Sprawa Clemenceau/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Pierwszem dziełem, które podług niej wykonywałem, było spragniona, myśl do której poddała mi sama w Saint-Assise, i której reprodukcja jedynie znaną była publiczności. Przypominasz pan może jakie utwór ten miał powodzenie. Nie tylko nie chciałem sprzedać za żadną cenę, ale nawet nie pokazywałem nikomu, z wyjątkiem matki i p. Ritz’a, posągu naturalnej wielkości, z marmuru; który, na wieczystą pamiątkę dni szczęśliwych, umieściłem pomiędzy dwoma oknami małżeńskiej naszej sypialni. Jest ona wiernem odwzorowaniem Izy, której odlew całkowity wykonałem, przy drzwiach zamkniętych, w ciągu jednej nocy. Następnie, dla odwrócenia podejrzeń sprowadziłem model, wielkiej naówczas używający wziętości, sławną Aurelię; w istocie wszakże pracowałem tylko podług odlewu, formę którego i jedyną zdjętą z niej próbę zniszczyłem. Dziś żałuję tego. Był to dowód, a kto wie czy znajdzie się już kiedy drugi, że natura sama przez się może stworzyć doskonałość; i sztuka przynajmniej byłaby skorzystała z tej piękności, która z czasem tyle złego spowodować miała.
Odtąd nie miałem już innego modelu prócz Izy. Spełniło się marzenie Pygmaliona. Ta którą kochałem przetwarzała się kolejno w kobietę i posąg, Jednakże, z obawy by nie odkryto naszej tajemnicy, zmieniłem rozmiary dzieł moich.
Powodzenie moje wzmogło się może, wartość zmniejszyła się niezaprzeczenie. Coraz bardziej oddalałem się od ideału, od czystej podniosłej sztuki. Zawarłem ją w ciasnych granicach pieszczotliwości i wdzięku. Owładnięty miłością i opanowany zmysłami, mimo woli wkraczałem do szkoły sensualistycznej Berninów i Clodionów. Nie mogłem nastarczyć zamówieniom. W pracowni drzwi się jak to mówią, nie zamykały. Niemniej jednak miarkowałem się w twórczości mimo rad Izy, żądnej nadmiernych dostatków i zbytku. Matka moja podjęła się zarządu domem, którego Iza ustąpiła jej z całego serca. Być piękną, słyszeć to ciągle z ust moich, kochać mię i dostarczać plastycznych pomysłów, na pomysłowości jej bowiem nie zbywało, oto wszystko czem się zająć umiała i chciała. Połowa mego talentu w niej spoczywała teraz. Gdybym ją był stracił naówczas, byłbym umarł z żalu, jak twórca Adonisa i Venery po samobójstwie kochanki; nie rzadką jest bowiem rzeczą, w naszym artystycznym świecie, że giniemy przez kobiety. Niewierna, zabija Giorgione’a; kochająca zabija Rafaela; zabija Proudhon’a.
Najwidoczniej, mimo przyjętych ostrożności, podejrzewano prawdę, i w liczbie zgłaszających się amatorów, nie jeden, gdy się ani domyślałem tego, kupował jedynie wizerunek ładnej kobiety, z niezrównanym wdziękiem robiącej niekiedy honory pracowni. Tak bezwiednie wyciągałem zyski z ciekawości stanowiącej mą niesławę, i wyzuwałem się ze czci z całą dobrą wiarą.
Czego wszakże nie podejrzewałem jeszcze bardziej, to przyjemności jaką sprawiało Izie takie publikowanie swej osoby. Ona to bowiem żądała bym dla handlu wykonał zmniejszone odbicie Spragnionej, i od tej chwili, doświadczała prawdziwe rozkoszy, widząc się tym sposobem wystawioną, incognito, na podziw publiczności. Skorośmy wychodzili razem, wieczorami, zatrzymywała się naprzeciw magazynów gdzie w wystawach figurowały reprodukcje Spragnionej i Daphnisy, i mówiła mi cichutko, stojąc między przyglądającemi się grupami:
— Ani się domyślają że to ja jestem.
Zdawała się uszczęśliwiona temi tysiącami żądz które budziła, tym zuchwałym hołdem który oddawano bronzom i marmurom wystawiającym ją samą. Było to wprawdzie tylko cudzołóstwo myśli, ale zawsze cudzołóstwo. Jednakże nie odstępowała mię ani na chwilę, a nawet w obecności obcych, zaledwie że miarkowała nieco objawy czułości swej dla mnie. Chełpliwie usiłowała okazać się niewolnicą moją, rzeczą moją; dbała o to niesłychanie by wszyscy widzieli, że szalała za mną i że była niedostępną. W rzeczy samej, trudno wystawić sobie coś powściągliwiej czystego niż Iza w zwykłej odzieży; widząc ją tak przesuwającą się w długich sukniach białych, nie ujętych w pasie, z których jedynie twarz, jej nogi i ręce przeglądały, rzekłbyś że to posąg Perugina czy statua Donatella. To przybieranie zewnętrznych pozorów skromności, mylących podejrzenia wzbudzone niedyskrecyą sztuki; niemożliwość sprawdzenia istotnego podobieństwa, w jakiej się znajdowali ciekawi, sprawiły niewymowną uciechę tej dziwnej naturze, goniącej już wtedy za niezwykłościami.
A że to dla mnie, dla mnie jednego pragnęła być kochaną i wielbioną, i ja więc przyjmowałem na siebie wspólnictwo w tej niepospolitej rozwiązłości. Otóż, w jaki zamęt kobieta występna z natury wprawić może, niewinnie, drażliwe uczucia mężczyzny, gdy go opanuje! Mówię niewinnie, boć i występek ma swoją bezwiedność niewinną. Są istoty zrodzone do złego, istoty, które instynkt potrzebę występku, na świat z sobą niosą, i które pełnią go bez rozmysłu, i bez samowiedzy. Wąż śmierć zadaje, szalej szał przynosi. I stworzenie i kwiat czyliż wiedzą co czynią? Nie. Przyroda tak postanowiła; zadaniem ich niweczyć, więc niweczą. — Dlaczego? Bóg wie. Są dusze tak samo obdarowane fatalnym tym przywilejem. Iza należała do ich liczby; nie widziała jeszcze sama w owym czasie, to jest w pierwszym roku naszego pożycia, jak daleko zaprowadzi ją rozrost tych strasznych skłonności w związku.
Tym czasem, czułem się szczęśliwym, to pewna, przy żonie, przy pracy, przy matce; czegóż więcej pragnąć mogłem? Może dziecka? Dziecka nie było; jakgdyby sama natura wahała się jeszcze, czy to z obawy zburzenia jednego z najpiękniejszych dzieł swoich, jeśliby dla dania przejścia nowemu życiu rozerwać przyszło cudną harmonię linij uroczego tego ciała, czy też że dla podobnych istot macierzyństwo zachowuje karę.
Iza, w istocie, jak ognia lękała się możliwego tego wypadku, przerażała się myślą o niebezpieczeństwach i uszkodzeniach jakie może pociągnąć za sobą. Co do mnie, tyle ucierpiałem już w dzieciństwie mojem, że jakkolwiek los podobny naszego dziecka nie miał być udziałem, nie domagałem się go koniecznie. Wiedziałem, że dzieci mogą cierpieć dla tych lub innych powodów, i dość mi tego było. A zresztą, dotąd nie czułem jeszcze braku tej małej, nieobecnej istotki. Z nas trojga, jedna chyba matka moja pragnęła jej najgoręcej. Czy szczęście mego syna, szczęście pewne, gotowe już z góry, uważała jako zadość uczynienie za byłą niedolę swojego? Czy głębiej odemnie w przyszłości czytając, rachowała na to nowe życie dla poskromienia niebezpiecznych usposobień synowej, skłonności której nie mogły ujść przed jej okiem?
— Mamy czas jeszcze, — odpowiadałem jej, gdy wspominała mi o swem pragnieniu. — Iza taka młoda! Dajże jej samej pozostać dzieckiem jeszcze kilka latek. Zresztą, to rzecz natury.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.