Spokój Boży/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spokój Boży |
Wydawca | Przegląd Tygodniowy |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | M. M. |
Tytuł orygin. | Guds Fred |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Codziennie wędruję po mieście, przechodzę jego ulice wszerz i wzdłuż. Każdy krok dawne budzi wspomnienia. Zdaje mi się, że po własnej podróżuję duszy: cegiełka po cegiełce powstaje we mnie królestwo wspomnień dobrych i jasnych, którym oddawna w ruinę zapaść się pozwoliłem. Stare miasto ze swoim niedzielnym nastrojem lat dziecinnych ożyło we mnie — i zaludniło się mnóstwem ukochanych postaci. Niektóre z nich spotykam na mieście. Starzy nauczyciele, jak ongi idą do szkoły tym samym pospiesznym, drobnym krokiem. Poważni obywatele, których gościnnie uśmiechnięte twarze przypominam sobie jeszcze z dziecinnych zabaw u ich synów. Młodzi, zabiegliwi kupcy, dawno zapomniani przyjaciele o poważnych minach przedstawicieli domów i rodzin.
Wędruję jak Harun Al Raszyd po ulicach Bagdadu. Obserwuję, poznaję, nie będąc ani obserwowanym, ani poznanym. Od czasu do czasu spotykam się ze wzrokiem, spoglądającym na mnie, jak na obcego człowieka. Przy odczytywaniu nazwisk, szyldów sklepowych, budzą się w wyobraźni mojej dawniej znajome postacie. Zdaje mi się, że na tem samem miejscu są sklepy i piekarnie, robotników warsztaty — jakby rozwój i życie starego miasta żadnej nie uległy zmianie. „Dopiero dziesięć lat upłynęło; ty tylko sam przedwcześnie starym jesteś człowiekiem. Sprawiasz wrażenie wędrowca, po długich, długich latach nieobecności powracającego z zaklętej góry — do ukochanej ojczyzny. Właściwie pojąć nie mogę, że nie wszyscy umarli i że nie wszystko uległo zmianie.
Wielu, co prawda, już nie żyje: o śmierci jednych opowiadano mi, o losie drugich domyślam się, nie spotykając ich na zwykłych miejscach. I te postacie wyrastają przed oczyma duszy, ukazują się na kamiennym chodniku, po którym niegdyś stąpały, po którym i ja dziś stąpam; widzę je w swej wyobraźni, nie spotykając w rzeczywistości.
Najwyraźniej widzę obraz nauczycielki, utrzymującej szkołę dla chłopców, lepszych rodzin starego miasta. Otyłej, dobrej, starej niewieście powierzały matki ze spokojem swe pociechy, bo opiekowała się niemi, jak piastunka i najtroskliwsza ciotka. Swojemi pulchnemi paluszkami oswabadzała nas od mlecznych chwiejących się zębów. Do niej bywaliśmy posyłani w chwilach, kiedy bocian dom odwiedzał i wogóle zawsze, kiedy się nas pozbyć chciano. Dzięki jej, byłem pierwszy raz w teatrze. Tym, których rodzice w ograniczonych żyli warunkach — oddawała dwie marki, połowę miesięcznej zapłaty na kupno jakiejś potrzebnej a pożytecznej rzeczy. W tłusty poniedziałek — dla naszej uciechy leżało biedactwo w łóżku aż do południa, byśmy ją budzić mogli rózgami a za to bywaliśmy nagradzani pączkami, które specyalnie na ten cel przeznaczone, stały w dużym targowym koszu, pod łóżkiem. O dobra, stara niewiasto! W wielkiem twem sercu odbijała się cała dziecięca niewinność starego grodu. Wystawiam ci pomnik czci, który dawno wznieść byli winni twoi chłopcy.