Sobowtór bankiera/9
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sobowtór bankiera |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 25.11.1937 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Harry Veilchenstein był smutny. Siedząc za swym kontuarem wpatrywał się w otwartą sporą kasetę z wyrazem miłości i rozpaczy. Od czasu do czasu jego czerwonawa z natury twarz pokrywała się ciemną purpurą. Konwulsyjnym ruchem ściskał łysą czaszkę.
— Mój Boże — jęczał głucho — zniszczyli mnie, zrujnowali. Skradł mi ten niegodziwiec najpiękniejsze klejnoty. Jakże mogą istnieć na świecie podobni ludzie! Taki zarobek stracony: Zarobiłbym na czysto sto pięćdziesiąt procent!
Drzwi sklepu otwarły się nagle i kupiec przerwał swe jeremiady. Stary jubiler przybrał swój najuprzejmiejszy wyraz twarzy na przywitanie gentlemana należącego najwidoczniej do najlepszego towarzystwa. Mężczyzna ten nosił prawą rękę na temblaku. Wspaniały powóz czekał nań przed sklepem.
— Czem mogę panu służyć?
— Pragnąłbym nabyć większą ilość diamentów. Zechce mi pan pokazać wszystko, co pan ma na składzie.
— Oczywista, szanowny panie. Proszę usiąść — rzekł wskazując mu krzesło.
Sam zaś zniknął na chwilę w składzie przylegającym do sklepu. W kilka chwil później wrócił z powrotem dźwigając liczne szkatułki, które rozłożył na ladzie.
— Wspaniałe, cudowne, jedyne w swoim rodzaju! Niech szanowny pan zbliży się i sam oceni...
Nieznajomy wziął klejnoty do ręki i przyglądał się im wzrokiem znawcy.
Po upływie kwadransa wybrał z nich pięć i oddał sprzedawcy.
— Jaka cena? — zapytał lakonicznie. —
Kupiec odparł, że tych pięć kamieni kosztowało razem około dziesięciu tysięcy funtów szterlingów.
Bez słowa bogaty nabywca wyciągnął z kieszeni dobrze wypchany portfel i począł liczyć paczki banknotów. Twarz jubilera zajaśniała błogością. Oczy jego, śledzące ruchy nieznajomego płonęły ogniem. Gorączka złota wstrząsała jego ciałem. Lecz ku jego gorzkiemu rozczarowaniu padły następujące słowa:
— Proszę mi wybaczyć. Okazuje się, że nie mam przy sobie dostatecznej sumy pieniędzy. Mam zaledwie siedem tysięcy funtów, z których muszę jeszcze zapłacić gdzie indziej pewną sumę.
Veilchenstein miał wrażenie, że ugodzono go w samo serce. Czyżby miał mu się wymknąć tak wspaniały interes?
— Ekscelencjo... — odparł — nie musi pan zaraz płacić. Może zechce pan zostawić mi małą zaliczkę, powiedzmy tysiąc funtów. Diamenty dostarczę Waszej Wysokości jeszcze dziś wieczorem, albo jutro. Kiedy Wasza Książęca Mość uzna to za stosowne...
— Mam pewną myśl — przerwał ostro cudzoziemiec. Napiszę parę słów do mej żony, prosząc ją aby mi przysłała dziesięć tysięcy funtów. Zechce pan uprzejmie napisać list pod moje dyktando. Wypadek nieszczęśliwy na polowaniu pozbawił mnie możności używania prawej ręki.
Jak wspomnieliśmy, prawa jego ręka spoczywała na temblaku.
Usłużnie i szybko jubiler zastosował się do żądań swego klijenta, pisząc pod jego dyktando:
Daj oddawcy niniejszego dziesięć tysięcy funtów szterlingów, których mi zabrakło do dokonania ważnego interesu. Dziś wieczorem po powrocie do domu wyjaśnię Ci o co idzie.
— Harry — zauważył Veilchenstein, wkładając list do koperty. — Mam zaszczyt nosić to samo imię co Wasza Wysokość.
— Ach tak! — zauważył obojętnie klijent. Lekki uśmiech przewinął się po jego wargach. Wyjął list z rąk jubilera i otworzył drzwi.
— Charley — zawołał.
Stangret oczekującego powozu nadbiegł szybko.
— Biegnij oddać ten list w domu — rzekł jego pan. — Wrócisz tu z odpowiedzią.
— Spieszę wypełnić rozkaz, milordzie.
Stangret wrócił do powozu i odjechał. Pan jego pozostał w składzie oczekując powrotu. Oczekiwanie to nie trwało długo. W ciągu dwuch godzin nieznajomy zapłacił Veilchensteinowi cenę kupna za diamenty.
Jubiler był szczęśliwy. Co za wspaniały interes! Zarobił na czysto sześć tysięcy funtów, co wynosiło przeszło sto pięćdziesiąt procent zysku. Byli więc jeszcze uczciwi ludzie na świecie.
— Najszczęśliwszą będzie z tego moja żona, kiedy jej o tym opowiem wieczorem! —
Drzwi od sklepu otwarły się nagle. Jakiś młody człowiek rzucił na kontuar list i zniknął.
Jubiler chwycił go z ciekawością. List pisany był czerwonym atramentem na czarnym papierze i zawierał następującą treść:
W imieniu ofiar, które ograbił pan cynicznie, dziękuje panu za wpłacenie mi zaliczki, którą obrócę na pokrycie spowodowanych przez pana szkód. Jeśli jest pan zdziwiony, wytłumaczę panu wszystko. Dziesięć tysięcy funtów szterlingów, które dałem panu przed pół godziną zostały wręczone memu stangretowi przez pańską godną małżonkę Gertrudę Veilchenstein. Ponieważ list który podpisał pan swoim własnym imieniem „Harry“, pisany był niewątpliwie pańską ręką, zacna Gertruda nie miała najmniejszych wątpliwości. Proszę zachować starannie owe dziesięć tysięcy funtów. Co się zaś tyczy diamentów, to cena którą otrzymam za nie przy sprzedaży posłuży za wynagrodzenie krzywdy, wyrządzonej przez pana jego licznym ofiarom.
John C. Raffles.
Wzruszenie było zbyt silne. Harry Veilchenstein upadł na podłogę.
∗
∗ ∗ |
W wytwornym pokoju swego eleganckiego mieszkania, Raffles grając na fortepianie układał nowe plany śmiałych wypraw. Na dworze wiatr szumiał między gałęziami. Zapadła noc, gdy nagle rozległ się dzwonek. Raffles sam otworzył drzwi.
— To pani, lady Montgomerry? — zawołał ze zdziwieniem na widok damy osłoniętej grubą ciemną woalką.
— Jestem ścigana! — krzyknęła opadając bez tchu na krzesło. — Od dwuch godzin staram się napróżno wyrwać z rąk mego prześladowcy który ściga mnie jak cień.
— Cóż panią sprowadza do mnie, milady.
Odsłoniła twarz.
— Przyszłam zasięgnąć pańskiej rady a jednocześnie podziękować panu z całego serca. Pan dopomógł mym rodzicom w odzyskaniu ich mienia, które uważali już za stracone.
— Lady Montgomerry, — rzekł Raffles poważnie. — Działając w ten sposób naraża pani niepotrzebnie swą opinię.
— Musiałam to panu powiedzieć — rzekła czerwieniąc się — moi rodzice są tak szczęśliwi...
— Czy mąż pani wie o pani wizycie u rodziców? — zapytał.
Skinęła głową.
— Czy wie, że pani teraz tutaj przyszła? —
— O nie. Mój kat wyszedł z domu. Udał się na posiedzenie komisji której jest przewodniczącym. Nie wróci przed północą. Jest to komisja ochotniczego zaciągu żołnierza. Sprawia mu ona dość dużo trudności.
— Ach — rzekł Raffles zamyślony — gdzie umieszczony jest jego majątek? — zapytał nagle.
— W Deposit Company — rzekła naiwnie.
Raffles wszystkie te informacje zapisywał skrzętnie na swym mankiecie.
— Jakiej rady pragnęła pani u mnie zasięgnąć?
— Jestem u kresu mych sił. Z przyczyn fizycznych i moralnych nie mogę znieść dłużej pożycia z mężem. O, jakże ja nienawidzę człowieka który złamał me życie!
— Proszę się uspokoić, milady — rzekł łagodnie Raffles.
— Co dzień dręczy mnie, ironicznemi słowami. Ściga mnie i prześladuje... posuwa się nawet do gróźb. Muszę niezwłocznie opuścić jego dom za wszelką cenę!
— Dokąd zamierza pani pójść, milady? — zapytał Raffles spoglądając na nią poważnie.
Pod ciężarem tego spojrzenia spuściła oczy.
— Czy chce pani wrócić do rodziców?
— To będzie najmądrzejsze. Odpocznę i zapomnę o wszystkim.
Wstała i poczęła naciągać rękawiczki.
— Jestem teraz pewniejsza i śmielej spoglądam w przyszłość.
Wyciągnęła do niego obie ręce.
— Adieu, lady Montgomerry. Życzę aby była pani szczęśliwszą w przyszłości.
— Obawiam się — rzekła podczas gdy Raffles otwierał jej drzwi — że jestem obserwowana i że łatwo można będzie w sposób krzywdzący mnie wytłumaczyć tę wizytę.
— Ja również jestem tego samego zdania. Niech się pani postara zmylić ślad.
Proszę jechać na dworzec główny i tam zmieszać się z tłumem.
— Mój mąż kazał mnie śledzić.
— Przez kogo?
— Przez inspektora policji Baxtera.
— Spodziewałem się tego.
Zbliżyła się do okna i spojrzała na ulicę.