Sonata Kreutzerowska/Rozdział dziesiąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sonata Kreutzerowska |
Wydawca | Wydawnictwo „Kurjer Polski“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Крейцерова соната |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— A więc w ten sposób złapano mnie. Byłem, jak to mówią, zakochany. Nietylko wyobrażałem sobie, że ona jest szczytem doskonałości, ale i siebie przez cały czas narzeczeństwa również za szczyt doskonałości uważałem. Przecież niema takiego łajdaka, któryby, poszukawszy nieco, nie znalazł gorszych od siebie pod pewnemi względami łajdaków i nie był z tego powodu dumny i zadowolony z siebie. Tak samo i ja: ożeniłem się nie dla pieniędzy — względów pieniężnych nie było tu wcale, nie tak, jak większość moich znajomych, którzy żenili się dla pieniędzy lub dla stosunków — ja byłem bogaty, ona zaś biedna. To jedno. Po drugie dumny byłem też i z tego, że inni żenili się z zamiarem, by w dalszym ciągu żyć w wielożeństwie, w którem żyli do ślubu; ja zaś miałem niezłomny zamiar trwać po ślubie w jednożeństwie i byłem z tego powodu bezgranicznie dumny. Tak, byłem okropną świnią, a wyobrażałem sobie, żem anioł.
Okres narzeczeństwa nie był długi. Nie mogę wspomnieć tego okresu bez wstydu! Co za ohyda! Przecież myśli się o miłości idealnej, nie zmysłowej. A jeżeli istnieje duchowa miłość i wspólnota duchowa, to powinna się ona wyrazić w słowach, rozmowach, dyskusjach. Nic podobnego nie było. Było nam bardzo trudno rozmawiać, kiedy zostawaliśmy sami. Była to praca syzyfowa. Ledwie wymyślisz, co powiedzieć, znów trzeba milczeć, obmyślać. Nie miałem o czem mówić. Wszystko, co można było powiedzieć o czekającem nas życiu, o urządzeniu się, o planach, było powiedziane, a dalej co? Przecież, gdybyśmy byli zwierzętami, to wiedzielibyśmy, że nie powinniśmy mówić, a tu — przeciwnie, mówić trzeba, a niema o czem dlatego, że zajmuje nie to, co dopuszczalne jest w rozmowach. A przytem jeszcze ten wstrętny zwyczaj ordynarnego obżerania się cukierkami i słodyczami i te wszystkie wstrętne przygotowania przedślubne: rozprawy o mieszkaniu, sypialni, pościeli, szlafrokach, chałatach, bieliźnie, tualetach. Przecież pan rozumie, że jeżeli żenią się według dawnych obyczajów, jak mówił ten stary, to pierzyny, wyprawa, łóżka są jedynie szczegółami, towarzyszącemi misterjum. Ale u nas, kiedy na dziesięciu żeniących się wątpliwe, czy znajdzie się choć jeden, kto nietylko wierzy w misterjum, ale nawet w to, że co on robi, jest pewnego rodzaju zobowiązaniem; jeżeli na stu mężczyzn wątpliwe, czy znajdzie się choć jeden już dawniej nie żonaty, a na pięćdziesięciu — jeden, któryby już zgóry nie myślał o zdradzeniu żony przy każdej nadarzającej się sposobności; gdy większość patrzy na jazdę do kościoła jako na dodatkowy warunek zawładnięcia daną kobietą — niech pan pomyśli tylko, jak okropnego znaczenia nabierają przy tem te wszystkie szczegóły. Okazuje się, że to właśnie jest rzeczą zasadniczą. Wynika z tego coś w rodzaju sprzedaży. Sprzedaje się rozpustnikowi niewinną dziewczynę i osłania się tę sprzedaż odpowiedniemi formalnościami.