Sprawa Clemenceau/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Naówczas byłem mocno przekonany, żem pojmał boleść najwyższą, jaka tylko być może udziałem człowieka. Niestety! czemuż Bóg nie zostawił mię w tej wierze?
Iza płakała bardzo: wzruszenie czysto fizyczne, któremu wszystkie podlegają kobiety. Co czarne przestrasza je. Nazajutrz ani pamiętają o tem. Niemniej wszakże byłem jej głęboko wdzięczny, i doznałem wielkiej ulgi od tych łez pozornych.
Jednakże, przeszło sześć miesięcy nie byłem w stanie dobyć z siebie uśmiechu nawet dla niej, nawet dla naszego dziecka. Znagła widok jakiś uderzał moje oczy, obraz, słowo jedno z przeszłości w myśli się budziło; i ze łkaniem tuliłem usta do rąk łzy, godzinami całemi przesiadując pogrążony w niemym bólu.
Pracowałem zapamiętale. Pieniądze odkładałem dla syna, dziedzictwo którego byłoby niewątpliwie szczupłem bardzo, gdybym był zmarł w owym czasie. Dotąd wydawaliśmy cały mój zarobek co do grosza. Śmierć odkryła mi życie z poważniejszej strony i obowiązki jego aż po za świat sięgające. Rozgłośne imię, talent, miłość sama, wydały mi się nagle tem, czem są w istocie; małą chwilką znikomej rozkoszy. Umysł mój począł się zaprzątać poważnemi, religijnemi przedmiotami. — Gdybym ze śmiercią matki został sam na świecie, sztuka nie wystarczyłaby do ukojenia mego bólu, prawdopodobnie byłbym się zamknął w klasztorze, o co naturalnie nie mogło mieć miejsca w obec żony i syna. Zagłębiłem się całkowicie w mistycyzmie. Przez ciąg jednego roku byłem prawdziwym średniowiecznym artystą. Wtedy to wykonałem statuę świętej Felicyty, którą stosownie do podania, przedstawiłem idącą na męczeństwo z dzieckiem u piersi, i nadałem jej rysy matki mojej, której była patronką.
Z prawdziwą gorączką artysty, w marmur oblekałem boleść moją, i ta martwiała stopniowo. Z czasem poczęła się rozwiewać, i widziałem ją, jeżeli rzec tak można, unosząc się już tylko nakształt mgły białawej po mojem, znów po dawnemu, błękitnem niebie. Że była jednym z owych bólów przewidzianych, zapowiedzianych, przyrodzonych, rozsądek posiłkowany pracą; obecność żony, młodość, organiczna wreszcie potrzeba zapominania i liczenia wiecznie na coś, będąca nieuniknionym egoizmem wszechczłowieczym, pogodziły mię i oswoiły z nią nieznacznie. Niebawem, uczuwałem ją tylko w postaci wspomnienia, nieco posępnie tłumiącego wrzawę i ruchliwość towarzyskiego życia. Nareszcie, kiedyś, ze zdumieniem pochwyciłem się na wesołym głośnym śmiechu, jakgdyby matka była z nami.
Biedna ludzkości!
Iza chciała rosić żałobę równocześnie ze mną oparłem się temu, i po upływie półrocza wróciłem ją jasnym strojom i rozrywkom ożywionym. Nie zgodziła się jednakże zupełnie do nich powróci.
— Nie zmuszaj mię, proszę. — mówiła, — to przynajmniej winnam pamięci matki twojej.
Pewnego rana, otrzymałem list bezimienny następnej treści:

„Jesteś mężem jakich mało; ani się domyślasz, że żona twoja co rano wykrada się z domu, i biega po ulicach, gdy ty myślisz, że jeszcze śpi w najlepsze. Sprobujże ją śledzić, a dowiesz się pięknych rzeczy; ale nie pokazuj tego listu, inaczej nic nie odkryjesz.

„Przyjaciel.“

Cokolwiek świat mówi przeciw bezimiennym listom, nigdy one nie chybiają celu. Broń to potworna, nikczemna, podła, ale broń pewna.
Ukrywałem, jak mogłem, przez resztę dni, pożerający niepokój. Dwadzieścia razy byłem gotów pokazać list Izie, żądając wyjaśnień.
Powstrzymałem się.
Nazajutrz, równo ze dniem byłem ubrany, i ukrywszy się za firanką w pokoju, czatowałem na zapowiedzianą wycieczkę.
Około godziny ósmej, Iza, ubrana czarno z twarzą osłoniętą, wysunęła się z domu, oglądając się naokoło; czy kto jej nie widzi. Łatwo pojąć jak gwałtownie, na ten widok, serce mi zabiło. Wsiadła do przejeżdżającego mimo powozu. Jednym skokiem znalazłem się na ulicy. Ten powóz, poznałbym go między tysiącami; dogoniłem go niebawem, a raczej śledziłem w pewnem oddaleniu. Zwrócił się na zamiejskie bulwary i dotarł do cmentarza Monmartre. Iza wysiadła, weszła na cmentarz; ogrodnik cmentarza pozdrowił ją jak zwykłą znajomą, i poniósł za nią kwiaty na grób matki mojej, o którym zapomniałem od dni kilku. Iza uklękła na grobie, kazawszy kwiaty rozłożyć przed sobą, a przystroiwszy nimi mogiłę, tą samą drogą, z zachowaniem tych samych ostrożności, wróciła do domu.
Zaledwie na próg wstąpiła, pochwyciłem ją w ramiona, a oddając jej list bezimienny, przepraszałem za chwilowe podejrzenie.
— Otóż od czego zależy ufność i wiara kochającego nas człowieka! — wyrzekła z westchnieniem.
Odtąd, ile razy wychodziła z domu czarno ubrana, całowałem ją gorąco i żegnałem czule, nie pytając dokąd idzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.