Sobowtór bankiera/6
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sobowtór bankiera |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 25.11.1937 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Świtało już.. W dużej jadalni pałacu płonął na kominku ogień... Stoły zastawiono na nowo dla wszystkich gości... Snuli się sennie, z zaczerwienionymi oczyma... Już dawno chcieli opuścić progi swych gospodarzy — lecz lady Daisy ze łzami w oczach błagała, żeby nie zostawiać jej samej. Rozmowy nie kleiły się... Powtarzano sobie z komentarzami przebieg wypadków ubiegłej nocy, oraz wiadomość, że lord Montgomerry zawiadomił policję o włamaniu... Podobno zastąpił go w tym lord Hoensbrook, który uprzejmie podjął się zawiadomić telefonicznie Scotland Yard.
Po śniadaniu, goście rozeszli się do przygotowanych dla nich pokojów. Montgomerry pisał coś w pośpiechu w swoim gabinecie. Młoda jego małżonka, z oczyma pełnymi łez, udała się do swego buduaru.... John Raffles, paląc papierosa, brał udział w ogólnej rozmowie. Niektórzy z obecnych wyrażali obawę, że może i ich domostwa spotkał w czasie ich nieobecności podobny los. Raffles żartobliwie rozpraszał ich niepokoje.
Raffles, opuściwszy jadalnię, skierował swe kroki w stronę biblioteki. Na korytarzu spostrzegł, że drzwi od buduaru pani domu otwarły się i lady Montgomerry weszła do biblioteki. Nie spostrzegła Rafflesa... Poczekał parę chwil na korytarzu, zanim wszedł. Zerwała się z sofy, na której leżała z książką w ręku.
— Przepraszam, milady — rzekł — że jej przeszkodziłem... Szukam książki...
— Ależ nie przeszkadza mi pan bynajmniej, lordzie Hoensbrook — rzekła słabym głosem.
Obiema dłońmi przycisnęła skronie.
— Czy pani czuje się niedobrze, milady? — zapytał.
— O nie... Głowa mi płonie i puls wali w skroniach jak młotem...
— To normalna konsekwencja nocnych wzruszeń...
— Myślę o zmartwieniu mych rodziców... Strata takiego klejnotu... Pomijam już jego wartość... Ale niech pan pomyśli, że zawsze należał od niepamiętnych czasów do rodu Bassingów...
— Czy pozwoli pani zapalić, milady?
Przyzwoliła skinieniem głowy.
— Lordzie Hoensbrook — rzekła — Wyspowiadałam się kiedyś przed panem z mych trosk z całym zaufaniem... Proszę teraz, aby pan z kolei obdarzył mnie swoim zaufaniem... Muszę znaleźć wyjaśnienie dla pewnych faktów. Niepokoją mnie one i... stoją w ścisłym związku z pańską osobą.
— Spotyka mnie prawdziwy zaszczyt, jeśli pani, milady, niepokoi się o moją osobę... Czy mogę zapytać panią, o co właściwie chodzi?
— Niech mi pan oszczędzi odpowiedzi — odparła po namyśle. — Nie mogłabym mówić.
Raffles, oparty o rzeźbioną szafę, z podziwem przyglądał się jej pięknej twarzy.
— Myśli pani muszą być istotnie przykre, jeśli nie może ich pani wyrazić głośno, — rzekł z uśmiechem.
— O lordzie Hoensbrook, nie jestem dziś usposobiona do żartów. Czy zechce pan teraz zostawić mnie samą? — rzekła podnosząc nań błękitne oczy.
— Nie uczynię tego, dopóki nie otrzymam od pani wyjaśnienia tych tajemniczych słów!
Schyliła głowę, zastanawiając się nad tym, co ma powiedzieć.
Zapukano do drzwi. Raffles wziął do ręki książkę, podczas gdy Daisy otworzyła drzwi.
— List, milady.
Służąca wniosła list na srebrnej tacy.
— To od moich rodziców, — rzekła — Niestety oni jeszcze nic nie wiedzą... A raczej, może dotarła już do nich ta smutna nowina?.
Otworzyła kopertę. Raffles nie spuszczał z niej wzroku. Do listu dołączony był inny list, pisany na czarnym papierze ze złotym monogramem.
Daisy zbladła.
— Oto taki sam list, jaki otrzymał mój mąż! Boże litościwy! Muszę najpierw przeczytać, co rodzice piszą w swym liście.
Raffles udawał, że całkowicie pogrążył się w lekturze książki.
— Naszyjnik znalazł się! — wykrzyknęła.
W tej samej chwili poczuła męską dłoń na swych ustach.
— Cóż to znaczy? — rzekła przerażona, broniąc się.
Nagle zrozumiała wszystko. Utkwiła przerażony wzrok w jego oczach.
— Milordzie — rzekła, wyciągając ku niemu oba listy. — Niech pan to przeczyta. Litery skaczą mi przed oczyma.
Raffles wziął listy. Przede wszystkim zaczął czytać list na czarnym papierze.
Milordzie!
Przyjaciel ludzkości przesyła mu w tej paczce klejnoty, które do pana należą. Prosi aby pan je zechciał zachować, nie mówiąc o tym wypadku pod żadnym pozorem nikomu.
— Proszę czytać dalej — rzekła Daisy ukrywszy twarz w dłoniach.
Przebiegł oczyma list, napisany na białym papierze:
Drogie dziecko!
Musisz przyjść natychmiast do nas. Wypadki ostatnie tak mną wstrząsnęły, że nie jestem w stanie opuścić mieszkania. Nasze klejnoty rodzinne, dotychczas bezprawnie przetrzymywane przez twego męża, zostały nam dziś zwrócone wraz z listem przez sławnego włamywacza, Johna C. Rafflesa.
Jakież jednak było nasze zdumienie i przerażenie, gdy, zamiast cennych diamentów, znaleźliśmy w paczce kawałki szkła, owinięte w bibułkę.
— Do licha! — zaklął Raffles.
Daisy wzdychała ciężko. Raffles mierzył pokój dużymi krokami.
— Lordzie Hoensbrook — rzekła — Gotowa jestem teraz podzielić się z panem mymi podejrzeniami które przeszły prawie w pewność. Czy chce mnie pan wysłuchać?
Skłonił się na znak zgody. Spojrzała na niego chłodno.
— Lordzie Hoensbrook — rzekła — Jest pan niewątpliwie w kontakcie z włamywaczem Rafflesem... Ale to nie on dokonał tego włamania. Dokonał go pan... lordzie Hoensbrook...
Mówiąc to wybuchnęła płaczem.
Nie mogła mówić więcej... Ze zdumieniem spojrzała na pełną obojętności postawę lorda.
— Podejrzewa mnie pani, że jestem zwykłym złodziejem - włamywaczem... Wczoraj wieczorem skradłem, powodowany chęcią zysku, bezcenne klejnoty.. Powiem więcej... w ciągu godziny zdołałem dokonać rzeczy, na którą fachowiec jubiler potrzebowałby conajmniej całych tygodni... Zastąpiłem klejnoty prawdziwe zręczną imitacją? Czy to chciała pani o mnie powiedzieć?
Na twarzy jego odmalowało się zdenerwowanie. Spojrzał na nią ze wzgardą:
— Proszę mi wybaczyć, milordzie — rzekła, wyciągając do niego dłoń.
— Lady Montgomerry — ciągnął dalej — Jeśli ktoś tu popełnił fałszerstwo, to tylko osoba, której nazwisko wymienię, jeśli pani mi na to zezwoli...
— Proszę o to.
— Lord Montgomerry, pani małżonek — odparł spokojnie.
Spojrzała mu w oczy:
— Mój Boże... kilka tygodni temu oddawał ten naszyjnik do naprawy...
— Rozumuje pani zupełnie trafnie... właśnie wówczas sporządzoną została imitacja...
— Co za łotr! — wykrzyknęła z oburzeniem...
— A teraz chciałbym zapytać panią o adres jubilera — rzekł Raffles.
— Cóż pan zamierza zrobić? — zapytała przerażona.
— Nic, coby mogło narazić na hańbę imię pani małżonka... Może mi pani zaufać w tym względzie... W swoim dobrze zrozumianym interesie zechce pani zachować jak najdalej idącą dyskrecję, komunikując o wszystkim swym rodzicom...
— Zastosuję się do pańskich żądań... Ale...
— Czy potrzebne są pani jeszcze jakieś wyjaśnienia?
— Tak... To włamanie...
— Nie zostało popełnione przez lorda Hoensbrooka — rzekł z mocą.
— Jakież motywy popchnęły Rafflesa do tego czynu?
— Miłość bliźniego — odparł.
— Musi to być człowiek o niezwykłej inteligencji i szlachetnej duszy — odparła rozmarzonym tonem. — Czuję, że takiego człowieka mogłabym pokochać.
Spojrzała nań przerażona swoją szczerością.
Utkwił pałające spojrzenie w jej błękitnych oczach.
Nagle zrozumiała wszystko.
— To pan jest...
— John C. Raffles!...
Zemdlona upadła na sofę...
∗
∗ ∗ |
W godzinę po tej rozmowie, Raffles siedział przy fortepianie, w wielkim salonie Montgomerrych. Miał to samo audytorium co dnia poprzedniego. Skończył grać koncert Bacha i przeszedł do preludium i Fugi.
Daisy w kostiumie podróżnym, weszła do gabinetu męża. Zastała go zajętego żywą rozmową z szczupłym, niskim człowiekiem.
Był to komisarz policji — Baxter.
Daisy zaczerwieniła się wbrew swej woli.
Baxter przeszył ją uważnym spojrzeniem, od którego cała krew zbiegła z jej twarzy.
— Pozwól na chwilę — rzekła do męża.
Otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju:
— Czego chcesz? — zapytał ostro.
— Chciałam ci zakomunikować, że wyjeżdżam... Otrzymałam wiadomość, że rodzice są chorzy... Będę z powrotem za parę godzin.
— Teraz, kiedy cały dom pełen jest gości?...
— O, goście wybaczyli mi z góry... Zresztą będę niebawem z powrotem...
— Uważam twe postępowanie conajmniej za dziwne — rzekł — I dlatego tylko, żeby mi powiedzieć, wyprowadziłaś mnie z mego gabinetu?...
— Nie znoszę tego człowieka! — rzekła.
Ogarniała ją głucha złość i niepokój na myśl o niebezpieczeństwie, na które narażony był człowiek, którego kochała... Znienawidzony mąż odezwał się skrzeczącym głosem:
— Nie znosisz tego człowieka — odparł — A to dziwna historia... Inspektor Baxter jest zdania, że kradzieży nie mógł dokonać nikt z zewnątrz... Popełnił ją ktoś, kto doskonale znał miejsce ukrycia kosztowności... Bandyci nie wzięli papierów wartościowych... Zabrali tylko gotówkę oraz klejnoty... Należy wysnuć stąd wniosek, że zależało im w pierwszym rzędzie na naszyjniku. Jest charakterystyczne, że prócz ciebie i twojej rodziny nikt na całym świecie nie wiedział, że klejnot ten znajduje się w mym ręku, tytułem zastawu...
Słowa te wypowiedział ze szczególnym naciskiem.
Pobladła... Czyżby ten człowiek śmiał podejrzewać własną żonę? Ujrzawszy jej bladość tym silniej zaczął podkreślać swe niecne insynuacje.
— Czy to nie zadziwiające, że na kilka dni przed popełnieniem kradzieży, żądałaś ode mnie zwrotu klejnotów?
Złość i zraniona duma odebrały jej głos.
Chciała mu powiedzieć, że uważa go za nędznego kłamcę, lecz wstrzymała ją myśl, że niepotrzebnie narazi na niebezpieczeństwo Rafflesa.
Zbliżyła się doń i rzekła:
— Brutalna bestio!
Chciał się rzucić na nią, lecz zdążyła wcześniej zatrzasnąć za sobą drzwi.
— Żmija! — syknął w ślad za nią. — Teraz wiem, że się nie pomyliłem. Nie będę miał względów na nikogo, tam, gdzie idzie o pieniądze...
Trawiony wewnętrznym niepokojem, wrócił do gabinetu, gdzie oczekiwał go Baxter.
— Im więcej zagłębiam się w tę sprawę — tym mocniejszego nabieram przekonania, że włamania mógł dokonać tylko ktoś z domowników — rzekł komisarz policji. — Nie chciałbym tu obrazić nikogo, ale podejrzenia moje koncentrują się koło jednej osoby...
— Kogo?
— Pańskiej małżonki.
Montgomerry zadrżał. Spojrzał na mówiącego błędnym wzrokiem:
— Ale jak pan wytłumaczy wówczas zniknięcie banknotów?
— Miała spólników, którym musiała zapłacić — brzmiała zimna odpowiedź.
— A list włamywacza Rafflesa?
— On był owym spólnikiem.
— Zejdźmy raz jeszcze do podziemi, żeby zbadać sprawę na miejscu — zaproponował lord nie posiadając się ze złości.
Zeszli ze schodów. Montgomerry zaciskał pięści w bezsilnej wściekłości. Z ust jego padały przekleństwa.
∗
∗ ∗ |
Inspektor Baxter mierzył wielkimi krokami gabinet lorda.
— Przypuśćmy, milordzie, że żona pańska jest niewinna. Skąd w takim razie Raffles mógł wiedzieć, że w pańskim ręku znajduje się klejnot rodzinny Bassingów?
— Mógł się dowiedzieć od jubilera, któremu dałem klejnoty do naprawy. Ale to przypuszczenie należałoby, zdaniem moim odrzucić.
— Na wszelki przypadek, możemy roztoczyć obserwację nad sklepem... Może złodziej uda się tam, aby sprzedać naszyjnik. Jak się nazywa ten jubiler?
— Harry Veilchenstein, Londyn, Wategate Street 35... Ale to zupełnie niemożliwe... Szkoda nawet się posuwać po tej linii. Czysta strata czasu.
Zapukano do drzwi: wszedł mały chłopiec, niosąc list, zaadresowany do Baxtera. Na kopercie skreślone były dodatkowo słowa: posłaniec nieopłacony.
— Może to jakieś ważne rewelacje? — rzekł ucieszony Baxter, wręczając chłopcu wynagrodzenie za drogę — Czy kazano ci czekać na odpowiedź, mój chłopcze?
— Nie — odparł mały. Wziął napiwek, podziękował i zniknął za drzwiami.
Detektyw rozdarł kopertę. Wypadł z niej list pisany na czarnym papierze. Żyły nabrzmiały mu na czole w miarę czytania. Zaklął siarczyście i zmiął list.
— Czy mogę przeczytać? — zapytał lord.
— Proszę — odparł policjant.
Dowiedziałem się przypadkiem, że pragnie pan zawrzeć ze mną bliższą znajomość. Ponieważ ja żywię w stosunku do pana te same zamiary, proponuję panu spotkanie.
Będę pana oczekiwał dziś o godzinie 5 po południu w kawiarni Waterloo, przy Waterloo Street.
Do rychłego zobaczenia. Z prawdziwym szacunkiem
— Co za bezczelność! — mruknął lord — Czy naprawdę uda się pan na to spotkanie?
— Oczywiście... Muszę mu wreszcie położyć rękę na karku!
Wyciągnął zegarek:
— Pociąg odchodzi za dziesięć minut... Dowidzenia!
Jak piorun wypadł z pokoju i pomknął na stację.