Jak liść jesienny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vaidelutė
Tytuł Jak liść jesienny
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Vaidelutė
Tytuł orygin.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VAIDELUTĖ.
JAK LIŚĆ JESIENNY...


— Skończymy, jak widzę, do wieczora — rzekł wesoło stary Ratkus, podchodząc do swoich ludzi, którzy od samego rana kopali w polu kartofle.
— Może i skończymy — odpowiedział parobek Jakób, wiążąc jeden z pełnych worków.
— Trzeba skończyć, do wieczora daleko, a na jutro niema co zostawiać... zanosi się na deszcz, a może być i przymrozek — mówił gospodarz, napychając fajkę.
Nie odpowiadał już nikt, tylko w obecności gospodarza wszyscy wzięli się raźniej do pracy. Stary usiadł tymczasem na kamieniu, leżącym przy miedzy, i poglądał radośnie na zsypane na kupy kartofle.
Chwilę milczał. Ale oto spostrzegł w tyle za innymi pozostałą Różę.
— No, czemuż ty tak niechętnie pracujesz? — spytał z ironią.
— Ona chora — pośpieszyła ująć się za nią młodsza dziewczyna, Krystyna.
— Chora?... Wszyscy my tak chorujemy — śmiał się parobek Jan, spoglądając ku słońcu. — Po obiedzie wyzdrowieje i Róża.
Róża milczała. Schyliła się tylko jeszcze więcej i kopała dalej.
Ona była chora, bardzo chora. Tylko inni o tem jakby nie wiedzieli. Wogóle ludzie mało wiedzą o innym człowieku. Spostrzegają go jeno wtedy, kiedy los biedaka zupełnie do ziemi przygniecie; lecz i wówczas większość mija go obojętnie i rzadko kto przystanie i zapłacze nad niedolą bliźniego.
Los nie złamał jeszcze Róży ostatecznie, ale zginał ją powoli, bez ustanku i sądzono jej było upaść pod jego ciężarem, poddać się.
Choroba ciała przyszła niedawno; choroba ducha toczyła jej duszę już dawno — powoli, potajemnie, jak robak drzewo. Nie skarżyła się na swoją niemoc, bo należała do kategoryi tych, co skarżyć się nie umieją. Dlatego też mało kto wiedział o jej słabości, i to tylko słabości ciała; o niemocy jej duszy nie wiedział nikt. Ten ból znała i czuła tylko ona jedna — a był tak dojmujący, że aż robiło jej się zimno i straszno...
Była to jeszcze młoda kobieta lat trzydziestu kilku, lecz, sądząc z twarzy, wyglądała na znacznie starszą. Wysoka, wątła kibić, żółta twarz, głęboka brózda na czole — świadek długich niemych cierpień. Znać było, że była kiedyś ładną, kwitnącą dziewczyną. Dziś jednak nikła ta piękność szybko pod niewidzialną ręką ciężarów życiowych...


∗             ∗

Czeladź Ratkusa jadła obiad. Razem z wszystkiemi siedziała i Róża przy stole.
— Jedz, Różo... czego grymasisz! — mówił niemłody już parobek Jakób. — Patrz, jaki ładny kawałek słoniny... Zjedz, wtedy nabierzesz sił!... A ty tylko grymasisz...
— Jedzcie... Już mam dosyć — odpowiedziała, kładąc czarną, drewnianą łyżkę obok misy z barszczem.
Obok Róży siedziała młoda, tęga dziewczyna, Krystyna, i, zajadając smacznie, żartowała z Janem. Ich żartom wtórował Jakób, rzucając czasem jakieś tłuste słówko. Jedna tylko Róża nie brała udziału w tych żartach wesołych, zdrowych ludzi. Siedziała skulona, cicha i co chwila przyciskała rękę do piersi, jak gdyby chciała coś tam utulić.
Po obiedzie weszła do izby gospodyni i przyniosła dzban piwa. Za nią wkroczył Ratkus.
Krystyna wstała i zaczęła zbierać próżne misy i łyżki. Powstawali i Jakób z Janem.
— To już idziecie?... Pośpieszcie się tylko... może będzie deszcz — tłumaczył gospodarz.
— Cóż robić... trzeba iść — rzekł Jakób.
Stary wydał jeszcze jeden, drugi rozkaz i wszyscy opuścili izbę.
Róża siedziała z oczyma utkwionemi w podłogę. W uszach jej brzmiał jeszcze zdrowy śmiech Krystyny.
I ona umiała kiedyś tak śmiać się, i ona była tęga, zdrowa, jak Krystyna. Gdzieżeście się podziały, siło i wesołości?... I cóżeście pozostawiły po sobie?... Teraz... Westchnęła ciężko.
Ból, tam głęboko, wrzał bez ustanku. Zdawało się, że głód szarpał wnętrzności, tymczasem mdli ją, gdy próbuje zjeść... Z dnia na dzień czuje się słabszą, a tak ciężko w czas roboczy. Lecz pracować trzeba...
— Różo, jakże ci tam?... Czy nie lepiej? — spytała gospodyni.
— Tak samo — odpowiedziała, nie podnosząc głowy, a po chwili, jakby niechcący dodała: — Jeżeli i dalej tak... nie wiem co będzie...
— Cóż jej jest? — zapytał obojętnie Ratkus.
— Zapewne coś wewnątrz zrobiło się... Nic nie je... marnuje się kobieta zupełnie — opowiedziała nieśmiało żona.
— Hm... — burknął Ratkus, cedząc przez zęby dym z fajki. — Może coś ciężkiego podniosła... albo coś zjadła... to i dławi ją... I mnie dławi tak nieraz... najczęściej, gdy za wiele zjem... Ale to przechodzi. Są żołądki, co dużo pokarmu nie przyjmują...
Róża podniosła wzrok na gospodarza. Smutny uśmiech błysnął w jej spojrzeniu. Lecz wnet spuściła znowu głowę, nie mówiąc nic.
— Ot, pleciesz tylko!... Bez przyczyny nie marnowałby się człowiek — dodała Ratkusowa. — Uwolniłbyś ją lepiej od kopania kartofli. Jakże ona może pracować, gdy jej tak niedobrze? Trzeba nachylać się i podnosić. Może masz dla niej jaką lżejszą pracę?
— Hm... — burknął znowu Ratkus, ssąc fajkę. — Jaką inną robotę?... Z kartoflami trzeba skończyć!... Taka pogoda... Czyż jej tak źle, że już nic nie może... Niewiadomo co będzie jutro... widzisz, jak się chmurzy.
— Da Bóg i jutro będzie ładnie! Nie można znowuż tak człowieka... Skończą i bez niej! Jej mógłbyś dać coś innego... gdzie nie trzeba tak nachylać się i podnosić...
Przez chwilę słychać jeno było cmokanie fajki.
— To niech idzie do Pagraużyni liście grabić. Wiatr naniósł ich pełną łąkę — z całej dąbrowy. Trzeba zgrabić, będzie podściółka. Tak leżąc, gnoją tylko łąkę. Z kartoflami poradzą i tamci troje.
— Właśnie, Różo! Wybierz lżejsze grabie i grab powoli do wieczora — zawsze będzie lżej. Cóż robić... da Bóg przejdzie — mówiła z współczuciem Ratkusowa.
— Właśnie, grab i składaj do kupy. Pod wieczór podjedzie Jan i przywiezie cię do domu — rzucił Ratkus, wychodząc.
Róża wstała. Spojrzała z wdzięcznością na Ratkusową, podeszła do swego łóżka w rogu izby, dobyła z pod wezgłowia starą, zniszczoną chustkę, zarzuciła ją na plecy i wyszła także.


∗             ∗

Zgrabiła już niemałą kupę liści. Niełatwo było i tutaj. Grabie wypadały nieraz z rąk, ból w piersi wzmagał się. Mokre liście przylegały do ziemi, nie dały się grabić... Lecz trzeba było pracować! I pracowała ze skrzywioną od bólu twarzą, pracowała, jak gdyby ciężką pracą chciała uśmierzyć palący ból w piersi. A jednak trzeba było zaprzestać. Grabie wypadły z rąk i Róża osunęła się ciężko na kupę pożółkłych liści. Były to martwe liście jesienne... I czy tylko nie śmierć pełzała w jej piersi, gdzieś tam głęboko koło samego serca?... Śmierć... śmierć... jesień... pożółkłe, martwe liście...
Róża jęknęła i skuliła się cała. Zdawało jej się, że zbliża się do niej coś czarnego, chłodnego... I nigdzie nie może od niego uciec... nie może... Ono zbliża się i nadejdzie...
I siedziała tak z głową na rękach opartą, opuszczona przez wszystkich, samotna, i straszne myśli krzywdy ogarnęły ją niby czarna, ciężka fala: bolało nietylko w piersi, ból był i w duszy — a ten ostatni był jeszcze większy, jeszcze straszniejszy. O, gdyby tylko piersi bolały... gdyby tylko piersi!... Lżej byłoby i umrzeć od tego bólu! Lecz ten ból w duszy... taki okrutny... on zdruzgotał wszystko.
To taki kres drogi, do którego dobrnęła?!... I dalej niema po co iść i czego czekać... Ciasna trumna i zimny dół — ciemny i zimny... Jak pusto i straszno dokoła... sama jedna i te martwe liście!... »Pustka, pustka!« — jęknęło niby z jakichś głębin. — Pustka!... Pustka!... — powtórzyła dusza.
I puste i ciemne całe jej przeszłe życie... Straszne! Stanęła przed nią cała jej przeszłość, jak na dłoni... z początku, aż do końca. Dalej niema po co sięgać — prześniła, przebolała, wypłakała wszystko, co tylko było sądzono. I co to było to wszystko?... »Pustka!... pustka!«... odezwało się coś w głębi.
Dawniej zdawało się jej, iż życie jest jakiemś bogactwem. Ona kochała życie... wiele się spodziewała... Ona — młoda, ładna dziewczyna. Ona pragnęła żyć — żyć całą pełnią życia! Tak zdawało się wtedy. Lecz życie nie dało nic z tego, czego się spodziewała...
Czy kochała ona wtedy jego — teraźniejszego swego męża? Wyraźnie nie wie i teraz, ale zdawało się jej, że kochała. I wtedy, jak i dzisiaj, była taka samotna, opuszczona przez wszystkich. Jak tylko pamięć sięga, życie sieroty było zawsze nędzne, biedne. Ani jednej blizkiej duszy, ani jednego ciepłego słówka. Chłód, głód, szorstkie słowa, szturchania — to całe wspomnienie lat dziecinnych. I tak rosła osamotniona, jak ta bez podpory gałązka chmielu. W duszy biła tymczasem taka moc uczuć, dziwnych snów, oczekiwań... I trzeba było tym snom i uczuciom czegoś się uchwycić, ażeby módz owijać się — wzrastać, jak ten chmiel w bujny, plenny krzak... Wtedy właśnie przyszedł on...
Wiatr szalał ze świstem pomiędzy nagimi konarami olch. Jak gdyby walcząc ze śmiercią, szarpie się pomiędzy gałęźmi jeden, drugi jeszcze nie upadły listek. Szarpie się, drży pobladły listek, czasem jęknie słabo, aż rwie się nareszcie ostatnia nić życia — i pada listek powoli, jakby błądząc, na ziemię, tam do innych martwych już liści. Boleśnie, głucho jęczy stara jodła na krańcu dąbrowy, niby ogłaszając smutną niedoli wieść... Głucho jęczy jodła, ucichnie na chwilę i zaczyna na nowo tę samą smutną pieśń.
...On nie był tym, o którym ona śniła i marzyła w swych snach dziewiczych. On nim nie był! nie był!... On był tylko jej mężem, aż za wiele mężem. Rodzić trzeba było co rok... rodzić i grzebać... Pięciu z nich spoczywa pod ziemią... jeden tylko żyje... Jak zimno im teraz tam!... jesień... Takich ładnych, maluczkich kładli do trumienek... potem spuszczali do dołów. Boże!... Jedni z nich byliby już tęgimi wyrostkami, inni biegaliby tutaj po łące, weseli, kochani i nie byłaby ona taką samotną... A teraz?... »Pustka... pustka!«...
I przypomina jej się w tej chwili jeden z tamtych odeszłych... Czwarty mijał już roczek... Taki był ładny, milutki... Przyszła zima. Mąż zawsze pijany. W izbie ani opału, ani chleba. Płacze maleństwo, skarży się na zimno i na głód... »Pójdźmy, mamo, stąd... gdziekolwiek, gdzie ciepło, gdzie jest chlebek. Pójdźmy do lepszego tatusia, który nie bije«... I on poszedł tam niebawem, a ona pozostała przywiązana niewidzialnym łańcuchem. Pozostała sama, z mężem. Brr!... dreszcz przebiegł po skórze, gdy wspomniała swego »męża« — »miłość« — zawsze pijanego, chciwego pieszczot ciała... Poza tem nic... nic... Człowieka on nie widział w niej — nie widział i nie umiał widzieć. Ich dusze nie żyły razem, nie były nigdy blizkie sobie, oj nie! Były jeno jedna przez drugą niewolone — brudna, bydlęca niewola. I tak — jedna z nich szarpała się w tej niewoli do szaleństwa, druga do wściekłości niewoliła.
— Uuu — szsz! — gwizdnął wiatr i poleciał ku dąbrowie, szarpiąc po drodze suche liście. Jodła jęknęła żałośniej i zamilkła znowu.
— »Pustka... pustka!«... — szepnęło znowu coś z głębin.
...Jako cieśla-stolarz, zarabiał on niemało, lecz nigdy mu nie wystarczało. Gdy przepijał swój zarobek, ciągał do karczmy jej własne z takim trudem ongi zapracowane odzienie, pościel. Próbowała zrazu wzbraniać, lecz twarda pięść pijaka nauczyła ją prędko milczeć, przyjmować wszystko. Tak znikło też wszystko. Ona i dzieci chodziły w łachmanach. Oto i teraz pozostało jej tylko to, co ma na sobie i jeden strój »świąteczny«. Nareszcie doszło do tego, że musiała pójść na służbę do Ratkusów... rozstać się z ostatnim łącznikiem z życiem — z tem swojem jedynem, ostatniem dzieckiem, Józefkiem... Straszny ból szarpnął duszę i dławił gardło, tamując oddech... Boże! Boże!...
Ciało Róży trzęsło się konwulsyjnie od szalonego, niepowstrzymanego płaczu. Łzy, straszne łzy matki, ciekły po jej bladej, zmęczonej twarzy i padały na pierś, na kolana, na ziemię.
Wiatr szalał już bez ustanku. Nagie, wiotkie brzózki chwiały się z jękiem, jak trzciny. Liście krążyły po całej łące. Wiatr powiewał cienką Róży chustą na plecach, grożąc zerwaniem.
Lecz ona nie czuła wściekłości wiatru. Przed nią stanęło coś czarnego, strasznego, wobec czego drżała dusza, a ono zbliżało się coraz to bardziej... Pustka... pustka...
Ból wzrastał, dojrzewał, a z piersi wydzielały się jęki.
Zmrok zapadał...


∗             ∗

Gdy przyjechał po liście parobek, znalazł Różę wijącą się w bólach.
Gdy przywiózł do domu i kiedy ułożyli ją do łóżka, Ratkusowa posłała Jana po jej męża, który pracował w sąsiedniej wsi. Róża protestowała, ale gospodyni jej nie usłuchała.
Zdziwił się Rauba, słuchając opowiadania Jana o chorobie żony, wybrał się jednak ją odwiedzić. Po drodze wstąpił jeszcze do karczmy, niby to po gościniec dla żony; wyprosił na konto trochę pieniędzy od swego pracodawcy.
Czeladź Ratkusów siedziała przy wieczerzy, kiedy wszedł Rauba. Podszedł do żony, usiadł na brzegu jej łóżka i zapytał, co jej dolega. W głosie jego brzmiała jakby żalu, jakby serdeczności nutka. Ból ustał na chwilę w piersi Róży, odpowiedziała więc spokojnie, że już jej lepiej, że przejdzie. Rozrzewnienie Rauby minęło natychmiast. Niebawem siedział on już z czeladzią przy stole, gawędząc i śmiejąc się wesoło.
— Ale co poczniesz, gdy ci żona umrze? — spytał żartem jeden z parobków.
— Co pocznę?... Et! niech-no spróbuje umrzeć!... dziesięć znajdzie się na jej miejsce... Czy to dziewek mało!?... Tego dobrego — ile chcesz!...
I w takim sensie trwała rozmowa czas jakiś. Rozumie się, mówiono tylko żartem, ale żarty te obijały się boleśnie o duszę Róży, która ich słuchała. I niewiadomo dlaczego, przypomniały jej się w tej chwili mianowicie dwa dni z wielu ich wspólnego pożycia. Jeden z nich był już dawno, prawie zaraz po ślubie. Mąż jej wrócił do domu pijany i z bydlęcą żądzą jął obsypywać ją pieszczotami. Ogarnął ją wstręt do tych zwierzęcych pieszczot pijaka, zaczęła bronić się — wtedy począł ją kopać, bić. Był to pierwszy cios z ręki kochanego człowieka — było to pierwsze rozczarowanie, pierwsza zniewaga uczuć...
Drugi dzień — było to wtenczas, kiedy umarł jej Antoś. Trzymała na ręku nieostygły jeszcze trupek dziecka. Szalony ból rozdzierał jej duszę; usta nie chciały oderwać się od stygnących ustek syna, w głowie nie mogła zmieścić myśli, że jego już niema. Nie mając siły wytrzymać bólu, który rozpierał jej piersi, upadła na kolana i, chowając twarz na łonie dziecka, zaczęła głośno, spazmatycznie płakać. Niezupełnie trzeźwy mąż uspokajał ją zrazu łagodnie, ale widząc, że go nie słyszy, krzyknął ze złością: »Czy słyszysz, że mówię przestań! Będzie tu wrzeszczała, jak waryatka! Będzie jeszcze tego dobra, aż nadto!... Rodzisz co rok!«... Niby cięcie sztyletu zraniły te słowa serce Róży, rozjątrzyły najczulszą jej ranę... Oplwał najczystsze jej uczucia, drwił z jej bólu najgłębszego — z łez matki. I tego właśnie kobieta-matka ani zapomnieć, ani przebaczyć nie mogła.


∗             ∗

Późna noc. Śpią wszyscy. Chrapie i Rauba na ławie pod oknem. Nie śpi tylko Róża. Zacisnęła zęby, ażeby nie jęczeć i nie obudzić śpiących. Ból wzrasta... Rzuca się wijąc, jak robak. Męczarnia nad siły!
— O Boże!... — jęknęła raz, drugi i już nie może powstrzymać skargi.
Śpią wszyscy. Jeno wiatr szaleje za ścianą i pędzi, niby upiór, wokoło chaty. Pada już deszcz, a ciężkie jego krople bębnią w okienko, spadają, szlochając, z dachu. W izbie ciemno.
— Boże! — wyrwał się z ust Róży głośniejszy jęk.
— Czego krzyczysz?... Noc... Rozbudzisz wszystkich ludzi — odezwał się zbudzony Rauba. — Pocierp, przejdzie...
— Zlituj się, Boże!... zabierz prędzej!... Boże!... Umieram! — żaliła się Róża, rzucając się w łóżku.
— Czy znowu tak bardzo boli? Może usiądziesz, ja pomogę — mówił już nieco łagodniej, zbliżając się do żony i biorąc ją za plecy, ażeby posadzić.
— Odejdź, nie dotykaj! — zawołała, odpychając jego ręce.
Zaczął wmawiać, że przejdzie, że jutro będzie lepiej.
Ale lepiej nie było. Dwa dni i dwie noce męczyła się Róża. Gdy ból na chwilę się zmniejszał, dumała dalej swą smutną dumkę. I wtedy, jak i tam na łące Pagraużyni, brzmiało w jej uszach: »Pustka... pustka!«...
Tęskniła do swego syna.
— Gdybyż on był tutaj, przy mnie!... gdybyż choć raz jeszcze przytulić go do serca... raz jeszcze spojrzeć w tę twarzyczkę najdroższą!... — dumała Róża, a ból wracał znowu i jeszcze większy, jeszcze straszniejszy.
— Józiutek!... synku mój! — wołała sztywniejącemi ustami, lecz on, ten jedyny jej synuś, nie słyszał wołania konającej matki. On był daleko od niej, w drugiej wsi, gdzie go oddała na pastucha. Może w tej chwili i on wołał matki, siedząc gdzieś sam w polu z bydłem, zziębnięty, głodny, lejąc gorzkie łzy... sieroce.
I umarła tak samotna i nie zapłakał nad nią nikt. Cicha, sztywna leżała w swej białej trumnie... Jak ten liść jesienny... I tylko zdawało się, że mocno zaciśnięte usta miały ogłosić jakąś gorzką, w tajemnicy trzymaną krzywdę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ona Pleirytė-Puidienė i tłumacza: Ona Pleirytė-Puidienė.