Sobowtór bankiera/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Sobowtór bankiera
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 3
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 25.11.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ.  Nr. 3.  Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
SOBOWTÓR BANKIERA
Gdy lord Lister opuszczał bank, nagle spotkał się z człowiekiem podobnym do niego jak dwie krople wody...


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI


SOBOWTÓR BANKIERA
Lord Lister — przyjaciel ludzkości

Lord Lister z nogą założoną na nogę, siedział rozparty wygodnie w fotelu, krytym czerwoną skórą.
— Jak ci się podoba twoja nowa garsoniera? — zapytał go Charles Brand, jego przyjaciel i sekretarz.
Lord Lister uśmiechnął się:
— Bardzo tu miło — odparł.
— Czy zadowolony jesteś z sąsiedztwa? — indagował dalej przyjaciel, zapaliwszy papierosa.
— Nie zdążyłem jeszcze złożyć oficjalnych wizyt — brzmiała odpowiedź lorda.
Wstał z fotela i zbliżył się do okna, osłoniętego cienką koronką firanki.
— Chciałbym wiedzieć do kogo należy ten dom naprzeciwko? — rzekł po krótkiej pauzie.
Charles Brand podniósł się i podszedł do okna.
— Ten dom o wybitnie brzydkiej, pretensjonalnej fasadzie? — zapytał. — Z pewnością do jakiegoś zbogaconego rzeźnika lub... bankiera.
— Mylisz się: właścicielem jego jest stary lord, wyglądem przypominający handlarza nierogacizną. Cierpi, zdaje się, na podagrę. Każdego poranku odbywa spacer po Hyde Parku, trzymając jedną nogę na małym siedzeniu swego powozu.
— Widziałeś prawdopodobnie to przez okno?
— Nietylko to, ale i wiele innych rzeczy...
Brand spojrzał swemu przyjacielowi prosto w toczy.
— Spostrzegłem, że mój astmatyczny i podagryczny sąsiad ma niezwykle piękną żonę.
— Aaa!
Zainteresowanie Charlesa nagle wzrosło.
— Czy zostałeś już im przedstawiony?... Tss... Czy to ta kobieta?
W jednym z okien stojącego naprzeciw domu ukazała się nagle złotowłosa, biało odziana postać kobieca.
Obydwaj przyjaciele z zainteresowaniem śledzili jej ruchy:
Szybkimi krokami przemierzała pokój, załamując rozpaczliwie ręce.
— To ona — rzekł lord Lister. — Cóż jej się stało?
— Ba! prawdopodobnie scena z małżonkiem. Widać nie jest z nim szczęśliwa.
— Możliwe!
— Wygląda, jak ptak więziony w klatce.
— Ta kobieta cierpi mimo bogactwa, którem jest otoczona. Możnaby przyjść jej z pomocą?
— Myślisz znów o pomaganiu bliźnim, ty niepoprawny przyjacielu ludzkości?
— Będę musiał złożyć im sąsiedzką wizytę... Ale być może, że nie przyjmą mnie teraz?
Lord Lister przez kilka chwil przyglądał się płaczącej kobiecie, poczem udał się do garderoby.
Gdy wrócił do gabinetu — był ubrany wizytowo. Poprawił przed lustrem węzeł krawata i zatknął w butonierce prześliczną różę.
— Do widzenia, — rzucił swemu przyjacielowi na odchodnem.
— Prawdziwy z ciebie człowiek czynu! — rzekł z podziwem Brand.
Wkrótce potem Raffles pukał do wspaniałej kutej w żelazie bramy.
Otworzył służący w liberii. Lord Lister podał swą kartę wizytową, poczem nie czekając na wprowadzenie, począł iść szybko wysadzaną świerkami aleją. Aleja ta doprowadziła go do wąskiej kładki, przerzuconej lekko przez staw porośnięty sitowiem. Po drugiej stronie stawu rosła grupka krzewów, z pośród których rozlegał się płacz kobiety.
Lord Lister rozsunął gałęzie, wyjrzała ku niemu blada twarzyczka, skąpana w łzach. Lady Daisy Montgomerry — gdyż była to ona — spojrzała ze zdumieniem na intruza.
— Proszę mi wybaczyć — rzekł Lord. — Pragnąłem złożyć pani zwykłą sąsiedzką wizytę i zbłąkałem się w parku.
Dama o złocistych włosach napróżno starała się opanować. Łkanie przerywało jej słowa:
— Madame, proszę dysponować moją osobą... Czy mogę pani w czymkolwiek pomóc?
— Tak... Niech mi pan dopomoże... — wyrwał się szczery okrzyk z jej piersi. — Niech mi pan pomoże uwolnić się od tego potwora o ludzkiej twarzy.
Zawstydzona i pełna przerażenia zakryła twarz dłońmi.
— Co pan o mnie myśli? — rzekła. — Muszę panu wytłumaczyć me postępowanie... Dźwięk pańskiego głosu wzbudza we mnie dziwne zaufanie.
Rozpoczęła swą smutną opowieść:
Ojciec jej, należący do starej szlacheckiej rodziny, popadł w długi karciane. Chcąc je pokryć — zaciągnął u Montgomerrego grubszą pożyczkę, za którą płacił lichwiarskie procenty. Podczas rokowań o pożyczkę — Montgomerry bywał często w ich domu; w czasie obiadów, na które go zapraszano, siadywał stale na przeciw niej, obrzucając ją pożądliwym spojrzeniem.
W tym czasie rodzina jej poczęła znów odzyskiwać dawną świetność. Długi spłacono, starszy brat Guinny wstąpił do służby wojskowej. Lecz szczęście trwało krótko, pewnego dnia okazało się, że Montgomerry skupił wszystkie zobowiązania jej ojca. Przedstawił je do zapłaty akurat wtedy, gdy zbiory były wyjątkowo słabe. Kilka niefortunnych operacyj giełdowych do reszty podkopało finanse. Na domiar złego brat Guinny wrócił pewnego dnia do domu i blady jak śmierć oświadczył, że przegrał 1000 funtów. Jego wierzycielem był... lord Montgomerry. Ze łzami w oczach błagał ojca, aby pomógł mu pokryć dług i niedopuścił do rozgłoszenia sprawy.
Ojciec zniżył się przed lordem Montgomerrym do prośby. Wysłuchał go z skrzyżowanymi ramionami i zażądał zastawu. Z rozdartem sercem — ojciec złożył mu bezcenne klejnoty rodzinne... Jako warunek postawił....
— Wiem jaki — przerwał jej lord Lister — Zażądał pani ręki?
Kiwnęła głową. Łza potoczyła się po jej policzku.
— Jeden Bóg wie, ile walk stoczyłam z sobą przed powzięciem decyzji... Ojciec mój chciał popełnić samobójstwo... Zdołałam na szczęście przeszkodzić temu w porę... Wypadek ten wstrząsnął mną do tego stopnia, że zgodziłam się poślubić lorda Montgomerry. Postawiłam jednak za warunek, aby klejnoty wróciły do mych rodziców. Lord obiecywał wypełnić to zobowiązanie natychmiast po zawarciu małżeństwa. Nie dotrzymał jednak słowa. Klejnoty jeszcze dotąd znajdują się w jego ręku.
— Czy przechowuje je u siebie? — zapytał lord Lister.
— Tak... Niedawno powierzył je jubilerowi do naprawy... odebrał je już i trzyma w podziemiach naszego pałacu.
— Istotnie sytuacja pani przedstawia się niewesoło — rzekł lord Lister. Być może że potrafię złemu zaradzić. Proszę w każdym razie liczyć na moją pomoc.
— Mój mąż nadchodzi... Śpieszę do mojego ojca, który przybył do nas niedawno w sprawie klejnotów.
Mówiąc te słowa uciekła w przeciwnym kierunku. Lord Lister wyszedł na spotkanie pana domu, który zdala wymachiwał już kartą wizytową lorda.
— Szukam pana wszędzie — zawołał — Musiał pan chyba spotkać moją żonę?
— Przed chwilą miałem zaszczyt poznać małżonkę pańską...
— Czy pan pozwoli ze mną do biblioteki?
— Chętnie...
Lord Montgomerry z jękiem usiadł w fotelu. Wyciągnął sztywno swą bolącą nogę.
— Czy lady Montgomerry jest cierpiąca? — zapytał Lister.
— Być może... Chyba jedna z jej częstych migren... Nie przejmuję się tym zbytnio — odparł czuły małżonek.
Lord Lister rozejrzał się dookoła. Na masywnym hebanowym biurku stała inkrustowana perłami kaseta.
— Czy tu przechowuje pan swe kosztowności? — zapytał.
— Broń mnie Boże! — zawołał lord Montgomerry — Przechowuję je w podziemiach, w opancerzonej skrzyni.
Rozmowa przeszła na wyścigi i polowania. Na pożegnanie lord Montgomerry zaprosił Listera na przyjęcie, mające odbyć się w przyszłym tygodniu. Oczy Listera rozbłysły: ułatwiało to jego plany.
— Liczymy na pana — dodał Montgomerry — Mam nadzieję, że zaszczyci nas pan swą obecnością?
— Nie omieszkam skorzystać z tak miłego zaproszenia.
Lokaj otworzył bramę.
Odchodząc ujrzał Lister w głębi parku blond damę, wspartą na ramieniu siwego, wytwornie wyglądającego gentlemana.

Charles Brand z niecierpliwością oczekiwał powrotu swego przyjaciela.
— Sądząc z twej zasępionej miny, dowiedziałeś się o jakichś przykrych rzeczach — rzekł.
— Tak jest w istocie — odparł Lister, kładąc do kieszeni jakieś przedmioty wyjęte z szuflady biurka.
— Powiedz mi co się stało? — błagał Charley.
Ale Raffles nie miał humoru do gawęd.
— Wychodzę — rzekł — Czy chcesz mi towarzyszyć?

W spelunce Cyklopa

W dzielnicy, gdzie gnieżdżą się męty Londynu, w jednym z najbrudniejszych zaułków, wznosił się odrapany ponury dom.
W nocy dzielnica ta stawała się terenem bójek krwawych i nożowych rozpraw.
W starym domu przy końcu uliczki, zbutwiałe schody wiodły w dół, do piwnicy, gdzie mieścił się podejrzany szynk.
Jakiś młody dobrze ubrany człowiek zstępował po tych schodach. Na dole, dotykając poomacku wilgotnych ścian, doszedł do miejsca słabo oświetlonego nikłym płomykiem. Zapukał trzy razy do drzwi. Odsunięto zasuwy i wpuszczono go do środka. Powitały go głośne okrzyki. Odpowiedział uchyleniem czapki i lekkim ukłonem.
— Te, gdzieś podział twój cylinder? — zawołał jakiś osobnik o przerażającym wyglądzie. — Zwykła czapka nie pasuje do twej twarzy...
Nie dosłyszał tych słów w gwarze zmieszanych głosów. Zamiast odpowiedzi rzucił w tłum garść złotych monet.
— Hej, Cyklopie — zawołał dźwięcznym głosem — Prędzej, butelkę whisky!
Gospodarz, ślepy na jedno oko i dlatego Cyklopem przezwany, zbliżył się śpiesznie.
Duża latarnia o zielonych szkłach zwisała z brudnego pułapu i rzucała ponure światło na okrutne twarze gości.
— Hurra, niech żyje Jasny Jimmy!
Cyklop powrócił niosąc szklanki na tacy. Wyglądał okropnie: jedyne jego nabiegłe krwią oko spoglądało podejrzliwie z czerwonej obrzękłej twarzy, chwiejącej się na zbyt cienkiej i długiej szyi. Był wysoki i bardzo silnie zbudowany.
Wszyscy obecni trącili się szklankami.
— Oto piękny dzień — rzekł drugi mężczyzna, Charly, zwany Monterem.
— Gadaj lepiej co cię za szczęście spotkało? Rozprułeś może kasę banku?
Młody człowiek zaczerwienił się.
— Czekaj łobuzie... pokażę ci, jak się kończy, kiedy mnie się zaczepia.
Rozdzielił ich Cyklop.
— Zostaw go, to jeden z naszych! — dodał uspakajająco — Siadaj z nami, Jimmy!
Nagle w świetle migocącej lampy Jimmy dostrzegł w kącie jakąś skurczoną postać.
— A ty czego tam siedzisz samotnie, Harry?... Chodź, napij się z nami!
— Ciągle jeszcze wzdycha do Józi, co go puściła kantem — zaśmiał się drugi.
Nagle skurczony człowiek wyprostował się i skoczył do mówiącego.
— Psie — wrzasnął. Żyły jak postronki nabrzmiały na jego czole.
Chwycił Sama za gardło. Bójka rozpoczęła się na dobre. Słychać było tylko krótki świszczący oddech obydwu walczących.
— Dość tego — zabrzmiał nagle jakiś głos.
Rozstąpili się wszyscy.
Tajemniczy Nieznajomy! — rozległ się szept pełen szacunku.
Wytwornie, wieczorowo ubrany mężczyzna pojawił się nagle w tym dziwacznym otoczeniu. Górną część twarzy jego kryła maska. Dwoje czarnych oczu płonęło w twarzy tej niezwykłym blaskiem. Nie mówiąc słowa powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Spokojnym krokiem przeszedł pomiędzy zapaśnikami i zniknął za kotarą.
Cyklop z trunkami na tacy podążył w ślad za nim. W jednej chwili zapomniano o bójce — i Harry, jak wielki smutny ptak, powrócił do swego kąta.
Zaskrzypiały zawiasy drzwi.
— Jimm i Jack do mnie! — zawołał Cyklop.
Obydwaj wezwani usłuchali śpiesznie. Gdy zamknęli za sobą drzwi znaleźli się w wąskim korytarzu, w którym musieli się posuwać gęsiego.
— Możemy być dumni, że szef właśnie nas wybrał...
— Zamilcz lepiej... — uspokoił go drugi.
Zapukali do drzwi.
— Proszę wejść — odpowiedział metaliczny głos.
Weszli. Nagle znaleźli się w eleganckim pokoju. Podłoga wyłożona była dywanami i skórami zwierząt. Umeblowanie stanowiły ciężkie meble z pięknego dębu. Na stole stała nietknięta kolacja i wino, wniesione przez Cyklopa.
— Dobry wieczór — rzekł John Raffles z za biurka.
Na biurku tym, na specjalnej tacy leżały przyrządy, służące do włamań.
— Usiądźcie — dodał, częstując ich cygarami. — Planuję poważną wyprawę. Oczywista idzie o włamanie. Czy macie wszystkie potrzebne do tego instrumenty?
Jack zaśmiał się spoglądając pożądliwie na nowiutkie, lśniące przyrządy, które leżały na biurku.
— Podczas ostatniego włamania źle mi się powiodło — rzekł — Spłoszyli mnie i musiałem czymprędzej uciekać. Zostawiłem im wszystkie narzędzia, wszystkie wytrychy...
John Raffles wziął z biurka instrumenty i podzielił je między Jacka i Jimma.
— Przejdźmy teraz do samej sprawy — rzekł — Chodzi o włamanie do pałacu lorda Montgomerry... W podziemiu, którego okna są okratowane, w opancerzonej skrzyni przechowuje lord bezcenną biżuterię. Jutro lord wydaje wielkie przyjęcie. Najlepszym momentem do dokonania kradzieży będzie czas między jedenastą a pierwszą w nocy.
Przez parę chwil naradzał się cicho z obu przyjaciółmi, poczem pożegnał ich.
Pozbawimy cię, mój przyjacielu, części majątku, z którego robisz zły użytek — rzekł do siebie, gdy został sam w pokoju. — Pomożemy rodzinie Bassing odzyskać ich klejnoty...
Zegar wybił godzinę dwunastą. Za oknami szalała burza. Raffles wyjął z szuflady biurka arkusik papieru listowego, w którego rogu widniały w otoczeniu stylizowanych narzędzi złodziejskich literki J.C.R. Umoczył pióro w kałamarzu z trupiej czaszki, napełnionym czerwonym atramentem. Gdy skończył pisać, nacisnął dzwonek. W tej samej chwili na progu ukazał się Cyklop.
— Zanieś szybko list ten do skrzynki — rozkazał krótko — i każ tym ludziom przyjść do mnie. Musimy przerobić eksperyment z trawiącym metale płynem. Jack i Jimm zjawili się natychmiast i odrazu wzięli się do dzieła. Oparli o ścianę kwadrat z grubego metalu. Powlekli powierzchnię specjalnym płynem poczem zbliżyli płomień palnika. Z sykiem metal dał się ciąć przez całą swą długość.
— Czy mamy zabrać ze sobą metalowe tuby?
— Nie — odparł spokojnie Raffles — w piwnicy znajdziecie palenisko gazowe.
Gdy rozstali się ze sobą, do okien zaglądał szary świt.

Rapsodia Liszta

— Ach lordzie Hoensbrook — pod tym bowiem nazwiskiem Raffles został zaproszony na przyjęcie do lorda Montgomerry.
— Wiem, że jest pan zwolennikiem reform socjalnych. Nie wiem tylko dlaczego?
— Uważam je za konieczne — odparł krótko — Jest niesprawiedliwe, że niektórzy ludzie żyją w zbytku, podczas gdy inni umierają z głodu.
— Nie będziemy dyskutować na ten temat. Siadajmy do stołu. Wolę pasztet truflowy, ostrygi i szampana od wszelkich reform.
Zmieszali się z tłumem gości. Wszystkie salony były rzęsiście oświetlone. Służba przesuwała się cicho i sprawnie. Wyżsi oficerowie, bogaci właściciele ziemscy, artyści i uczeni zebrali się dnia tego u lorda Montgomerry.
Wybitna uroda lady Daisy przyciągała wszystkie spojrzenia. W zielonej mocno wydekoltowanej sukni, lady Montgomerry czyniła honory domu z wdziękiem i prostotą. Jej piękne melancholijne oczy szukały wzroku Listera.
Kolacja miała się ku końcowi.
Goście przeszli do salonu, Lister natomiast wyszedł na balkon. Ktoś z ulicy cicho gwizdał fragment znanej rapsodii Liszta. Oparty o palmę, Lister poczekał chwilę, poczem zagwizdał tę samą melodię. Wrócił do salonu, gdzie dyskutowano żywo nad zasługami Gounoda i Berlioza.
— Czy będziemy mieli szczęście dziś usłyszeć panią?
— Oh, ja nie jestem wirtuozką — odparła lady Montgomerry.
— Tem niemniej otrzyma pani rzęsiste brawa — rzekł Lister z ukłonem...
— Nie znoszę pochlebstw...
— Niechże pan nam coś zagra! — ozwały się liczne głosy, molestujące Listera.
Raffles uległ prośbom i usiadł do pianina.
Mężczyźni zbliżyli się, aby lepiej słyszeć.
Przebiegł palcami po klawiaturze.
Z za portiery dochodziły zmieszane głosy, w których poznał natychmiast głos gospodarza.
— To niesłychane... poprostu wierzyć trudno...
— Tak — odparł Montgomerry — właśnie dziś otrzymałem czarny list.
— Cóż to takiego? — zapytał zaintrygowany młody porucznik.
— Za każdym razem gdy John C. Raffles, sławny włamywacz, planuje nowe włamanie, przysyła list ostrzegawczy.
— A... to bardzo pięknie z jego strony! I pan...
— Ciszej, nie trzeba niepokoić kobiet! Oczywista natychmiast wezwałem detektywa, który strzeże podziemi.
Oczywista, że ta ostrożność jest dziś zbędna, ponieważ cały dom pełen jest ludzi. Ale ostrożność jest matką bezpieczeństwa.
Hoensbrook uśmiechnął się.
— Lordzie Hoensbrook, co nam pan zagra dzisiaj? — zapytała jakaś dama.
— Czy życzy pani sobie, abym zagrał rapsodię Liszta?
Rozpoczął grać. Grał świetnie i z dużym uczuciem. Gdy skończył obsypano go komplementami.
Z kolei do fortepianu usiadła jakaś młoda panna.
Raffles skorzystawszy z momentu, wymknął się niepostrzeżenie z salonu.

Zuchwałe włamanie

Raffles minął salony i spokojnym krokiem zaczął zstępować w dół po wysłanych dywanem schodach. Nie spostrzeżony przez nikogo dotarł do drzwi podziemia, gdzie mieściła się kaseta z biżuterią.
Otworzył drzwi wytrychem i wszedł do środka. Promienie księżyca zaglądały przez okratowane okna. W bladym ich świetle ujrzał dwuch ludzi, odwróconych doń plecami. Klęcząc na ziemi, rozkładali złodziejskie narzędzia.
Hoensbrook stanął przed nimi.
— Bierz narzędzia, Jimm — rzekł jeden z nich do drugiego. Mistrz może się zjawić lada chwila.
— Oto i on — rzekł Raffles.
Włamywacze drgnęli instynktownie na dźwięk głosu i w pierwszej chwili chcieli rzucić się na mówiącego.
— O mistrzu! — rzekł Jack. — Myślałem, że to detektyw depcze nam po piętach.
— Czy zastosowaliście się do moich instrukcyj? — zapytał Tajemniczy Nieznajomy.
— Tak, — odparł Jimm cicho. — Przepiłowaliśmy kratę w oknie, podczas gdy pan grał na fortepianie. Tak jak pan to przewidział, nie mogliśmy wejść drzwiami, które były strzeżone przez dwuch ludzi.
Raffles uśmiechnął się.
— Czy wstawiliście kratę przepiłowaną z powrotem?
— Tak — odpowiedzieli.
Raffles potknął się o jakieś ciało, leżące na ziemi. Przyjrzawszy się mu bliżej rozpoznał detektywa.
— Kto to zrobił? — zapytał Raffles krótko.
Jack zwrócił się do niego.
— Co to jest? — zapytał.
Chloroform.
— W takim razie nie prędko się obudzi.
— O, nie będzie to takie łatwe. Uderzyłem go w głowę moim kastetem.
Raffles odwrócił się.
— Czy nie mogliście inaczej rozprawić się z detektywem? — zapytał Raffles, kładąc człowieka w wygodniejszej pozycji.
— W żaden sposób. Przed drzwiami stała służba. Z podziemia dochodził nas odgłos kroków. Wychyliłem się nad oknem przez które postanowiliśmy przejść, Jimm zaś zagwizdał aby zwrócić uwagę detektywa. Policjant otworzył okno nadsłuchując. W tej samej chwili skoczyłem do niego i przyłożyłem do nosa gąbkę nasyconą chloroformem. Upadł w tył nie wydawszy nawet okrzyku. Dla wszelkiej pewności uderzyłem go jeszcze w głowę.
— Dobrze, nie będziemy się nim więcej zajmować. A teraz do dzieła chłopcy — rzekł mistrz zdejmując frak. — Zasłońcie czapkami okno, ażeby światło nie przedostawało się na zewnątrz.
Jedwabną chusteczką nakrył dziurkę od klucza.
Jack oglądał zamek u kasety. Jimm rozwinął aparat, Raffles zaś stanąwszy na krześle począł wypróbowywać przewód gazowy.
— Daj mi rurkę kauczukową — rzekł cicho.
— Nareszcie znalazłem miejsce spojenia w kasecie — rzekł Jack.
— Zabierzmy się więc do roboty — rzekł Raffles z uśmiechem.
Twarz miał przykrytą czarną maską — oczy jego błyszczały z zapałem.
— Podajcie mi substancję trawiącą — rzekł zbliżając się do kasety.
Jimm wręczył mu malutką paczuszkę. Raffles powlókł spojenie tą substancją podczas, gdy Jack trzymał w pogotowiu rurkę gazową i miech. Wytworzył się płomień o niezwykłej sile.
— Poszukaj przyrządu, Jimm — rozkazał Raffles nie odwracając się — i zwróć uwagę na drzwi, czy nie słychać stamtąd żadnego podejrzanego hałasu. A teraz Jack ognia i to szybko!
Raffles chwycił za rurkę. Płomień o wielkiej sile destrukcyjnej z wściekłością zaatakował miejsce, w którym kaseta powleczona została żrącym płynem. Raffles pracował w milczeniu. W całym podziemiu, panowała śmiertelna cisza. Słychać było jedynie syk płomienia. Jimm nadsłuchiwał przy drzwiach. Jack pilnie obserwował pracę, mistrza. Oczekiwał tylko rozkazu, aby wprowadzić łom do szczeliny.
— Prędko dźwignie, Jack! — rzekł Raffles.
Walka ognia z żelazem dobiegała ku końcowi. Ogień zwyciężył i otwór znaczył się w metalowej ścianie. Jack usłuchał rozkazu.
— Ostrożnie — ostrzegł Raffles i sam chwycił narzędzie.
Jeden wstrząs, lekkie trzaśnięcie i kaseta została otwarta.
Raffles obejrzał jej wnętrze. Znajdowało się w niej około 5.000 funtów. Sądząc z szczupłości tej sumy lord umieścił widocznie swoje kapitały uprzednio w banku. W kącie leżało małe pudełko fijołkowego aksamitu. Raffles otworzył je i wspaniały klejnot rodzinny Daisy rozbłysł w jego oczach. — Wyjął z kasety plik banknotów i zwrócił się do dwóch członków bandy, którzy śledzili ruchy jego z pożądliwością.
— Podzielimy się — rzekł i rozdał im całą sumę.
Rozpłynęli się w podziękowaniach. Za swój trud zostali sowicie wynagrodzeni.
Raffles włożył z powrotem swój frak i z całym spokojem ukrył pudełeczko w kieszeni swej kamizelki.
Upewniwszy się uprzednio, że nikogo nie ma na schodach opuścił podziemie i wszedł na górę. Niebawem znalazł się już na balkonie. Oparty plecami o ścianę, robił wrażenie człowieka rozkoszującego się czarem letniej nocy.
Spojrzał na ulicę. Dwie czarne postacie wysunęły się z parku, otaczającego plac i szybko znikły w ciemnościach.
— Ach to pan, lordzie Hoensbrook... Podziwia pan księżyc podczas gdy kobiety tęsknią za panem.
Z temi słowy zbliżył się doń pewien obywatel ziemski.
— Czy wie pan, że dla zabawienia pań sprowadzono wróżkę. Wystąpi ona o godzinie, gdy duchy nawiedzają naszą ziemię.
— Wiem, — odpowiedział obojętnie. — Lady Montgomerry opowiedziała mi kiedyś o tym.
— Jakie to wszystko głupie — rzekł młody człowiek, częstując go papierosem. Tyle jeszcze ludzi wierzy w duchy.
— Tak, wiedza tajemna ma bardzo wielu zwolenników nawet między uczonymi — rzekł Raffles, wdając się ze swym rozmówcą w długą dyskusję na temat spirytyzmu.

Czarownica z Sussex

Podczas tego Jack i Jimm skierowali swe kroki ku stacji. Szli mało uczęszczaną drogą za ogrodzeniem parku. Rozdzielili się w miejscu, w którym prywatna droga dochodziła do szosy. Jimm zaczaił się w rowie szosy nadsłuchując. Panowała niczym niezmącona cisza.
Jimm spojrzał na zegarek: było trzy kwadranse po jedenastej. W tej chwili jakaś staruszka zbliżyła się do tego miejsca. Szybko jak błyskawica, Jimm wyskoczy ze swej kryjówki: Stara cofnęła się w przerażeniu.
— Hallo, stara czarownico! Dokąd śpieszysz? — krzyknął gwałtownie.
— Do pałacu — odparła drżąc — Mam przepowiedzieć paniom przyszłość.
W mgnieniu oka przewrócił ją i zakneblował jej usta mimo oporu. Pociągnął ją za sobą do rowu.
— Oddaj mi twoją suknię, stara sowo! Nie zrobię ci nic złego. Jeśli będziesz się opierała, to...
Ręką zrobił wymowny ruch, który stara zrozumiała natychmiast. Drżąc na całym ciele zdjęła suknię i kaftan oraz chustkę z frendzlami. Jimm począł się również rozbierać. Na głowie zawiązał sobie jej chustkę. Z kieszeni wyjął ekstrakt olejku orzechowego i natarł nim mocno twarz. Wyglądał jak stara cyganka. Przebierając się nie spuszczał oczu ze starej.
— Daj mi teraz twój sennik diabelski — rozkazał.
Wyjęła z pod koszuli i wyciągnęła rękę.
Schylił się i podniósł jakieś sznurki, które wypadły z jego kieszeni. Mimo oporu związał starej ręce i nogi, poczem nakrył ją swym paltem.
— Nie zmarzniesz teraz, stara wiedźmo — rzekł — leż spokojnie, za dwadzieścia minut będziesz miała swoje łachy z powrotem.
Tą samą drogą, którą szedł niedawno dostał się z powrotem do pałacu. Podniósł oczy i spostrzegł na wielkim tarasie dwuch ludzi rozmawiających z sobą z ożywieniem. Bystre jego oczy rozróżniły w jednym z nich mistrza. Raffles również go poznał i uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Zaczyna być zimno — rzekł obywatel ziemski — może wejdziemy do pokoju? Tutaj łatwo się przeziębić.
— Nie szkodzi, — odparł Raffles — Noc jest tak cudna, że nie będę żałował nawet przeziębienia.
Spiżowe dzwony kościołów oznajmiły północ.
— Godzina duchów! — rzekł Raffles śmiejąc się.
— Niedługo ujrzymy sławną cygankę — rzekł ziemianin — Czy idzie pan ze mną?
— Oczywista — odparł Hoensbrook uprzejmie.
Trzymając się pod ramię weszli do salonu. Ciekawy widok uderzył ich oczy. Ażeby podnieść jeszcze nastrojowość sceny, przytłumiono światła i cały salon pogrążony był w półmroku. Kobiety szeptały półgłosem. Spojrzenia wszystkich skierowane były na drzwi.
— Czy to prawdziwa jasnowidząca?, — zapytała jedna z dam gospodyni —
— Tak mnie przynajmniej zapewniano. Wiele osób chwali jej przepowiednie.
— Proszę wejść! — odezwało się naraz kilka osób, słysząc pukanie do drzwi. Na progu ukazała się kobieta: Strój jej był upstrzony rozmaitymi barwami. Powolnym spojrzeniem objęła salę, poczem zbliżyła się do półkola. Złote monety wiszące na jej piersi dzwoniły cichutko za każdym jej krokiem — Zapanowała cisza. — — Piękne panie i wytworni panowie! Kira, czarownica z Sussex, pozdrawia was — rzekła stara kłaniając się ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma.
— Dobry wieczór — dobry wieczór! — odpowiedziano jej wesoło. —
Panie podniosły się ze swych miejsc i otoczyły kołem czarownicę.
Wszystkie wyciągały ku niej swe ręce. Mówiła przeważnie głupstwa. Naprzykład powiedziała jednej pani, zamężnej od lat i matce trzech synów, że dzień jej ślubu z ukochanym jest już blisko. Gdy odpowiedziano jej, że pani ta jest już od dziesięciu lat mężatką, wykręciła się jakimś zręcznym kłamstwem.
— Opowiedz coś o moim losie — rzekł Raffles — zbliżając się do grupy. Ciągle jeszcze trzymał pod ramię młodego obywatela ziemskiego.
— Pokaż mi twoją rękę — rzekła cyganka mrugnąwszy okiem.
Przez chwilę w milczeniu spoglądała na wytworną wąską dłoń Rafflesa —
— Umrzesz jako człowiek bardzo bogaty — rzekła robiąc nad jego ręką kabalistyczne znaki. —
— On i tak posiada złota, ile chce — rzekł ktoś z gości. —
— Pseudo cyganka nie zbiła się tym z tropu. Przymrużyła oczy, jak zwykły to czynić chiromantki.
— Co widzę? Błękitny kwiat, kwiat szczęścia ale nie kwitnie on dla ciebie mój piękny panie. Będziesz miał piękną kobietę o złotych włosach, piękną jak anioł.
Przez chwilę mówiła jeszcze zabawiając całe towarzystwo swym żartobliwym tonem. Wszyscy tłoczyli się dokoła niej.
— Przepowiedz i mnie moją przyszłość, stara czarownico — rzekł Montgomerry swym chrapliwym głosem. Ujęła jego rękę.
— O, co widzę? — krzyknęła nagle — biedny starcze, ukryj twą twarz! Szczęście twoje jest już w grobie. Sroży się burza i wieje wściekły wiatr. Światło księżyca pada na próżną kasetę... Klejnoty...
— Co to ma znaczyć? — przerwał przerażony lord.
— Ależ lordzie — rzekł stary lekarz uspakajająco — nie będzie pan wierzył w tego rodzaju głupstwa? Toż to było by szaleństwo.
— Ale list, który dostałem... Co za dziwny zbieg okoliczności!
Kilka osób skupiło się dokoła przerażonego bankiera. Poradzono mu wreszcie, aby zeszedł do podziemi przekonać się.
Cały orszak udał się do piwnicy... Dwaj lokaje poprzedzali go, niosąc w ręku kandelabry... Mówiono przyciszonym głosem.
Gdy stanęli przed okutymi drzwiami — lord Montgomerry wyjął z kieszeni klucz. Napróżno jednak starał się otworzyć drzwi... Pot wystąpił na jego czoło.
— Pan pozwoli, może mnie się uda — rzekł Lister.
Klucz nie przekręcał się w zamku.
Inni mężczyźni również próbowali sił bez rezultatu.
— Może drzwi są otwarte? — zawołała jedna z kobiet.
Młody porucznik nacisnął na klamkę. Drzwi ustąpiły natychmiast. Goście wtargnęli do środka...
— Prędzej światła!.... — krzyknął blady jak trup lord Montgomerry.
Krzyk podobny do krzyku zwierzęcia, któremu łup odebrano, wydarł się z jego piersi... Na widok otwartej kasety lord załamał w rozpaczy ręce. Oczy mu wyszły z orbit. Nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Światło kandelabrów padało na leżącego na podłodze bez ruchu detektywa.
Damy krzyczały z przerażenia. Niektóre osunęły się zemdlone w ramiona stojących obok mężczyzn. Mężczyźni spoglądali na siebie w zdumieniu, nie mogąc jeszcze zdać sobie sprawy z tego, co się stało. Daisy zbliżyła się drżąc do kasety... Włożyła rękę do jej wnętrza:
Naszyjnik! — zawołała — Mój naszyjnik skradziony!
Zamknęła oczy i byłaby upadła na ziemię, gdyby nie podtrzymał jej Raffles.
— Okradziono mnie — wołał lord w rozpaczy — Zabrali mi naszyjnik wartości conajmniej pół miliona funtów!
O mało nie popłakał się z wściekłości. Obydwaj lokaje z kandelabrami wzniesionymi wysoko nad głowy — wyglądali, jak dwa słupy soli.
— Kanalie! — krzyczał lord. — Tak spełniacie swoje obowiązki?
— Milordzie, szepnął James trzęsąc się ze strachu i jąkając.
— Milcz, pijaku — zawołał jego pan — Razem ze swym towarzyszem mieliście pilnować wejścia do podziemi! Tchórzu podły!
W porywie złości wyrwał z jego rąk ciężki bronzowy kandelabr i rzucił go w kierunku służących. Na szczęście nie trafił, gdyż w przeciwnym razie nie uszliby z życiem.
Lord zbliżył się do okna: z głuchym szczękiem upadła na ziemię podpiłowana krata.
— Zapalcie światło — rzekł lord Montgomerry opadając bezsilnie na krzesło.
— Złodzieje widać weszli przez okno — rzekł ktoś z obecnych.
— To jasne — odparł Raffles obojętnie — Wystarczy spojrzyć na kraty.
Wszyscy zbliżyli się do okien. Raffles, tłumiąc śmiech udawał współczucie dla lorda, który wydawał się zupełnie przybity tym wypadkiem.
W tym samym czasie, Jimm, ile sił w nogach, biegł aleją pałacową w kierunku szosy. Podkasał kobiecą spódnicę i sadził długimi krokami.
W rowie znalazł staruszkę w tej samej pozycji, w której ją zostawił.
— Wstawajcie, matko! — zawołał tarmosząc ją rzetelnie. — Komedia skończona. Odnoszę ci twoje szmatki...
Przeciął sznury, którymi była skrępowana i wyjął knebel z ust.
Ściągnął z niej swą marynarkę i palto.. Stara trzęsła się z zimna i przerażenia. Przyłożył jej do ust butelkę z wódką... Wyjął z sakiewki złotą monetę, jedną ze skradzionych i wręczył ją starej.
Zarzucił na plecy marynarkę i pędem pobiegł dalej w kierunku miasta...
Stara, trzęsąc głową, skierowała się w stronę pałacu.
Goście, którzy tłumnie towarzyszyli lordowi Montgomerry do podziemi, wracali właśnie z powrotem na górę. Młody ziemianin, ten sam, który dyskutował z lordem Hoensbrookiem na temat spirytyzmu, znów znalazł się u jego boku:
— Jak pan sobie tłumaczy niezwykłą przepowiednię cyganki? — zapytał.
— Zdarzają się na ziemi i niebie takie zjawiska, o których się nie śniło filozofom — odparł Raffles, wzruszając ramionami.
— Niestety — rzekł ziemianin — Widzę, że i pan lordzie, wierzy w spirytyzm...
— I czy nie mam w tym racji? — odrzekł — Żadnymi logicznymi uzasadnieniami nie wyjaśni pan wiedzy, którą niewątpliwie posiada ta kobieta.
W westibulu, goście natknęli się na cygankę:
— Ależ to nie ta sama! — wykrzyknął ktoś ze zdumieniem. — Tamta była młodsza i o wiele przystojniejsza!.
— Jak się to stało? — zapytywano lękliwie.
— Cały dom jest zaczarowany — szeptała służba, żegnając się pobożnie. Zasypywano staruszkę pytaniami.
Zalewając się łzami, stara opowiedziała przygodę, która ją spotkała. Dolało to jeszcze oliwy do ognia... Wszyscy przejęci byli strachem i zdenerwowani. Choć dniało już, goście ani myśleli opuszczać pałac...
Zgromadzili się dokoła kominka i poczęli opowiadać historie niesamowite o włamaniach i duchach.

Tajemnicza przesyłka

Świtało już.. W dużej jadalni pałacu płonął na kominku ogień... Stoły zastawiono na nowo dla wszystkich gości... Snuli się sennie, z zaczerwienionymi oczyma... Już dawno chcieli opuścić progi swych gospodarzy — lecz lady Daisy ze łzami w oczach błagała, żeby nie zostawiać jej samej. Rozmowy nie kleiły się... Powtarzano sobie z komentarzami przebieg wypadków ubiegłej nocy, oraz wiadomość, że lord Montgomerry zawiadomił policję o włamaniu... Podobno zastąpił go w tym lord Hoensbrook, który uprzejmie podjął się zawiadomić telefonicznie Scotland Yard.
Po śniadaniu, goście rozeszli się do przygotowanych dla nich pokojów. Montgomerry pisał coś w pośpiechu w swoim gabinecie. Młoda jego małżonka, z oczyma pełnymi łez, udała się do swego buduaru.... John Raffles, paląc papierosa, brał udział w ogólnej rozmowie. Niektórzy z obecnych wyrażali obawę, że może i ich domostwa spotkał w czasie ich nieobecności podobny los. Raffles żartobliwie rozpraszał ich niepokoje.
Raffles, opuściwszy jadalnię, skierował swe kroki w stronę biblioteki. Na korytarzu spostrzegł, że drzwi od buduaru pani domu otwarły się i lady Montgomerry weszła do biblioteki. Nie spostrzegła Rafflesa... Poczekał parę chwil na korytarzu, zanim wszedł. Zerwała się z sofy, na której leżała z książką w ręku.
— Przepraszam, milady — rzekł — że jej przeszkodziłem... Szukam książki...
— Ależ nie przeszkadza mi pan bynajmniej, lordzie Hoensbrook — rzekła słabym głosem.
Obiema dłońmi przycisnęła skronie.
— Czy pani czuje się niedobrze, milady? — zapytał.
O nie... Głowa mi płonie i puls wali w skroniach jak młotem...
— To normalna konsekwencja nocnych wzruszeń...
— Myślę o zmartwieniu mych rodziców... Strata takiego klejnotu... Pomijam już jego wartość... Ale niech pan pomyśli, że zawsze należał od niepamiętnych czasów do rodu Bassingów...
— Czy pozwoli pani zapalić, milady?
Przyzwoliła skinieniem głowy.
— Lordzie Hoensbrook — rzekła — Wyspowiadałam się kiedyś przed panem z mych trosk z całym zaufaniem... Proszę teraz, aby pan z kolei obdarzył mnie swoim zaufaniem... Muszę znaleźć wyjaśnienie dla pewnych faktów. Niepokoją mnie one i... stoją w ścisłym związku z pańską osobą.
— Spotyka mnie prawdziwy zaszczyt, jeśli pani, milady, niepokoi się o moją osobę... Czy mogę zapytać panią, o co właściwie chodzi?
— Niech mi pan oszczędzi odpowiedzi — odparła po namyśle. — Nie mogłabym mówić.
Raffles, oparty o rzeźbioną szafę, z podziwem przyglądał się jej pięknej twarzy.
— Myśli pani muszą być istotnie przykre, jeśli nie może ich pani wyrazić głośno, — rzekł z uśmiechem.
— O lordzie Hoensbrook, nie jestem dziś usposobiona do żartów. Czy zechce pan teraz zostawić mnie samą? — rzekła podnosząc nań błękitne oczy.
— Nie uczynię tego, dopóki nie otrzymam od pani wyjaśnienia tych tajemniczych słów!
Schyliła głowę, zastanawiając się nad tym, co ma powiedzieć.
Zapukano do drzwi. Raffles wziął do ręki książkę, podczas gdy Daisy otworzyła drzwi.
— List, milady.
Służąca wniosła list na srebrnej tacy.
— To od moich rodziców, — rzekła — Niestety oni jeszcze nic nie wiedzą... A raczej, może dotarła już do nich ta smutna nowina?.
Otworzyła kopertę. Raffles nie spuszczał z niej wzroku. Do listu dołączony był inny list, pisany na czarnym papierze ze złotym monogramem.
Daisy zbladła.
— Oto taki sam list, jaki otrzymał mój mąż! Boże litościwy! Muszę najpierw przeczytać, co rodzice piszą w swym liście.
Raffles udawał, że całkowicie pogrążył się w lekturze książki.
— Naszyjnik znalazł się! — wykrzyknęła.
W tej samej chwili poczuła męską dłoń na swych ustach.
— Cóż to znaczy? — rzekła przerażona, broniąc się.
Nagle zrozumiała wszystko. Utkwiła przerażony wzrok w jego oczach.
— Milordzie — rzekła, wyciągając ku niemu oba listy. — Niech pan to przeczyta. Litery skaczą mi przed oczyma.
Raffles wziął listy. Przede wszystkim zaczął czytać list na czarnym papierze.

Milordzie!

Przyjaciel ludzkości przesyła mu w tej paczce klejnoty, które do pana należą. Prosi aby pan je zechciał zachować, nie mówiąc o tym wypadku pod żadnym pozorem nikomu.

John C. Raffles.

— Proszę czytać dalej — rzekła Daisy ukrywszy twarz w dłoniach.
Przebiegł oczyma list, napisany na białym papierze:

Drogie dziecko!

Musisz przyjść natychmiast do nas. Wypadki ostatnie tak mną wstrząsnęły, że nie jestem w stanie opuścić mieszkania. Nasze klejnoty rodzinne, dotychczas bezprawnie przetrzymywane przez twego męża, zostały nam dziś zwrócone wraz z listem przez sławnego włamywacza, Johna C. Rafflesa.
Jakież jednak było nasze zdumienie i przerażenie, gdy, zamiast cennych diamentów, znaleźliśmy w paczce kawałki szkła, owinięte w bibułkę.

— Do licha! — zaklął Raffles.
Daisy wzdychała ciężko. Raffles mierzył pokój dużymi krokami.
— Lordzie Hoensbrook — rzekła — Gotowa jestem teraz podzielić się z panem mymi podejrzeniami które przeszły prawie w pewność. Czy chce mnie pan wysłuchać?
Skłonił się na znak zgody. Spojrzała na niego chłodno.
— Lordzie Hoensbrook — rzekła — Jest pan niewątpliwie w kontakcie z włamywaczem Rafflesem... Ale to nie on dokonał tego włamania. Dokonał go pan... lordzie Hoensbrook...
Mówiąc to wybuchnęła płaczem.
Nie mogła mówić więcej... Ze zdumieniem spojrzała na pełną obojętności postawę lorda.
— Podejrzewa mnie pani, że jestem zwykłym złodziejem - włamywaczem... Wczoraj wieczorem skradłem, powodowany chęcią zysku, bezcenne klejnoty.. Powiem więcej... w ciągu godziny zdołałem dokonać rzeczy, na którą fachowiec jubiler potrzebowałby conajmniej całych tygodni... Zastąpiłem klejnoty prawdziwe zręczną imitacją? Czy to chciała pani o mnie powiedzieć?
Na twarzy jego odmalowało się zdenerwowanie. Spojrzał na nią ze wzgardą:
— Proszę mi wybaczyć, milordzie — rzekła, wyciągając do niego dłoń.
— Lady Montgomerry — ciągnął dalej — Jeśli ktoś tu popełnił fałszerstwo, to tylko osoba, której nazwisko wymienię, jeśli pani mi na to zezwoli...
— Proszę o to.
— Lord Montgomerry, pani małżonek — odparł spokojnie.
Spojrzała mu w oczy:
— Mój Boże... kilka tygodni temu oddawał ten naszyjnik do naprawy...
— Rozumuje pani zupełnie trafnie... właśnie wówczas sporządzoną została imitacja...
— Co za łotr! — wykrzyknęła z oburzeniem...
— A teraz chciałbym zapytać panią o adres jubilera — rzekł Raffles.
Cóż pan zamierza zrobić? — zapytała przerażona.
— Nic, coby mogło narazić na hańbę imię pani małżonka... Może mi pani zaufać w tym względzie... W swoim dobrze zrozumianym interesie zechce pani zachować jak najdalej idącą dyskrecję, komunikując o wszystkim swym rodzicom...
— Zastosuję się do pańskich żądań... Ale...
— Czy potrzebne są pani jeszcze jakieś wyjaśnienia?
— Tak... To włamanie...
— Nie zostało popełnione przez lorda Hoensbrooka — rzekł z mocą.
— Jakież motywy popchnęły Rafflesa do tego czynu?
— Miłość bliźniego — odparł.
— Musi to być człowiek o niezwykłej inteligencji i szlachetnej duszy — odparła rozmarzonym tonem. — Czuję, że takiego człowieka mogłabym pokochać.
Spojrzała nań przerażona swoją szczerością.
Utkwił pałające spojrzenie w jej błękitnych oczach.
Nagle zrozumiała wszystko.
— To pan jest...
— John C. Raffles!...
Zemdlona upadła na sofę...


∗             ∗

W godzinę po tej rozmowie, Raffles siedział przy fortepianie, w wielkim salonie Montgomerrych. Miał to samo audytorium co dnia poprzedniego. Skończył grać koncert Bacha i przeszedł do preludium i Fugi.
Daisy w kostiumie podróżnym, weszła do gabinetu męża. Zastała go zajętego żywą rozmową z szczupłym, niskim człowiekiem.
Był to komisarz policji — Baxter.
Daisy zaczerwieniła się wbrew swej woli.
Baxter przeszył ją uważnym spojrzeniem, od którego cała krew zbiegła z jej twarzy.
— Pozwól na chwilę — rzekła do męża.
Otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju:
— Czego chcesz? — zapytał ostro.
— Chciałam ci zakomunikować, że wyjeżdżam... Otrzymałam wiadomość, że rodzice są chorzy... Będę z powrotem za parę godzin.
— Teraz, kiedy cały dom pełen jest gości?...
— O, goście wybaczyli mi z góry... Zresztą będę niebawem z powrotem...
— Uważam twe postępowanie conajmniej za dziwne — rzekł — I dlatego tylko, żeby mi powiedzieć, wyprowadziłaś mnie z mego gabinetu?...
— Nie znoszę tego człowieka! — rzekła.
Ogarniała ją głucha złość i niepokój na myśl o niebezpieczeństwie, na które narażony był człowiek, którego kochała... Znienawidzony mąż odezwał się skrzeczącym głosem:
— Nie znosisz tego człowieka — odparł — A to dziwna historia... Inspektor Baxter jest zdania, że kradzieży nie mógł dokonać nikt z zewnątrz... Popełnił ją ktoś, kto doskonale znał miejsce ukrycia kosztowności... Bandyci nie wzięli papierów wartościowych... Zabrali tylko gotówkę oraz klejnoty... Należy wysnuć stąd wniosek, że zależało im w pierwszym rzędzie na naszyjniku. Jest charakterystyczne, że prócz ciebie i twojej rodziny nikt na całym świecie nie wiedział, że klejnot ten znajduje się w mym ręku, tytułem zastawu...
Słowa te wypowiedział ze szczególnym naciskiem.
Pobladła... Czyżby ten człowiek śmiał podejrzewać własną żonę? Ujrzawszy jej bladość tym silniej zaczął podkreślać swe niecne insynuacje.
— Czy to nie zadziwiające, że na kilka dni przed popełnieniem kradzieży, żądałaś ode mnie zwrotu klejnotów?
Złość i zraniona duma odebrały jej głos.
Chciała mu powiedzieć, że uważa go za nędznego kłamcę, lecz wstrzymała ją myśl, że niepotrzebnie narazi na niebezpieczeństwo Rafflesa.
Zbliżyła się doń i rzekła:
— Brutalna bestio!
Chciał się rzucić na nią, lecz zdążyła wcześniej zatrzasnąć za sobą drzwi.
— Żmija! — syknął w ślad za nią. — Teraz wiem, że się nie pomyliłem. Nie będę miał względów na nikogo, tam, gdzie idzie o pieniądze...
Trawiony wewnętrznym niepokojem, wrócił do gabinetu, gdzie oczekiwał go Baxter.
— Im więcej zagłębiam się w tę sprawę — tym mocniejszego nabieram przekonania, że włamania mógł dokonać tylko ktoś z domowników — rzekł komisarz policji. — Nie chciałbym tu obrazić nikogo, ale podejrzenia moje koncentrują się koło jednej osoby...
— Kogo?
— Pańskiej małżonki.
Montgomerry zadrżał. Spojrzał na mówiącego błędnym wzrokiem:
— Ale jak pan wytłumaczy wówczas zniknięcie banknotów?
— Miała spólników, którym musiała zapłacić — brzmiała zimna odpowiedź.
— A list włamywacza Rafflesa?
— On był owym spólnikiem.
— Zejdźmy raz jeszcze do podziemi, żeby zbadać sprawę na miejscu — zaproponował lord nie posiadając się ze złości.
Zeszli ze schodów. Montgomerry zaciskał pięści w bezsilnej wściekłości. Z ust jego padały przekleństwa.


∗             ∗

Inspektor Baxter mierzył wielkimi krokami gabinet lorda.
— Przypuśćmy, milordzie, że żona pańska jest niewinna. Skąd w takim razie Raffles mógł wiedzieć, że w pańskim ręku znajduje się klejnot rodzinny Bassingów?
— Mógł się dowiedzieć od jubilera, któremu dałem klejnoty do naprawy. Ale to przypuszczenie należałoby, zdaniem moim odrzucić.
— Na wszelki przypadek, możemy roztoczyć obserwację nad sklepem... Może złodziej uda się tam, aby sprzedać naszyjnik. Jak się nazywa ten jubiler?
— Harry Veilchenstein, Londyn, Wategate Street 35... Ale to zupełnie niemożliwe... Szkoda nawet się posuwać po tej linii. Czysta strata czasu.
Zapukano do drzwi: wszedł mały chłopiec, niosąc list, zaadresowany do Baxtera. Na kopercie skreślone były dodatkowo słowa: posłaniec nieopłacony.
— Może to jakieś ważne rewelacje? — rzekł ucieszony Baxter, wręczając chłopcu wynagrodzenie za drogę — Czy kazano ci czekać na odpowiedź, mój chłopcze?
— Nie — odparł mały. Wziął napiwek, podziękował i zniknął za drzwiami.
Detektyw rozdarł kopertę. Wypadł z niej list pisany na czarnym papierze. Żyły nabrzmiały mu na czole w miarę czytania. Zaklął siarczyście i zmiął list.
— Czy mogę przeczytać? — zapytał lord.
— Proszę — odparł policjant.

Drogi Baxterze!

Dowiedziałem się przypadkiem, że pragnie pan zawrzeć ze mną bliższą znajomość. Ponieważ ja żywię w stosunku do pana te same zamiary, proponuję panu spotkanie.
Będę pana oczekiwał dziś o godzinie 5 po południu w kawiarni Waterloo, przy Waterloo Street.
Do rychłego zobaczenia. Z prawdziwym szacunkiem

John C. Raffles.

— Co za bezczelność! — mruknął lord — Czy naprawdę uda się pan na to spotkanie?
— Oczywiście... Muszę mu wreszcie położyć rękę na karku!
Wyciągnął zegarek:
— Pociąg odchodzi za dziesięć minut... Dowidzenia!
Jak piorun wypadł z pokoju i pomknął na stację.

Sprytny manewr

Harry Veilchenstein siedział w pokoju za sklepem i przez lupę oglądał poszczególne kamienie, wyjęte z starożytnych cennych naszyjników artystycznej roboty. Pełnym miłości ruchem gładził cenne diamenty. Przesunął dłoń po swej łysej czaszce. Jego pergaminowa twarz nabrała spokojnego wyrazu.
— Mój Boże, gdybym mógł je sprzedać za normalną cenę, zarobiłbym na nich sto pięćdziesiąt procent!
Wejście jakiegoś klienta przerwało to rozważanie. Wszedł natychmiast do sklepu. Przed nim stał wysoki elegancki mężczyzna o czarnych włosach i czarnej brodzie.
— Chciałbym kupić klejnoty, — rzekł.
— Bardzo chętnie — rzekł stary zacierając ręce i otwierając rozmaite szuflady swej pancernej kasy.
Cały asortyment najrozmaitszych diamentów zajaśniał przed klientem. Klient ten miał widocznie bardzo krótki wzrok, gdyż nachylał się nad ladą chcąc lepiej przyjrzeć się kamieniom. Jubiler udał się w pewnym momencie do pokoju, znajdującego się obok sklepu, ażeby przynieść stamtąd klejnoty. Klient, sprawiający wrażenie oficera, przybranego w cywilne ubranie, był niezdecydowany. Kaszląc i przyciskając do warg jedwabną chusteczkę oraz gałkę od laski, żądał coraz to innych kamieni.
Nadszedł drugi klient. Był to młody student o jowialnej twarzy. Położył laskę na kontuarze. Jubiler zapytał go czego sobie życzy.
— Chciałbym kupić jakiś skromny pierścionek, nadający się na prezent dla młodej dziewczyny.
Bez trudu znalazł to czego szukał.
— Ile kosztuje ten pierścionek? — zapytał otwierając podniszczoną portmonetkę.
— Dziesięć szylingów — odparł jubiler.
— Czy nie mógłby mi pan sprzedać go za sześć? — zapytał z zakłopotaniem. Nie mam szczęścia, zgubiłem pieniądze. Nie dostałem jeszcze tygodniówki.
— Niech pan poczeka aż do nowej tygodniówki i wówczas kupi pierścionek — odparł jubiler.
— O nie, muszę go mieć natychmiast — odparł student — kładąc na ladzie dziesięć szylingów.
Ociągając się jubiler przyjął pieniądze. Student opuścił sklep nie spoglądając nawet w stronę eleganckiego jegomościa.
— Widzę, że nie ma pan tego, czego szukam. — rzekł klient. Idzie mi mianowicie o piękne rubiny.
— Mogę ich panu dostarczyć — rzekł jubiler.
W tym momencie szczupły człowiek średniego wzrostu, który stał przed wystawą sklepową, zajrzał do środka: był to inspektor policji Baxter.
Kupujący spojrzał przelotnie na człowieka stojącego przed sklepem i uśmiechnął się lekko.
— Nie jestem jeszcze zupełnie zdecydowany — rzekł do jubilera — ponieważ sprawa nie jest specjalnie pilna, przyjdę innym razem.
Nie zdążył jednak ujść paru kroków, gdy jubiler rzucił się za nim w pogoń.
— Okradziono mnie! — krzyczał.
Baxter natychmiast ruszył za eleganckim jegomościem, który odwrócił się.
— W imieniu prawa zatrzymuję pana! — rzekł.
— W imieniu prawa oświadczam, że z pana skończony osioł — rzekł nieznajomy.
Inspektor skinął na taksówkę.
— Może pan być spokojny — rzekł do jubilera, który lamentował nad swą stratą. — Odzyska pan swoją własność.
Taksówka zatrzymała się.
— Proszę mi przynajmniej powiedzieć, czego pan ode mnie chce? — wykrzyknął w podrażnieniu nieznajomy.
— Dowie się pan wkrótce. Teraz uda się pan ze mną do najbliższego posterunku policji.
— Nie widzę w tym nic strasznego, że odbędę z panem małą przejażdżkę — odparł mężczyzna. — Pan natomiast może być pewien otrzymania rzetelnej reprymendy, gdy zostanie wyjaśnione, kim ja jestem.
Inspektor usiadł obok niego i zamknął drzwiczki.
— Jest pan John C. Rafflesem, sławnym włamywaczem — rzekł Baxter.
— A pan jest Johnem — osłem — odpalił nieznajomy.
Na posterunku policji gentleman oświadczył, że jest wysokim oficerem i pochodzi z książęcej rodziny, przyczym dał wyraz swemu oburzeniu. Szef policji wzruszył tylko ramionami.
— Wszystko wyjaśni się milordzie — rzekł.
— Na jego wyraźne życzenie dokonano osobistej rewizji nieznajomego. Nic przy nim nie znaleziono. Detektyw obejrzał dokładnie laskę, jakgdyby szukając w niej ukrytego mechanizmu.
— Może ją pan zachować, jeśli się panu podoba — rzekł wytworny jegomość — Będzie ona dla pana pamiątką największej pańskiej pomyłki w życiu.
Wówczas w tę sprawę wmieszał się komisarz. Przeprosił uprzejmie jegomościa, który oświadczył, że nie żywi do policji żadnej urazy.
— To jakaś karygodna pomyłka z pańskiej strony! — rzekł komisarz do nieszczęsnego inspektora.

Inspektor wyprowadzony w pole

W godzinę później spelunka Cyklopa otworzyła swe gościnne podwoje. Pomiędzy stałymi bywalcami, którzy jedli i pili wśród wybuchów głośnego śmiechu zjawił się nagle wytworny jegomość z czarną brodą.
— Szybko, Charly, nie ma czasu do stracenia. Chodź ze mną — zawołał, zwracając się do studenta siedzącego skromnie na krześle.
Wraz z Charlesem udał się do swego sekretnego gabinetu. W pośpiechu rzucił laskę i kapelusz na biurko.
— I cóż nowego — zapytał.
Charley oddał mu wspaniałą laskę, okutą złotem. Raffles nacisnął złotą płytkę i laska otwarła się. Potrząsnął nią kilka razy nad stołem: wypadły z niej cenne kamienie.
— W jaki sposób zdołałeś je tam ukryć? — zapytał zdziwiony sekretarz.
— W bardzo prosty: Jeden po drugim ukryłem kamienie w mych ustach za pomocą chusteczki. Następnie zaś, zbliżywszy laskę do mych ust, wyplułem kamienie do wydrążonego wnętrza.
Zabrał się do liczenia.
Wziął z biurka małe pudełko, opróżnił je i umieścił w nim owinięte watą kamienie. Zapieczętował pudełko i wypisał na nim adres rodziców Daisy.
— Czy mam już odejść? — zapytał Charley.
— Za chwilę — odparł Raffles, nie odrywając się od pisania. — Skończyłem. Wyślesz ten pakunek pod wskazanym adresem. Dowód nadania przyślesz mi do kawiarni Waterloo. Czy mogę na ciebie liczyć?.
— Tak — odparł.
— Nie będziesz dawał żadnych wyjaśnień — dodał. — Czy zrozumiałeś?
— Tak, Edwardzie.
— A więc dobrze. Ruszaj w imię Boże.
Z zadowoleniem zatarł ręce.


∗             ∗

W café Waterloo roiło się od ludzi: panie i panowie z najlepszego towarzystwa, studenci i studentki napływali tu tłumnie. Przy jednym ze stolików siedział samotnie szczupły człowiek o wygolonej twarzy, nie spuszczając wzroku z wejścia.
Był to inspektor policji Baxter. Niespokojnie spoglądał na zegarek. Była godzina szósta. Sławny włamywacz i postrach Scotland Yardu, musiał nadejść niebawem. Minuty wlokły się wolno. Strzępki rozmów prowadzonych w rozmaitych językach dochodziły do jego uszu. Tuż obok niego na wygodnej kanapce siedziała piękna i młoda dama, czytając stos dzienników. Piękność jej zrobiła na detektywie duże wrażenie. Z pod białego kapelusza wyglądały kruczo-czarne lśniące włosy. Oczy nieznajomej błyszczały życiem. Zauważył, że była wysoka i dobrze zbudowana.
— Podaj mi „Figaro“, chłopcze! — rzekła.
— To widocznie jakaś Francuzka — rzekł Baxter, szczęśliwy, że znalazł pretekst do wszczęcia rozmowy. Wziął leżące obok niego „Figaro“ i podał damie.
— Bardzo panu dziękuję, jest pan ogromnie uprzejmy...
Po paru chwilach, zatopieni już byli w ożywionej rozmowie, w czasie której detektyw nie spuszczał oczu z drzwi wejściowych. Znalazł się zupełnie pod czarem tej kobiety.
Zamówił butelkę wina, starając się utopić troski w złotym płynie. Zapomniał o Rafflesie. Nie obchodziło go już, czy przyjdzie, czy też nie. Przekonany był zresztą, że spotkanie to, było zwykłą mistyfikacją ze strony sławnego włamywacza.
Czule ściskał rączkę pięknej nieznajomej, która bynajmniej nie pozostawała obojętną na jego zaloty.
— Och, muszę sobie zamówić pokój w hotelu, ponieważ pozostaję tej nocy w Londynie — rzekła mu po pewnym czasie.
— Niech się pani nie fatyguje — rzekł — chętnie załatwię to za panią.
Młoda kobieta przyjęła ofertę rozpływając się w podziękowaniach.
Baxter wyszedł z kawiarni aby w sąsiednim hotelu zamówić pokój.
W tym czasie jakiś młody człowiek kręcił się tam i z powrotem po kawiarni, jak gdyby kogoś szukał.
Piękna pani skoro tylko została sama, szybko nakreśliła kilka słów na kartce papieru. Wręczyła list w kopercie chłopcu, prosząc, ażeby go oddał mężczyźnie, który dopiero co opuścił kawiarnię i który zostawił jeszcze przy stole jej palto i walizę podróżną. Następnie z wdziękiem na który zwrócili uwagę wszyscy obecni, zbliżyła się do młodego człowieka.
— Czy nie szukasz mnie przypadkiem, — mój miły blondynie? — zapytała biorąc go pod rękę.
— Niezupełnie, — odparł zagadnięty z zakłopotaniem.
— Czy nie zechciałbyś odprowadzić mnie na stację? Jestem cudzoziemką — rzekła przymilnym tonem.
Charley — bowiem student ten był w rzeczywistości przyjacielem Rafflesa, zastanowił się.
— Dworzec nie jest daleko — rzekł — przyjaciel mój, na którego czekam w kawiarni dotąd jeszcze nie przyszedł. W międzyczasie mogę zrobić mały spacerek i wrócić później.
Z galanterią podał ramię młodej kobiecie.
Zaledwie zdążyli wyjść z kawiarni, gdy Baxter powrócił. Zdumionym wzrokiem rozejrzał się dokoła. Gdzież się podziała jego piękna znajoma? Kilka osób, które siedziało w pobliżu i zaobserwowało scenę, zaśmiało się dyskretnie. Inspektor policji uchodził w ich oczach za wystrychniętego na dudka zakochanego.
Zbliżył się do niego chłopak, wręczając mu list. Jakież było jego rozczarowanie, gdy przeczytał następujące słowa:

Drogi mój skarbie!

Jak ci się podobam? Czy nie jesteś zbyt rozczarowany — że twe nadzieje nie ziściły się? Dziękuję Ci za miłe spędzenie czasu. Wino było doskonałe. Mimo to, Drogi mój, byłeś za mało sprytny, aby domyślić się kim jestem w istocie.
List nosi podpis:

John C. Raffles.

Uregulował rachunek, który był dość wysoki. Nie mogąc znieść ironicznych spojrzeń ludzi bawiących się jego kosztem, opuścił śpiesznie kawiarnię.
Charley ze swej strony przeżywał innego rodzaju wzruszenia. Dumny i szczęśliwy z zawarcia znajomości z tak piękną damą, wytłumaczył sobie, że pokwitowanie z poczty może oddać później swemu przyjacielowi. Chciał spędzić jeszcze przynajmniej kilka godzin z śliczną cudzoziemką. Zawołał taksówkę i otworzył drzwiczki przed nieznajomą.
— Droga moja... — rzekł z westchnieniem.
— Czego chcesz ode mnie, przyjacielu? — odparła ze słodyczą.
— Jaką nagrodę otrzymam za pokazanie ci Londynu w nocy?
— Parę silnych kopniaków w miejsce, o którym się nie mówi. Dobrze sobie na nie zasłużyłeś! — odparł niski męski głos, który Charley znał aż nadto dobrze.
Cofnął się przerażony.
— Edward! — wykrzyknął.
Lister zdjął swój kapelusz, ozdobiony kwiatami i, zapaliwszy papierosa, rzekł:
— Daj mi dowód nadania z poczty.
Charley śpiesznie uczynił to, czego od niego żądano. Następnie szybko wyskoczył z taksówki zostawiając piękną nieznajomą samą. Kiedy znalazła się ona w zamkniętym aucie, pierwszym jej ruchem było rozluźnienie uwierającego ją zbyt mocno gorsetu.

Złodziej okradziony

Harry Veilchenstein był smutny. Siedząc za swym kontuarem wpatrywał się w otwartą sporą kasetę z wyrazem miłości i rozpaczy. Od czasu do czasu jego czerwonawa z natury twarz pokrywała się ciemną purpurą. Konwulsyjnym ruchem ściskał łysą czaszkę.
— Mój Boże — jęczał głucho — zniszczyli mnie, zrujnowali. Skradł mi ten niegodziwiec najpiękniejsze klejnoty. Jakże mogą istnieć na świecie podobni ludzie! Taki zarobek stracony: Zarobiłbym na czysto sto pięćdziesiąt procent!
Drzwi sklepu otwarły się nagle i kupiec przerwał swe jeremiady. Stary jubiler przybrał swój najuprzejmiejszy wyraz twarzy na przywitanie gentlemana należącego najwidoczniej do najlepszego towarzystwa. Mężczyzna ten nosił prawą rękę na temblaku. Wspaniały powóz czekał nań przed sklepem.
— Czem mogę panu służyć?
— Pragnąłbym nabyć większą ilość diamentów. Zechce mi pan pokazać wszystko, co pan ma na składzie.
— Oczywista, szanowny panie. Proszę usiąść — rzekł wskazując mu krzesło.
Sam zaś zniknął na chwilę w składzie przylegającym do sklepu. W kilka chwil później wrócił z powrotem dźwigając liczne szkatułki, które rozłożył na ladzie.
— Wspaniałe, cudowne, jedyne w swoim rodzaju! Niech szanowny pan zbliży się i sam oceni...
Nieznajomy wziął klejnoty do ręki i przyglądał się im wzrokiem znawcy.
Po upływie kwadransa wybrał z nich pięć i oddał sprzedawcy.
— Jaka cena? — zapytał lakonicznie. —
Kupiec odparł, że tych pięć kamieni kosztowało razem około dziesięciu tysięcy funtów szterlingów.
Bez słowa bogaty nabywca wyciągnął z kieszeni dobrze wypchany portfel i począł liczyć paczki banknotów. Twarz jubilera zajaśniała błogością. Oczy jego, śledzące ruchy nieznajomego płonęły ogniem. Gorączka złota wstrząsała jego ciałem. Lecz ku jego gorzkiemu rozczarowaniu padły następujące słowa:
— Proszę mi wybaczyć. Okazuje się, że nie mam przy sobie dostatecznej sumy pieniędzy. Mam zaledwie siedem tysięcy funtów, z których muszę jeszcze zapłacić gdzie indziej pewną sumę.
Veilchenstein miał wrażenie, że ugodzono go w samo serce. Czyżby miał mu się wymknąć tak wspaniały interes?
Ekscelencjo... — odparł — nie musi pan zaraz płacić. Może zechce pan zostawić mi małą zaliczkę, powiedzmy tysiąc funtów. Diamenty dostarczę Waszej Wysokości jeszcze dziś wieczorem, albo jutro. Kiedy Wasza Książęca Mość uzna to za stosowne...
— Mam pewną myśl — przerwał ostro cudzoziemiec. Napiszę parę słów do mej żony, prosząc ją aby mi przysłała dziesięć tysięcy funtów. Zechce pan uprzejmie napisać list pod moje dyktando. Wypadek nieszczęśliwy na polowaniu pozbawił mnie możności używania prawej ręki.
Jak wspomnieliśmy, prawa jego ręka spoczywała na temblaku.
Usłużnie i szybko jubiler zastosował się do żądań swego klijenta, pisząc pod jego dyktando:

Droga Żono!

Daj oddawcy niniejszego dziesięć tysięcy funtów szterlingów, których mi zabrakło do dokonania ważnego interesu. Dziś wieczorem po powrocie do domu wyjaśnię Ci o co idzie.

Harry.

— Harry — zauważył Veilchenstein, wkładając list do koperty. — Mam zaszczyt nosić to samo imię co Wasza Wysokość.
— Ach tak! — zauważył obojętnie klijent. Lekki uśmiech przewinął się po jego wargach. Wyjął list z rąk jubilera i otworzył drzwi.
— Charley — zawołał.
Stangret oczekującego powozu nadbiegł szybko.
— Biegnij oddać ten list w domu — rzekł jego pan. — Wrócisz tu z odpowiedzią.
— Spieszę wypełnić rozkaz, milordzie.
Stangret wrócił do powozu i odjechał. Pan jego pozostał w składzie oczekując powrotu. Oczekiwanie to nie trwało długo. W ciągu dwuch godzin nieznajomy zapłacił Veilchensteinowi cenę kupna za diamenty.
Jubiler był szczęśliwy. Co za wspaniały interes! Zarobił na czysto sześć tysięcy funtów, co wynosiło przeszło sto pięćdziesiąt procent zysku. Byli więc jeszcze uczciwi ludzie na świecie.
Najszczęśliwszą będzie z tego moja żona, kiedy jej o tym opowiem wieczorem! —
Drzwi od sklepu otwarły się nagle. Jakiś młody człowiek rzucił na kontuar list i zniknął.
Jubiler chwycił go z ciekawością. List pisany był czerwonym atramentem na czarnym papierze i zawierał następującą treść:

Drogi Panie Harry Veilchenstein!

W imieniu ofiar, które ograbił pan cynicznie, dziękuje panu za wpłacenie mi zaliczki, którą obrócę na pokrycie spowodowanych przez pana szkód. Jeśli jest pan zdziwiony, wytłumaczę panu wszystko. Dziesięć tysięcy funtów szterlingów, które dałem panu przed pół godziną zostały wręczone memu stangretowi przez pańską godną małżonkę Gertrudę Veilchenstein. Ponieważ list który podpisał pan swoim własnym imieniem „Harry“, pisany był niewątpliwie pańską ręką, zacna Gertruda nie miała najmniejszych wątpliwości. Proszę zachować starannie owe dziesięć tysięcy funtów. Co się zaś tyczy diamentów, to cena którą otrzymam za nie przy sprzedaży posłuży za wynagrodzenie krzywdy, wyrządzonej przez pana jego licznym ofiarom.

Łączę wyrazy szacunku
John C. Raffles.

Wzruszenie było zbyt silne. Harry Veilchenstein upadł na podłogę.


∗             ∗

W wytwornym pokoju swego eleganckiego mieszkania, Raffles grając na fortepianie układał nowe plany śmiałych wypraw. Na dworze wiatr szumiał między gałęziami. Zapadła noc, gdy nagle rozległ się dzwonek. Raffles sam otworzył drzwi.
— To pani, lady Montgomerry? — zawołał ze zdziwieniem na widok damy osłoniętej grubą ciemną woalką.
— Jestem ścigana! — krzyknęła opadając bez tchu na krzesło. — Od dwuch godzin staram się napróżno wyrwać z rąk mego prześladowcy który ściga mnie jak cień.
— Cóż panią sprowadza do mnie, milady.
Odsłoniła twarz.
— Przyszłam zasięgnąć pańskiej rady a jednocześnie podziękować panu z całego serca. Pan dopomógł mym rodzicom w odzyskaniu ich mienia, które uważali już za stracone.
— Lady Montgomerry, — rzekł Raffles poważnie. — Działając w ten sposób naraża pani niepotrzebnie swą opinię.
— Musiałam to panu powiedzieć — rzekła czerwieniąc się — moi rodzice są tak szczęśliwi...
— Czy mąż pani wie o pani wizycie u rodziców? — zapytał.
Skinęła głową.
— Czy wie, że pani teraz tutaj przyszła? —
— O nie. Mój kat wyszedł z domu. Udał się na posiedzenie komisji której jest przewodniczącym. Nie wróci przed północą. Jest to komisja ochotniczego zaciągu żołnierza. Sprawia mu ona dość dużo trudności.
— Ach — rzekł Raffles zamyślony — gdzie umieszczony jest jego majątek? — zapytał nagle.
— W Deposit Company — rzekła naiwnie.
Raffles wszystkie te informacje zapisywał skrzętnie na swym mankiecie.
— Jakiej rady pragnęła pani u mnie zasięgnąć?
— Jestem u kresu mych sił. Z przyczyn fizycznych i moralnych nie mogę znieść dłużej pożycia z mężem. O, jakże ja nienawidzę człowieka który złamał me życie!
— Proszę się uspokoić, milady — rzekł łagodnie Raffles.
— Co dzień dręczy mnie, ironicznemi słowami. Ściga mnie i prześladuje... posuwa się nawet do gróźb. Muszę niezwłocznie opuścić jego dom za wszelką cenę!
— Dokąd zamierza pani pójść, milady? — zapytał Raffles spoglądając na nią poważnie.
Pod ciężarem tego spojrzenia spuściła oczy.
— Czy chce pani wrócić do rodziców?
— To będzie najmądrzejsze. Odpocznę i zapomnę o wszystkim.
Wstała i poczęła naciągać rękawiczki.
— Jestem teraz pewniejsza i śmielej spoglądam w przyszłość.
Wyciągnęła do niego obie ręce.
— Adieu, lady Montgomerry. Życzę aby była pani szczęśliwszą w przyszłości.
— Obawiam się — rzekła podczas gdy Raffles otwierał jej drzwi — że jestem obserwowana i że łatwo można będzie w sposób krzywdzący mnie wytłumaczyć tę wizytę.
— Ja również jestem tego samego zdania. Niech się pani postara zmylić ślad.
Proszę jechać na dworzec główny i tam zmieszać się z tłumem.
— Mój mąż kazał mnie śledzić.
— Przez kogo?
— Przez inspektora policji Baxtera.
— Spodziewałem się tego.
Zbliżyła się do okna i spojrzała na ulicę.
— Nie widzę nikogo, rzekła — Tylko jakaś kobieta w podróżnym stroju, która widocznie czeka na kogoś.
— To właśnie on — rzekł Raffles stanowczo. — Niech się pani mu przyjrzy.
Daisy zbladła.
— Mój Boże, co mam teraz zrobić?
— Postaram się zmylić czujność — odparł Raffles uspakajająco.
Zeszli razem ze schodów. Na ulicy doszli aż do postoju taksówek.
Raffles zmieniony był do niepoznania. Ruda broda czyniła zeń całkiem innego człowieka. Szybko wsiedli do taksówki. Raffles zauważył, że kobieta w podróżnym palcie wsiadła również do taksówki. Obydwa auta, jadąc jedno za drugim, skierowały się w stronę Centralnego Dworca. Raffles odprowadził lady Montgomerry do pociągu, który nadkładając drogi miał ją dowieźć do jej męża. Sam zaś przechadzał się po peronie. Dama w podróżnym palcie dyskretnie obserwowała jego kroki. Udał, że wzbudziła w nim zainteresowanie i umyślnie przeszedł kilkakrotnie obok niej.
— Nie spodziewa się niczego — pomyślał przebrany inspektor policji — jego zamiłowanie do kobiet stanie się przyczyną jego zguby. Skoro tylko wsadził jedną nogę do wagonu już się rozgląda za inną. Gdyby ten don juan wiedział, kim ja jestem!
— Czy czeka pani może na pociąg do Oxfordu? — zapytał lord Lister.
Baxter odpowiedział, że tak. Wszczęli rozmowę, poczem Raffles zaprosił damę na kawę. Dama przyjęła zaproszenie.
Przechodzili przed komisariatem policji. Zanim detektyw zdążył ochłonąć ze zdumienia, Raffles zbliżył się do stojącego na warcie policjanta i rzekł:
— Jestem komisarzem kryminalnej brygady. Ta pani jest przebranym mężczyzną i poszukiwanym przez policję przestępcą.
Z temi słowy Raffles zniknął w ciemnościach nocy.
Napróżno Baxter tłumaczył, że to on jest właśnie komisarzem policji, tamten zaś niebezpiecznym przestępcą. Odprowadzono go mimo protestu do komisariatu.
— Każdy może powiedzieć to samo — usłyszał w odpowiedzi — jutro sprawdzimy czy mówi pan prawdę. Tymczasem spędzi pan noc w areszcie.


∗             ∗

Nazajutrz po obiedzie Baxter zjawił się u lorda Montgomerry. Opowiedział mu swe przygody, przemilczawszy dyskretnie przygodę z piękną Francuzką.
— Łotr wywija mi się z rąk jak piskorz.
Lord powziął decyzję. Od wczoraj żałował nieostrożnego oświadczenia o jubilerze. Odkrycie manipulacji z fałszywemi diamentami wydawało mu się nieuniknione. Z niecierpliwością czekał na powrót Baxtera, aby oznajmić mu swe postanowienie.
— Panie Baxter — rzekł — przemyślawszy dokładnie całą tę historię — pragnąłbym zatuszować sprawę. W grę wchodzi tu osoba mojej żony.
Inspektor aż podskoczył.
— Nie ma pan racji. Posiadam dowody, że żona pana zdradza i nie zasługuje na żadne względy.
— To moja sprawa prywatna. — Montgomerry pobladł z gniewu. — Nosi ona moje nazwisko i nie życzę sobie, aby ją szarpano. Z chwilą jednak, gdy nędznik ten wpadnie w ręce sprawiedliwości, wygnam ją precz z mego domu.
Kobieta, która podsłuchiwała pod drzwiami cofnęła się przerażona. Lady Montgomerry czymprędzej spakowała walizy i udała się do swych rodziców.

Fałszywy dyrektor banku

Charley Brand zajęty był pisaniem listu gdy usłyszał w korytarzu kroki swego przyjaciela. Raffles wszedł do pokoju, zdjął kapelusz i wyciągnął rękę do swego sekretarza.
— Co nowego? — zapytał.
— Nic — odparł Charley Brand — Jakiś ziemianin z sąsiedztwa zaprosił nas na polowanie na lisy.
— Nie mam wielkiej ochoty — odparł Raffles.
— Odmawiasz? — zapytał Charley — Cieszyłem się z góry. Polowanie na lisa dostarcza tysiąca emocji.
— Ja natomiast wolę polowanie w którym człowiek odgrywa rolę lisa i znaczy swój ślad kawałkami papieru.
— Rozumiem — odparł Charley śmiejąc się.
— W tym całkiem nowym polowaniu ja sam jestem lisem. Uciekać przed ścigającymi, mylić ślady — oto ma największa pasja.
— Lubujesz się w niebezpieczeństwach Edwardzie. Ale à propos, jak przedstawia się historia twej miłości do pięknej blondynki, lady Montgomerry?
— Zapominasz, że pani ta jest zamężna — rzekł lord Lister ostro. Sfery towarzyskie będą miały niebawem wielką sensację, bowiem pani ta zamierza rozejść się ze swym mężem.
— A ty co zamierzasz?
— Ja pragnę pojechać do Paryża. Czy jedziesz ze mną?
— Chętnie — odparł Charles Brand. — Czy masz wszystko czego ci potrzeba?
— Myślisz o pieniądzach?
— Nie. Brak mi ich i będę musiał się w nie zaopatrzyć, ale ty możesz pojechać przede mną.
Wyjął z biurka rulon złota i paczkę banknotów. Rzucił ją niedbale na stół.
— Życzę ci szczęścia Charley i do rychłego zobaczenia!
— Nawzajem. Czy wychodzisz?
— Tak, idę do banku. Mówiłem ci przed chwilą, że muszę się zaopatrzyć w pieniądze.
— Do jakiego banku idziesz?
— Do Deposit Company, — odparł John Raffles.
— Czy masz ten rachunek?
— Ja nie, ale ma go ktoś inny, — odparł śmiejąc się.


∗             ∗

— Czy widział pan już portret naszego nowego dyrektora? — rzekł kierownik Deposit Company do głównego kasjera, pokazując mu umieszczoną w tygodniku fotografię eleganckiego mężczyzny w sportowym ubraniu.
— Fotografia ta ukazała się jednocześnie prawie we wszystkich pismach ilustrowanych — zauważył kasjer. — To jeden z największych sportsmenów z naszej epoki.
— Czy ciągle przebywa on jeszcze w Ameryce?
— O nie. Opuścił on już ten kraj i może zjawić się tu lada chwila.
Nagle dały się słyszeć lekkie kroki. W otwartych drzwiach stanął elegancki mężczyzna z podróżną walizą w ręce.
— Dyrektor! — szepnęli do siebie urzędnicy.
Istotnie stało przed nimi żywe ucieleśnienie fotografii z ilustrowanego pisma.
— O wilku mowa — rzekł kierownik, kiedy dyrektor przywitawszy wszystkich uprzejmym skinieniem głowy, zniknął za drzwiami swego gabinetu.
— Wielki czas żeby się zjawił. Zechce prawdopodobnie sprawdzić wszystkie książki. Moje są w zupełnym porządku.
— Pan dyrektor prosi o książkę kasową oraz żąda kluczy od wszystkich schowków.
Sam kierownik zaniósł książkę i klucze do dyrektora. Po wyjściu urzędnika dyrektor przerzucił szybko książkę. Wyglądało tak, jakby szukał w niej pewnej pozycji.
— Montgomerry nr. 37352 — rzekł cicho.
Zszedł do skarbca, gdzie znajdowały się schowki. Poszukał pomiędzy ponumerowanymi kluczami, klucza noszącego nr. 37352. Otworzył safes i wyjął z niego kasetkę. W gabinecie swym włożył kasetkę do swej kieszeni, poczem w kapeluszu i w palcie spokojnym krokiem opuścił bank. Jeszcze w drzwiach stanął nagle twarzą w twarz z człowiekiem, który podobny był do niego jak dwie krople wody. Obydwaj mężczyźni przyglądali się sobie przez chwilę ku ogromnemu zdziwieniu urzędników oraz publiczności. Zanim jednak zdołano ochłonąć ze zdumienia, fałszywy dyrektor zniknął za drzwiami.
W momencie gdy sobowtór wyciągnął rękę do kierownika banku, biedny człowiek krzyknął głośno:
— Na Boga! Daliśmy się podejść temu oszustowi! Trzeba biec za nim i go schwytać!
Urzędnicy rozpoczęli pościg... Ale nigdzie nie natrafili na ślad oszusta. Tylko przed sklepem kolonialnym stał szofer bez marynarki i czapki, wyrzekając głośno... Wszedł na małą chwilę do sąsiedniej restauracji, by się posilić, zostawiwszy marynarkę i czapkę w aucie... Nie zdążył zjeść, gdy jakiś osobnik przebrał się w jego ubranie i uciekł w zostawionym bez opieki aucie.
— Oto on! — krzyknął wskazując na auto, które skręcało w najbliższą przecznicę...
Był to Raffles, który pełnym gazem uciekł z pieniędzmi... Za nim sunął sznur aut... Sytuacja była trudna... Pościg pędził coraz to innymi ulicami... Była to gonitwa na śmierć i życie. Dystans pomiędzy Listerem a ścigającymi go autami zmniejszał się stale. Dworzec Wschodni był już niedaleko. Raffles zahamował nagle, wyskoczył z wozu i pobiegł szybko w kierunku dworca... Przebiegł jak piorun sale i znalazł się na peronie... Urzędnicy bankowi biegli jego śladem, zdyszani i u kresu sił..
— Zatrzymać go — wołali.
Było jednak za późno...
Pociąg ruszył, unosząc w swym wnętrzu Listera....


∗             ∗

W tym samym czasie, lord Montgomerry wyrywał sobie z rozpaczy włosy. Łatwiej znieść mu było utratę żony, niż pieniędzy.... Pieniąc się i wymyślając, miotał się jak wściekły po pokoju.
— Jestem zrujnowany, zniszczony! — powtarzał nieustannie...
Blady świt zastał go jeszcze przy biurku, pogrążonego w rozpaczy.

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.