Sprawa Clemenceau/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Każdy z nas ma dosyć siły, powiedział pewien moralista, do zniesienia cierpień drugiego. Tej właśnie sile, a może i tajemnej przyjemności jaką się znajduje w pocieszaniu, Konstanty zawdzięczał werwę i humor, cechujące jego satyrę piękności i dosadny wizerunek Izy. Prawda najściślejsza od końca do końca, ale prawda gryząca mi ranę jak rozpalonem żelazem. Kauteryzacya taka była oczywiście najskuteczniejszym środkiem na moją chorobę, i gdybym się znajdował na miejscu mego dawnego kolegi, byłbym zapewne użył jej taksamo; niemniej wszakże wystawić łatwo ile taka operacyą musiała być bolesna. Nie krzyczałem wprawdzie, ale to jedynie dzięki wysiłkom woli, na które się zdobywałem z tajemną nadzieją, że w takiem pasowaniu się pęknie ukryta we mnie sprężyna, co dźwiga nadmierne to brzemię, że padnę spiorunowany. Nie mamy nawet pojęcia jak wiele mózg człowieczy przenieść zdoła!
W intercyzie ślubnej miałem zawarowaną własność majątkową. Na wszystko baczny mój notaryusz uparł się przy tym warunku. Wyniknie ztąd, dowodził korzyść oczywista dla swojej żony, której się zapewnia dowolne rozporządzenie owem bajecznem mieniem, mającem zawsze jeszcze spaść na nią. Zresztą, mogę przecież, jeśli zechcę, ustanowić Izę całkowitą spadkobierczynią. W rzeczy zaś nie chciał bym prawem spólności miał się kiedy znaleźć na łasce tej niewiadomej dziewczyny, nie mającej ani kąta ani dachu, która w nim, doświadczonym, wytrawnym człowieku, nie budziła zbytecznego zaufania. Nie miałem więc z Izą żadnych rachunków do załatwienia, ponieważ nic mi nie wniosła. Kazałem oszacować wszystkie sprzęty, znajdujące się w jej pokoju, a które nie powinny się były splatać z nowem jej życiem. Sumę, oznaczoną przez biegłego, doręczyłem Konstantemu dla przesłania Izie z rzeczami które zabrać jeszcze miała. Każda z tych rzeczy stanowiła dla mnie drogie, bolesne wspomnienie. Spragniona stała z niezmąconym uśmiechem w pośrodku świeżych tych ruin, obojętna, niewzruszona, jak wszystko co się wiecznem czuje.
Opłaciłem i odprawiłem służących, którzy wszyscy, od owej Nununy do pokojowej, mieli udział w zdradzie mojej żony. Zgubna, nieunikniona solidarność między nizkoscią uczuć a nizkością pochodzenia. Nie uczyniłem najmniejszej wzmianki o ich współwinie. Obdzieliłem ich nawet drobnemi podarkami, za powód odprawy podając konieczność natychmiastowego wyjazdu. O iluż to rzeczach pomyśleć, do czego zniewolić się trzeba, byle honor i godność własną zachować bodaj na pięć minut dłużej! Dziecko, wraz z najpotrzebniejszemi rzeczami i ulubionemi zabawkami jego, wyprawiłem do pani Niederfeld; i straszna pustka szerzej jeszcze zaległa koło mnie. Dzień miał się ku schyłkowi; cienie rozścielały się zwolna po ścianach tych samych pokoi, gdzie parę godzin jeszcze temu byłem tak bardzo szczęśliwy.
Konstanty z cygarem w ustach, układał papiery i gospodarował jak u siebie, zapytując mię od czasu do czasu: „Czy spalić to? Czy to zostawić?“ i zabierając klucze do kieszeni, w miarę jak skończył z jakiem biurkiem lub szufladą.
Nagle szarpnięto za dzwonek. Iza wraca! Chce mi coś powiedzieć! Pośpieszyłem do drzwi. To posłańcy przychodzili po rzeczy młodej damy, czekającej na nich w domku przy ulicy Marboeuf. Wydałem im czego żądali, i patrzyłem na wynoszone kufry i paki, jak się patrzy na wynoszoną trumnę ze zwłokami przyjaciela.
Gdy już raz ostatni drzwi się za nimi zamknęły, a zegar ósmą wydzwonił;
— Teraz i my ruszajmy, — ozwał się Konstanty, — nie mamy już tu co robić; przyszlę po twojw tłómoki.
W milczeniu poszedłem za nim. Zstępując ze wschodów byłem zmuszony trzymać się poręczy; mąciło mi się w głowie, nogi były zimne i sztywne; nie widziałem w którą stronę się obrócić, gdzie stawić stopy zdrętwiałe.
Weszliśmy do restauracyi. Jadłem wszystko co chciał mój towarzysz, a zniewolił mnie jeść dużo, dla zatamowania myśli i przyćmienia wspomnień; pić wszakże nie chciałem. Pamiętałem dotąd, jeszcze do czego byłem zdolny po pijanemu. Zresztą, nietrzeźwość nie jest ulgą; to jedynie odroczenie bólu, który następnie powraca, natarczywszy i bardziej niż przedtem dojmujący.
Po skończonym obiedzie, Konstanty wiódł mię do siebie przez ożywione bulwary. Patrzyłem na rojących się dokoła ludzi, jakgdybym sam już nic nie miał spólnego z resztą śmiertelników, Zdawało mi się żem cieniem, w krainie cieni. Od czasu do czasu imię matki przychodziło mi, że tak powiem, do serca zapukać. Skinieniem odpowiadałem mu, że nie czas jeszcze. Przychodziło niosąc mi łzy ulgi, a nie chciałem płakać wobec tego tłumu obojętnych. Należało wyglądać po męzku, aż do nowego rozkazu.
Konstanty ustąpił mi własnego łóżka, sam poprzestając na niewielkiej kanapce swego saloniku; i zajął się przygotowaniem do podróży. Naturalnie, nie myślałem o spaniu. Z pokoju do pokoju przechadzałem się mierzonemi, wielkiemi krokami. Biedny chłopiec widział że niema podobieństwa, bym zasnął tak rychło.
— A gdybyśmy poszli do ojca? zapytał.
— O nie, nie teraz; jutro.
Zabrał się do pisania.
Wrzawa uliczna przycichła powoli; tylko miarowy chód zegara, znaczący każdą sekundę upłynionego czasu, wyraźnie słyszeć się dawał. Wsłuchiwałem się w tę monotonną rachubę własnego życia, z którem nie wiedziałem sam co począć teraz. Nie mogę powiedzieć bym cierpiał. Ciało i nawyknienie usiłowały pokonać ducha. Mózg, po wytężeniu dziennem pokrzepiający się codzień o tej samej perze, począł się wyraźnie domagać: „Nabierzmy sił przedewszystkiem. Jutro będziemy radzili!“
Rzuciłem się na sofę; zapaliłem cygaro, zmuszając się patrzeć ciągle w jeden punkt na przeciwległej ścianie. Oczy mi się zamgliły, myśl obezwładniała; zapadłem w jakiś stan odrętwienia, który nie był snem wprawdzie, ale był bezczuciem.
Tak przeleżałem aż do piątej rano. O piątej otworzyłem oczy bez obawy, jak to zwyczajnie budząc się ze snu; spróbowałem nawet zasnąć znowu. Nagle poznałem rzeczywistość wychylającą się z kąta pokoju! Olbrzymiała, zbliżała się do mnie, i usiadła u mego wezgłowia, z mocnem postanowieniem nie odstąpienia mię więcej. Serce szarpnęło mi się w piersi! Przypomniałem wszystko. Znalazłem się na nogach sam nie wiedząc kiedy.
W jednej chwili, przerażające wczorajsze wypadki z ogłuszającym wrzaskiem poczęły krążyć i skakać koło mnie, jak dzicy dokoła więźnia na śmierć skazanego. Przyzwałem na pomoc słuszne rozumowania Konstantego, i postanowienia chwalebne, któremi mię natchnął. Gdzie tam! wszystko było niczem dziś dla rozszalałych, których wrzaski stawały się coraz groźniejszemi.
„Jakto! — krzyczały mi nad samym uchem; jakto! istnieje człowiek co cię odarł z honoru, ze szczęścia, co zabrał ci przyszłość twoją, a ty tego człowieka zostawiasz w spokoju, i poprzestajesz na jego słowie, którego może nawet nie dotrzyma? Kara, którąś wyznaczył wiarołomnej twojej żonie, jakkolwiek doradzona przez najuczciwszego i najodważniejszego pod słońcem człowieka, niemniej jest podłem tchórzostwem. A tobie to wystarcza! Czyż Konstanty, on, co jest żołnierzem, takby postąpił w podobnym razie? Czynnie traktuje cię za bardzo jak dziecko, i czy odwrotnie do twego honoru nie zadowalnia się fortelem, którego nigdyby nie użył dla siebie samego? Gdybyś ty mu zabrał siostrę, czyby cię nie zabił? Krwi, krwi przedewszystkiem! Co Sergiusz musi myśleć o tobie? Rzecz cała uszła mu sucho. Chyba się boisz?“
— Ach do licha! czym zwaryował wczoraj!
I nie wiele się troszcząc o godzinę, pobiegłem na ulicę Penthiévre. Bez trudności wskazano mi mieszkanie bogatego Rossyanina, znanego z elegancyi i zbytku.
O samej ósmej stanąłem u drzwi Sergiusza. Lokaj nie chciał odrazu budzić swego pana; nalegałem, tłómacząc, że szło o ważne sprawy familijne, nie cierpiące zwłoki. Umyślnie po to przyjechałem z zagranicy. Lokaj wprowadził mię do buduaru wybitego niebieskim atłasem, wonnego od mnóstwa kwiatów, niby buduar kobiecy.
Pierwszym przedmiotem, co na wstępie uderzył moje oczy, był biust Izy, umieszczony między dwoma oknami, który wykonałem z palonej gliny, gdy miała lat czternaście, a który, jak mi mówiła, odesłała siostrze. Na ten widok, pochwyciłem z kominka żelazny pogrzebacz i zdruzgotałem nim biust na drobne kawałeczki.
Sergiusz tymczasem ukazał się we drzwiach i patrzył na to osobliwsze widowisko. Znał mię zapewne z widzenia, domyślił się więc wszystkiego i czekał stojąc milczący w progu. Bał się też może bym go nie zamordował jednem uderzeniem tego pogrzebacza, który miałem w ręku, a który szczęściem położyłem napowrót na kominku.
Sergiusz był młodzieńcem słusznego wzrostu, o fizyognomii otwartej i szczerej, nie piękny i nie brzydki, wielki pan od stóp do głowy.
Głuchym głosem wymieniłem moje nazwisko.
— To więc, na cośmy się zgodzili z pańskim przyjacielem, nie zadowalnia już pana? odpowiedział mi tonem człowieka, który również z kolei gotów jest stracić cierpliwość.
— W istocie, panie; dziś inaczej sądzę.
— Nie daje to panu prawa rozbijać rzeczy nie należących do niego.
— Ten biust? — zawołałem.
— Ten biust jest moją własnością; zapłaciłem za niego? warto, i jestem tu w moim domu. Racz pan mi oznajmić cel swoich odwiedzin i odejść ztąd.
— Potrzebuję zabić pana.
— Należało tak mówić od razu, to nierównie prościej. Jeżeli panu równie pilno jak mnie, zechciej się udać ze swymi świadkami, o godzinie jedenastej, do lasku Saint Germain, u kraty koło wału. Broń wasza będzie moją.\
Zadzwonił. Wszedł lokaj gdy brałem kapelusz.
— Pozbieraj kawałki tego biustu, rozkazał mu Sergiusz, — i wyrzuć.
Następnie, skłoniwszy mi się z lekka, wyszedł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.