Sonata Kreutzerowska/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sonata Kreutzerowska |
Wydawca | Wydawnictwo „Kurjer Polski“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Крейцерова соната |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Wkrótce po wyjściu starego kupca rozpoczęła się rozmowa przy udziale kilku osób.
— To ci ojczulek — stare pokolenie — powiedział subjekt.
— Istny patrjarcha — rzekła dama — co za dzikie pojęcia o małżeństwie i kobiecie!
— Tak, dalecy jesteśmy od europejskiego poglądu na małżeństwo — dorzucił adwokat.
— Przecież rzeczą zasadniczą jest to właśnie, czego nie rozumieją tacy ludzie — powiedziała dama — że małżeństwo bez miłości nie jest małżeństwem, że tylko miłość uświęca małżeństwo i że prawdziwe małżeństwo to tylko takie, które uświęca miłość.
Subjekt słuchał z uśmiechem, chcąc zapamiętać jak najwięcej z tych mądrych rozmów.
W czasie przemówienia damy dał się za mną słyszeć dźwięk, przypominający jakby urywany śmiech albo porykiwanie, i spostrzegliśmy mego sąsiada, owego siwego samotnego pana o błyszczących oczach, który podczas rozmowy, najwidoczniej go interesującej, nieznacznie się do nas zbliżył. Pan ten stał, trzymając ręce na oparciu ławki, i najwidoczniej był czemś żywo poruszony. Twarz miał czerwoną, i policzek drgał mu nerwowo.
— Jakaż to miłość... miłość... uświęca małżeństwo? — powiedział, jąkając się.
Widząc podniecenie towarzysza, dama postarała się odpowiedzieć mu jak najdelikatniej i najbardziej rzeczowo.
— Prawdziwa miłość... Jeżeli taka miłość istnieje między mężczyzną i kobietą, wtedy możliwe jest i małżeństwo — rzekła dama.
— Tak, ale co należy rozumieć pod prawdziwą miłością? — spytał, wstydliwie się uśmiechając i mieszając, pan z błyszczącemi oczyma.
— Wszyscy wiedzą, co to jest miłość — odparła dama, chcąc, widocznie, przerwać tę rozmowę.
— A ja nie wiem — odpowiedział siwy pan. — Trzeba określić, co pani przez to rozumie.
— Co? całkiem poprostu — rzekła dama, zamyślając się jednak. — Miłość to całkowite wyróżnienie jednego lub jednej ponad wszystkich pozostałych.
— Wyróżnienie na jaki przeciąg czasu? na miesiąc czy dwa, czy na pół godziny? — zawołał siwy pan i roześmiał się.
— Nie, przepraszam, pan, zdaje się, nie o tem samem mówi.
— Nie, o tem samem właśnie.
— Pani twierdzi — wtrącił się adwokat, wskazując na damę — że małżeństwo powinno wypływać przedewszystkiem z przywiązania (z miłości, jeśli pan sobie życzy), jeżeli więc ono istnieje, to tylko w tym wypadku małżeństwo stanowi, jakby to powiedzieć, coś uświęconego, i co za tem idzie, każde małżeństwo, którego podstawą nie jest naturalne przywiązanie — miłość, jeżeli pan chce — nie ma w sobie nic moralnie wiążącego. Czy dobrze rozumiem? — zwrócił się ku damie.
Dama ruchem głowy wyraziła uznanie dla dobrego wyjaśnienia jej myśli.
— Następnie — ciągnął dalej adwokat, ale nerwowy pan z błyszczącemi teraz ogniem oczyma widocznie z trudem już się powstrzymywał i, nie dając adwokatowi dokończyć, powiedział:
— Nie, właśnie o tem samem mówię, o wyróżnianiu jednego lub jednej ponad wszystkich innych, ale zapytuję tylko, jak długo ma trwać to wyróżnienie.
— Jak długo? długo, czasem całe życie — odparła dama, wzruszając ramionami.
— Ależ to zdarza się tylko w romansach, a w życiu nigdy. W życiu takie wyróżnienie jednego nad innych trwa lata, co jest już bardzo rzadkie, częściej miesiące, a zwykle tygodnie, dni, godziny — mówił, wiedząc widocznie, że zadziwia wszystkich swojem zdaniem, i z tego właśnie zadowolony.
— Ach! cóż pan mówi! Ależ nie... Nie, niech pan pozwoli! — zawołaliśmy jednocześnie. Nawet subjekt wydał swój nieokreślony dźwięk.
— Tak, wiem — przekrzykiwał nas siwy pan — wy mówicie o tem, co powszechnie uważa się za istniejące, a ja mówię o tem, co istnieje rzeczywiście. Każdy mężczyzna czuje do każdej ładnej kobiety to, co wy nazywacie miłością.
— Ach, to, co pan mówi, jest okropne. Istnieje przecież w stosunkach ludzkich uczucie, które nazywa się miłością i które trwa nie miesiące i lata, a całe życie?
— Niema, niema. Jeżeli nawet przypuścimy, że mężczyzna wyróżnił pewną kobietę na całe życie, to kobieta ta, według wszelkiego prawdopodobieństwa, wyróżni innego. Tak zawsze było i jest na świecie — powiedział i, wyjąwszy papierosa, zaczął palić.
— Nie, to zajść nie może — dodał — tak samo, jak nie może się zdarzyć, żeby na wozie z grochem dwa upatrzone ziarnka ułożyły się obok siebie. A prócz tego tu nietylko prawdopodobnie, ale z pewnością zacznie się przesyt. Kochać przez całe życie jednego lub jedną, to to samo, co powiedzieć, że jedna świeczka będzie się paliła przez całe życie — mówił, zaciągając się chciwie papierosem.
— Ale pan wciąż mówi o cielesnej miłości. Czy nie uznaje pan miłości, opartej na wspólnych ideałach, na duchowem pokrewieństwie? — spytała dama.
— Pokrewieństwo duchowe! Wspólnota ideałów! — powtórzył, wydając swój dźwięk. — Ale w takim razie pocóż spać razem? (Przepraszam za brutalność.) A przecież na skutek wspólnych ideałów ludzie kładą się razem spać — rzekł i roześmiał się nerwowo.
— Niech pan pozwoli jednak — fakty przeczą temu, co pan mówi. Widzimy, że małżeństwa istnieją, że społeczeństwo lub większa jego część żyje w małżeństwie, a wielu ludzi żyje przykładnie podczas długiego nawet pożycia małżeńskiego.
Siwy pan znów się roześmiał.
— Powiada pan, że małżeństwa są oparte na miłości, a kiedy wyrażam wątpliwość co do istnienia jakiejkolwiek miłości prócz zmysłowej, pan mi dowodzi istnienia miłości tem, że istnieją małżeństwa. Przecież dzisiaj małżeństwa są zwyczajnem oszustwem.
— Ależ nie, przepraszam — powiedział adwokat — twierdzę tylko, że małżeństwa istniały i istnieją.
— Istnieją! Ale dlaczego istnieją? Istniały i istnieją u tych ludzi, którzy w małżeństwie widzą coś tajemniczego. Tajemnicę, która obowiązuje wobec Boga. U tych małżeństwo rzeczywiście istnieje, a u nas nie. U nas ludzie się żenią, nie widząc w małżeństwie nic prócz kopulacji, i powstaje z tego oszustwo albo przemoc; oszustwo jeszcze znieść dość łatwo. Mąż i żona wmawiają ludziom, że żyją w jednożeństwie, a w rzeczywistości żyją w wielożeństwie i w wielomęstwie — to źle, ale jeszcze ujdzie; ale kiedy, jak to najczęściej bywa, mąż i żona przyjęli powierzchowne zobowiązanie żyć razem przez całe życie, a już po miesiącu się nienawidzą wzajemnie, chcąc się rozejść, i jednak ze sobą żyją, wtedy powstaje to straszne piekło, skutkiem którego ludzie upijają się, strzelają i trują siebie i innych — mówił coraz prędzej, nie dając nikomu dojść do słowa, w coraz większem i większem podnieceniu.
Wszyscy czuli się zakłopotani.
— Tak, bezwątpienia bywają przełomowe chwile w małżeńskiem pożyciu — powiedział adwokat, chcąc przerwać nieprzyzwoicie namiętną dyskusję.
— Pan, jak widzę, poznał, kim jestem — cicho i napozór spokojnie spytał siwy pan.
— Nie, nie mam przyjemności.
— Przyjemność to niezbyt wielka. Jestem Pozdnyszew, ten sam, który przeżył ową przełomową chwilę, do której pan czynił aluzję — zabójstwo swojej żony — rzekł, spoglądając szybko na każdego z nas.
Nikt nie wiedział, co powiedzieć, i wszyscy umilkli.
— Ech, wszystko jedno — powiedział, wydając swój dziwny dźwięk — zresztą, przepraszam! O!... nie będę państwa krępować.
— Ależ nie, niech pan wybaczy... — sam nie wiedząc, co mianowicie jest do wybaczenia, powiedział adwokat.
Ale Pozdnyszew, nie słuchając go, prędko się obrócił i poszedł na swoje miejsce. Pan z damą coś szeptali. Usiadłem obok Pozdnyszewa i milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Czytać było za ciemno, wobec czego przymknąłem oczy, udając, że chcę zasnąć. Tak dojechaliśmy w milczeniu do następnej stacji.
Na stacji tej pan z damą przeszli do innego wagonu, co do czego już wcześniej umówili się z konduktorem. Subjekt ułożył się na ławce i zasnął. Pozdnyszew zaś wciąż palił i pił zaparzoną jeszcze na poprzedniej stacji herbatę.
Kiedy otworzyłem oczy i spojrzałem na niego, zwrócił się do mnie nagle ze stanowczością i rozdrażnieniem.
— Może panu przykro siedzieć ze mną, wiedząc, kim jestem. Mogę sobie pójść.
— Ależ nie, cóż znowu.
— No, to może pan pozwoli herbaty? Ale mocnej.
Nalał mi herbaty.
— Tamci mówią... I wciąż kłamią... — powiedział.
— O czem pan mówi? — spytałem.
— A wciąż o tem samem, o tej ich miłości i o tem, co to takiego. Panu się nie chce spać?
— Zupełnie mi się nie chce.
— Więc jeżeli pan sobie życzy, opowiem panu, jak miłość doprowadziła mnie do tego, co się ze mną stało.
— Jeżeli panu nie ciężko...
— Nie, ciężko mi jest milczeć. Niech pan napije się herbaty, a może jest zbyt mocna?
Herbata rzeczywiście była koloru piwa, ale wypiłem szklankę. Podczas tego przeszedł konduktor. Towarzysz mój odprowadził go złem spojrzeniem i rozpoczął dopiero, gdy tamten odszedł.