Spokój Boży/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spokój Boży |
Wydawca | Przegląd Tygodniowy |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | M. M. |
Tytuł orygin. | Guds Fred |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słowik śpiewa na wiatrakowej górze. Przechadzałem się dziś po lesie z córką młynarza. W gruncie rzeczy niema wtem nic dziwnego. A jednak doznaję uczucia, jakby mi się coś nadzwyczajnego zdarzyło. Spotkałem ją. Jesteśmy sąsiadami, więc niema w tem nic dziwnego. Znamy się przecież, mogę ją zatrzymać i przemówić do niej. Tymczasem ona mnie zatrzymała, w czem znów nic nienaturalnego nie znalazłem. Pytała: „Co pan porabia, jak panu się powodzi? czy dużo bywa, czy tęskni za stolicą? Odpowiedziałem: „Codzień szczęśliwszym się staję. Nigdzie nie bywam; nic mi nie brakuje. A w dodatku otrzymałem przedwczoraj pęk przecudnych róż“. Później przyznała, że róże od niej pochodzą a ja cieszę się, że z tego nie robi tajemnicy. Mówi: „Przysłałam kwiatki, dlatego, że wielką ku temu miałam ochotę. Myślałam — ucieszą go, ponieważ są rzadkie i ładne a chciałam mu przyjemność sprawić“.
Pytałem, zkąd żywi dla obcego zupełnie człowieka tyle przyjaznych uczuć. Odrzekła: „Wiem, że pan prawdziwego nie doznał szczęścia a mnie było zawsze tak dobrze“. Proszę ją, by mi opowiedziała o życiu, spędzanem z ojcem na samotnej wiatrakowej górze. Potrząsnęła głową: „O tem nie mam nic do opowiadania. Pielęgnuję pszczoły, kwiaty, owoce i czytuję ojcu. Chce pan więcej wiedzieć, przyjdź pan do nas. My również, jak pan, nigdzie nie bywamy. Dlatego dobrze nam będzie razem“. Później dodała: „Niech pan nie odpowiada. Jeśli się czuje szczęśliwym w swej samotności, to niema po co szukać ludzi, ale gdyby pan kiedyś zapragnął naszego towarzystwa — będzie zawsze mile widzianym“. Później zaczęliśmy się żegnać. Nagle wpadło mi na myśl, że mam jej kilka pytań do zadania i mówię: „Widziałem panią, gdyś stała wtedy na górze pod młynem. A coby było, gdyby młyn się poruszył?“ „Nie“, odpowiedziała, „niema niebezpieczeństwa, młyn już oddawna jest bezczynnym. Ojciec się zestarzał, zaniewidział i nie pracuje“.
Na pożegnanie ukłoniła się i odeszła, ja jednak pozostałem i cicho posyłam za nią tysiące błogosławieństw, całą harmonię dziękczynienia i szczęścia. Czy ją kocham? Nie, bo jej nie pożądam. Nie chciałbym nic w naszym zmienić stosunku. Zmysły moje śpią, jak dzieci w kołysce i uśmiechają się do pieszczoty jej głosu. Wielkie, łagodne ciepło, płynące z jej oczu, opromienia mię. Uścisk jej dłoni jest czuwaniem anioła. Gdyby nieprawdopodobieństwo prawdą się stało — a ona dziś do mych zapukała drzwi — uciekłbym, jak przed profanacyą i wydawałbym się sobie przeklętym, jak człowiek, który, stojąc nad źródłem oczyszczenia, widzi męty skupione wokoło swego obrazu.
I gdym znów w swoim siedział pokoju i wpatrywał się w kwiaty, uczułem potrzebę dania jej do zrozumienia, jak bardzo cenię jej przyjaźń. Napisałem na karteczce: „Od człowieka, zbawionego przez ciebie“. Wziąłem kartkę i różę, pobiegłem do domu młynarza, przytwierdziłem je do drzwi. Ponieważ ojciec jej jest niewidomym, pewien jestem, że w właściwe wpadną ręce. Powracam do domu a w piersi mej słowicze słyszę śpiewy.