeć swego Piotra — zmęczonego i zbiedzonego, spokojnym snem śpiącego pod drzewem: siedziałaby obok niego szczęśliwa, trzymając na kolanach biały węzełek.
— Uszyję bieliznę i pójdę szukać Piotra. Jedzenia jemu zaniosę... Choć raz do swej piersi przytulę... z nim umrę... — tak marzyła.
Nie poczuła i nie zobaczyła, jak weszła do chaty stara, nieznajoma żebraczka i, pochwaliwszy Boga, usiadła na końcu ławy, odmawiając pacierz.
Wtedy dopiero podniosła zdziwione oczy, kiedy, po odmówieniu pacierza, staruszka ciężko-ciężko westchnęła i żałosnym głosem zaczęła prosić:
— Zlituj się, gosposiu, daj mięsa kąseczek, mleka kropelkę...
— A skąd wy? — spytała Józefa, widząc nieznajomą.
— Z daleka córeczko, z Sz-kiej parafii... U nas teraz strasznie chodzić, to wybrałam się, żebrząc, w te strony...
— A dlaczego u was tak strasznie? — spytała Józefa, ciekawie patrząc na żebraczkę.
— I, koteczko, w naszych stronach tyle teraz Kozaków i Polaków, że i przejść nie można. Wszystkiemi drogami włóczą się; spotkają — żadnego człowieka spokojnie nie przepuszczą. Jednym dogodzisz, drugim krzywda: tak i nie wie człowiek czego się trzymać. A i naszych ludzi dużo do Polaków ucieka. Tylko co z tego? Złożą młode swe głowy, a bieda jak była, tak i pozostanie.
— Staruszko, czy powstańcy dobrzy ludzie? — drżącym głosem spytała Józefa.
— Nieźli, koteczko, oni bidzie, nieźli. Może dobra nam, biedakom, życzą. Przecie oni i głód cierpią, i swoje głowy kładą, chowając się po lasach. Tylko że oni nie zwalczą tych Rosyan, nie; a potem tamci jeszcze gorzej będą uciskali ludzi ze złości...
— A co, jeżeli zwalczą?... Przecie wtedy, staruszko, wszystkim byłoby lepiej żyć?!...
Spojrzała Józefa błyszczącemi oczyma na żebraczkę. Zdawało jej się, że tylko od niej mogła rzeczywistej prawdy dowiedzieć się.
— Lepiej, to lepiej — odezwała się staruszka — tylko nic z tego nie będzie. Przecie przed trzydziestoma laty też było powstanie, — nic nie zrobili. A ile wtedy Rosyanie ludzi rozstrzelali, ilu wywieźli — i panów i chłopów, strasznie wspomnieć... I teraz tak będzie...
I zaczęła opowiadać, jak to przed trzydziestu laty było. Jak panowie powstali, jak lud namawiali, żeby szedł na Rosyan, i jak nieszczęśliwie wszystko się skończyło. Opowiadała, co sama pamiętała i co od drugich słyszała, — wszystko, co przez swoje długie życie widziała i odczuła. Opowiadała, jak stary człowiek opowiada, który mało spodziewa się od życia i rozgląda się naokoło bez nadziei.
Józefa słuchała staruszki, a ciężki kamień zaległ jej piersi. Dała jej jeść, przyniosła kawałek mięsa, pragnąc choć jedno uspokajające słowo od niej usłyszeć. Zdawało się jej, że, chodząc po ludziach, żebraczka musiała wiele o powstańcach wiedzieć, — może widziała ich, może wie co o Piotrze... Nie wiedziała, jak o to zapytać: bała się przemówić, żeby czego niepotrzebnego nie powiedzieć.
Żebraczka tymczasem jadła i zwolna opowiadała:
— ...Do Wilna cesarz przysłał teraz nowego władcę... Jenerał-gubernator on się zwie, czy jakoś inaczej... Straszny podobno człowiek, jak zwierz. Ani Boga nie boi się! Naszego biskupa zbeształ i sklął. Dwóch księży kazał rozstrzelać... Rozstrzelał on ich, koteczko, za to, że jakieś pismo ludziom w kościele przeczytali... Tak i rozstrzelał we środku miasta... w samo południe, żeby wszyscy ludzie widzieli... Nikt tego nie spodziewał się... Powiadają, że sam wielki archirej rosyjski szedł prosić, ażeby księży nie strzelał, Boskiem imieniem groził, żeby takiej strasznej rzeczy nie robił... To ten władca kiedy krzyknął na archireja: »Ja, powiada, robię, co chcę, Boga nie boję się; kto wie, powiada, gdzie ten Bóg jest — ja Jego nie widziałem, a ty czy widziałeś?...« Tak i powiedział... Straszny człowiek! Kiedy mówi, to jak wół ryczy... Teraz, jak tylko kogo złapie, zaraz każe rozstrzelać, albo powiesić... Źle, koteczko, teraz żyć, a co dalej będzie, jeden Pan Bóg wie...
Józefa siedziała blada, z rozwartemi oczyma... W jej uszach dźwięczały słowa:
— Idź, ratuj swego męża...


Przeżegnała się, wzięła biały węzełek w rękę i wyszła z domu. Nie szła ulicą na gościniec, ale skręciła za zabudowania, przez ogrody w pole, żeby nikt nie zobaczył. Jak gdyby bała się, żeby kto jej nie powstrzymał, nie zawrócił z drogi. Przeszła przez żyta i jarzyny i tylko wtedy wydostała się na gościniec. Ciężko dysząc, obejrzała się, czy jej kto nie widzi. Stanęła, jak gdyby chciała odpocząć; potem spojrzała w stronę, gdzie las zielenił się, i prawie zaczęła biedz z bijącem sercem. Chciała prędzej wejść do lasu: tam nikt jej nie zobaczy, nie powstrzyma. Czego ona bała się, sama dobrze nie rozumiała: czy swoich ludzi, czy Kozaków, czy kogo innego — błędnego i nieznajomego. Tylko czuła, że serce mocniej uderza i nogi trzęsą się. Nie wiedziała, co ją czeka w lesie: czy nieszczęście, czy uspokojenie serca; może ujrzy Piotra i znów będzie szczęśliwa, jak niegdyś...
Józefa słyszała od żebraczki i ludzie we wsi powiadali, że w tym lesie obecnie ukrywają się powstańcy, że ich napewno widzieli. Gdy usłyszała o tem, nie mówiąc nikomu ani słowa, wzięła dwa sery, słoniny, kawał chleba i nieco bielizny — zawiązała to wszystko w białą chusteczkę i wyszła... pokryjomu od wszystkich.
Wspomniała opowiadania staruszki-żebraczki, i w uszach jej znów zadźwięczały słowa:
— Idź, ratuj swego męża.
Jak ona może swego męża wyratować, tego nie wiedziała. Jedno tylko czuła, że musi iść, jego szukać...
Mile szemrał stary las, kiedy Józefa weń weszła. Szła cicho, nadsłuchując. Niepojęty lęk ogarniał ją. Sama jedna... w lesie, i ani jednego żywego głosu. Nie odzywał się zając, nie śpiewały ptaki, które tak uspokajają człowieka. Tylko szemrały drzewa, kołysząc gałęzie... Józefa zaczęła lękać się odgłosu swoich kroków. Trzask suchej gałęzi przerażał ją, jak sarnę. Jednak szła naprzód, dodając sobie odwagi myślą o mężu. Wtem coś głośno zastukało w pobliżu i zamilkło... Znów zastukało... Westchnęła, zrozumiawszy: to dzięcioł kuł w drzewo. Z uczuciem ulgi odetchnęła, uspokojona. Szła teraz raźniej, rozglądając się na wszystkie strony. Lecz nagle usłyszała znów odgłos, którego na razie zrozumieć nie mogła. To już nie kucie dzięcioła w drzewo: jak gdyby sto pralników w ziemię waliło — prędko, rytmicznie...
— Kozacy jadą! — szepnęła Józefa.
Z szybkością błyskawicy skoczyła w bok i schowała się w gęstej olszynie.
— Jezus, Marya, Józefie święty!... — szeptała cicho, przyciskając do serca drżące ręce.
Tętent szybko zbliżał się...
W oka mgnieniu zadudniało, zachlapało, i tuż przeleciała wielka gromada strasznych jeźdźców. Byli to Kozacy. Józefa tylko zdążyła zobaczyć wzniesione do góry długie piki. Jak huragan, znikli z jej oczu i ucichli...
Westchnęła z ulgą i wyszła z krzaków olszyny. Ale nie miała odwagi iść gościńcem. Lękała się znowu spotkać kogokolwiek. Teraz zdawało się jej, że cały las pełen Kozaków, że za każdem drzewem czatuje ktoś na nią i chce ją zgubić. Szła lasem, sama nie wiedząc dokąd. Za chwilę znalazła się na pięknej łączce. Nigdy tej łączki przedtem nie widziała. Zdziwionemi oczyma spojrzała w stronę i cicho krzyknęła z przestrachu. Obraz, który tak blizko siebie zobaczyła, wszystką krew spędził jej do serca. O pięć kroków, pod drzewem, siedział Rosyanin-żołnierz i pił wódkę z butelki. Był już zupełnie pijany i mruczał sobie coś pod nosem. Obok niego leżała na ziemi skórzana torba i... kura z ukręconą głową. Widocznie był w takim stanie niepoczytalności, że ani »Polaków«, ani swoich zwierzchników nie bał się.
Gdy usłyszał krzyk, ociężale podniósł pijane oczy i chwycił za torbę, jak gdyby szukał oręża. Ujrzawszy zaś kobietę, zdziwił się. Przetarł oczy, jak gdyby jeszcze nie wierzył. Uśmiechnął się...
Padażdi, ja siczas... siczas... — mruczał, podnosząc się z ziemi.
Józefa, na jego widok, upuściła zawiniątko i zaczęła uciekać.
Rzucił się za nią, chwiejąc się:
— Nie bojsia... niczewo... ja tiebia pocału... Czort! — nagle zaklął, zawadził o coś nogą i rozciągnął się na ziemi.
Wsparł się na rękach i obejrzał się. Zobaczył pod nogami zawiniątko. Uśmiechnął się, wziął je i rozwiązał. Radość rozjaśniła mu twarz. Chwycił obiema rękoma ser i zaczął jeść. Widocznie był głodny, gorzałka go trawiła.
Ale Józefa już tego wszystkiego nie widziała. Biegła, nie odwracając się. Zdawało się jej, że żołnierz wciąż ją goni, mrucząc. Sama nie wiedziała, jak znalazła się blizko domu, w żytniem polu. Tak była wystraszona, że nie poznała od razu ani swego domu, ani wsi. Rozglądając się, nagle drgnęła: ujrzała z za zabudowań wyjeżdżającego Kozaka, potem — drugiego, trzeciego... Cała wieś była ich pełna. Zaczęła nadsłuchiwać. Usłyszała jakieś głosy, jak gdyby płacz czy krzyk.
— Boże!... — zajęczała nieszczęśliwa, załamując ręce.
W pobliżu stały mędle żyta. Tam schowała się przed Kozakami...
Długo siedziała, cała drżąca. Widziała, jak Kozacy wyjechali ze wsi gościńcem. Jednak nie śmiała wychodzić ze swojej kryjówki. Dopiero o zmroku wylazła z pod mędla i, skradając się, jak złodziej, weszła do wsi. U Damulisa świeciło się. Niezmiernym lękiem zdjęta, cicho wsunęła się do sieni i rozwarła drzwi...
Na łóżku leżał napół-żywy Damulis. Głowa i twarz cała spuchnięte, tak był zbity i potłuczony, że nie sposób było poznać człowieka; koszula przylgnęła do ran... Leżał, jak martwy. Tylko czasami wyrywały się z piersi ciche a bolesne westchnienia. Matka i córki klęczały wszystkie i, rzewnie płacząc, modliły się. Płonęła gromnica...
— Boże, za co jego tak? za co? — krzyknęła Józefa, klękając przy łóżku.


Przyszła jesień, smutna, nieszczęśliwa. Blakły zielone liście drzew, blakły jednocześnie i barwne marzenia biedaków. Zawiał surowy wiatr północny i razem z liśćmi rozmiótł najgorętsze nadzieje, — rozmiótł i wdeptał w błoto nogami wrogów wolności. Znikł ostatni cień szczęścia, rozwiał się, jak dym w powietrzu. Błędny upiór rozpostarł nad całym krajem swe skrzydła, zapuszczając głęboko w ludzkie piersi ostre pazury. Palili wioski, strzelali, wieszali i wywozili ludzi z ojczyzny w dalekie wschodnie strony. Nie oszczędzali ani siwych starców, ani chorych kobiet, ani niewinnych małych dzieci. Cały kraj stał się więzieniem. Nikt nie był pewien jutra, nie wiedział, kładąc się spać, czy wstanie wolnym. Płacz i bolesne jęki rozlegały się wszędzie. Wszyscy kładli głowy pod topór. Tylko niewielka garstka powstańców jeszcze śmiało walczyła z ciemiężycielami, wyczekując końca...
Józefa ogromnie zmieniła się. Nie była to już owa ładna kobieta, której oczy, jasne jak gwiazdy, tak jeszcze niedawno zmęczonemu mężowi dodawały mocy. Oczy straciły blask, twarz poczerniała. Ani nadziei, ani szczęścia już nie było. Błąkała się po domu, jak cień, bez celu. Nic nie pozostało, co mogłoby ją jeszcze obchodzić. Odebrano jej największy skarb, i nie spodziewała się już, aby go jej zwrócono. Wieści dochodziły coraz smutniejsze: tego powiesili, tamtego wywieźli... Wieści te napełniały ją trwogą. Nie tylko że z wioski bała się wyjść, ale lękała się pozostać sama w chacie. Co wieczór chodziła teraz do Damulisów, gdzie jakoś bezpieczniejszą się czuła. Starego Damulisa już nie było... Nie wytrzymał: w sześć tygodni umarł z ran. Same kobiety pozostały. Z niemi dzieliła się Józefa nieszczęściem: to samo nieszczęście skojarzyło je jednym węzłem...
Pewnego wieczora, gdy tak wszystkie siedziały, naraz rozwarły się drzwi i do chaty wszedł jakiś człowiek — obdarty i zbiedzony. Pochwalił Boga głuchym głosem, podbiegł i objął nogi starej Damulisowej.
— Kazio!... — krzyknęła matka, poznając syna.
Objęła za głowę, do piersi tuliła.
— Boże, Boże!... jeszcze żywy!... — płakała, jak gdyby nie wierzyła.
To głaskała szorstkie włosy syna, to patrzyła mu w oczy.
— A gdzie Antoni?!... — spytała przestraszona.
Milczał. Ciężko było prawdę powiedzieć, serce matki zranić.
— Zabili go... — wybełkotał, odwracając się.
I zaczął opowiadać, jak to było: jak oni ostatni raz, obdarci i głodni, niedaleko stąd walczyli z Rosyanami; jak widział brata nieżywego na ziemi i Banisa, wziętego przez Rosyan do niewoli; jak teraz wszyscy trzej mieli odwiedzić swoją wioskę. Tamci nie doczekali się...
Józefa, usłyszawszy straszną wieść, chwyciła się za piersi i rozpaczliwie zajęczała z wielkiego bólu. Dopiero teraz Kazimierz ją poznał, siedzącą na łóżku, pobladłą, jak śnieg.
— Gdzie Piotr? gdzie?... Co teraz z nim zrobią? — zawodziła, patrząc na Kazimierza błędnym wzrokiem.
Zdawało się, nie wierzyła, że to się stać mogło.
Opowiedział jej, ile sam wiedział. Tyle tylko Józefa zrozumiała, że Rosyanie jej Piotra zapewne do miasta poprowadzili. Nie słuchała utyskiwań Kazimierza, że on ani jednego dnia nie może pozostać w domu, że musi uciekać ze swego kraju, jeżeli nie chce narazić się na rozstrzelanie albo powieszenie... Wyszła od Damulisów, zawodząc...
Chociaż nigdy nie była w mieście, jednak dobrze jeszcze przed wschodem słońca znalazła się na gościńcu, prowadzącym do miasta. Droga była prosta, znana... Trzy mile. I bez rozpytywań mogła trafić.
Przed śniadaniem szła już ulicami miasta, lękliwie rozglądając się na wszystkie strony. Wysokie, o wielu piętrach domy ciągnęły się bez końca z obu stron; szerokie, równe jak stół ulice były jedna od drugiej ładniejsze. Ale Józefa nie patrzyła na to, chociaż innym razem wszystkie te dotąd niewidziane rzeczy wydałyby się jej cudem. Patrzyła na ludzi, co krok spotykanych, jak gdyby oni mogli przyjść jej z pomocą, albo udzielić wiadomości o mężu. Jej zdawało się, że wszyscy wiedzieli o Piotrze, uwolnić go mogli. Tak pragnęła ich zapytać, poprosić... Nie śmiała jednak... Wszyscy oni byli panowie, tacy wielmożni. Czekała, czy oni sami czasem nie spytają jej, poco do tego miasta przyszła i tak żałośnie patrzy na wszystkich... Ale nikt na nią nawet nie spojrzy: wszyscy swojemi sprawami byli zajęci. Oto przeszły obok trzy takie ładne, jak obrazki, panie. Nie zauważyły wieśniaczki, chociaż tak rzewnie na nie spojrzała.
— Boże, ile tu państwa!... jacy ładni! — dziwiła się Józefa, przystając, nie wiedząc, gdzie się podziać.
— Czego tu się rozglądasz? — zapytał oberwany »pan«, widocznie stróż domu.
Józefa drgnęła, ale gdy zobaczyła, że na nią patrzy, ucieszyła się i spytała nieśmiało:
— Czy pan nie wiesz, gdzie jest mój Piotruś?...
— Piotruś?!... Czy to twój mąż?
— Mąż, mąż! — radośnie zawołała Józefa.
— Może jaki powstaniec?! — złośliwie zaśmiał się stróż. — Idź tam — znajdziesz...
Wskazał ręką. Józefa chciała jeszcze go o coś zapytać.
— Idź, idź! tu nie wolno stać... zabroniono! — krzyknął na nią.
Poszła ulicą, zalękła, ze spuszczoną głową. Widziała, że w tę stronę dużo ludzi śpieszy. Jak gdyby wszyscy coś zobaczyć chcieli i bali się spóźnić. I ona zaczęła śpieszyć się. Niebawem skończyła się ulica. Ujrzała wielki, obszerny plac. Na tym placu zobaczyła Józefa tłum ludzi, dokoła stojących. Żołnierze ze strzelbami i błyszczącymi »sztykami«, panowie z gwiazdami na czapkach, ładne ubrane panie i... ludzi, ludzi niezliczone tłumy. Wszyscy milczeli... Pośrodku placu stały wysokie słupy z poprzecznicami...
Przystanęła zdziwiona, nie wiedząc, co ma robić. Lecz widząc, że wszyscy idą w tę stronę, podbiegła do tłumu. Nogi uginały się, ledwo że oddychała.
— Ile tu państwa!... jacy ładni!... — szeptała zdziwiona.
Naraz spojrzała na słupy.
Krzyknęła dzikim głosem, straciła przytomność i upadła na ziemię...


Ledwo wygrzebała się z choroby. Gdy odzyskała pamięć, nie mogła zrozumieć, gdzie jest. Leżała w jakimś pokoiku; nieznajomych ludzi widziała. Niemłoda, biało ubrana kobieta przysunęła się do niej i coś pieszczotliwie mówiła. Ale ona jej nie rozumiała... Nie mogła zebrać rozproszonych myśli. Pamiętała jak przez sen, że szła do miasta, że błąkała się po ulicach... Ale co dalej było, zapomniała. Przyczyny i wątek nie wiązały się w jej mózgu. Obrazy przeszłości wydawały się jej rozsypanymi ładnymi kwiatami: widziała tylko pojedyncze płatki, nie sam kwiat. Teraźniejszości nie rozumiała... Czuła tylko wielką słabość ciała; bolał ją grzbiet, nogi stały się ciężkie, jak kamień, i nie mogła się ruszać.
Patrzyła błędnym, bez wyrazu wzrokiem...
Tylko jeden raz jak gdyby promyk przytomności błysnął w tych oczach. Jak gdyby coś sobie przypomniała i usta jej zaczęły drgać...
Zobaczyła biało ubraną kobietę, dobrotliwie patrzącą na nią.
— Czy nie wiesz pani, gdzie jest mój Piotruś? — szepnęła Józefa, wpatrując się w pielęgniarkę.
Chciała poruszyć się, ale zajęczała boleśnie...


Ciało wyzdrowiało, ale nie duch. Pamięć zmąciła się... Józefa nie czuła swego położenia tak, jak to zdrowy człowiek odczuwa. Gdy jej powiedziano, że urodziła nieżywe dziecko i przeleżała kilka miesięcy w łóżku — nie zmartwiła się, okiem nawet nie mrugnęła; najmniejszy wyraz smutku czy lęku nie odbił się na jej twarzy. Gdy władze rosyjskie dowiedziały się, kto ona, i uwięziły ją — nie opierała się i nie płakała. Tylko jęczała, jak męczone bydlę, gdy ją bili, turbowali i poniewierali jej ciało... Nie poznała nawet Damulisowej z córkami, wtrąconych także do więzienia; nie rozumiała ich krzyku i płaczu, gdy one, żegnając się na zawsze ze swą ojczyzną, znikły za ścianami więzienia...
Władze wypuściły ją, jako waryatkę — nieszkodliwą. Uznały, że nie warto wywozić jej z ojczyzny: wiedziały, że ona kary nie zrozumie, goryczy wygnania nie odczuje. Kazały dostawić ją do rodzinnej wioski.
Ale na ziemi Józefy siedział już Rosyanin. Ona sama została komornicą-żebraczką. Marzenia o szczęśliwem pożyciu z mężem, o dzieciach i ogrodzie znikły, jak sen. Szczęście, że tego już nie czuła; chociaż ciało cierpiało, jednak umysł i uczucia drzemały.
Od tego czasu dobrzy ludzie ją żywili. Co tydzień, prowadzona przez jakąś dziewczynkę, chodziła z chaty do chaty swojej wsi i zbierała do torebki żywność. Czasem, gdy umysł rozjaśniał się, chodziła sama jedna. Gościnni sąsiedzi zawsze pamiętali o niej. Jeżeli u kogo był bal, wesele czy chrzciny — gospodyni kładła do woreczka rogoisza, mięsa czy twarogu z masłem, wołała swoją córeczkę i mówiła:
— Idź, zanieś to Józefie.
Jeżeli wypadało jakie większe święto czy Wielkanoc — znów wszystkie matki posyłały swe małe dzieci z bułką, czy parą malowanych jaj do Józefy. Kobiety dawały jej bieliznę i ubranie. Gdy kto ujrzał ją przez okno przechodzącą z torebką, mawiał:
— Oto nasza Józefa idzie...
Tak żyła między sąsiadami.


Dziesiątki lat przeszły. Ludzie rośli, korzystali z życia, a gdy się zestarzeli — umierali. Niejedna rówieśnica Józefy doczekała się wnucząt, nawet opuściła już ten świat i zasnęła wiecznym snem w szarej ziemi. A ona jeszcze żyła. Pozostała między młodszemi sama jedna, jak suche drzewo w zielonym lesie. Nowe pokolenia nie tak, jak ich rodzice, kochali Józefę, mniej o nią dbali. Często cierpiała głód, brakło jej ubrania. Chodziła oberwana, zdrętwiała od zimna. Zaczęli nie znosić jej ci, u których mieszkała kątem: mniej jedzenia przynosiła dla nich od ludzi. Całą zimę przesiadywała za piecem. Na wiosnę czuła się jakoś lepiej: nie plątała się ludziom w chacie między nogami, mniej jej nienawidzili i rzadziej ją łajali. Chodziła sobie swobodnie po polach. Włóczyła się nad rzeką i po borze, gdzie w letniskach dużo państwa mieszkało. Chodziła błędna i nieszczęśliwa, szmatami przykrywając wyschłe ciało; chodziła, jęcząc, podpierając się kijem, niosąc na swych barkach wielki-wielki ciężar lat. Widok jej budził dziwny niepokój serca...
Gdy widziała ładnie ubrane i szczęśliwe osoby, kręciła z podziwu głową, coś sobie jakby przypominała i szeptała posiniałemi wargami:
— Ile tu państwa!... jacy ładni!...
Albo rozglądając się błędnym, martwym wzrokiem, pytała:
— Czy nie wiesz pan, gdzie jest mój Piotruś?...
Czy rozumiała ona sama to pytanie? czy pamiętała jeszcze swego nieszczęśliwego męża? Czy spodziewała się po śmierci ujrzeć go?...
Jeden Bóg o tem wie...





  1. Pan Kazimierz Puida, autor dwóch nowel z niniejszego zbioru, jest tłómaczem całości, z wyjątkiem noweli »Jak liść jesienny«, przełożonej przez jej autorkę, panią Vajdelutė.
  2. O ile mi wiadomo, tylko p. Bolesław Szczęsny Herbaczewski przełożył dla »Taniej biblioteki dla wszystkich« kilka nowel na język polski. Zbiór obecny jest pomysłem i przedsięwzięciem samych autorów Litwinów z p. K. Puidą na czele.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Zamieszczenie tego tekstu na Wikiźródłach będzie możliwe po wygaśnięciu praw autorskich w Polsce, w 2041 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: zbiorowy i tłumacza: Kazys Puida.