<<< Dane tekstu >>>
Autor Szatrijos Ragana
Tytuł Przerwana idylla
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SZATRIJOS RAGANA.
PRZERWANA IDYLLA.

Ridiki, 23. V. 1901.

Kochany przyjacielu!
Per Bacco! — zawołasz, otwierając mój list — w jakie znów kraje ten zawędrował! I jaka syrena tam go zwabiła!
Ach, przyjacielu, gdybyś wiedział, w jakie kraje! W takie, o których nawet nie przypuszczasz, że istnieją. I, wyobraź sobie, rzeczywiście zwabiła mnie syrena, która, jak to syrenie wypada, żyje między jeziorami, błotami i trzęsawiskami... Słowem, jestem w świętej Żmudzi, przyjacielu!
»Cierniami usłana i wązka droga do nieba«, czy gdzieindziej, nie pamiętam, ale do jakiegoś wogóle świętego miejsca. Tak, tak! I moja droga do tego »świętego« kraju nie była różami usłana: musiałem przejechać dziesięć mil końmi od kolei, a droga szła przez rzeczki, na których niema mostów, przez trzęsawiska, w których koła grzęzną po osie, a konie po kolana, przez takie krzywe drogi, że musiałem bez ustanku, jak jaki akrobata, skakać na bryczce, ażeby utrzymać równowagę. Jednak, widocznie za sprawą sam nie wiem jakiego litewskiego bożka, szczęśliwie dotarliśmy do Ridik, ani razu nie wywróciwszy się, co przypisuję niespodzianie odkrytemu w sobie talentowi akrobatycznemu.
Teraz jeszcze bardziej zdziwisz się, nie rozumiejąc, po jakiego dyabła ja tu jechałem i jakie niebo rozwarło się przede mną tutaj po ciernistej podróży.
Chętniebym ci na to dał odpowiedź, gdybym sam wiedział! Lecz, niestety, o niebie nie mam jeszcze żadnego pojęcia, a ile wiem, opowiem. Słuchaj!
Ridiki — co za estetyczna nazwa, prawda? — jest to majątek państwa Widmantów, naszych dalekich, bardzo dalekich krewnych. Moja matka i pani Widmantowa dobrze się znały za młodych lat i bardzo przyjaźniły się; a ja, chociaż nie znałem ani jej, ani jej męża, przyjechałem tu, korzystając z praw pokrewieństwa.
Teraz twoje zdziwienie dojdzie do zenitu. Jakto? Tyle lat przeżyłem, nie czując potrzeby odwiedzenia swoich krewnych, i raptem przyszła mi bogobojna chęć zawiązania z nimi bliższych stosunków... Tu właśnie cherchez la sirène, przyjacielu.
Państwo Widmantowie mają córkę. W czasie tegorocznej wystawy przyjechała ona do Warszawy, odwiedziła nas, prawdopodobnie spełniając zlecenie matki, która pragnęła, żeby córka poznała jej starych przyjaciół. Pamiętam, że, gdy wróciłem z miasta i zdejmowałem palto w przedpokoju, matka wezwała mnie do salonu i przedstawiła pannie Widmantównie. Spojrzałem na nią i miałem wrażenie, jak gdybym był ujrzał w pięknym, egzotycznym ogrodzie, między palmami i różami, rozkwitły chaber. Tak obcą była ona w naszym salonie, tak nie harmonizowała z jego tłem. Nie dlatego, że była nieładna — wszak i ktoś nieładny może nie razić na najwspanialszem tle, jeżeli całość jego wyglądu dostraja się do tego tła. Ona właśnie nie dostrajała się, była tu tak obcą, tak nie na swojem miejscu, że odrazu stanął mi przed oczyma obraz chabru między palmami. Czarne ubranie, zupełnie inaczej obejmujące kibić, niż przyzwyczajone były moje oczy widzieć, ładne, bez żadnych upiększeń, ze śmiesznym krawatem na piersiach (czyż to wizytowa tualeta!), a ręce, ręce! Nie pamiętam, czy widziałem kiedy coś podobnego! Barwą niewiele różniły się od czarnego ubrania, a skóra na nich była taka twarda i nieładna, że, patrząc na nie, poczułem fizyczny ból.
Całość zresztą niczego! trochę za wielki nos, usta za szerokie, ale szare oczy pogodne i wielkie, jasna twarz, przytem warkocz ciemnych włosów, kręcących się i nie dających ująć w karby, jak aureola naokoło głowy.
Tak wygląda moja syrena zewnętrznie. A teraz pokażę ją ci i z »wewnątrz«. Zaczęliśmy przeglądać albumy. Niechcący spojrzałem znów na jej rękę, wyglądającą jak wielka bronzowa plama na czerwonej okładce albumu. Ona zauważyła moje spojrzenie i rzekła, uśmiechając się:
— Podziwiasz pan moje piękne ręce? Możeś pan takich jeszcze nie widział? Cóż robić! gdy się mieszka na wsi, inaczej być nie może.
Chciałem powiedzieć, że znam dużo panien, spędzających na wsi większą część roku, mających jednak bardzo estetyczny wygląd i białe ręce.
Rozmawialiśmy potem o zagranicy. Gdy się dowiedziała, że co rok podróżuję i prawie całą Europę zwiedziłem, zawołała:
— Jaki pan szczęśliwy! To musi być ogromne zadowolenie widzieć piękno przyrody i ducha ludzkiego. Ile tam pożytecznych rzeczy można zobaczyć, nauczyć się, a potem u siebie zastosować. A ja nic z tych cudów nie widziałam, noga moja jeszcze nie postała za granicą — dodała, śmiejąc się.
— Naprawdę? — zdziwiłem się.
— Nietylko za granicą, ale w żadnem mieście dotychczas nie byłam. Obecnie pierwszy raz jestem w większem mieście.
— O sancta simplicitas! — pomyślałem. — Można przeżyć jakie dwadzieścia lat i nie być w Europie, lecz mówić o tem bez zapytania, jak gdyby chlubiąc się — to już, jak sobie chcesz... c’est trop!
— Jakie wrażenie zrobiła na pani nasza Warszawa? — rzekłem po chwili.
— Ogólne wrażenie bardzo ciężkie: brakuje mi tutaj powietrza, ten bezustanny szum i ruch odurza mię. Nie czuję tutaj przyrody, nie czuję Boga... Ale dużo rzeczy bardzo mi się podoba: opera, piękne pałace, obrazy... Jednak mieszkać w mieście nigdybym nie chciała. W mieście, żeby być pożytecznym dla ludzi, trzeba być bogatym — tyle tutaj nędzy! A na wsi takiej biedy niema, tam wystarczają dobre chęci, i bez wielkich pieniędzy można być bardzo pożytecznym.
— Pani wciąż: »pożyteczny człowiek, na korzyść ludziom«. Czyżby pani była taką realistką, że wciąż tylko o pożyteczności myśli?!
— A jakże inaczej myśleć?! Przecie dlatego żyjemy, żeby jak najwięcej pożytku swoim bliźnim przynieść... Żeby tak ci doktorzy, adwokaci przenieśli się z miasta na wieś, ileżby tam dobrego mogli zrobić! W miastach ich już nawet za wiele, a na wsi taki brak inteligencyi...
— Ale trzeba pamiętać, że ludzie z wysoką cywilizacyą nie mogą wstecz się cofać; oni muszą być wciąż blizko źródeł cywilizacyi, żeby mogli z nich czerpać to, co im potrzeba do zadowolenia duchowego, estetycznego i innych potrzeb.
— Ja myślę, że ci, którzy czynnie biorą udział w cywilizacyi, którzy posuwają ją naprzód, ci mogą pozostać przy tych źródłach i oddać się wyłącznie tej cywilizacyi. Lecz ci, którzy tylko korzystają z cywilizacyi, a nie pamiętają, że tak wielu ludzi zupełnie nie odczuwa jej dobrodziejstw — są to podług mnie trutnie.
— Pani, jak widzę, jesteś filantropką. Na wieś wszystko później dochodzi; u nas ta filantropijna moda już się kończy — dodałem trochę ironicznie.
— Moda mnie nie obchodzi. Jedno tylko wiem, że póki będzie egzystowała na świecie choć jedna ciemna głowa, póki choć jedna łza będzie płynęła, póty obowiązkiem każdego człowieka będzie tę głowę oświecić i tę łzę obetrzeć.
Usta jej zadrgały, widocznie bardzo zabolały ją moje słowa.
Mało rozmawialiśmy tym razem. Później jeszcze kilka razy widzieliśmy się. Przychodziła do nas to na obiad, to na kolacyę; razem oglądaliśmy miasto, pokazywałem jej wszystko, co było godne widzenia.
W czasie wystawy miał być bal. Moje siostry, ma się rozumieć, dawno cieszyły się z tego. Matka, chcąc zrobić przyjemność pannie Zofii — imię syreny — zaproponowała jej, aby pojechała na bal razem z nami. Ale jakież było nas wszystkich zdziwienie, kiedy panna Zofia podziękowała i powiedziała, że nie pojedzie. Matka wyraziła jej swoje zdziwienie, mówiąc, że myślała, że dla niej, mieszkanki wsi, będzie prawdziwą przyjemnością pojechać na taki prawdziwy, wielki bal, że tam zobaczy ładne tualety, ładne panny, salę, tańce, i sama potańczy, zabawi się, bo poznajomią ją z młodzieżą. Ubranie zaraz można obstalować, pojadą razem do modystki i wybiorą.
A ona odpowiedziała na to wszystko, że nie bardzo lubi tańce, z kawalerami nie umie podtrzymywać rozmowy i żałuje pieniędzy na ubranie.
— Chociaż połowę otrzymanych na wyjezdnem od ojca muszę mu zwrócić. I tak już za wiele wydam na siebie, aż strach bierze!
Pod koniec swojego pobytu w Warszawie — a była tutaj tylko jeden tydzień — zaczęła się skarżyć, że tęskno jej do domu i Żmudzi.
— Tak długo siedzę bez pracy, aż mi samej siebie wstyd! Przyjemnie mi tu było, ale jaka z mego próżniactwa korzyść będzie?! Trzeba prędzej wracać do domu. Prawdę mówiąc, stęskniłam się już do swoich (nie zlęknij się!)... kur, krów...
Gdy się dowiedziała, że ani razu nie byłem w swoim majątku, który mamy na Litwie, i zupełnie nie znam tego kraju, bardzo zgorszyła się i zdziwiła.
— Europę całą mogłeś pan poznać, a swojej ojczyzny — nie miałeś czasu! Ach, Boże! Naprawże pan choć teraz swoją winę. Moi rodzice bardzo byliby radzi zobaczyć kogokolwiek z pańskiej rodziny u siebie. Tylko muszę uprzedzić, że u nas bardzo nudno: żadnych rozrywek, żadnych... Zapadły kąt.
Wyobraź sobie, przyjąłem to zaproszenie i pojechałem »swoją ojczyznę poznać«! Dziwisz mi się? Ja sam jeszcze więcej się dziwię. Mnie, który w swojem życiu tyle ładnych, inteligentnych, rozmaitych typów i ras kobiet widziałem, których każdy ruch, każde słowo jest tak pełne wdzięku — mnie zainteresowała taka panna Zofia z bronzowemi rękoma, w niemodnem ubraniu, taka sobie zwyczajna »gąska«! Zainteresowała, bo przecie nie w rodzinne odwiedziny pojechałem, naprawdę!
Może ona i gąska, ale zawsze to typ, i typ zupełnie dla mnie nowy; tak daleki i taki inny od wszystkich przeze mnie poznanych kobiet, że nie mogłem oprzeć się chęci poznania jej bliżej. Ma ona w sobie coś z fijołków i z ciemnego dziewiczego lasu. Długo mieszkać w lesie i zachwycać się fijołkiem — bardzo dziękuję! — ale tak, oddychać chwilkę tem czystem powietrzem, dla rozmaitości, dość przyjemnie.
I oto jestem i oddycham.
Ta ukochana ojczyzna panny Zofii rzeczywiście o wiele ładniejsza od okolic warszawskich. Miejscowość zlekka falista, wiele lasów na horyzoncie, blizko jezioro z ładnemi dolinami, porośniętemi lipami i dębami; niema takiej nudy i monotonii, jak w naszych piaszczystych, równych polach Mazowsza. Majątek niewielki, dość ładny; dom z swoim balkonem i werandą robi wrażenie letniej willi, tonącej w morzu zieleni drzew i pachnących krzewów.
Pani Widmantowa, jeszcze niestara kobieta, bardzo elegancko ubrana, widocznie bardzo zajmuje się swoją powierzchownością. Ręce ma takie ładne i wypieszczone, że rzadko można i u nas podobne spotkać — słowem, absolutny kontrast ze swoją córką. Do gospodarstwa nie wtrąca się: zdała wszystko na pannę Zofię; sama zajmuje się mieszkaniem, kwiatami, gra nieźle i ładnie śpiewa. Wsi nie lubi i mieszka tutaj tylko z konieczności. Pan Widmant, zwyczajny typ starej daty obywatela, gospodarza i myśliwego, nie widzący nic poza swoją ziemią i znajdujący największe i jedyne zadowolenie w polowaniu.
A panna? Ach, przyjacielu, »syrena« w królestwie swoich błot daleko, daleko ładniej wygląda! Przybiegła z ogrodu w dziwnem ubraniu (niby to staro-litewski kostyum): zielona kraciasta sukienka z domowej tkaniny, biała koszula z bardzo szerokimi rękawami, czarny stanik i biało-czerwony fartuszek; na szyi sznur paciorków z bursztynu. Przybiegła z zatkniętymi za pasem kluczami, cała różowa od ruchu, w aureoli krnąbrnych włosów, splecionych w wianek naokoło głowy — i taka była ładna w tem swojem oryginalnem ubraniu, taka inna, niż wszystkie, taka niezwykła, że odrazu pomyślałem: »Ach, jak dobrze zrobiłem, że przyjechałem!«
Wyraziła mi swoją radość, że nareszcie poznam swoją ojczyznę, znów wybiegła — i tyle widziałem ją tego dnia.
Za to bawiła mnie sama pani. Między innemi skarżyła się na córkę, że tak zajęta gospodarstwem, że zupełnie nie dba o siebie, że jej wszystko jedno, jak wygląda i jak ubrana, a jej, matce, wstyd przed obcymi ludźmi. Istotnie zadziwiająco wielka różnica między matką a córką!
Zauważyłem, że pani Widmantowa lubi pokazać się. Chciała mnie, jako bogatemu gościowi, zaimponować, wystawiając, co miała najwytworniejszego: porcelanę, srebra. Ale panna Zofia i pod tym względem niepodobna jest do matki i starała się nie zmieniać zwykłego trybu swego codziennego życia.


Ridiki, 27. V. 1901.
Kochany przyjacielu!

Ani trochę nie żałuję swego przyjazdu! Na Perkuna! to jest typ! W tej swojej białej koszuli i zielonej sukience, pobrzękując bursztynami, rusza się, biega od rana do wieczora, wszystkie kąty są jej pełne. Tak jest zajęta, że mało rozmawiamy we dnie. Matka na nią gderze, mówiąc, że »gościa tak się nie bawi«, a ona odpowiada, śmiejąc się:
— Przecie mama lepiej ode mnie może zabawić gościa; ja nie mam zupełnie do tego zdolności, jestem bardzo nudna, pan Artur zaraz zaśnie, albo ucieknie napowrót do Warszawy, gdy, ja go »bawić« zacznę.
Ja zaś, chociaż towarzystwo pani Widmantowej jest przyjemne i wesołe, nie zapominam, w jakim celu tutaj przyjechałem, i wolę »studyować swój typ«. Widząc, że moje studya w takich warunkach nie posuną się ani na krok naprzód, odłożyłem swoją wielkość na później i chodzę z panną Zofią do jej gospodarskich zajęć. Per Bacco! Kiedy już las, to las! Skoro mam oddychać tem powietrzem, to pełną piersią!
Te moje podróże drażnią panią Widmantową, która utyskuje, że ich gość musi spędzać czas na chodzeniu do ogrodu, obory, stajni i jeszcze taki gość, jak ja, przyzwyczajony do zupełne innych widoków i zajęć. Lecz panna Zofia, nic sobie z tego nie robiąc, mówi:
— Nic nie zaszkodzi, mateczko! Niech pan Artur choć raz zobaczy, jak ludzie na wsi mieszkają i pracują. Może zaznajomienie się z tem wszystkiem »wywrze wpływ« korzystniejszy od wszystkich innych.
Taka ona zwykle: rżnie prawdę zawsze i każdemu. Gdyby sam król był tutaj, sądzę, pozostałaby sobą: mówiłaby, co myśli, robiłaby, co zawsze robi, nie starając się ani trochę przystosować do tego króla.
Powiedziałem jej to.
— Głowę daję, że gdyby tutaj zjawił się jaki wielki król, powitałabyś go pani w tym samym litewskim kostyumie z załatanym fartuszkiem, a częstując go, podałabyś mu żmudzkie »kluski« na tym samym, trochę wyszczerbionym talerzu, za który wczoraj tak gniewała się na panią mateczka. A przytem zrobiłabyś pani to tak, jak gdybyś podawała pasztet na złotym talerzu.
— A tak! Bo nie mieć pasztetu i złotego naczynia to wcale nie hańba! Przeciwnie, hańbąby było, gdybym podała, bo: primo — nie mamy tyle, żeby zajadać pasztety, secundo — gdybyśmy nawet mieli, czy nie byłoby hańbą jeść je, gdy wszyscy ludzie naokoło mają tylko kaszę i gliniane naczynia?
Tak więc chodzę z panną Zofią z ogrodu do świrna, ze świrna do sklepu, patrzę, jak ona rozdziela podwieczorek, potem do krów, gdzie ona dogląda dojenia i wydaje mleko pachciarzowi... Naprawdę, ja jeszcze takiego typu nie widziałem i ta dziewczyna coraz bardziej mnie zajmuje. Wyobraź sobie: ani cienia kokieteryi nie zauważyłem u niej! Rozmawiam tutaj najwięcej z nią, widocznie szukam jej towarzystwa — niepodobna, żeby tego nie zauważyła; młody, dość przyzwoicie wyglądający, jestem bardzo dobrą partyą — a na nią to nie wywiera żadnego wrażenia. Chodzi ze mną i rozmawia, jak z jakim siedemdziesięcioletnim starcem, albo, właściwiej mówiąc, jak z koleżanką. Mnie, który bądź co bądź mogę wywrzeć wrażenie, trochę drażni, że ta »błotna syrena«, nie widząca nic oprócz swoich kur i krów, tak nie zwraca na mnie uwagi. Czyżby była niepokonaną?... Bierze mnie chęć spróbować... Im co trudniejsze do zdobycia, tem milsze — stary jak świat pewnik.
Coraz to więcej pociąga mnie ona do siebie, pomimo grubych rąk i nieestetycznych warunków, w których żyje. Tyle ma w sobie dla mnie czegoś nowego, niezwykłego, że coraz więcej mię interesuje. Gdy się do syta napatrzysz na rozmaite orchidee, oczy z zadowoleniem zatrzymują się na zwyczajnym leśnym fijołku. A ona jest prawdziwym fijołkiem, takim świeżym, porannym fijołkiem, zroszonym czystą, kryształową rosą, której wiatr jeszcze nie otrząsł.
Taka mnie bierze chęć zobaczyć, jakby kochał ten fijołek... Jakim ogniem zażegłyby się jej wymowne, przezroczyste oczy?... Czy i wtedy mówiłaby tylko o »obowiązkach względem drugich«?...
Teraz nic innego nie usłyszysz, jak tylko: dobro, pożytek, dla dobra ludzkości... Pożytek moralny, pożytek materyalny, pożytek duchowy... Każda rzecz o tyle ma racyę bytu, o ile jest pożyteczna. Czysto estetycznych spraw, dążenia do absolutu, wszystkich tych potężnych objawów tak zwanego »czystego ducha« w pięknie, ona nie uznaje.
Powiedziałem jej raz:
— Niższych współbraci podniesienie, oświecenie i t. d., wszystko dla ich »pożytku«, ma się rozumieć, jest to rzecz bardzo dobra i chwalebna. Ale wymagać od wszystkich, żeby zniżyli się i żyli dla dobra tych ludzi, to znaczy ściągnąć ludzi, wylatujących na wyżyny, znów na ziemię. To wszystko jedno, co zaprządz orła do sochy i kazać mu orać.
— O nie! dla duchowego orła, rzecz oczywista, nieodpowiedniem byłoby zajęciem, naprzykład, uczenie wiejskich dzieci, albo gospodarowanie na roli. Ale jeżeli to prawdziwy orzeł w duchu, on również pracuje dla ludzkiego dobra, tylko w inny sposób. A całe to zachwycanie się cywilizacyą, korzystanie z niej tylko dla siebie, cały ten proces poszukiwania »czystego ducha« jest mi wstrętny i owych tak nazywanych nadludzi nazywam egoistami najwyższego stopnia — nadegoistami, a nie nadludźmi.
Pomijając jej zapatrywania, przyznać należy, że ona ma prawo wytykać innym egoizm, bo sama, nie wiem, czy ma choć odrobinę tego, tak powszechnego uczucia. Nie zauważyłem, żeby kiedykolwiek poświęciła choć chwilkę na »zachwyty cywilizacyjne«, na swoje osobiste przyjemności. To sprawy gospodarstwa, to przyjdzie człowiek z przerąbaną nogą i trzeba opatrzyć ranę; to jakaś kobiecina prosi o napisanie listu do męża do Ameryki, a inna — przeczytanie listu od syna z wojska. A ten »list« — wielki arkusz papieru, tak napisany, że ja ani jednej litery nie potrafiłbym odcyfrować, absolutnie ani jednej! A ona czyta — zwolna, mozolnie, ale dokładnie; i to nie jeden raz, ale kilka razy, żeby matka zapamiętała dobrze wszystkie wyrazy swego synka i mogła napłakać się do syta. To trzeba odbyć lekcyę z dziećmi, codzień przychodzącemu, to znowu innej, już niemłodej kobiecie, która przyniosła kajet, trzeba przejrzeć, co napisała, i zadać dalej... Ech! nie wyliczysz wszystkiego! I tak codzień, codzień, bez zmiany, bez wyjątków.
Przecie niepodobna, żeby ona w tem wszystkiem znajdowała osobiste zadowolenie, osobistą radość! Robi to, bo uważa to za swój obowiązek i widzi w tem »dobro ludzi«. Z tego względu nie mogę jej nie podziwiać. Mogę uważać owe obowiązki za błędy, owo »dobro« za zanadto problematyczne, lecz nie mogę nie dziwić się, jak ona systematycznie, wytrwale i sumiennie spełnia te dobrowolnie przyjęte obowiązki.
— Czy takie życie nie nudzi pani? Czy rzeczywiście jesteś pani szczęśliwa? — zapytałem dzisiaj.
— Szczęśliwa! wielkie słowo pan wyrzekłeś! Ja sądzę, że nie można być szczęśliwym na świecie. Byłabym szczęśliwą tylko wtedy, gdybym wszystko na świecie albo przynajmniej naokoło mnie stało się takiem, jak ja marzę. Bo zadowolenie wszystkich moich chęci, osobistych pragnień, nie dałoby mi jeszcze szczęścia. Ale do spełnienia wszystkich moich chęci tak daleko... tak daleko!... Z życia swojego jestem zupełnie zadowolona i wcale mi się ono nie wydaje nudnem.
— Czyż pani nie czuje potrzeby duchowego zadowolenia? Czyż wystarcza pani towarzystwo prostych, ciemnych ludzi i kur?! Nie może być, żeby czasami pani nie zechciała pobawić się... Nie może być!
Ona zaśmiała się.
— Przecież niedawno byłam w Warszawie. Alboż to mało?! Tam miałam dość »duchowych rozkoszy«. I, jeżeli pan pamięta, zaczęłam tęsknić do domu. Pan śmiałeś się ze mnie, z takiej »wiejskiej gąski« — co? Ale to zupełnie nie dlatego, że mój duch jest taki poziomy, że nie potrzebuje nawet żadnego pokarmu dla siebie. O nie! bardzo lubię muzykę, ładne obrazy, naukę — tylko, widzisz pan, patrząc na to i widząc to wszystko, czuję, że chociaż mnie jest bardzo przyjemnie, bardzo dobrze, ale inni żadnej korzyści z tego nie mają. A ponieważ jestem mocno przekonana, że człowiek żyje nie dla siebie, ale dla dobra swoich bliźnich i dla spełniania swoich obowiązków, to ten czas, poświęcony wyłącznie moim osobistym przyjemnościom, uważam za zmarnowany i ta myśl nie pozwala mi długo bawić się.
— Bądź co bądź, wychodzi na moje: pani pracujesz i żyjesz tak dlatego, że uważasz to za swój obowiązek, ale szczęścia i zadowolenia to wszystko pani jeszcze nie daje.
— Co pan mówisz?! Nie zrozumiałeś mnie zupełnie! Jakby to panu wyłożyć? Krótko mówiąc: siedząc w domu i robiąc co mogę, czuję wewnętrzne zadowolenie, które bardzo podobne jest do szczęścia; a bawiąc, dajmy na to, w Warszawie, korzystając z wszystkich zdobyczy cywilizacyi, chociaż to bardzo przyjemne dla mnie, nietylko nie czuję żadnego zadowolenia, ale wręcz przeciwnie, mam wyrzuty sumienia. Owo pierwsze uczucie jest lepsze od tego drugiego — i takie życie więcej szczęścia mi daje. Mnie się wydaje to zupełnie zrozumiałem. Jeżeli pan, kochając kogokolwiek, masz różnorodne zadowolenia i przyjemności i wiesz, że ta kochana osoba nie może z nich korzystać — to panu byłoby nieprzyjemnie i nie mógłbyś czerpać pełnego zadowolenia, wciąż mając na myśli, że ona nic z tego świata nie zna. Już lepiej, zdaje mi się, siedzieć z nią i uskarżać się...
Powiedz, czy może być coś tak obcego dla mnie, jak jej zapatrywania?! Ja bo uważam za najpierwszy obowiązek człowieka, o ile możności, korzystać ze wszystkich zdobyczy cywilizacyi, wyrabiać w sobie coraz większe poczucie estetyczne, ażeby wciąż zbliżać się do ideału piękna i harmonii. A to może tylko wtedy się udać, gdy będziemy jak najdalej od wszystkiego, co nieładne, ordynarne, zwyczajne. Ona — żyjąca wyłącznie w środowisku ordynarnem, wstrętnem, poświęcająca się wyłącznie dla tej niekulturalnej, ciemnej masy, nie znajdująca żadnego zadowolenia w pięknie dlatego, że jej Żmudzini nie mogą korzystać z tego piękna...
Czy uwierzysz, przyjacielu, że z nią nie można żadnego flirtu zaprowadzić, nawet najlżejszego, najniewinniejszego flirtu?! Zupełnie tak, jak gdybyś chciał z niewidomym ułożyć kolorowy kwadrat. Żadnego pojęcia o tem nie ma — i tyle.
Zacząwszy raz »z tej beczki« i z przyzwyczajenia wyczekując od niej półsłówek, półuśmiechów — spotykam jej jasne, przezroczyste oczy, patrzące na mnie tak spokojnie i poważnie, że pod działaniem tego wzroku cały flirt licho bierze; słyszę jej wyraźne i stanowcze słowa — że moje półsłówka nie mają żadnego raison d’ètre. A jednak, pomimo to, a może dlatego czuję do niej coraz większy pociąg. Myśl sobie o tem, co chcesz.
Ja tłumaczę to jej oryginalnością i niepospolitością. I czy ty wiesz, jak mocne jest działanie tych leśnych zapachów po narkotycznem odurzeniu się kwiatami oranżeryjnymi? Tak mocne, że oto w głowie mojej zaświtała myśl: a gdybym tak się z nią ożenił?... Skończyłem trzydzieści lat, matka byłaby uszczęśliwiona, gdybym nareszcie spełnił jej gorące chęci; mezaliansu-by tu żadnego nie było, bo ona dorównywa mi urodzeniem, a że niebogata — o to mniejsza, wystarczyłoby nam moich dostatków, bo sprzedać siebie nigdy nie było moim ideałem. Co ty o tem myślisz? Gdyby tak porządny fryzyer uczesał artystycznie jej włosy, gdyby Herse uszył ubranie podług najnowocześniejszych wymagań mody, któreby malowniczo ozdabiało jej cienką, wysmukłą kibić, gdyby obuć jej małą nóżkę w elegancki bucik, wybielić i udelikacić ręce — na honor, byłoby czem się zachwycać! Czy ty możesz sobie wyobrazić, jakaby to idealna była kombinacya: taki ostatecznie modernistyczny jej wygląd z wewnętrznym zapachem lasu, z tą jej »fijałkością«, co?! Co za ponętny kontrast! Zobaczyłbyś, jakie wrażenie zrobiłaby ona w Warszawie i ilu ludzi przyciągnęłaby do naszego salonu.
Czy to możebne? Ja nie wątpię. O przeszkodzie ze strony rodziców nawet mowy być nie może: jestem taką partyą, o jakiej nawet nie marzyli dla swojej córki. A ona sama? Oczywiście, dobra partya najmniej ją obchodzi, bo nie zauważyłem w niej ani krzty materyalizmu; ona wyszłaby tylko »z miłości« zamąż. Ba! czy też już tak trudno będzie zażedz tę miłość w niej?! Praktyka o tem inaczej mówi. Prawda, nasze zapatrywania bardzo się różnią, ale jestem mocno przekonany, że takie rzeczy najmniejszą rolę grają w miłości. A gdy pokocha — rzecz niewiarogodna, żeby nie chciała wychodzić zamąż dla jakichś tam idei i przekonań. Takie wypadki zdarzają się tylko w sentymentalnych powieściach Orzeszkowej i Jeleńskiej, a nie w życiu realnem.
Tylko nie pomyśl, że puszczam się w konkury! Tak daleko jeszcze nie zaszło. Tymczasem tylko »studyuję«, patrzę i myślę, czy możebne byłoby to dla mnie, czy też nie.


Ridiki, 29. V. 1901.
Kochany przyjacielu!

Ostatni swój list, o ile pamiętam, zakończyłem powątpiewaniem, czy mógłbym ożenić się z moją »syreną«. W tej chwili jeszcze bardziej o tem zwątpiłem. Dziwne rzeczy dzieją się ze mną: chwilami zdaje mi się, że już ją kocham, z takim zachwytem patrzę w jej przezroczyste oczy, z takiem zadowoleniem słucham jej archaicznych poglądów. Lecz nagle zaleci mię coś tak nieestetycznego, tak trywialnego, że ciarki przebiegają mi po ciele i coś odpycha mnie od niej. Możesz sobie wyobrazić, co to za uczucie: siedzisz obok »niej«, i jeżeli nie rozmawiasz, to myślisz o miłości i pięknie, aż tu naraz czujesz zapach obory, zalatujący od jej rąk, któremi zapewne przed chwilą głaskała swoje ulubione krowy. Przyjemny zapach, co?! Właśnie usposabiający do marzeń!
Dziś zaproponowała mi, abym pojechał z nią na folwark do chorego robotnika, któremu trzeba było opatrzyć nogę. Pojechaliśmy małą bryczką w jednego konia. Biały, szeroki, słomiany kapelusz rzucał cień na jej jasne oczy i było jej w nim bardzo do twarzy. Zapomniawszy o zapachu obory — teraz nie czuć go było — patrzyłem na nią z zachwytem. Brała mnie chęć objąć jej wiotką kibić, wycałować te cieniem przykryte oczy i uśmiechające się usta... Coby ona wtedy zrobiła? Ciekawy jestem, ach, jaki ciekawy jestem, jakby ona postąpiła w tym wypadku!...
Pohamowałem tę chęć, siedziałem spokojnie i patrzyłem, jak ona powozi.
— Czy pani była kiedykolwiek zakochana? — zapytałem.
— Nie! — odpowiedziała, uśmiechając się. — Myślisz pan, że to tak łatwo! Dla mnie to bardzo trudna rzecz.
— Dlaczego? Czy pani jesteś taka wybredna? Niepodobna, żeby tutaj nie było ani jednego ładnego chłopca.
— Piękność dla mojej miłości niepotrzebna. Ja nie mogę zakochać się w nosie, albo w ustach. Musiałby to być człowiek z takimi samymi, jak moje, ideałami i poglądami — takiego tylko mogłabym pokochać. A czy on ładny, czy nie — to mnie nie obchodzi.
— Oho! — pomyślałem — czy to czasem nie we mnie mierzono! »Nie uznajesz moich ideałów, jesteś innych przekonań, to i nie miej nadziei, żebym ciebie pokochała!«
Zacząłem wyłuszczać jej swoje poglądy na miłość: że to jest uczucie, raptownie opanowujące człowieka, bez względu na to, czy on tego chce, czy nie; że są to jakby czary, narzucone człowiekowi, i nie w ludzkiej mocy je stłumić — i tak dalej, w tym sensie. A ona aż uszy zatkała palcami, żeby nie słyszeć moich »herezyi«, tak jej nieprzyjemnie było słuchać podobnych bredni. Oto właśnie widzisz! Bądź ty tu roztropnym i flirtuj z taką!
Jechaliśmy przez las. Nie wiem, czy znasz te klonowe, lipowe i dębowe lasy. Zupełnie inny charakter, niż borów: jasne, wesołe, słońcem roziskrzone. Ona zeszła na swój ulubiony temat »ojczyzny Litwy«, zachwycając się jej pięknością i zwracając moją uwagę na tę piękność. Ja i bez tego widziałem dużo ładnych miejsc. Oczy z zadowoleniem zatrzymywały się to na wielkim dębie, nad którym przeszły stulecia, to na jasnej szmaragdowej łączce, rozpościerającej się w środku lasu, jak najwspanialszy salon. Patrzyłem wciąż, a ona mówiła bez przerwy. Jaki to wstyd, jaki to niewymownie wielki grzech, mając swój majątek, nie troszczyć się oń wcale. Kto ma ziemię, ten jest jej dłużnikiem, obowiązanym oddawać jej to, co z niej czerpie. Jeżeli już ja nie mam żadnego zamiłowania do gospodarstwa, to, nie gospodarując sam, mógłbym w jaki inny sposób spełnić swój obowiązek. Moim obowiązkiem zaś jest odebrać majątek od dzierżawcy, który wyciąga z ziemi i od ludzi ile może, a nic im nie daje, i zaprowadzić swoją gospodarkę. Nie koniecznie samemu siedzieć w majątku: możnaby sprowadzić dobrego agronoma, ma się rozumieć Litwina, i co jakiś czas dobra nawiedzać. Ileż to dobrego w ten sposób można zrobić: podnieść kulturę ziemi, ulepszyć gospodarstwo i położenie robotników... Jesteśmy bogaci, moglibyśmy wiele zrobić; nasz majątek mógłby być przykładem dla wszystkich... Żeby ona choć część tych pieniędzy miała, które ja posiadam, i była taka niezależna, jak ja — ileżby dobrego zrobiła! Wtedy już nic, nic nie brakowałoby jej do zupełnego zadowolenia... A teraz czasami tak ciężko na duszy bywa, że tak mało dobrego robi... Tak mówiła.
— Pan jesteś Litwinem, obywatelem Litwy, a co dla niej robisz? — spytała w końcu.
— Jestem przedewszystkiem Europejczykiem — rzekłem. — Każdy oświecony Hiszpan czy Anglik bliższy mi jest od ciemnego Litwina. Nie poczuwam się do jakiejbądź solidarności z tymi »braćmi z ojczyzny Litwy«.
Jak gdyby ją kto krwią oblał, tak się zaczerwieniła: ubliżyłem największym jej świętościom — Litwie i jej narodowi. Nic nie odpowiedziała.
Całej tej estetycznej procedury ze zranioną nogą nie widziałem, bo siedziałem na wózku, podczas gdy ona operowała. Jednak i ja musiałem cierpieć »dla dobra brata Litwina«: panna Zofia wróciła tak przesiąknięta jodoformem, że całą drogę znosiłem męki tantalowe.
Dobra odmiana, co? Wpierw »essence de vache«, a teraz »odeur de iodoforme!«
Coraz to nowe przymioty odkrywam w swojej syrenie. Dziś, gdyśmy spacerowali w ogrodzie, podchodzi do panny Zofii jakaś kobieta i przemawia do niej po polsku. Język — horrendum! wątpię, czy zgadłbyś, że to polski... Panna Zofia odpowiada po litewsku, kobieta po polsku — i tak do samego końca. Gdy kobieta odeszła, wyraziłem swoje zdziwienie, dlaczego panna Zofia nie odpowiadała po polsku.
— Dlatego, że jestem Litwinką i z Litwinami należy mówić po litewsku. Ta kobieta wciąż mnie drażni. Nauczyła się kilku zepsutych polskich słów i po litewsku już nie mówi! Ale ja ją z czasem od tego odzwyczaję.
— Zlituj się pani nad tymi swoimi Litwinami — rzekłem — nie popychaj ich w taką otchłań ciemnoty! Zamiast pomódz do nauczenia się bardziej kulturalnego języka polskiego, pani nie pozwalasz nawet tej kobiecie mówić po polsku.
— Każdy człowiek powinien używać swego przyrodzonego języka. Przytem mnie się wcale nie zdaje, ażeby polski język otworzył Litwinom w rota »do światłości niebios«.
Coraz to lepiej! Nietylko patryotka-Litwinka, ale jeszcze gorzej: ograniczona nacyonalistka... Non, c’est trop! A ja zupełnie zgadzam się z przysłowiem: rien de trop. Za wiele już tych rozmaitych ideałów, korzyści i t. d.
Cela commence à m’ennuyer...
A co najśmieszniejsza: ona patrzy na mnie z jakiemś współczuciem, jak na człowieka, któremu brakuje uświadomienia. Cóż? Nie mam poczucia patryotyzmu, poczucia dobra bliźniego... i czy ja wiem jeszcze czego! Biedaczka, możeby chciała uświadomić mnie, ale widocznie straciła nadzieję. Boki zrywać ze śmiechu!
A takbym chciał rozkochać ją w sobie!... Cobyś ty wtedy zrobiła, mościa panno? Gdzieby się wówczas podziały wszystkie twoje ideały i korzyści?
Jednak dotychczas nie zauważyłem najmniejszej krzty w jej sercu na moją »korzyść«.
A tu czas już wracać do domu. Nie wypada tak przeciągać swojej wizyty i... mam dość już tego lasu! Proszą, żebym jeszcze pozostał, ale nie wiem...


W wagonie. 3. VI. 1901.
Kochany przyjacielu!

Finita la commedia!
Skończona, przyjacielu, moja idylla! i w jaki sposób, cha, cha, cha!
List ten piszę w drodze; jadę do domu, pożegnawszy się z miłemi Ridikami i ich mieszkańcami.
Per Bacco! co za komiczne zakończenie idylli!
Do panny Zofii codzień przychodziło kilkoro dzieci, które ona uczyła. Lekcye odbywały się w jej pokoju, którego drzwi wychodzą na mały balkonik. Wczoraj usiadłem na tym balkoniku i przez szyby we drzwiach dobrze widzę wszystko, co się dzieje w pokoju, sam przez nikogo nie widziany.
Siedzi moja syrena przy stole z dziećmi i rozmawia z niemi. Nagle schyliła się nad jedną z dziewczynek, uważnie patrząc na białą jej chusteczkę.
— Marysiu, jak tobie nie wstyd! Znów coś pełza ci po głowie! Przecie tyle razy mówiłam, żebyś miała czystą głowę... Zaczekaj, nie zrzuć na ziemię!
I, ostrożnie wziąwszy palcami »egipskiego baranka«, niesie do drzwi z zamiarem wyrzucenia go do ogrodu. A ja, obawiając się, żeby nie przyszła jej ochota wybrać balkon na miejsce egzekucyi, zerwałem się, jak strzała, i uciekłem jak najdalej.
Nie! ślicznie dziękuję za wszystko! Niech ona szuka sobie na męża kogoś takiego, który będzie miał jednakowe ideały i poglądy i będzie jej pomagał paść baranki! Nie przeszkadzam! Przeciwnie, życzę jej najlepszego powodzenia w tej »pożytecznej« pracy!
Ja mam dość tego wszystkiego.
Poprosiłem o konie na jutro i, serdecznie pożegnany, wyjechałem.
Zapewne za długo oddychałem leśnem powietrzem i patrzyłem na te widoki; zapewne nos i oczy zmęczyły się tą jednostajnością, bo teraz w nosie pozostał zapach krów, a w oczach — baranek egipski.
Czasem jednak żal mi tej mojej prozaicznej syreny, to jest, żal mi jej losu.
Z jednej strony — krowy, z drugiej — takie głowy — przyjemne życie, co?
Człowiek, długo przebywający w więzieniu, tak przyzwyczaja się do zepsutego powietrza, że wydaje mu się ono dobrem, i wyprowadzony na świeże — mdleje. Pannie Zofii również niewymownie dobrem i pięknem wydaje się jej życie. Niech Perkunas błogosławi!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Marija Pečkauskaitė i tłumacza: Kazys Puida.