Jan Wingis
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan Wingis |
Pochodzenie | Czerwony kogut |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków; New York |
Tłumacz | Kazys Puida |
Tytuł orygin. | Marti |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
— Nic nie poradzisz, mateczko, trzeba pozwolić Jankowi się ożenić. Niech poszuka dziewczyny z dobrym posagiem: spłacimy choć trochę długów. Ani nosa nigdzie pokazać; mianowicie w karczmie, jak obstąpią, jeden chce procentów, drugi siana, nasion, a inny przyczepi się, jak smoła, wypytuje: »kiedy oddasz?«, zdaje się, że o niczem więcej nie wie.
— A bo poco się włóczysz po karczmach? — przycięła żona.
— Gdybyś nie wiem jak nie chciał pójść, kiedy obstąpią w mieście, to musisz prosić na półkwaterek. Dobrzeby jeszcze było, gdyby kończyło się na tym jednym; ale to do tego, to do owego, i nie spostrzeżesz się, jak kilka już butelek próżnych stoi. A jak się upiją — prawdziwe dyabły. Gdyby mogli, rozszarpaliby mnie za te przeklęte długi. Oddam synowi gospodarstwo, niech pracuje, niech płaci, a ja o niczem wiedzieć nie chcę.
— A jakże, a jakże! tego jeszcze brakowało! Oddaj wszystko, a syn będzie potem nas za nos wodził. Ja nie dam, nie ustąpię, póki żyję! — wołała żona, coraz bardziej się unosząc — nie oddam łyżki, nie chcę mieć pani w domu, nie będę wyglądała kęsa z ręki synowej, tego nie będzie, nie chcę!
— No, no, no! Czego skrzypisz, jak żydowska bryka! Gospodaruj, gospodaruj! nie ustępuj, a jak dłużnicy wytaksują za długi, dopiero wiele będziesz miała. Czy synowa ci kark skręci? Nie rozpuszczaj języka, a wszystko dobrze będzie.
— Mego języka wystarczy i dla synowej — odparła żona — ale tobie się urwie, nie będziesz miał za co pić. Kto zrobił te długi? Prawie całą gospodarkę spuściłeś na płukanie gardła. Czy nie mógłbyś jeszcze istnieć, gdybyś gospodarstwa pilnował? Mowsza zbogacił się, aleś ty się opuścił; na dobitkę synową chcesz posadzić sobie na karku. Poczekaj, spróbujesz ty jej!...
— Zamilcz! — krzyknął mąż — bo dam po gębie! Jak mówię, tak będzie: Janek ożeni się, dostaniemy pieniędzy i będziemy mogli żyć bez troski.
— Jeżeli tak, to się zgodzę — rzekła matka. — Ja będę gospodarzyła, a synowa niech sobie na uboczu będzie, niech sobie chleba sama przyniesie.
— Każę Jankowi poprosić Mateusza na swata i niech idzie do Katarzyny Dzieżasówny; chociaż nie bardzo wyraźna dziewczyna, ale pieniądze, jak w kieszeni. Stary daje czterysta i wyprawę niemałą, a moja gospodarka chociaż zapuszczona, ale ziemia dobra. Dzieżas nie będzie upierał się, a Janek czy nie dziarski chłop?... I z postawy, i z wystawy, spodoba się dziewczynie.
— A jakże, a jakże! Wybrał tę czarnuszkę, wielkonosą, łasicę, leżyboka! — zaczęła wołać żona — rozbałamucona, wystrojona, szursząca, będzie mi tu chodziła w kartunach, w krochmalu, nadęta, jak pęcherz. Nie dość, że do kościoła stroi się, ale i w domu jak jaka panna. Siano idzie grabić — staniczek biały, chusteczka, fartuszek, wszystko wyprasowane, jak na lalce. Alboż z niej będzie gospodyni? Cały pożytek z niej, że z grabiami czasem w pole wyjdzie, a w domu, powiadają, żadnej z niej wyręki, tylko zamiata, myje, to siądzie do tkackiego warsztatu, to do robótki jakiej się weźmie, same drobnostki, a cięższej pracy unika. Niech ją! takiej amatorki łatwych robót ja nie chcę. Tu nie potrzeba cackania się, ale takiej robotnicy, jak ja sama!
— Ależ, matko! co ty wygadujesz? Któż tam inny pracuje? Przecież Dzieżas drugiej dziewczyny nie wynajmuje, Katarzyna robi sama jedna; ojciec taki mruk, sknera, pędzi do roboty.
— Co ty mi tam prawisz, jak gdybym ja nic nie wiedziała; babska robota robocie nie równa. Zobacz, jak u nich w domu wymieciono, wykurzono: zarówno w chacie, jak i na podwórku, nigdzie śmieci nie zobaczysz, łóżka zasłane, bieluteńkie. Katarzyna na to tylko czas traci. Na miejscu matki pozwoliłabym ja jej cackać się! Sprałabym, toby się do roboty wzięła. Ojciec tego nie widzi, tylko pieniądze zbiera; obłoży setkami tę swoją czarnuszkę, wyda za kogokolwiek, oszuka porządnego chłopca.
— Żadnego oszukaństwa tu nie będzie — rzekł ojciec — kiedy pieniądze daje, to niema poco na dziewczynę patrzeć, z czoła masła nie nasmarujesz. Niech tylko setki położy, więcej nic nie potrzeba.
— A ty, ty nie mógłbyś mieć tych setek i bez synowej? Przecie twoje gospodarstwo lepsze od Dzieżasowej, a goły jesteś, jak pies, przez to przeklęte paskudztwo.
— Czy ja z twojej kieszeni piję? — zawołał mąż. — Co tobie do tego? ja nie za twoje piję! Moja ziemia, moje gospodarstwo, moje wszystko, mam prawo; mogę sam jeden wszystko przepić. I co ty mi zrobisz? Im ty więcej będziesz gadać i upierać się, tem więcej ja będę pił. Pamiętaj, że twoje szczekanie nic nie pomoże, lepiej milcz, jeżeli nie chcesz dostać po gębie.
— Tyle ty i umiesz: »po gębie, po zębach!« — a jednak, jak ja prawdę mówię, to tobie niemiło słuchać. Jeżeli Janek tak będzie żył i tak swej żony będzie słuchał, to lepiej niech jeszcze kilka lat świnie popasie, a nie żeni się.
— Co, może ma żony słuchać? Tego to już nie będzie. Byłby ostatniem cielęciem, gdyby słuchał. Czy kobieta ma tyle rozumu, żeby mężem mogła rządzić? Jeżeli zacznie wyszczerzać się, wal pięścią w zęby, aż się obliże.
Żona zrzędząc wybiegła z izby. Wkrótce przyszedł ów Janek, jedynak Wingisów, według ojca »chłop postawny i wystawny«. Gruby, wysoki, niezmiernie szeroki w ramionach, z wielkim brzuchem, przez swą wielkość trochę garbaty, ręce w smole, jak osie, krzywe nogi, usta, jak wrota zajezdne, nos, jak sześciogroszowy ogórek, oczy zasłonięte, jak u kreta, głowa wielka, kudłata, o jasnych włosach i pochylona naprzód, a osadzona na grubym karku; czoło odsłonięte i czapka zsunięta na jedno ucho; dolna warga zwisła, a przez nią widać wielkie, pożółkłe zęby. Ubranie na nim wełniane, bezbarwne, zgniecione, śmieci i słomy pełne. Koszula gruba, znoszona — piesby nie ugryzł — zapewnie w zeszłym roku prana, trepki włożył na bose, brudne stopy. Przechodząc przez chatę, przeciągnął się, ziewnął, spojrzał na mały zegarek, usiadł na ławie pod ścianą, nogi wyciągnął na chatę, zaczął czyścić szczerbatą fajkę i szukał tytuniu po kieszeniach.
— Gdzie byłeś? — spytał ojciec.
— Spałem. Jakem się położył po śniadaniu, dotychczas chrapałem — aaa! — poziewał.
— Czy obrządziłeś konie?
— Tak, tak, a jakże! w święto konie mnie nic nie obchodzą. A ty co będziesz robił, nie możesz obrządzić?
— Albo zginą konie — machnął ojciec ręką. — A piec od suszarni zamknąłeś?
— Tak, tak, a jakże! wszystko ja! a sam co robiłeś dotąd, że nie zamknąłeś?
— Nie wielka bieda, żyto do jutra wyschnie — odrzekł ojciec.
— Chwała Bogu! i ten choć raz wyspał się! — dziwiła się matka, wchodząc. — Ludzie już kiedy z kościoła popowracali, a ty jeszcze bez obiadu; przez tę swoją ospałość jeszcze wygłodniejesz.
— Tak, tak, a jakże! dziw się, nie mogłaś to obudzić?
— Kto ciebie może obudzić? Czy ja nie wołałam? Ale chrapie, jak prosię. Śpioch, niedołęga! Aż mu oczy podpuchły. Wykierujesz się na leniucha z tem twojem spaniem; czy to wypada takiemu młodemu? Poszedłbyś lepiej do kościoła, albo po nabożeństwie gdzie na jagody, jak ludzka młodzież. Inni śpiewają, bawią się, a ty kwaśniejesz, jak kisiel.
— Nie słyszałem ja twego kazania! — odparł synalek.
— Dobrze chłopiec mówi — śmiał się ojciec — daj obiad prędzej.
Janek zbliżył się do stołu, wziął bochen chleba z ławy w rogu, odkroił kilka niepomiernie grubych kawałów. Matka przyniosła zsiadłego mleka miskę, jak jezioro, wsypała całą garść grubej soli. Syn rozglądał się za łyżką. Poszukał w stole, na policy nad oknem, na ziemi, a gdy ujrzał ją pod ławą, podniósł, brud zgarnął palcami i wsunął w miskę. Odgryzał chleb wielkimi kęsami i tak zajadał mleko, aż mu się wielkie uszy ruszały. Ojciec, paląc fajkę, odezwał się:
— Janku! ożeń się ty, do licha. Poszukaj sobie bogatej dziewczyny, może zapłacisz długi. Ani się opędzić od tych dyabłów wierzycieli. Spokoju nie dają.
— A jakże! Ojciec długów narobił, a ja muszę płacić. A jeszcze pokaż, u której dziewczyny te pieniądze są.
— Weź się tylko zgrabnie, a ja tobie powiem, gdzie dostaniesz. Zwróć się do córki Dzieżasa, a zobaczysz, ile setek tobie położą.
— Możesz sam brać Katarzynę. Taka czarna i oczy, jak jabłka, a przytem jeszcze i stara, o wiele ode mnie starsza.
— Widzisz, czy nie mam racyi? Mówiłam, że Katarzyna nie dla Janka. Istna Cyganka czy Żydówka, licho wie co. Zestarzała się, a za mąż nie wyszła, to już wiadomo, że nic dobrego. Nie bierz, takiej nie potrzeba! Czy porządniejszych dziewcząt niema już?
— Janek! ty nie słuchaj matki: ona, jak zwykle, głupstwa wygaduje! słuchaj tylko mnie. Jak ja każę, tak musisz robić, a jeżeli nie — wypędzę oboje z matką; ziemię oddam w arendę, długi spłacę, a wy możecie iść, dokąd wam się podoba.
— Tak, tak, a jakże! Sam możesz iść, dokąd chcesz, a ja ziemi nie wyrzeknę się...
Matka przekrzyczała syna:
— Ma się rozumieć, ty pieniądze za arendę będziesz umiał wziąć i przepić, a dług? Dług pozostałby. Nie pozwolę ziemi oddawać w arendę, niedoczekanie twoje! Widzieliście? sam jeden chce wszystko zagarnąć, chudobę, w którą zdrowie mego całego życia włożyłam. Wydzierżaw, jeżeli chcesz, spróbuj, ale ja nikogo obcego nie wpuszczę do swojej chaty.
— Mauczi! — zawołał ojciec — bo po gębie! Wielka pani do rozkazywania! — A świnie paść! Jak ja chcę, tak być musi.
Zwrócił się do syna i ciągnął dalej:
— Poczęstuj Mateusza, zaprowadź go do Dzieżasa i umówcie się, nie zwlekajcie, a jak dacie na zapowiedzi, oni przyjdą na oględziny, wtedy umówimy się co do posagu.
— A jakże! mówią, że Katarzyna nie chce wychodzić za mąż.
— Co to za niechcenie, czy to ona rozporządza sobą? Niech tylko ojciec się zgodzi, da posag, to nie będzie patrzał jej chęci, tylko każe iść.
Jak ojciec kazał, tak się też stało. Janek z Mateuszem udali się do Dzieżasa. Swat, poczęstowany przez młodego, gadał zań i targował się. Zwinny jego język tak plótł, a zachwalać i skłaniać ku sobie tak dobrze umiał, że Dzieżas tylko ślinę łykał. Młody przeciągał się i ziewał, ale prędko zgodzili się.
Katarzyna płakała, wylewając potoki łez; matka uspokajała ją delikatnie, a ojciec karcił surowo: jeżeli będzie się sprzeciwiała i nie usłucha, to wypędzi ją z domu i nic nie da.
Gdy Dzieżas przybył do Wingisów na oględziny, znalazł wszystko walące się i zrujnowane, ale zgodził się i jeszcze posagu dołożył więcej, niż był swatowi obiecał.
— Ziemia dobra, łąki — strzyż jak barana, ogrody dobre, tylko te budynki... Ale to drobnostka: gdy się wszyscy weźmiemy, prędko nowe będą. Ustępstwo nie wielkie, posagu nikomu nie trzeba wypłacać, nikt bez potrzeby krowy nie wyprowadzi, Katarzynę posadzę, jak kurę na jajach.
Znajomi — jedni ganili Katarzynę, inni Jana, albo rodziców straszyli, a jeszcze inni tylko ramionami ruszali.
W trzy tygodnie po zapowiedziach miał się odbyć ślub. Katarzyna przez ten czas zalewała się łzami. Janek bardzo jej się nie podobał. Matka, chociaż jej żałowała, nie śmiała jednak sprzeciwiać się mężowi, a ojciec nic słyszeć nie chciał. Mówił tylko o Jankowej ziemi, o dobrem gospodarstwie, wmawiał, że dobrze będzie się miała, zbogaci się, podniesie gospodarstwo, do czego i on się przyczyni, a do męża to się przyzwyczai. Nie darmo ludzie mówią: śpiocha zbudzisz, leniucha podpędzisz. Janek jeszcze młody, pokocha ją i będzie słuchał jej rozkazów.
∗ ∗
∗ |
Wśród przygotowań i zabiegów prędko przeszły te trzy tygodnie. Katarzyna już po ślubie przyjechała z mężem do domu jego rodziców. Przybył wóz z posagiem, który spóźnił się, bo taki był ciężki, że ledwo mogły go uciągnąć pianą pokryte konie. Dwie szafy, dwie skrzynie, jak kamienie, płótnem naładowane, a tłumoków, pościeli, ubrania bez końca. Zdjęli to wszystko weselnicy z wozu i zanieśli do pochylonego, ze spróchniałemi drzwiami świrna.
Na podwórzu mokro, po kolana błota. Katarzyna wstrząsnęła się, ale wnet pomyślała, że trzeba będzie błoto zepchnąć na dół do gnojowiska, nasypać parę wozów żwiru, ścieżki wysłać kamykami i będzie prawie jak u ojczulka, tylko płoty haniebnie połamane.
Poprowadził mąż Katarzynę do chaty, rodzice z weselnikami i muzyką spotkali ich w przedsionku.
Katarzyna padła rodzicom do nóg, całowała ręce, potem dała obojgu po długim i ciężkim kawale płótna. Matka poprowadziła młodych za stół, postawiła na stole poczęstunek i zapraszała do jedzenia i picia, a patrząc na nich, radowała się i dziwiła:
— Któż mógł się spodziewać, że Katarzynka moją synową będzie! Jak mego Janka do chrztu wieźli, to ona jemu wrota otworzyła, już podlotkiem była. Cóż robić, widocznie taka wola Boska. Dziękuję, obdarzyłaś nas szczodrze. Płócienko takie cienkie. To dobrego tkacza robota. Ja się znam na tem.
Katarzyna przełknęła pierwszy poczęstunek, jak pieprz, przez nową matkę przyrządzony.
Ojciec pijany, z sinym nosem dreptał po izbie, wydając rozkazy, często zaciskał pięście i bełkotał gardlanym głosem: »Jak ja każę, tak ma być!« — potem zapalił fajkę, usiadł z drugiej strony przy synowej. Przysunął się blizko i bełkotał:
— Moja ziemia złota, gospodarstwo wszystkiego pełne; jak nerka w tłuszczu będziesz się tarzała, głodu nie zaznasz, tylko słuchaj mnie. Nie wielkie twoje pieniądze, szczupły posążek! Janek byłby więcej dostał gdzieindziej, bo to chłop z postawy i z wystawy, jak w mleku kąpany. Jak go tobie ganili! — nic nie pomogło, widocznie już taka szczęśliwa twoja dola. Na złość wszystkim wypijmy wódki! — nalał sobie kieliszek — na zdrowie!
Swąd z fajki, smród wódki dusiły Katarzynę. Ledwo mogła usiedzieć na miejscu. Zwróciła się do męża. Ten ze zwieszoną dolną wargą, z której spływała ślina, zasnął! Katarzyna wstrząsnęła się całem ciałem, posmutniała, widząc w jakie środowisko dostała się na całe życie. Zrozumiała teraz dobrze, że tylko jednego prawdziwego ojczulka i jedną tylko kochaną mateczkę miała, którzy, nie bacząc na miłość, bez litości oddali ją w takie grube ręce. Prędko postanowiła sobie, że swych nowych rodziców nie będzie nazywała ojczulkami, ale tak niezwykle: tatusiem i matusią.
Długo jeszcze więzili za stołem młodych. Katarzynie w głowie kręciło się od dymu i swędu; przygnębiona bolesnemi napaściami matki, bełkotem ojca, drwinami gości, wymknęła się z niezwykłej uczty i ledwo zawlekła się do łóżka. Padła w poprzek, rozpaloną i bólem targaną głowę wcisnęła w poduszkę, która wkrótce zwilgotniała od potoków łez. Długo płakała, aż sen zmorzył zbiedzoną głowę.
Nie długo odpoczywała, bo wiatrem szarpane drzwi nie dawały spać. Zbudziła się zziębnięta i drżąca. Nie prędko zrozumiała, gdzie nocuje. Błąkając się w nowem miejscu, ledwo że namacała drzwi i zamknęła je, znalazła jakieś okrycie, otuliła się i siedziała do świtu. Sen ulotnił się, przed oczyma przesuwały się rozmaite obrazy wczoraj widziane; do umysłu wdzierały się niedawno słyszane rozmowy. Gdy wytrzeźwiała, zrobiła w pamięci przegląd wszystkich wczorajszych wypadków, przypomniała sobie, że ją odłączono od rodziców i z ich błogosławieństwem drugiej rodzinie oddano, a ksiądz związał ją z mężem do grobu.
Westchnęła, przeżegnała się, przetarła oczy: czy to nie sen. O Jezu! Matko Przenajświętsza! czysta prawda, ale gdzie on? W pierwszą noc po ślubie jego niema. Koguty pieją, zorza blizko, muzyka może zaraz przyjść ich budzić. Jakże to? Łóżko nie posłane, pan młody schował się gdzieś, panna młoda od wczoraj nie rozebrana; zapewne pijana była... zapewne i inni pijani, jeszcze tańczą... Ale cisza, nic nie słychać. Co ty, moja matulu, robisz? Pierwszą noc u obcych ludzi nocuję; teraz to będzie już moim domem się nazywało. Jak tu przyzwyczaić się? Co tu robić?
Tak myślała Katarzyna. Gorące łzy raz wraz spływały po policzkach, ale, połykając je przemocą, perswadowała sobie, że płacz nic nie pomoże, trzeba pokornie, cierpliwie i odważnie przygotować się do prześladowań nowej rodziny. Czuła wyraźnie, że tu nie ma przychylnego dla siebie serca, wszyscy patrzą na nią krzywem okiem i każdy krok, każde słowo jej nieprzychylnie roztrząsają.
Gdy zaczęło dnieć, Katarzyna zerwała się, uporządkowała trochę świren, posłała łóżko, oczyściła ubranie, przymknęła drzwi od świrna i poszła do izby.
Nigdzie ani żywej duszy — wszyscy weselnicy śpią w najlepsze. Zato bydło swobodnie chodziło po wszystkich kątach. Cielaki i owce włóczyły się po podwórzu; świnie zaglądały do garnków w kuchni i rozlały pomyje. Drzwi od izby zdjęte z pętel i postawione przy ścianie: zapewnie weselnicy z figlów to zrobili, chcąc na przekór starym zimna napuścić. W izbie ojciec, w poprzek łóżka leżąc, chrapał, obok pies gryzł kość, a nie mogąc opędzić się od prosiaków, przeniósł się na łóżko. Matka nogi wsadziła pod piec, a głowę miała na palenisku; podłożyła pod nią kożuszek i tak smacznie spała w popiele, jak w puchu. Prosiaki zebrały się koło rozrzuconego ogniska i chrząkały, prosząc gospodyni jeść, ale ona nic nie słyszała. Kogut spacerował po stole i zapraszał kury do kruszyn, a one biły się z kogutami przy poprzewracanych garnkach od mleka. Nieśmiałe gęsi gęgały w progu, z pochylonemi głowami, spozierały na muzykantów, porozwalanych na ławach; ilekroć oni przez sen głośniej zachrapali, gęsi lękliwie syczały. Na podłodze, jak na podwórzu, błoto, a w przedsionku — ani przejść.
Gdy Katarzyna ujrzała taki porządek, zimno jej się zrobiło. Jednak rąk nie opuściła; powypędzała bydło, jako tako drzwi wstawiła, zasłoniła szmatami powybijane okna, żeby wiatr tak nie dął, pozbierała naczynie, postawiła w rogu, złapała miotłę, łopatę i zaczęła czyścić podłogę, omiatać pajęczyny. Zbudziła się matka, podniosła głowę i zaczęła rozglądać się:
— No, szczęść Boże! mamy nową gospodynię. Zamiatać? — tu tego nie potrzeba. Jeśli nie będziesz w błocie chodziła, chleba nie będziesz miała. Wreszcie, czy to wypada dziś, przed podniesieniem, wstawać? Widocznie nie masz obrusów dla muzykantów. Męża zostawiłaś samego i wzięłaś się do porządków; kto cię o to prosił?
Na takie pozdrowienie matki, Katarzyna smutnie uśmiechnęła się i rzekła łagodnie:
— Daruj, mamusiu, moje takie zawczesne wstanie, ale ja niewinna, zmarzłam bardzo, nie mogłam wyleżeć, poszłam szukać ciepła i męża, bo nie wiem, gdzie się podział, a tu widzę, że i w izbie jego niema. Ciepła też nie znalazłam, drzwi były wystawione, wszędzie zimno, mokro, wiatr wieje... I wyście źle spali, bez żadnego wypoczynku, jak ja. Chcę trochę porządku zrobić; napalę w piecu i wszyscy ogrzejemy się.
— Któż winien?! — mruczała matka — wczoraj wieczorem wyniosłaś się sama jedna spać, a ten śpioch powalił się gdzieś. Nie syp tak grubo piasku: kurzu wiele będzie, jak zaczną tańczyć.
— Czy błoto kurzy? — śmiała się Katarzyna — lepiej powiedz, matko, że więcej błota naniosą.
— Sprzeciwiać się, widzę, umiesz! — przemówił ojciec, gramoląc się z łóżka — od pierwszego zaraz dnia chcesz nas zawojować. Jak dotychczas, tak i teraz będzie umiała matka gospodarzyć i bez takiej pani.
Katarzyna wyniosła się na podwórko. W bokówce usłyszała sapanie śpiących; rozwarła drzwi i zdziwiła się: mąż jej niby kłoda leży w łóżku, jak w chlewie świńskim, obok pastuch, który, przyciskany przez Jana do ściany, opierał się obutemi w łapcie, brudnemi po same kolana nogami. Zwalał, pobrudził mu całe jego odświętne ubranie, które uszyła Katarzyna z pięknego i drogiego materyału, własnej roboty. Ścisnęło się jej serce nie tyle z powodu ubrania, ile ze złości, że męża w żaden sposób nie mogła się dobudzić. Woła, ciągnie go za rękaw, prawie płacząc, a on śpi, chrapie, jak nieżywy. Usłyszała matka głos Katarzyny, wpadła do komórki, rzuciła okiem i wszystko zrozumiała.
— Taka sprytna wydajesz się — rzekła do synowej — a beczysz z powodu głupstwa. Nie wiem co robić. O tak! — schwyciła pastucha za włosy i wyrzuciła go z łóżka, wołając. — Ty, ropucho, zdejmuj na drugi raz łapcie! A Janka nie ruszaj. Jak się wyśpi, wstanie. Nie teraz czas lamentować, trzeba było wczoraj nie zamykać się w świrnie.
Zlękła się Katarzyna niepomiernie takiego nielitościwego obejścia się matki. Nie słyszała przez współczucie dla tego pastuszka, co gadała tamta, on zaś płakał z bólu i z przestrachu. Matka tymczasem przysłała muzykantów. Ci połapali instrumenty i grali marsza po marszu na obudzenie państwa młodych. Chociaż huku wiele było i długo grali, Jana jednak nie obudzili; wtórował muzyce chrapaniem. Katarzyna przyniosła płótno w podarunku dla muzykantów, na stole rozłożyła swoje obrusy.
Powstawali ze słomy weselnicy, zbierali się sąsiedzi, śmiali się, drwili jeden z drugiego, zwłaszcza noclegu.
Katarzyna zastawiła stół swemi przywiezionemi z sobą bułkami, twarogami, butelkami i zapraszała rodziców i gości. Ojciec, na widok wódki, nie dał się długo prosić. Matka wzdragała się zrazu, jak koza, ale po paru kieliszkach rozgadała się i opowiadała każdemu z osobna jedno i to samo: jak synowa wczoraj cichaczem poszła spać, zamknęła się i nie wpuściła nikogo. Janek, biedaczysko, kołatał, pukał do drzwi, ale nie mógł się doprosić. Z tej rozpaczy jeszcze i teraz śpi. Baby śmiały się, drwiły; inne tylko uśmiechały się, inne głowami kiwały, ale żadna ani jednem słowem nie ujęła się za Katarzyną.
Przy zakąsce i na tańcach czas szybko biegł. Niespodzianie przyjechali jeszcze goście ze strony panny młodej: bracia, krewniacy i swatka z mężem. Ucieszyła się Katarzyna z przybycia krewniaków. Zapraszała, częstowała, czem tylko mogła. Ojciec, porządnie już podchmielony, krzyczał, rzucał się, chwaląc swoją ziemię — złote jabłko, swego syna — chłopa z postawy i z wystawy, żałował, że gołą synową dostał, niewartą jego syna. Mąż swatki, również cięty — chwalił na przekór Katarzynę, a wydrwiwał do cna jego izby, po których psy łażą, dachy niebem kryte, pałac bez okien i drzwi. Zrazu żartem, potem seryo pokłócili się, zaczęli pokazywać sobie figi, o mało że się nie pobili. Ojciec wołał, pięścią w stół waląc:
— Mój dwór, moje dobro — a dla nieproszonych gości niema poczęstunku! Komu nie podoba się — fora ze dwora! Jak ja każę, tak być ma!
Ta kłótnia popsuła wszystkim humory, każdy jeno myślał, jakby tu wymknąć się do domu. Goście ze strony panny młodej wyjechali, również i sąsiedzi jeden po drugim. Matka udała pijaną i położyła się do łóżka, jak gdyby nic nie słyszała. Katarzyna trzęsła się z przestrachu w kącie. Zacietrzewiony ojciec nawet się nie spostrzegł, że tylko garstka gości pozostała. Zaczął czepiać się wszystkich: muzykantów, synowej, matki, obiecując wszystkim skórę sprać. Na ich szczęście obudził się Jan, usłyszał krzyki ojca i, roztwierając drzwi, zawołał:
— Tak, tak, a jakże! tego tylko brakowało! Popisuj się tu swoimi wrzaskami! Skoroś się upił, to idź spać, a kłótni nie wszczynaj!
— Oj-je! ciebie nic innego nie obchodzi, tylko leżenie i gnicie po całych dniach i nocach! — powolniej już upierał się ojciec — ciebie nic nie obchodzi, póki ja jestem: wyspałeś się, spasłeś i zachciało ci się żenić. Jeszcze taką goliznę wprowadziłeś mi do domu. Ale nie łudź się, nie spuszczę się na was: jak ja każę, tak ma być! — i znów stuknął mocno nogą w błoto.
— Kto tu ciebie się boi? Czy to ja chciałem się żenić? Przemocą narzuciłeś mi żonę, bo pieniędzy ci na gwałt potrzeba było, nie mogłeś sobie dać rady z długami. Dobrze tobie teraz tutaj krzyczeć, kiedy już przeze mnie pozbyłeś się Żydów i dłużników.
— Czy to mnie pieniądze potrzebne były? Przecie ty sam dla siebie ziemię wykupiłeś! To też, synku, ucz się teraz żyć! wstępuj w moje ślady, jeżeli chcesz dobrze żyć: trzymaj babę krótko, nie dawaj się za nos wodzić.
Brat Katarzyny, który jeszcze był pozostał, zawołał:
— Do widzenia, ojcze! dziękuję, że się dowiedziałem, jaką to była Janowa żeniaczka! A ty, szwagrze, obchodź się z żoną jak się należy, bo za jej szczęście ty będziesz odpowiadał: wszak wziąłeś czterysta rubli i wyprawę! — To mówiąc, pogroził im pod samym nosem sarnią nogą od bizuna.
Jaki początek, taki koniec. Jakie wesele, takie było i szczęście Katarzyny. Rodzicom w niczem nie mogła dogodzić. Co tylko robiła, wszystko ganiono: chodziła czy siedziała, mówiła czy milczała, śmiała się czy płakała, pracowała czy leżała — wszystko było źle. Ojciec inaczej jej nie nazywał jak golizną, bo jego Jan nie takiej wart. Matka kłamliwie oskarżała ją przed mężczyznami i, aby odwrócić od siebie mężowskie połajanki, winę zwalała na synową.
Miało się już ku wiośnie; po wczorajszym deszczu niebo rozjaśniło się. Słońce już grzało i odradzało ziemię, wyswobodzoną z więzienia zimowego; skowana przez mróz, śniegiem przykryta, pozbawiona słońca, pozostawała długi czas w letargu. Dziś wesoło zbudzona przez słońce, rozgrzana jego promieniami, nawet paruje ostatnim przymrozkiem z wnętrza. Wiatr, rozgrzany promieniami słonecznymi, pośpiesznie suszył błotnistą jej powierzchnię. Gdzieniegdzie, tuląc się u płotu, bieleje jeszcze śnieg, ale cofa się przed słońcem, toruje sobie krzywe ścieżki, przemienia się w parowie w rzeczułkę, pieniąc się z pośpiechu. Las zaszumiał i poszarzał pączkami. Ptaszęta, każde innym głosem, śpiewają swe pieśnie, chwalą zorzę wiośnianą. Tokowanie cietrzewi, pieśń skowronka, żab rechotanie napełniają powietrze, tworzą razem dziwny szum, miły sercu, przyjemny dla ucha. Dowódca wielkiego stada, rosły gąsior, z pokrzykiem wraca z południa; zna dobrze drogę, prowadzi spore stado, rozdzielone na dwie części, leci wprost na północ. Białe łabędzie lecą nad borem, zmęczone daleką podróżą, ciężko robią skrzydłami, szukając miejsca dla spoczynku. Gdzieś za lasem ozwały się żórawie. Kaczek całe chmury nadciągnęły, kwaczą po błotach i zrywają się stadami. Długonogi bocian spaceruje po polach i zbiera gałązki; nabiera ich pełen dziób, zrywa się i, stanąwszy na gnieździe, podnosi głowę w górę, klekocze, machnie czasem skrzydłami, opędzając się od latających koło niego nieprzyjaciół. Wróble, amatorzy konopia, wesoło gadają przy gnieździe bocianiem.
Kutwaliskie pola pokryte żytem, jak zielonem suknem. We wsi również każdy się rusza, krząta, każdy okazuje radość z nadchodzącej wiosny. Pstrokate gołębie przelatują gromadami z dachu na dach. Kogut wyprowadził całe stado kur na śmietnik, trzęsie czerwonym grzebieniem i głośno pieje. Szary gąsior stoi na jednej nodze, z nachyloną głową przysłuchuje się, czy nie piszczą gąsięta w gniazdach. Rudy kot wskoczył na drwa, najeżył się, ogon postawił pionowo przed Rudym, a ten, kręci się naokoło, skomląc i szczekając głośno.
Słońce wywabiło gromadki dzieci z chat: zziębnięte, brudne, gniotą w rękach mokry piasek. Większe boso, z czerwonymi nosami i nogami, wożą się po ulicy w wózkach, bawią się i wzajemnie sobie opowiadają:
— Mama będzie jutro dużo-dużo jaj farbować, cały garnek z czubem! a wasze kury czy dużo naniosły? będziemy bili na Wielkanoc.
— I u nas będą farbowali jaja na czerwono. Ja nie będę bił, będę taczał...
— A ja takszt! i rozbiję.
— A ja mamie poskarżę się — piszczał, prawie płacząc.
Mężczyźni w drwalce ciosali pale w koszulach, pomimo zimowych czapek i rękawic, a kożuchy rzucili na płot. Drugi zaprzągł już kobyły do sochy i próbuje ogród warzywny orać. Dziewczyny schowały pełne wiadro wody i czyhały na oracza, chcąc go oblać, ażeby jego koń się poprawił. Gdzieindziej gospodarz grabił, czyścił podwórko i śmietnisko, a gdy owce z pola wracały, liczył jagnięta, wskazując palcem i wodząc nim około swego nosa. W innem miejscu, przy zwalonych belkach i podwalinach na odrynę, kupa mężczyzn gwarzyła i postukiwała. Żilius szczuł świnie z żyta i zaczął wymyślać, podchodząc ku mężczyznom.
— Czy powaryowaliście? wszystkie świnie na życie? licho was opętało; przecie wiosna! Na całym świecie niema takiego nieporządku, jak u nas; Pan Bóg daje, my sami odpychamy chleb od siebie. Ja wam powiadam, jeżeli nie będziecie świń doglądali, pamiętajcie i nie gniewajcie się, jeżeli która z pola nie wróci; zamknę w chlewie i nie oddam bez rubla, bo widzę, że z wami po dobremu nic nie wskórasz, jak z jakiem lichem. Gdy spojrzysz na żyto, to »Jezus Marya« trzeba krzyczeć, ile to szkody narobiono!
— Dziękuję, dziękuję, wujku! choć jeden powie im słowa prawdy! Prawda, wielkie nasze niedbalstwo, tak nie dopilnować świń.
— Szkoda, że nie mam psów: niejedną świnię dyabliby porwali.
Drugi zaś, którego też świnia była wśród wypędzonych ze szkody, rzecze:
— Twoją też świnię widziałem wczoraj w życie.
— Patrzcie, i na mnie trafiło — pokrzykiwał stary — czy kto wam broni! trzeba wszystkim się bronić, bo pozostaniemy bez chleba.
Mężczyźni krzątają się po polu, a kobiety w domu. Jedne porządkowały, czyściły mieszkanie, sufit myły, ściany szorowały, pościel oblekały; inne piekły bułki. Inna znów niosła pełną nieckę mąki ze świrna do izby; wszędzie krzątanina, mycie mięsa do pieczenia; twaróg szykowały, »kastinisa« przyrządzały, słoninę krajały, a w całej wsi, w każdym domu z komina kurzyło się, nawet na ulicy czuć było rozmaite zapachy. Dziewczyny, pędzane przez gospodynie, biegały, śpieszyły z robotą, ażeby na jutro mniej pozostało i wcześniej można było pójść na pasterkę.
Innej znów nie wiodło się: ciasto nie rosło. Biegała po całej wsi z garnkiem, szukając drożdży. Prosiła to tu, to tam — nigdzie dać nie chciano.
— Trzeba lecieć do ostatniej; oni w poście piwo warzyli, może dostanę.
Znalazła Jerzową płuczącą masło i zaczęła prosić:
— Jerzowa, moja kochana! daj choć kropelkę drożdży, mąkę taką drogą kupiliśmy; ojciec wypędzi mnie, gdzie pieprz rośnie, jeżeli ciasto opadnie.
— Sama mało mam, wszystkie brały ode mnie! czemu nie zaszłaś do Wingisowej? Katarzyna, widziałam, przywiozła od matki całą butelkę: z pewnością jej pozostanie.
— Byłam, moja duszo, tam, i trafiłam na taki skandal, aż strach!
— Aha! zapewne wszyscy na Katarzynę bij zabij?
— Wszyscy, wszyscy użerają się, jak psy. A i Katarzyna dobry język ma: tak odcina się, aż miło!
— Patrzcie! nareszcie przemówiła, nie darowała.
— Kiedy tam inaczej nie poradzi; dość długo już ona była cierpliwa i we wszystkiem ustępowała; przecie ja tam co ranek i co wieczór bywam, wszystko doskonale wiem. Jak ona z początku dogadzała rodzicom! Zawsze grzecznie, pięknie, gotowa była na rękach ich nosić. A oni nic! jak wściekają się na nią, tak wściekają. Niech Bóg broni, ile ona zniosła. Ma dosyć. Teraz wzięła na hardość, zaczyna odcinać się. Ma i ona ząbki.
— Trafiła kosa na kamień! dobrze Wingisom, dobrze! Ile ona, stara, na mnie nawygadywała, naplotkowała, kiedyśmy sprawę z ojcem nieboszczykiem mieli, a on sam nawet świadkiem ojca był! Żeby choć synowa im dobrze dała się we znaki. Poradź jej!
— Słuchaj, sąsiadeczko! przecie przeze mnie właśnie Katarzyna zaczęła odcinać się; ja pierwsza ją zbuntowałam. Matka cały dzień wygaduje, ojciec od siebie dołoży, a Katarzyna, widać, uparta: bywało, płacze, płacze z tego uporu, ale nie kłóci się. Powiadam ja jej: »Czy ty języka nie masz? Taki posag wniosłaś, gospodarstwo prawie wykupiłaś i ty dajesz się tak poniewierać?« I jak zaczęła, to teraz ani jednego słowa nie zostawia bez odpowiedzi. Rąbie ich językiem aż miło!
— No, a mąż co mówi?
— Alboż tego durnia można mężem nazwać? On nie mąż, jeno zgniła kłoda, bez głowy i bez serca. Ile Katarzyna ma biedy z nim!... Całuje a pieści, rozmawia a przymila się, chciałaby zbudzić w jego sercu uczucie miłosne, chciałaby zeń człowieka zrobić — wszystko napróżno. On tylko: »tak, tak, a jakże!« i tyle. A leniuch, czysta bieda! Tylko z ojcem umie się kłócić!
— To i dobrze, oboje razem wezmą się do rodziców.
— Gdyby choć to cielę nie czepiało się! Jego żona nic nie obchodzi, tylko patrzy jakby od roboty wykręcić się, kiedy ojciec zaczyna go do niej napędzać. A Katarzyna to robotnica, jakich mało, robota pali się w jej ręku. Wprawdzie i stara Wingisowa to jeszcze zuch baba, ale synowej nawet pić nie poda. Zobacz, jak Katarzyna wszystko do porządku doprowadziła; niby ta sama chałupa, a zupełnie inaczej, niż dawniej wygląda. Bywało, nosa nie można było do izby wsadzić, a teraz sucho, czysto, jak u ludzi. Dlatego matka tak się wścieka, że brudy po niej usunęła... Ha, ha, ha! — śmiały się obydwie.
— Czy dużo masła zebrałaś przez post?
— Niewiele! Co te moje krowy warte — młódki, zimowego doju, pokarm prosty, mało mleka dają.
— I u mnie nie więcej jak dwa garnce. Zagadałam się, a mój piec tymczasem ostygnie. Dziękuję za drożdże! Do widzenia!
∗ ∗
∗ |
Na podwórku Wingisów błoto obeschło, ścieżka do świrna i do progu izby usypana żółtym piaskiem; kosze jeszcze w piasku porzucone pod płotem. Dach na chacie mocno porośnięty, gdzieniegdzie widać zeszłoroczną trawę; mech sterczy na dachu, jak bochny chleba; cały dach wygląda, jak grzęzawisko. Sam wierzch dachu po środku głęboko zakląsł się, jak grzbiet koński, we środku wystaje gardło z desek, w postaci komina, pochylonego na jeden bok. Wyglądało tak, jak gdyby izba ruszała głową, dziwiąc się nigdy nie widzianym usypanym piaskiem ścieżkom. Ściany pochyliły się i zapadły pod ciężarem dachu. Róg dachu już oparł się o ziemię, jak gdyby podtrzymywał koniec izby, żeby okna całkiem nie zagrzęzły. Wejście krzywe, wskutek czego drzwi zawsze otworem stoją. Pośrodku sieni, wysoko wbite poprzeczne pale, odymione i świecące, na nich zawieszono dwa haki, na dole zmieciono popiół i zasypano ogień. Naczynia poustawiane w kącie; podłoga trochę wysuszona. W izbie również więcej porządku: łóżko zasłane, okna niedawno wymyte i jeszcze wilgotne, a gdzie brak szyb, zaciągnięto błony i upiększono gałązkami ruty; koło pieca i ogniska zamieciono. W izbie ciepło; w piecu niedawno palono, ale żadnych zapachów nie czuć.
Katarzyna, w koszuli, z gołą głową, bosa, magluje na stole bieliznę; gniewna, wściekła, z rumieńcem na twarzy, trochę czerwona od wiatru, a więcej ze złości, czarne jej oczy błyszczą gniewem, miotają iskry, a pralniki szybko latają w rękach.
Ojciec stał w izbie blizko drzwi, matka przy ognisku. Jan leżał na ławie przy piecu; ławka za krótka dla niego, więc nogi zgiął w kolanach i oparł o ścianę; głowa w drugim końcu ławki wystaje, zadarta do góry, w zębach fajka, którą smokcze.
Katarzyna wyraźnie mówiła trochę drżącym, ale doniosłym głosem:
— O żadne wygody nie proszę. Nie jestem przyzwyczajona żyć po świńsku i nie chcę... u moich rodziców psy i świnie lepiej żywią się. Śmietana oto pełna robaków; kto tego »kastinisa« jeść może! Mięso, jak rzemień.. ani kawałka ciasta niema na święta! Czy wam nie wstyd? Nawet dziady lepiej na święta mają, niż wy!
Matce już widocznie zabrakło słów, więc wciąż to samo wykrzykiwała, wymachując rękoma:
— Gaduła! gaduła! leniuch! czarnuszka!
Ojciec syczał złowrogo:
— Mauczi, zaraz dostaniesz w zęby! jak ja każę, tak ma być!
Jan dodał grubijańsko, spluwając:
— Tak, tak, a jakże! Wrzeszczcie. Kto tu was się boi?
Katarzyna precz maglowała, tak mocno stukając o stół, że aż szkła w oknach brzęczały, i bez przerwy wołała:
— Czy mnie z chlewu tu przywieźliście? Czy ja wam się napraszałam? Roboty się nie boję, a tem bardziej waszego języka!... wolno mi pracować, albo nic nie robić; swymi pieniędzmi spłaciłam wasze długi, a teraz przez wasze skąpstwo nie mam co jeść! wstyd ludziom powiedzieć. Przez całą zimę, jak niewolnica jaka, sama jedna pracuję, sama bydła doglądam, a wy tylko zęby na mnie wyszczerzacie i warczycie, jak te psy. Bodaj was licho porwało!
Tak wygadywała Katarzyna głosem podniesionym, a pralnikami tak zawzięcie waliła, że aż stół trzeszczał. Dlatego to rodzice zdaleka stali. Ojciec tak się darł, że aż ochrypł, a przekrzyczeć Katarzyny w żaden sposób nie mógł. Rżnie i rżnie rodzicom słowa prawdy i do większej jeszcze pobudza ich złości. Ojciec, zgrzytając zębami z gniewu, wyleciał na podwórze, trzasnął drzwiami, aż ściany zatrzęsły się, a matka za nim, piszcząc:
— Przyprowadź mężczyzn, idź do wsi! Widzisz, że niema innej rady, trzeba ją sliedowate1owi oddać, trzeba taką panią nauczyć.
— Gadasz, jak głupia! Na co mnie mężczyźni? Ja sam poradzę; byłbym i teraz schwycił z tyłu za włosy, żeby nie te pralniki; Panie Boże uchowaj, jeszcze łeb rozwalić może! No, na drugi raz ja jej pokażę! Jak ja każę, tak ma być! — poszedł, groźnie wymachując zaciśniętemi pięściami.
Nogi i ręce Katarzyny trzęsły się, serce gwałtownie biło, twarz pałała. Gdy rodzice wyszli oparła się o stół, wytarła fartuchem czoło i oczy, i westchnęła głęboko-głęboko. Potem odwróciła się, spojrzała na męża i znów łzy popłynęły.
Jan zasnął, fajka wypadła, ślina z ust ciekła.
— To mój wymarzony mąż, wybrany przez mego ojca; takiej to miłości pragnęło moje serce! — lżej już teraz maglując, myślała Katarzyna — tak to spełniają się słowa ojczulka: »młody jeszcze, pokocha i będzie ciebie słuchał«... Gdybym to jemu pokazać mogła!... Co więcej warte miłości: piec czy ten człowiek? Matulu, moja matulu! w jakież ręce mnie oddałaś?! Ojczulku mój drogi! w czem ja ci tak zawiniłam, żeś mnie w takie piekło wepchnął? lepiej mię było dzieckiem umorzyć!... Wydaliście mię zamąż, obdarowaliście, a jakie moje szczęście? Codzień nożami serce mi krają, codzień goryczą poją. Serce pęka, w głowie się kręci, nikt nie utuli, nikt nie pożałuje!... — Łzy, wielkie jak groch, płynęły po twarzy Katarzyny. — Bolało moje serce, oj bolało! czuło ono, tylko nie mówiło, co usłyszę, co wycierpieć będę musiała! Matulu moja kochana, serdecznie wmawiałaś we mnie: rodzicom dogadzać, słuchać, być grzeczną i pokorną, męża kochać. Przyrzekłam, a jak to spełniam? Boże drogi! nie mogę, w żaden sposób nie mogę, brak cierpliwości. Do czegom ja podobna? zlękliby się Użkulniszkisowie, gdyby teraz mnie ujrzeli. Nie moja wina, nie moja! oni sami doprowadzili mnie do tego. Co tu robić, jak tu wytrzymać! Dopiero pół roku przeszło, a zdaje się cała wieczność!...
∗ ∗
∗ |
— Czemu nie wstajecie? Licho nadało tak długo wylegiwać się — wołał ojciec, idąc przez podwórko, ale się omylił: Katarzyna już gotowała śniadanie i krzątała się koło gospodarstwa. Matka jęczała w łóżku. Ojciec wszedł do izby i zaczął wymyślać:
— Ja całą noc konie pasłem i powróciłem, a wy do śniadania gnijecie! Czemu nie zbudziliście Jana? Ta włóczęga krząta się, a ten zapewne wyleguje się!
— Ciężko jej, widzicie, zbudzić męża — gderała matka — mnie głowa tak boli! Sama wstała, a Jana naumyślnie nie budzi, chce się pokazać, że ona tylko pracuje. Z tej roboty zapewne i śniadania nie zgotowała. Jan bez śniadania nigdzie nie może iść!
— Jak ja was zacznę po kolei ćwiczyć, to zaraz się tu poruszycie. Wszyscy ludzie krzątają się, a Jan, widzicie, nie jadłszy, nigdzie nie może iść!
— Wrzeszcz, wrzeszcz! Jak gdybyś nie widział, co się święci; wprzód chłopak był jak pszczółka, a teraz co? Dostał niemiłą żonę i nie chce pracować; wreszcie wszystkie roboty na jednego — nie na jego zdrowie.
— Ależ trzeba koniecznie się brać do roboty. Wszyscy ludzie koszą po zatokach Wenty, a od nas nikogo tam niema.
— Tak, tak, a jakże! — zawołał Jan, wchodząc do izby.
Ojciec zamilkł. Jan przecierał zaspane oczy i mruczał:
— Wrzeszczeć to ty umiesz, a pracować mam sam jeden tylko! Wczoraj pod wieczór wyszedłem kosić i złamałem kosą. Dziś trzeba jechać na targ i nową kupić.
— Pojedziemy obaj! — ucieszył się ojciec — kupimy kosę, a może jakiego robotnika znajdziemy, bo sam nie poradzisz.
Tymczasem Katarzyna wniosła śniadanie i zaczęła nalewać. Słuchając ich rozmowy, nie wytrzymała i wtrąciła się:
— Czy już drugiej kosy w całym domu niema? Ojciec sam jeden może wszystko załatwić, Jan niech kosi, a ja będę z wody wywlekała. Pamiętajcie, że spóźnimy się z łąkami, jak i z innemi robotami. Nie dość tego, że nie wstajecie w porę, ale jeszcze zachciało się obu mitrężyć w dzień powszedni. Wszyscy ludzie krzątają się, a wy po targach będziecie się włóczyli.
— Nie twoja rzecz! Jak ja każę, tak ma być!
— Tak, tak, a jakże! krzycz, nie żałuj gęby.
— Jaka mi pracowita robotnica! Tyle tylko, że językiem miele.
Wszystko troje naraz wsiedli na Katarzynę. Ona wymknęła się za drzwi.
Po śniadaniu mężczyźni wzuli buty, zakładali konie i szykowali wóz. Matka, krzątając się koło siebie, rzekła:
— Trzeba i mnie jechać; mam do sprzedania kwartę masła i dziesiątek jaj.
— Ma się rozumieć! ciebie tylko brakowało! — zawołał ojciec. — Nie wiesz, jakie u mnie zwyczaje? Babom za piecem siedzieć, a nie włóczyć się jak pantofel za mężczyznami, a jeżeli masz co do sprzedania, sprzedamy i bez ciebie. Daj-no tutaj, ułożę dobrze na wozie.
Matka namyślała się, nie chciałaby swej zdobyczy oddać, ale ojciec przemocą zabrał ze świrna garnek masła i koszyk z jajami. Katarzyna, widząc to, znów odezwała się:
— Także sprzedawać ostatni kąsek! Co będziemy jedli w soboty w czasie sianokosu?
— Tybyś chciała tylko wszystko zjeść — porwał się ojciec — a skąd pieniądze weźmiesz? Ciesz się, że chleb masz, a nie o maśle gadaj!
— Ją nic innego nie obchodzi, tylko przysmaki — dodała matka.
Jan nic nie mówił, bo i on wolałby zjeść, niż sprzedać. Katarzyna podeszła do męża i prosiła:
— Janeczku, kup choć jeden funt mydła. Trzeba bieliznę wyprać na sianokos.
Wszyscy podskoczyli, jak gdyby ich szydło ukłuło. Ojciec aż splunął z oburzenia.
— Do dyabła! tego jeszcze tylko brakowało w mojem życiu.
— Strojnisia! — dodała matka — życie kończę dzięki Bogu bez mydła, i wcale mi to nie przeszkadza dobrze trawić.
— Tak, tak, a jakże! Ot, czego jej się zachciewa!
Wyjechali. Matkę znów zabolała głowa, wgramoliła się więc napowrót do łóżka. Katarzyna prała bieliznę, składała do koszów i nosiła do płukania.
∗ ∗
∗ |
Łąki kutwaliskie ciągną się podłużną równiną wzdłuż Wenty. Od strony wsi — pagórki i pniste pola; naprzeciw, na drugiej stronie rzeki, zieleni się bór. Wenta kręci się i wygina bardzo, dzieli się na odnogi, które obiegają kolanem i znów się zlewają, ale woda w nich jest stojąca i tylko po deszczach łączy się z rzeką. Dlatego też brzegi są grzązkie, a łąki jedynie w suche lata wysychają. Często woda płynie przez łąki tylko w czasie sianokosu, a jeżeli większy deszcz spadnie, wtedy Wenta prędko występuje z brzegów, zalewa zatoki, które, złączywszy się wszystkie razem, mkną szparko. Wówczas woda znosi stogi siana, a niezżęta jeszcze trawa, zalana do samych wierzchołków, zgięta przez fale potoku, kładzie się na ziemię. Sianokos wtedy bywa najmozolniejszy. Dlatego, gdy wiosenne wylewy opadają i nastaje ciepła pogoda, wieśniacy jeszcze przed św. Janem rozpoczynają sianokos.
O wczesnym poranku, gdy słońce oświetli pierwszymi promieniami wierzchołki boru, a rosa pada na ziemię, ptaki zaś swe pieśni poranne zawodzą, kosiarze stają rzędem i nucą swoją pieśń. Echo jej rozlega się na drugiej stronie rzeki, aż do wsi płyną miłe dźwięki. Jeszcze jedni nie skończyli swej pieśni, a już inni rozpoczynają. Gdzieindziej dzwonią kosy. Od ziemi powstaje szum, wznosi się razem z białym tumanem wzwyż, zlewa się z pieśnią skowronka i ginie, płynąc w dal — aż pod niebiosa.
Kukułka wesoło kukała w borze i nagle urwała. W głębokiej zatoce wyskoczył ponad wodę szczupak. Ze śniadaniem przybyły dziewczyny, szykując się do roboty. Gospodarze wybrali się z końmi i wozami na łąki; wieźli gałęzie do wyciągania siana, deski z domu, aby je rozkładać w tych miejscach, gdzie nie mogli wejść, drzwi i bale do urządzania mostów; kładli to na rowy, robili pomosty do wywlekania siana z wody. Kosiarze zgrzani, zmęczeni, w samej bieliźnie, zgięci, z mocno ujętą kosą brnęli wzdłuż nadziału, nie omijając ani suchych, ani mokrych miejsc. Jak zacięci żołnierze cięli kosami, zbijając trawę w jeden sznur, odrzucając ją na bok w jedną zieloną wstęgę, a nogami wydeptywali równoległy ślad. W każdym nadziale dwóch albo trzech mężczyzn, stojąc rzędem, kosiło zawzięcie. Kto się zmęczył, przystawał; poprawiał kosę, naostrzył, czapkę zdjął i pot z czoła wytarł, pas ściągnął i znów brał się do kosy i znów ciął.
Dziewczyny razem z mężczyznami krzątały się, nie czekając aż trawa zwiędnie, biegły do błota po rozłożonych deskach, brnęły w wodzie podkasane, zabłocone, bose, z czerwonemi, jak u kaczek, nogami, nie zważając na nic, pchały po ziemi trawę grabiami, chwytały mokre siano, kładły na pomosty, przyciskały, potem zarzucały sznur na plecy, ujmowały drągi za końce, brnęły, grzęznąc, przeskakując przez błoto, aż do rozesłanych desek. Gdy dopadały desek, odpoczywały, potem prawie pędem mknęły, ciągnąc za sobą kupkę siana większą od siebie. Wlokły na suche miejsca, tam zostawiały, aby wyschło. Zmęczone, spocone śpieszą; chociaż każda swoją robotę robi, wygląda jednak tak, jak gdyby przez zazdrość jedna drugiej wydzierała, łapczywie chwytała, aby tylko więcej siana wywlec.
Mężczyźni koszą, zginając się w jedną stronę; dziewczyny wloką w przeciwną; falują, jak kłosy pod naporem wiatru, mieszają się po zatokach, jak stada białych gęsi. Bryzgają się w wodzie, drepczą po błocie, biegają, jak stado. Słońce pali bez najmniejszego wiaterka.
Blizko już obiad, bo kobiety ciągną polami z garnkami i z torbami na plecach przez bór do zatok. Wcześniej przybywszy, siedzą w cieniu, czekają, aż robotnicy przerwą pracę, i gawędzą między sobą.
— O, widzisz, zobacz, jaką górę Katarzyna wlecze! — wskazywała jedna — to nie leniuch! przecie nikt jej zmusić nie może, a jednak pracuje!
— Cóż ma począć! Skoro mąż wałkoń, sama musi być pracowitą. Zawsze już tak.
— Nie do pozazdroszczenia dola tej dziewczyny. Gdzie mieli serce jej rodzice? Taki posag dali, a córkę wpakowali w taką biedę.
— Matka, wiadomo, żałuje zmarnowanej córki; widziałam na cmentarzu, jak Katarzyna z płaczem skarżyła się. Matka razem z nią płakała, a ojciec, sama słyszałam, mówił: »Bądź cierpliwą, córko! powetujesz to sobie po śmierci rodziców męża: ziemia dobra!«
— Bądź cierpliwą! — śmiała się druga — zanim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje. Rodzice tacy jeszcze zdrowi; synowa wcześniej może umrzeć, stargawszy siły i zdrowie w takiej pracy. Matka z wielkiej pracowitości, gdy synową otrzymała, ręce założyła. Toć ona obiadu jej nawet nie przynosi; Katarzyna, gdy idzie grabić, sama musi go z sobą zabierać.
Gdzieś na stronie już słychać głosy idących na obiad.
— Niech Bóg broni, jakie zatoki w tym roku grzązkie! w zeszłym roku o wiele większe były.
— Całe siano samym trzeba będzie wywlec, koni nie wprowadzisz. Przykra robota! Żeby choć pogodę Bóg dał, to wywleczone nie zgnije.
Robotnicy zaczęli oglądać się na swoje cienie.
— Która teraz godzina może być? — zapytał jeden z gromady.
— Godziny mu się zachciało! — śmiał się drugi — żołądek najlepiej czas wskazuje. Widzisz, obiad już niosą.
Dzwonili kosami, wycierali pot i zwolna szli ku pagórkom. Jeden zapadł się po sam pas, zabłocił się, ledwo że wylazł. Inny, idąc ścieżką, wpadł w porośniętą zatokę; drwin, śmiechu do rozpuku. Młodzi zaczęli rzucać błotem w dziewczyny, a te nie pozostawały im dłużne; potem, śmiejąc się i popychając, chwytali pomosty albo dziewczęta za ręce i wyciągali je z wrzaskiem z błota.
Wszyscy zbierali się w gromadki; dążyli do cienia i chodzili z obiadem, szukając swoich; każda rodzina zbierała się do kupy, obsiadała garnek naokoło i jadła, śmiejąc się. Kobiety, które przyniosły obiad, usiadły na uboczu. W sam obiadowy czas nad głowami jedzących odezwał się grzmot. Zakotłowało się jak w mrowisku. Każdy z niechęcią spozierał na chmury. Zapomnieli o obiedzie: jedni już podjedli, drudzy nie; jedni porwali grabie i kładli suche siano na wozy, albo w kupki; inni pobiegli po konie. Nikt nie myślał o koszeniu, wszyscy rzucili się do suchego.
Wingisowie również krzątali się. Ojciec łaził z uzdami po olszniaku; Katarzyna składała siano w kopkę. Jan leżał na ziemi i kończył jeść mleko z garnka. Naładowany wóz stał obok.
— Śpiesz się, Janeczku! — nagliła Katarzyna — trzeba wóz ograbić i przycisnąć; ojciec wkrótce konie przyprowadzi.
— Tak, tak, a jakże! tylko na mnie patrz, leź-że na wóz!
Katarzyna przystawiła drąg, trzymając się go, skoczyła na koło, potem na drabinę i wgramoliła się na wóz. Stanęła i wołała:
— Czego stoisz? Grab, dawaj drąg, śpiesz się! Chmury prawie że już nad nami.
Katarzyna pałała niecierpliwością, stojąc na wozie.
— Co tobie jest? nie gap się! Ojciec już konie prowadzi, rzucaj prędko powróz! — naganiała męża, a sama, gdyby mogła, zda się, ze skóry-by wyskoczyła.
Jan zaczął przyciągać sznurem drąg; jak tylko pociągnie, sznur zaraz pęka. Zwiąże, zacznie przyciągać, znów rwie się! i znów maca, zanim zwiąże. Katarzyna niecierpliwiła się. Wiatr zaczął szumieć; kręcił się koło kopic i porywał ograbki siana, suchsze podrzucając do góry. Błyskawice rozdzierają chmury, pioruny coraz bliżej biją.
— Ach, ty wałkoniu! — zawołała na Jana — zarzuć sznur na drąg, ja potrzymam. Przyciągaj! — i znów sznur pękł. Przyjechał ojciec:
— Jeszczeście nie gotowi? Deszcz tylko wisi, inni już odjeżdżają.
— Tak! kiedy sznur ciągle pęka.
Przypadł ojciec, przywiązał lejce, ujął razem i sznur.
— Naciśnij drąg, gapo! — wołał na Katarzynę — a ty tu! — chwycili oboje za sznur. Nagle drąg odrazu złamał się. Katarzyna zleciała z wozu do góry nogami. Jednak szczęśliwie, bo spadła na stóg siana. Tymczasem zaczęły padać pierwsze krople. Wingisowie, widząc, że nic z tego nie będzie, zaprzęgli prędko konie, wleźli na wóz i, nie oglądając się, odjechali. Katarzyna wstała i obejrzała się; mało kto widział jej spadnięcie, bo każdy sam sobą był zajęty, śpieszył się i nie zwracał uwagi na drugich. Chciała iść do domu, ale w głowie zaczęło się jej kręcić, nogi trzęsły się; wlazła w siano, bo deszcz padał na dobre.
Usadowiła się wygodnie i westchnęła:
— Co mię dalej czeka?... Takiej to miłości pragnęło moje serce? Gdyby choć był podszedł, spojrzał... A gdybym była na śmierć się zabiła?! Wszystko mu jedno, a może nawet byłby się ucieszył?! Taka to zapłata za moją pracę i niedolę. Lepiej byłoby umrzeć, niż dostać się w ręce takich bez serca ludzi. Pójdę do rodziców, padnę im do nóg, może ulitują się nade mną, może przyjmą do siebie. Ale czy to co pomoże? Wywołam tylko wojnę: i bez tego bracia odgrażają się, że spiorą Jana; a co to pomoże? Serca mu innego nie włożą. Kto wilkiem się urodził, ten do końca życia wilkiem pozostanie; jeżeli dobrocią nic z nim zrobić nie można, to złością tem bardziej. Boże mój, Boże! Takie to moje szczęście, i niema najmniejszej nadziei na polepszenie mego losu! — Gorące łzy zrosiły oczy Katarzyny; chmury pędziły jedna za drugą, deszcz padał i grzmot coraz dalej dudniał. — Czyż podobna kochać tych leniuchów? Łatwiej byłoby mi jeszcze znosić swą dole, gdyby on mnie kochał, gdyby choć jednem słowem ujął się za mną; żeby choć jeden lepszy dzionek nastał! — Zwolna koił się ból, gorące łzy stygły, zmęczone oczy mrużyły się i groźne obrazy znikały. Słońce już grzało znowu, i wszystko w sen się zmieniło.
Mężczyźni przyjechali do domu i odrazu wpadli do odryny. Czekając na powrót Katarzyny, Jan zasnął, ojciec wyprzągł konie i wyprowadził je w pole, a sam poszedł do izby. Serdecznie śmiejąc się, opowiadał matce, jak Katarzyna zleciała z wozu.
— Katarzyny licho nie porwie, ale ten chłopak mógł się zlęknąć — frasowała się matka.
— Nie taki on głupi! nie bój się! — śmiał się ojciec — ani spojrzał na nią: zostawił ją, a sam pojechał.
— No, to już zaśnie tam, kiedy pozostała! Jaka to skrzętna była dziewczyna z początku, a teraz skończony leniuch. Nie umie siana ładować na wóz, a i w domu rozpuściła się, jak pantofel! nie zamiata, nie robi porządków, po sam nos w śmieciach i błocie ugrzęzła, jak Świnia.
— Właśnie, i teraz nie wraca: niema z kim siana wyładować.
∗ ∗
∗ |
Kto spóźnił się tej jesieni z sianiem żyta, ten dużo stracił, bo gęste tumany i częste deszcze tak rozmoczyły rolę, że nie sposób było uporać się z tą robotą. Wingisowie zwykle spóźniają się ze wszystkiem, dlatego i żyto zasiali w mokrą, rozmiękłą rolę.
Ojciec szykował się iść orać. Jan prowadził konie, ale przystanął i wszedł do odryny. Katarzyna wywiewała żyto.
— Podaj uprząż z odryny! — wołał ojciec.
— Janeczku! zanieś ojczulkowi uprząż! — poprosiła Katarzyna.
— Widzieliście, pies psa, a psi ogon ani rusz! tak i tu! Na mnie wołasz, a sama nie możesz?
— Przez zboże nie będę chodziła, weźcie sami!
— Nie pyskuj tutaj, a idź przyorywki wyrównywać. Dość już tego szastania się po odrynie.
— Znieście zboże, bo świnie łażą przez podwaliny. Tak nie można go zostawić.
— Popyskuj jeszcze trochę! Niby to sami nie wiemy. Jak ja każę, tak ma być! — zawołał ojciec. — A ty czego tam stoisz! — Jan wyszedł.
— Zanieś zboże do świrna; idź podorywać.
— Tak, a jakże! będę po błocie łaził! Sprobuj sam zanieść, jeżeli tak łatwo.
Ojciec spojrzał na zboże, pokiwał głową i rzekł:
— Prawda! Za ciężko byłoby nosić. Zawieziem wieczorem.
— Za ciężko! Także! — odezwała się Katarzyna — po purze dwa razy zanieść! Więcej mitręgi z zaprzęganiem koni, niż z zaniesieniem.
— Tak, a jakże! zanieś sama, jeżeli chcesz.
— Mówię ci, ruszaj w pole! — zawołał ojciec. — Nie frasuj się zbożem, rób, co ci kazano.
Wieczorem wróciła Katarzyna zmoknięta, zziębła. Poszła do suszarni ogrzać się. Tam nagłe zachorowała. Gorączka naprzemian z ziąbem rzuciła się jej do głowy, zaczęło ją trząść, ból nie ustawał ani na chwilę. Widząc, że tu nikt jej nie pomoże, poszła do izby. Gdy ją ujrzała matka, zdaleka już zaczęła krzyczeć:
— Wyspałaś się już w suszarni! A ja tu sama muszę wszystko robić, gotować. Ty to tylko do gotowego się zjawiasz!
Katarzyna milcząc poszła do świrna, ale nie mogła tam wyleżeć; rzucała się na łóżku i z bólu na czworakach po podłodze chodziła. Jan, usłyszawszy żonę lamentującą, poszedł spać na słomę. Późnym rankiem matka poszła zobaczyć, czemu synowa nie wstaje. Znalazła ją rzucającą się i odrazu zrozumiała co to za choroba. Złajała Katarzynę za brak cierpliwości i wypędziła ją do chaty, zawołała znającą się na takiej chorobie babkę, dała chorej jeść, ale Katarzyna nic nie jadła, tylko wołała, płacząc:
— Jezus, Marya! nie wytrzymam, zlitujcie się, dajcie znać mojej matce!
— Cicho, cicho! — uspokajały ją baby — nie bój się, wszystko będzie dobrze.
Matka wyszła z izby i posłała Jana do rodziców żony.
— Tak, a jakże! Pojadę ja do tych zbójów. Zeszłego razu Cypryan dał mi w karczmie w ucho! A jakże, pojadę! Mogą mnie tam zabić. A czemu nie poszła do nich, póki była zdrowa?
— Ojciec! jedź ty, skoro ona tak już chce.
— Niech ich dyabli wezmą! Ja zdaleka boję się Użkulniszkisów, a tu jeszcze taki deszcz! Czyż tu można jechać?!
— Nie potrzeba, nie potrzeba! — odmawiała baba, mieszając się do rozmowy — gwałtu narobi tu Dzieżasowa; będzie wołała zaraz doktora i akuszerki, i Bóg wie jeszcze kogo; a tu nic nie potrzeba; niech chora tylko czeka cierpliwie rozwiązania. Zgotujcie wódki z ziółkami.
— Janie! jeżeli w Boga wierzysz, — wołała Katarzyna — jedź do mojej mateczki.
Jan nacisnął czapkę na oczy i wyszedł z izby.
— Wypij kieliszek wódki — zaproponowała matka — to cię pokrzepi.
— Wypij, wypij! — namawiała babka — to lepsze od lekarstwa.
— Wypijmy i my po kieliszku. Na zdrowie! — i wychyliły obydwie.
— Nie będę piła wódki, nie! — broniła się chora — nie mogę patrzeć, jak wy pijecie; zgotujcie lepiej jakich ziółek, cukier jest pod poduszką w mojem łóżku.
— Grymasy! — mruczała matka, stawiając kociołek na ogniu — wszystkiego jej się zachciewa; mnie tam w słabości nie potrzeba było ani cukru, ani herbaty. A ta jej czułość, drogi Boże!
— Prawda, prawda — potakiwała babka — nie ma cierpliwości nawet za grosz. Jak gdyby nie każda z nas musiała cierpieć. Matkę każe sobie sprowadzać! Co tu matka pomoże? tylko nas będzie mustrowała. Dobrze robisz, ojczulku, że jej nie słuchasz.
— Nikt nie śpieszy się ze spełnieniem jej zachcianek. Na zdrowie!
Popijali sobie rodzice z babką grzaną wódkę. Jan chrapał w suszarni. Katarzyna męczyła się sama jedna, wołała matki, ale nikt nad nią nie zlitował się. Na noc zebrało się więcej kobiet; wszystkie znające się na rzeczy, wszystkie doświadczone, wszystkie popijają wódkę i, gawędząc, wyczekują chwili rozwiązania. A z Katarzyną coraz gorzej. O północku już i baby zaniepokoiły się, i ojciec obiecał, skoro tylko rozwidni się i deszczu nie będzie, dać znać rodzicom. Nad ranem wszystkie kobiety porozbiegały się.
Dzieżasowa przypadkiem dowiedziała się od obcych ludzi o chorobie Katarzyny i pośpieszyła zaraz do córki. Wpadłszy do chaty, przeraziła się. Nie może poznać córki: cała spuchnięta, zsiniała, zimna, prawie nieboszczka. Zwróciła się z wymówkami do Wingisów, zaczęła im wymyślać, że tak długo czekali, nie wezwali doktora, jej znać nie dali.
Wysłała swoje konie po doktora, kazała synowi pędzić, co koń wyskoczy.
Katarzyna poznała matkę, uradowała się, objęła ją za szyję, płacząc.
— Da... ruj... cie! — z wysiłkiem wymówiła ostatnie słowo.
Brat Katarzyny był zapewne dopiero w połowie drogi do doktora, kiedy ona rozstała się z tym światem, pozostawiając wielki posag, pieniądze, gospodarstwo, dobrą ziemię, dobrych i złych rodziców...