Spiskowcy (Thierry, 1891)/VII. Widmo nocne
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spiskowcy |
Podtytuł | Romans z czasów drugiego cesarstwa |
Wydawca | Księgarnia Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Trenke i Fusnot |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
«Dlatego, że ten syn mój był umarły, a odrodził się; dlatego, że zginął, a znalazłem go»...
Teraz w pokoju dziecka, które wróciło na łono rodziny, ogień wesoło buchał na kominku, a z pod abażuru wesołe rozpływało się światło po całym pokoju. Młody Besnard pocałował w czoło Marję-Annę i pożegnał ją:
— Bądź łaskawą, moja droga, zostaw mnie samego: spróbuję zasnąć...
Nareszcie był sam!
Co za rozkosz módz dać prawo odpoczynku znużonym członkom, co za rozkosz odpocząć duszą! Jak mu było dobrze w tym kawalerskim pokoju! Wszystko znalazł na tem samem miejscu, i w takim wzorowym porządku!... Nawet pewien nieład na biurku umiano uszanować... Droga, kochana siostrzyczka!
Wice-hrabia Besnard wstał i przeszedł się po pokoju.
Dokoła otaczały go dobrze znane mu przedmioty i zdawały się przesyłać mu pozdrowienie. Przedewszystkiem uderzył go zbiór broni i kasków z czasów renesansu. Z jakiem to zamiłowaniem zbierał on te przedmioty, z jakiem zajęciem układał je, chcąc całość ułożyć jaknajpiękniejszą!... Na przeciwległej ścianie błyszczały już nowsze narzędzia śmierci: muszkiety, szpady, pistolety... ah! te same, które w Vaucresson... Młody Besnard zerwał je ze ściany i rzucił do szuflady...
Teraz spojrzał na akwarele, które, rozwieszone na ścianie, nadawały jego pokojowi jakiś wyraz radosny: naiwne, chociaż czasami i wyborne nawet dzieła jego siostry, Marji-Anny. Były to wspomnienia wszystkich miejscowości, w których im się być zdarzyło. Oto Auray i rozpaczliwa płaszczyzna Pola Męczenników; dalej Audierne z piękną niebieską zatoką, zdobną w różowe granity, dalej nieco ciemna zieleń łąk w Audierne, na których tle ładne twarzyczki bretonek smutnie uśmiechały się do widza. O! szczęśliwe to czasy — wspominał Besnard — kiedy można było spokojnie przysłuchiwać się ich piosnkom! O niczem nie myślał wówczas, chyba o tem tylko, że piosnki były piękne...
Rzucił okiem na krajobraz normandzki: był to park Sassevilski, ta jego część, która dotykała do wielkiej równiny, po za którą znajdowała się ta właśnie, ta sama aleja, gdzie... Besnard zamknął oczy i odwrócił obrazek do ściany!... Dlaczegóż te wspomnienia biegły za nim, dlaczegóż go prześladowały, skoro po to tu się zamknął, ażeby się od nich uwolnić?... Nie, lepiej pogrążyć się w czytaniu... Skierował się ku szafce z książkami.
Wszyscy stali tu zebrani co do jednego, ci ukochani jego poeci, pocieszyciele dusz strapionych, którzy, jeśli ran nieuleczalnych goić nie mogą, przynajmniej każą na chwilę milknąć cierpieniom: na czele stał mistrz nad mistrzami, Chateaubriand, pierwszy badacz bolesnych przepaści duszy współczesnej, nieporównany artysta, bez którego dzieła dzisiejsza Francja nie posiadałaby wcale książek; inny dalej — Victor Hugo, którego genjusz twórczy różnił się wielce od stojącego tuż obok niego Alfreda de Vigny; dalej Alfred Musset, który umie samą boleść doprowadzić do rozpaczy, i Lamartine, umiejący ją uśmierzać, a dalej kilku najnowszych poetów, a więc Banville, który umie czasami zakląć łzę w perłach uśmiechniętego wiersza, i Lecomte de Lisie, świetny, równy największym, wyrzucający bogom ich nieudolność...
Do nich Besnard wyciągał rękę, a trafem dziwnym ręka ta spoczęła na cudzoziemcu, na włochu: na Alighierim... Książka Dantego sama się otworzyła. Besnard rzucił okiem i na te trafił wyrazy:
«Miłość, która szybko ogarnia szlachetne serca... Miłość, która nie pozwala żywić w sercu obojętności żadnej kochanej istocie... Miłość, która do tej samej prowadzi śmierci»...
Besnard nie mógł czytać dalej. Zamknął książkę i rzucił ją na stół.
Zanadto dobrze znał on te tercety, przekleństwem tchnące! Ileż to razy, uczuwając na swej twarzy miłe dotknięcie rozpuszczonych włosów ukochanej, w jej uścisku lubym, z najdroższym ciężarem głowy jej na swem ramieniu, czytał te wiersze — czytał z «Nią»!... Ona — tamta!... Młody człowiek biegał prawie po pokoju...
Tak, tak... «tamta»!... Nie myślał już przecie o niej, nie chciał o niej myśleć!... Był to obraz, starty już z jego pamięci... widmo, które się już w świetle dnia rozproszyło... popiół nazawsze zgaszony!... «Ona»!
Śmiech szyderczy, ostry, przykry nad wyraz, rozległ się w pokoju.
Zmęczony był okropnie. Położył się do łóżka i zgasił lampę. Głowa młodego człowieka spoczęła na poduszkach: zasnął na chwilę... Nagle zerwał się gwałtownie... usiadł na łóżku i patrzył w cienie nocy. Okropna boleść przeszyła mu serce... To «tamta»...jeszcze «ona», zawsze «ona»! Ów obraz z pamięci starty... widmo rozproszone... popiół przytłumiony!... Wszak żadna iskierka nie powinna była w nim się zapalić! A przecież to «ona»... zawsze «ona»!...
Noc była ciemna... Na świecie grudzień jęczał złośliwie, siejąc niepogodę... I znów w nocy rozległ się w pokoju młodego Besnarda śmiech ostry, oczy jego wpiły się w mgławy obraz tej, którą ubóstwiał, a teraz znienawidził, i zawołał:
— O, znajdę cię!... A wówczas... wówczas... Wszak tyś sama powiedziała: «Jeśli kochanka zdradza — zabij ją»!...