<<< Dane tekstu >>>
Autor anonimowy
Tytuł Homo sapiens
Pochodzenie Czerwony kogut
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków; New York
Tłumacz Kazys Puida
Tytuł orygin.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
***
HOMO SAPIENS.
FOTOGRAFIA.


Już rok się kończy, jak dziecko mieszka u mnie. Przywieźli drobne, chorowite stworzonko to, liczące może trzy, może cztery lata. Żółte, wyschłe, z odstającemi łopatkami i pochyloną naprzód główką, porosłą szarymi, zmiętoszonymi włosami.
Takie trzymanie głowy i łopatek u starców jest rzeczą zwykłą. Długi szereg lat — to ciężkie i bolesne brzemię, które pochyla nawet najmocniejsze karki, a słabość starca nakazuje i głowę nosić ostrożnie. Lecz czasami trzymają się tak młodzi i silni stosunkowo ludzie. Jest to najlepszym dowodem, że los ich nie szczędził, że nieraz pod ślepymi razami jakiejś siły wypadało im karku i głowy ugiąć, chociaż te najczulsze miejsca, w których życie skupia się, pozostały nietknięte. Postawę taką widzimy u często bitych dzieci i psów.
U przywiezionego chłopaka można było nadto zauważyć wiele właściwości, które przypominały dzikie zwierzątko, gdy dostanie się do ludzkiej niewoli. Trzymał się zawsze zdala od wszystkich, chowając się po kątach wielkiego domu. Mało jadł. Gdy zobaczył jakiego obcego człowieka, trząsł się ze strachu, aż mu zęby szczękały. Całymi dniami milczał, zamknięty w sobie.
Lecz trwało to nie długo, dość prędko się oswoił. Tyle potrzebował widocznie czasu, nim przekonał się, że nikt z nowych jego znajomych nic złego mu robić nie zamierza. Okazał się dość pojętnym i nadzwyczajnie szybko przywykł do rozmaitych kulturalniejszych zwyczajów. Gdy rozpoczynał rozmowę, nic tak nie lubił, jak opowiadać o rozmaitych ptakach i zwierzętach. Widocznie w ciągu krótkiego swego życia bliżej się z niemi zapoznał, niż z sobie równymi.
— Może chcesz wiedzieć, jak kura gada? — było jego najulubieńszem pytaniem, i zaraz rozpoczynał: — »Kal-kal... kal... kal...« — zupełnie głosem kury, chociaż »r« nie wymawiał.
— A może chcesz wiedzieć, jak ropucha oddycha? — i, zakąsiwszy wybladłe drobne usteczka, wciągał w siebie powietrze i wydmuchiwał, aż ślina tryskała. Szczególnie mimika chłopaka była zadziwiająca.
Lepsze utrzymanie i obcowanie z kulturalniejszymi ludźmi wywołały wielką zmianę w chłopcu. Wprawdzie łopatki jeszcze się nie ułożyły, ale żółtość twarzy zmniejszała się i lęk zgasł w małych oczętach... a może tylko się przyczaił.
Oto nadbiega z rozpromienioną twarzą. W oczach szczera dziecięca wesołość. Usta rozdziawione a czupryna rozczochrana, jak zwykle. Nad czołem dwa wielkie kosmyki włosów, wijące się każdy w inną stronę i nie dające ułożyć się na jego niezwykle wielkiej główce. Tupiąc drobnemi nóżkami, woła:
— Połóż książkę! Nie czytaj!... Ja chcę z tobą pomówić.
— Dobrze, widzisz, że odkładam!... A cóż powiesz? — nie zdążyłam jeszcze zapytać, gdy chłopak, ulokowawszy się jak najwygodniej na mych kolanach i podparłszy drobnemi pięściami swą wielką rozczochraną głowę, już rozpoczął:
— Opowiem ci o swojej »pirki«.
»Pirkią«, albo inaczej, jak wymawiał, »pilkią«, nazywał chatę swych zmarłych rodziców.
— Tylko uważaj! — woła, grożąc mi paluszkiem i patrząc w oczy, jak gdyby obiecywał coś niezwykłego i nowego opowiedzieć.
— Widzisz, Pan Bóg wziął gliny. Zgniótł, zgniótł... i rzucił z nieba do błota. Magdalena wyjęła tę glinę z błota, przyniosła do chaty, włożyła do kołyski i kołysze. Wszyscy cieszą się! I matusia, i ojczulek, i Karolek, i Ala, i Staja... cha-cha-cha! — śmieje się sam chłopak, bawiąc wszystkich swą wesołością, aż mu oczy błyszczą.
Muszę zaznaczyć, że Magdalena, Karolek, Ala i Staja, byli to jego starsi bracia i siostry.
— Czegóż się oni cieszyli? — spytałam.
Jeszcze weselszym głosem chłopak zaczął wołać:
— Cieszyli się! Dlatego cieszyli się, że w kołysce leżałem ja, Antoś! — chłopak głośno śmiał się z wielkiej radości, tuląc się twarzą do piersi, widocznie chcąc i mnie do cieszenia się pobudzić.
— Cóż więcej mi powiesz? — spytałam, kiedy chłopak już się nacieszył.
— Czekaj! czekaj! — rzekł, poważniejąc i, zdawało się, czegoś szukał w swej pamięci.
— A-a! u nas była jedna chata i jedna obórka. W obórce stała jedna krówka, szarka... tylko jedna krowa... tylko jedna... — w głosie zadźwięczało jakby poczucie ubóstwa i niedoli. — Nasza szarka bardzo... bardzo... bardzo mało mleka dawała... a czasami zupełnie nie dawała...
Iskry wesołości zupełnie zgasły w oczach chłopaka, twarz jakby poszarzała. Nie szukał już swemi oczętami moich oczu, patrzał w dal... zda się widział tam, w dali, coś bardzo smutnego, od czego małe serduszko w piersi się ścisnęło.
Lecz znowu, jakby odrywając się od smutnego obrazu, jakby coś ciężkiego w sobie zwalczywszy, żywszym zaczął głosem opowiadać:
— Dużo krów pędzili mimo nas, lecz nikt drugiej krowy nam nie przypędził.
Naraz coś sobie przypomniał i zapytał:
— A! a pani czemu nie kazałaś drugiej krowy przypędzić do nas? Przecież dużo krów sama masz... czemu nie kazałaś?
— Nie wiedziałam, że nie macie — rzekłam słabym głosem.
— A teraz, kiedy wiesz, czy dałabyś?... Czy dałabyś?...
Chłopak pytał, a ja milczałam. Kłam nie chciał przejść mi przez usta, a prawdy tym razem powiedzieć nie chciałam.
— Czy kazałabyś?... Czy kazałabyś?... — coraz słabszym głosem pytał chłopak. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zamilkł, spuścił oczęta, zda się zatonął w jakichś ciężkich myślach, czy uczuciach. Potem, jakby ze snu budząc się, cicho szeptał:
— Ja nie wrócę już do swej chaty... to i drugiej krowy nie trzeba.
— A jeżeli przyjdzie Magdalena i zechce ciebie zabrać? — zapytałam, chcąc zapoznać się z logiką swego małego wychowanka.
Na czole malca zarysowała się głęboka brózda, w oczętach zabłysnął ból, i stanowczym głosem, tupiąc nóżką, zawołał:
— Tylko nie daj! Nie daj!
— Przecież sam mówiłeś, że Pan Bóg dla Magdaleny zrzucił ciebie z nieba, nie dla mnie! Więc jakże mogę nie dać?
Nerwowo zadrgały usteczka, w szeroko rozwartych, w dal zapatrzonych oczach ukazał się lęk i niezadowolenie, lecz taki stan zamyślenia trwał tylko chwilkę. Brózda na czole jeszcze bardziej się pogłębiła i chłopak krzyknął z całej, na jaką go stać było, siły:
— Wszystko jedno, nie daj! A gdyby zechciała zabrać, weź kija i wypędź! — Skończywszy, jeszcze dodał, rozszerzając drobne swe paluszki: — I tyle!
Lecz widoczne było, że myśli jeszcze uparciej w jego główce pracowały. Spojrzał mi w oczy i, widać niezadowolony z tego, co w nich wyczytał, zaczął znowu mówić prędko, złym, chrapliwym, w krzyk stopniowo przechodzącym głosem:
— Jeżeli nie chcesz sama wygnać Magdaleny, to powiedz panu: on wypędzi... i tyle!
— Ale dlaczegoż ty tak nie chcesz wracać do Magdaleny?
— Nie chcę dlatego, że ona nie ma chleba — zabrzmiała stanowcza odpowiedź z pobladłych ust chłopaka i głęboka troska zaległa drobną jego twarzyczkę; ale znowu zaczął mówić powoli, jak gdyby wywoływał w pamięci dawne a zapomniane dni swego życia.
— W naszej chacie był jeden piec, ale mąki nie mieliśmy. Nie było z czego chleba upiec... i książek nie było... — dodał, rozglądając się po pokoju. — Tylko jeden nieładny stół, jedno łóżko...
— Cóż jedliście, kiedy nie mieliście z czego chleba upiec?
— Jedliśmy tylko suchy barszcz... tylko suchy barszcz (t. j. postny, bez okrasy) — powtarzały smętnie przelękłe tem wspomnieniem usteczka chłopca.
— Skąd braliście ten chleb? — wypytywałam się dalej, korzystając z mówności chłopca.
— Ojczulek przynosił, użebrawszy. Kładł wysoko na półce. Ja sam nigdy nie wziąłem chleba... i sięgnąć nie mogłem. A Magdalena rózgą biła. Mówiła: »Ty brałeś chleb! ty brałeś«... I ojciec bił... — i żal głęboki zabrzmiał w głosie chłopca.
— A czyż oni nie dawali tobie jeść?
— Dawali trochę suchego chleba... — szczególnie boleśnie brzmiał w ustach chłopaka ten wyraz »suchego chleba«. — I barszczu suchego dawali... — przyłożył rączkę, wskazując na swój brzuszek. — W brzuchu nic nie było!... Proszę chleba. Powiadają: nie wolno jeść dużo chleba... Była jedna kura. Jak zniesie jajko, proszę, aby jajko dali. Powiadają: zaczekaj Wielkiejnocy.
— A na Wielkanoc czy dali?
— Na Wielkanoc dali. Ale jak ojczulek umarł, to i chleba nie mieliśmy. Magdalena kazała objąć ojczulkowi nogi i pocałować. Ja objąłem nogi ojczulka i pocałowałem i... płakałem, bardzo płakałem, bardzo płakałem.
— Czegoż płakałeś?
Malec spojrzał mi w oczy zdziwiony, że takiej prostej rzeczy nie rozumiem.
— Płakałem, że nie będzie komu na chleb zapracować — odpowiedział zmęczonym głosem, ale zaraz jął dalej mówić:
— Potem przyjechał pan po mnie. Bardzo bałem się, bardzo się bałem, zacząłem krzyczeć: e-e-e-e! — całą swą mimiką chciał wielki strach wyrazić.
— Pan wyjechał. Magdalena mówi: »Jeżeli nie pojedziesz z panem, to wcale nie dostaniesz chleba«. Pan znowu przyjechał. Magdalena prędko umyła mnie i kazała jechać z panem. Ja już nie płakałem. Milczałem, tylko bałem się...
— Czegoż się bałeś?
— Myślałem, że mnie wywiozą i zarzną. Jak tu przyjechałem, to bałem się. Patrzałem, kto będzie mnie rznąć — wytrzeszczonemi oczętami, wciągniętą w ramiona główką, wyciągniętemi usteczkami chłopak chciał jak najdokładniej lęk swój wyobrazić. — Najwięcej to panicza bałem się. Myślałem: Żyd, tylko czyha, by mnie zarznąć...
— A teraz? Nie boisz się?
Dzieciak wesoło zaśmiał się, drobnemi rączkami otoczył mi szyję i, przytuliwszy się, wesoło szczebiotał:
— Nie, teraz nie boję się! Teraz kocham panią, bardzo kocham...
— A jeżelibym chleba nie miała, czybyś mnie wtedy kochał?
Znowu wielkie zdziwienie odbiło się w oczach chłopaka. Rączki, któremi mię obejmował, opadły, twarzyczka spoważniała, a zbladłe usteczka sucho wyrzekły:
— Nie, gdybyś chleba nie miała, nie kochałbym.
Po chwilce milczenia już sam zapytał mnie:
— Za co wtedy kochać?
— To cóżbyś robił? — odpowiedziałam mu zapytaniem na zapytanie.
— Wtedy poszedłbym do jakiegoś gościa — panicza, który ma chleb! — odpowiedział mi w europejskiej kulturze wychowany »homo sapiens« drobniutkiemu, wybladłemi usteczkami chłopca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: anonimowy i tłumacza: Kazys Puida.