Sprawa Clemenceau/Tom I/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

A teraz, oto jakim sposobem nieznaczący wypadek postanowił o mojej karyerze. Jeden z uczniów stracił szczygła, którego był sobie przyswoił i którego cała szkoła lubiła bardzo za jego pojętność a nawet, rzec można, roztropność nieledwie. Biedne ptaszę zmarło nagle po dniu prześpiewanym wesoło, Bóg wie z jakiej przyczyny, może na wzór Anakreonta, z winnej jagódki połkniętej na opak. Był to żal ogólny gdy znaleziono ptaszka martwego, uchwalono też wznieść mu pomnik, wykonanie którego mnie powierzonem zostało.
Pudełko od domina przedstawiało trumnę dla nieboszczyka, w ogródku zaś moim miała wznieść się dla niego mogiła. Wziąłem się do dzieła. Wykonałem kilka projektów nagrobka, z których wszakże żaden mię nie zadowolnił. Jeden nareszcie pozyskał poklask ogólny. Czas też był już wielki. Poczynała się bowiem reakcya na niekorzyść nieboszczyka; pochwalne mowy nabierały satyrycznych odcieni, z domieszką karykatury. Prosty wróbel ogłoszony za dowcipniejszego od swego poprzednika, zajął miejsce jego, i widziałem nadchodzącą chwilę, w której szlachetny ofiarodawca pudełka odbierze takowe, by w niem napowrót chować swoje pióra, i w której nieszczęsny szczygieł zostanie wyrzucony kotowi na pożarcie. Zaiste, zmarli mają słuszność kazać się grzebać jak najrychlej i jak najdalej. Pomnik ożywił na chwilę wspomnienie cnót bohatera, następnie poczęto myśleć o czem innem.
Pomnik ów miał wysokości około ośmiu cali, i przedstawiał w okrąg idącą kolumnadę w stylu doryckim. W pośrodku kolumnady wznosił się rodzaj ołtarza, a na tym urna z powiewną draperyą. Na szczycie kolumnady mieścił się wiersz łaciński którego na nieszczęście nie przypominam dziś sobie. Otóż, zdarzyło się, że właścicielem szczygla był Konstanty Ritz, ten sam, który mię kiedyś obronił w obec całej klasy. Ten, wypadek cały opowiedział ojcu, renomowanemu naówczas rzeźbiarzowi. który zapragnął poznać znakomite moje arcydzieło. Mistrz znalazł w niem dużo instynktowego poczucia piękna i wznowił przepowiednię garncarza, ale tą rażą z całą powagą wytrawnego artysty.
Kazawszy przywołać mię do siebie, winszował pięknego talentu, wypytując zarazem o skłonności moje i o zawód, jaki dla mnie wybrała rodzina.
Dotąd, matka nie miała jeszcze żadnego stałego względem mnie zamiaru; zresztą byliśmy ubodzy i wiedziałem że będę musiał pracować na życie. Ale słowo pracować nie miało zbyt jasnego określenia w moim dziecięcym umyśle. Jakiemu rodzajowi pracy się poświęcę? Jak wszystkie dzieci w ogóle, i ja też sądziłem, że dosyć jest chcieć pracować, by znaleźć zarobek.
— Takby być powinno, — powiedział pan Ritz, lecz tak nie jest. Uproś wszakże matkę, by ci pozwoliła przepędzać u mnie, razem z Konstantym, niedziele i święta. Odprowadzę cię zawsze sam wieczorem wraz z moim synem.
Następnej niedzieli, o dziewiątej z rana, byliśmy u p. Ritz’a; był on wdowcem od lat wielu. Po żonie został mu syn, Konstanty, z którym kolegowałem, i córka, prawie już szesnastoletnia, bardzo ładna osoba, która zarządzała domem jak prawdziwa gosposia, dla mnie zaś okazywała grzeczność pełną uprzejmości. Była ona z natury nadzwyczaj wesołą, a ile razy się śmiała, nie mogłem oczu oderwać od jej zębów mlecznej białości, o dziąsłach świeżych, czerwonych nęcącą czerwonością wiśni. Co wszakże najbardziej w niej uderzało, to włosy, ozdobione rzędem złotych blaszek, jak u kobiet Algierskich, których typ zresztą przebijał nieco w pannie Ritz. Ten strój głowy zbyt wyzywający jak na pannę światową, właściwym był u córki artysty, w otoczeniu dzieł sztuki, z różnych stron świata nagromadzonych i tworzących w tym domu istotne muzeum.
Wszystko to było tak bardzo różnem od naszego mieszkanka na ulicy de la Grange-Bateliére! Otwierałem wielkie oczy, nie mogąc się dość napatrzeć, a p, Ritz i jego dzieci, oddawna za swym zbytkiem oswojeni, śmiali się z mego podziwu. Nakoniec przeszliśmy do pracowni, nowe cuda. Skoro ujrzałem gipsy, bronzy, marmury, cały las posągów w różnorodnych pozach, uroczystych, przesadnych, dramatycznych, stanąłem, dech w piersiach wstrzymując. Zwolna wszelako wzrok się mój oswoił, przechodziłem od jednego do drugiego przedmiotu. Poczynałem wyszczególniać I oglądać; uśmiechałem się do tych szlachetnych, nieporuszonych postaci, ustawionych w umiejętnem świetle, uwydatniającem ich modelowanie. P. Ritz traktował mnie jak dojrzałego młodzieńca; parę popiersi obrócił przede mną na podstawach, tak jakby to uczynił dla jakiego współkolegi. Zrazu sądziłem że żartuje sobie ze mniej ale nie, studyował mnie poprostu.
— Cóż ci się tu najbardziej podoba? — zapytał nareszcie.
— To — odrzekłem bez wahania.
I zaczerwieniwszy się do uszy ze stanowczości zdania, co mi się wymknęło mimowoli, wskazałem mu statuę z bronzu.
— I czemuż ci się najwięcej podoba — to?
— Bo ten człowiek wydaje mi się pięknym, i bo dobrze rozumiem co robi.
— A cóż on robi?
— Bije się.
— Z kim się bije?
— Z drugim człowiekiem.
— Ale przecież nie widzisz tego drugiego człowieka.
— Ale odgaduję go z postawy.
— Zrobiłeś dobry wybór, moje dziecko. Statua jest kopią Zapaśnika, jednego z najpiękniejszych dzieł sztuki starożytnej. I masz racyą, — dorzucił z uśmiechem, — warta ona więcej od tych wszystkich... które są mojem dziełem.
Zawstydziłem się mocno. Popełniłem może niezręczność niepowetowaną? Lecz nie, szczera i trafna odpowiedź zjednała mi ostatecznie życzliwość artysty.
Tymczasem Konstanty z siostrę dokazywali swobodnie jak dwoje dzieciaków w tej olbrzymiej pracowni, gdzie jeździec wraz z koniem mógłby się pomieścić i przejeżdżać z łatwością. Brat gonił siostrę, chowając się za grupy, a gdy ją chwytał jak chłopca zapewne, wówczas słyszałem jak go strofowała tonem nawpół zagniewanym:
— Jesteś nadto szorstki. Nie będę więcej swawoliła z tobą.
I poprawiała sobie włosy przed zwierciadłem, one to bowiem zwykle ucierpiały.
Dano mi książki, rysunki do przeglądania; powoli wszakże dzień dłużyć mi się poczynał, i uczuwałam próżnię do koła. Posmutniałem. Naprzeciw tego dobrobytu, tego przepychu, tej szczęśliwej rodziny co nie była moją, po przez te wytworne ściany, widziałem matkę samotną, ze skromnym obiadkiem, którego z nią dzielić nie miałam. Snadź p. Ritz posiadać musiał głęboką znajomość serca ludzkiego, rzekł bowiem do mnie:
— Teraz, mój mały przyjacielu, wypadałoby pójść ucałować mateczkę. Służący cię zaprowadzi i przyjdzie po ciebie o godzinie, którą mu naznaczysz.
Nie mogłem się powstrzymać od uściskania p. Ritz’a
— Masz poczciwe serce, — szepnął całując mię po ojcowsku; — dobra to rzecz, nawet w artyzmie.
— I z pewnym smutkiem spojrzał na syna, mocno zajętego w tej chwili uczeniem sztuk wielkiego psa gończego, nie opierającego mu się wcale.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.