Sprawa Clemenceau/Tom III/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Sprawa Clemenceau | |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans | |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | Drukarnia „Oświata“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Dopytywałem się o tę panią Henri tonem tak zwyczajnym, i tak zgodnym z miną człowieka, wykonywającego jakieś banalne zlecenie, że odźwierna nie zadała sobie wcale trudu spojrzenia na mnie.
Rzekła więc tylko;
— List zostanie doręczony; bądź pan spokojnym.
Jednocześnie, zwracając się do męża, szeroko otwierającego zadziwione oczy, uczyniła prawie niedostrzegalny lecz wyrazisty ruch ramionami, mogący niewątpliwie oznaczać: „Już ja wiem co to takiego“
Oczywiście, zacna połowica nie zaszczycała swojego małżonka otwartością bezwzględną, odnośnie do wszystkich zysków swojej posady.
Na widok tego znaczącego ruchu, błyskawica przemknęła mi nie myśli ale w mózgu; doznałem wewnętrznego olśnienia, jednego z tych, co to bywają zwiastunami apoplektycznych napadów. Nie widziałem nic przejrzałem wszystko. Pierwszy list bezimienny, prawdziwy tą razą, zamigotał mi przed oczyma płomiennemi głoski.
Już odźwierna wyciągała rękę dla wzięcia listu który instyktownym ruchem schowałem do kieszeni.
— Wolę przyjść jutro. ~ rzekłem, gdy ta pani będzie w domu.
To zupełnie niepotrzebne; nie kazano panu pewnie oddawać listy do rąk własnych adresantki, prawda? Zostawże go pan przecie.
— Nie.
— Ah! jak się panu podoba.
Wyszedłem, trzęsąc się na całem ciele, z głową jak w kleszczach, z nogami jak z lodu, z sercem co nagle zastygło mi w piersi. Dostawszy się na ulicę, wsparłem się o ścianę sąsiedniego domu. W nagłej modlitwie, trwającej ćwierć sekundy zakląłem Boga by się ulitował nademną; chociaż nawet sam Bóg nie mógł już cofnąć przeszłości. Rozerwałem pieczątkę i przeczytałem:
„Niepodobna nam się widzieć; nie jedzie na polowanie. Myśl o mnie. Całuję twoje ukochane usta.“
Podpisu żadnego. Czyliż był potrzebnym? Wszedłem napowrót do mieszkania stróżki. Wróciła już była do przerwanej przed chwilą roboty: wycierała filiżankę.
Widzę ją jeszcze, tę obmierzłą istotę, która dla kilku nędznych sztuk złota dopomagała haniebnemu bezprawiu. Oh! w podobnych chwilach, widzieć konającą w najokropniejszych męczarniach istotę, co się przyczyniła do zgruchotania waszego szczęścia, nie znając was nawet, nie pragnąc nawet tego; wydrzeć jej wnętrzności, członki jej złamać jeden po drugim, słyszeć jej wycia, złorzeczenia, modły; i nie czuć zmiłowania ani dla niej ani dla najmłodszego i najniewinniejszego z jej dzieciątek byłaby to rozkosz Nerona. Tak wszelkie okrucieństwo, wszelkie zdrady, wszelkie słowem nadużycia: są wynikiem praw przyrodzonych i niezaprzeczonej logiki człowieczej, skoro skierowane są przeciw istocie, która czci mojej, miłości mojej, duszy mojej nareszcie — niepowetoweny cios zadaje. Częstokroć czyni to niewiedząc nawet o całej doniosłości krzywdy wyrządzonej; ale czyż mię to obchodzi? Tem gorzej dla niej, niech wie.
Wróciłem do celki odźwiernych zapytując sam siebie co się tu teraz stanie. Na wszelki wypadek zamknąłem drzwi.
— Macie mi prawdę powiedzieć! — było pierwsze moje słowo, a tak groźne, i tak straszne zapewne, że kobieta od razu odgadła katastrofę.
— Jaką prawdę.
— Do kogo ten list pisany?
— Przecież pan widzisz.
— Nie drwij ze mnie, potworze, albo cię uduszę:
Straciłem wszelką władzę nad sobą. Odźwierny zrobił poruszenie.
— Jesteśmy uczciwi ludzie, — rzekł, — i masz pan wyjść ztąd natychmiast.
— Jesteście łotry, jesteście wspólnikami zbrodni; i jeżeli mi zaraz całej prawdy nie powiecie, każę aresztować was oboje.
Spojrzeli na siebie.
— Ja tam nie wiele więcej wiem od pana, — odezwała się kobieta, ale co wiem to powiem; a zresztą co ja tutaj winna? Pierwsze piętro wynajęte jest jednemu panu.
— Nazwiskiem?
— P. Henri. Nie podał mi żadnego innego nazwiska, a że opłaca z góry komorne, i umeblowanie ma odpowiedzialne, nie mam co wglądać w to bliżej.
— Czy on mieszka tutaj?
— Nie przyjeżdża tylko od czasu do czasu.
— Sam jeden?
— Sam jeden.
— Ale poto by tu przyjmować kobietę
—Albo ja wiem kogo przyjmuje, przyjmuje sobie kogo chce, co to do mnie należy.
— I to już trwa dawno?
— Może rok, może dwa; czyż ja wiem.
— Pokażcie mi to mieszkanie.
— Nie mamy klucza.
— Nie wiecie prawdziwego adresu tego człowieka?
— Nie.
—To więc ten list był do niego?
— Zapewne. Oh! ja bo tam wcale takich historyj nie lubię. Mam lokatora, który przyjmuje sobie kogo chce, który się nazywa p, Henri. i któremu oddaję listy przychodzące pod adresem pani Henri. A jeżeli panu tego nie dosyć, możesz pan iść do komisarza cyrkułu, pierwsza ulica na lewo. Jestem w swojem prawie i drwię sobie z reszty.
— Tak było istotnie; ja jeden stanąłem w fałszywem i śmiesznem położeniu. Wybąknąłem;
— Macie słuszność.
— I wyszedłem chwiejąc się, jak pijany. Zdawało mi się, żebym nie stał się idjotą: lę-kałem się śmiać i śpiewać na środku ulicy; myślałem o przedmiotach nie mających najmniejszego związku z przedchwilowem zajściem. Fakta historyczne, zawiła terminologja jakiegoś traktatu chemicznego, który niedawno czytałem, targały mi myśl jak w malignie. Nie! tylko dźwięczały mi w uszach, przesuwały mi się nadto najwyraźniej przed oczyma. Dla czegóż to? Jeszcze chwila, a upadłbym twarzą na ziemię, ogłuszony, sparaliżowany. Obawiałem się umrzeć nie dokonawszy zemsty; szarpnąłem się z wysiłkiem i pobiegłem szybko ku domowi. Byle tylko tymczasem świat się nie skończył. Jak przez sen widziałem jednego z naszych liwerantów który przechodząc ukłonił mi się. Machinalnie oddałem mu ukłon. Mój pies, widząc że biegnę, towarzyszył w podskokach.
— Kto to jest? kto to jest taki? mówiłem do siebie zgorączkowany.
I kolejno, różne nazwiska przyjaciół moich przesuwały mi się w myśli.
W chwili wejścia na podwórko, zatrzymałem się. Pewność była nazbyt blizko; zbrakło mi oddechu. Przybiegłem tak prędko. Należałoby może zajść przedtem do hrabiny. List który zaniosłem na ulicę Marboeuf niewątpliwie musiał mieścić szczegóły. A gdyby pójść? Nie! Alboż mi tu szczegółów potrzeba? Czy te dwa wiersze co mi ręce parzą, nie mówią wszystkiego? Wszedłem. Przybrałem pozór największego możliwie spokoju. Postałem nawet chwileczkę w podwórzu, jakby dla przekonania się czy chart mój gdzie nie został. Pogłaskałem go gdy podbiegł do mnie, i prostując się rzuciłem ukradkowe spojrzenie na firanki u jej okna. Jedna znich poruszyła się lekko. Pokojowa wypełniła snać dane zlecenie. Iza pilnowała zapewne mego powrotu, by wnieść z powierzchowności mojej, czy ma się czego obawiać lub nie. Pierwsze pozory ją zawiodły. Zupełnie już ubrana wyszła spokojnie na przeciw mnie; dość jej wszakże było spojrzeć na twarz moją, by zrozumieć wszystko. Zatrzymała się i pobladła lekko. Miała dość jeszcze siły i zuchwalstwa zapytać mi się:
— Co ci jest?
— Nazwisko tego człowieka?
I pokazałem jej list.
— Uspokój się wyznam ci wszystko. Obaczysz że nie jestem jeszcze tak winną jak sądzisz.
A więc nie było wątpliwości żadnej. Przyznawała się odrazu, że list był pisany do mężczyzny! Zanim się odezwała, miałam jeszcze nadzieję, pojmujesz to, przyjacielu! Nie wątpiłem, nie mogłem już wątpić; ale w najtajniejszych głębiach mojej duszy dostrzegłem coś, niby możliwość, że pewnik ten zupełnie pewnym nie jest.
Z uśmiechem szczęścia oddałbym był życie moje, byle usłyszeć Izę cofającą się przed takiem oskarżeniem, i mimowolnym okrzykiem niewinności spotwarzonej. Niestety! wszystko stracone! Przyrzekała wyjaśnienia.
Zachować się nietkniętym aż do lat dwudziestu pięciu dla jednej, jedynej miłości, oddać się wtedy z całą wiarą i z całą swobodą siedemnastoletniemu dziewczęciu; pierwszy nauczyć ją miłości, którą się przez nią jedynie poznało; zlać się w jedno z tem ciałem i z tą duszą, aż do nieświadomości, które z dwojga jest tem, które drugiem; uczynić z tej istoty zarazem cel i okrąg wszystkiego co się czuło, myślało, tworzyło; wmówić w siebie, że ona się stanie niezawodnem pocieszeniem wszystkich rozczarowań, zawodów, boleści; dla niej przenieść śmierć matczyną; przy niej zapomnieć niemal o jej śmierci; uwierzyć święcie w każde słowo tej istoty; uczynić ją powiernicą złudzeń, dążeń i słabości: dozwolić łzom płynąć swobodnie, nie kryjąc się ani wstydząc; spędzić noce całe zwiniętym wokoło maleńkich jej stopek, omdlewać z miłości w jej ramionach, ze wszelkiemi szałami, dziwactwami śmiesznościami namiętności podzielanej, a przynajmniej którą się ma za taką, tegoż jeszcze rana posiadać tę istotę piękniejszą, namiętniejszą, bardziej niż kiedy oddaną, i nagle przeczytać list w rodzaju tego, który od pół godziny miałem w ręku, i dojrzeć prawdę pojawiającą się i gotową spaść na was z ubóstwianych ust tejże kobiety! Gdzież klęska, gdzie niedola równa podobnej klęsce i niedoli?
Tak więc kto inny poznał te powaby, które uważałem za moją własność wyłączną; kto, inny korzystał zuchwale z tego ciała, które uwielbiałem jak szaleniec, i na którem usta moje suszyły świeże ślady pocałunków drugiego; te święte tajemnicze zwierzenia miłości, te półsłowa, których rozkosz domówić nie daje, te westchnienia, te wahania, przyczyny, szały miłosne, wszystko to było słyszane, wzbudzone, pochłaniane przez innego, co sycił nią dowoli rozkochane oczy. I ona znosiła na sobie palące pocałunki drugiego. I ona czuła w łonie swojem całą namiętność drugiego, i ona zapomniała o mnie, i wyśmiewała się ze mnie z tym drugim! Sprawiedliwe niebo! Cóż ja zrobię im teraz, tej kobiecie i temu człowiekowi?
Przyznajmy to, na hańbę natury człowieczej, że zazdrość jest fizyczną wyłącznie. Gotowiśmy wybaczyć kobiecie kochanej tysiące żądz cudzołożnych byleby tylko nie nastąpiło ich spełnienie; gotowiśmy jej wybaczyć ubóstwianie mężczyzny, aczkolwiek nie my nim jesteśmy, jeżeli faktycznie nie dodała mu się; gotowiśmy nareszcie wytłómaczyć i usprawiedliwić duszę, jeżeli ciało nie miało udziału w przeniewierzeniu się. To też kobiety zapierają się fizycznych faktów nie z obawy hańby, nie ze zgryzoty, nie ze wstydu, ale po prostu dlatego, że wiedzą dobrze iż dopóty mogą nas odzyskiwać i przykuwać znów do siebie, dopóki wierzymy we względną niepokalaność ich ciała, i że tu jest kres ostatni wspaniałomyślności naszej, tak jak tu się mieści ostatni naszej miłości własnej przywilej.
Gdyby, pomimo niezbitego dowodu, który miałem w ręku, mogło się udać Izie wmówienie we mnie, że fizycznie (oh! hańbo miłości!) nie należała nigdy do tego. którego na papierze całowała ukochane usta, byłbym jej przebaczył, i kto wie? całą winę złożył na siebie samego. Czuła to dobrze, i zbierała w myśli argumenty dla przekonywania mię, jakkolwiek trudnem, niemożliwem miało być zadanie. Psycholog, któryby niedostrzeżony mógł być przytomnym tej walce zaciętej, co się zawiązała między nami dwojgiem, zyskałby jeden więcej zdumiewający dowód zuchwalstwa kobiecego umysłu, przeraziłby się może bezlitosnem okrucieństwem kobiety, skoro ta niema już nic do stracenia, a chce się pomścić za upokorzenie i porażkę swoją.
Powiedziała mi przed chwilą. „Nie jestem tak winną jak sądzisz“.
Jak tonący słomki, tak ja uczepiłem się jesz cze tych sześciu wyrazów.
— Przedewszystkiem — powtórzyłem — nazwisko tego człowieka?
— Sergjusz.
— Jest kochankiem pani?
— Nie.
— Był?
— Posłuchaj...
— Nic słyszeć nie chcę. Tak czy nie?
— Nie.
— Kłamiesz jak ostatnia nędznica! Za kogo mię masz? Ja miałbym się nie poznać na wyrażeniach tego oto listu?
— Dajże mi mówić. Czy mi dasz przyjść do słowa?
Usiadłem, padłem raczej na najbliższe krzesło, i patrzyłem jej prosto w oczy.
— Wiesz dobrze żem miała zaślubić Sergjusza. Nie znałam cię jeszcze wtedy, a przynajmniej nie wiedziałam że cię kocham, i że zostanę kiedyś twoją żoną. Napisałam ci o wszystkiem w owym czasie. Któż mię zmuszał do tego? Nikt. Bezemnie aż dotąd nie byłbyś wiedział o niczem. Matka moja marzyła ciągle o tej partji, jako o bardzo świetnej; chciała tak uwikłać Sergjusza, by zaszła konieczność zaślubienia mię wbrew całej jego rodzinie. Okazała się niedość przezorną. Byliśmy wtedy oboje tacy młodzi!
— Byłaś pani jego kochanką, nim zostałaś moją żoną?
— Wiesz dobrze że nie. Czy możesz mieć jakiekolwiek wątpliwości pod tym względem?Podejrzewaj mię od czasu jak jestem mężatką, masz po temu prawo, a pozory upoważniają cię poniekąd, ale nie znieważaj czystego zaczątku naszej miłości. Później, byłam może lekkomyślną nieco; ale naówczas jeszcze nie miałam sobie nic do wyrzucenia.
Wykręt dokonany, „Lekkomyślna!“ nic więcej Wyraz elastyczny, wypowiadający wszystko i nic razem, jeden z tych co to kobiety miewają zawsze pod ręką! Nieszczęściem, bywają chwile w których uczucie przebieglejsze jest od przebiegłości samej.
— Dajmy pokój przeszłości — rzekłem — o teraźniejszości odpowiadać proszę.
Zmieniła taktykę.
— Nie powiem ani słowa, ozwała się czelnie; tak samo nie wierzysz w teraźniejszość jak i w przeszłość.
— Dobrze. Uprzedzam panią zawczasu, że zabiję go zawczasu.
— A co mię to obchodzi! Alboż ja kocham tego, którego nazywasz moim kochankiem? Zabijaj go sobie, jeżeli chcesz: biedny chłopak, Bogu duszę winien. Zgryzoty przyjdą po czasie.
Odpowiedź ta była prawdziwie mistrzowską.
— W takim razie, dla czegóż ta poufałość? czemu te znaczące wyrażenia? co znaczy ten pocałunek namiętny?
— Nic nie znaczy. W naszym kraju wszyscy całują się w usta.
Słyszałem to, przyjacielu, słyszałem to na moje własne uszy! Rozpaczna bezsilność, paraliżująca mi i myśl i władzę, dopóki byłem zdala od winowajczyni, znikła teraz bez śladu. Uczułem bijącą mi z serca do mózgu ustawicznie, hałaśliwie, nakształt groźnego przypływu, wolę silną dowiedzenia się wszystkiego, i moc potrzebną do doprowadzenia tej woli do ostatecznych choćby granic. Teraz wykręty Izy nie zamydlą mi już oczu.
Na co to rozprawiać jeszcze? Zemścić się i koniec. Lecz jakaż zemsta wielkości zbrodni wyrówna? W tej chwili przyszła mi na myśl ostatnia rada konającej matki: „Jeżeli kiedy, w jakiem nieszczęściu, będziesz potrzebował prawdziwego przyjaciela, przyzwij Konstantego. Lepszego nadeń przyjaciela nie masz pewnie“.
Uspokoiłem się nagle tak zupełnie, że Iza się zlękła, zlękła się w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu. Zaczynała przeczuwać teraz, czem się stać może gniew mężczyzny. Niespokojnym wzrokiem szukała którędyby uciec, albo kogoby przyzwać na pomoc.
Zadzwoniłem.
— Co chcesz uczynić? — zapytała przestraszona.
Służący wszedł.
— Biegnij do pana Konstantego Ritza, i proś go żeby zechciał przyjść nie tracąc chwili; koniecznie potrzebuje się z nim widzieć.
Zaledwie zostaliśmy sami;
— Pocóż tu znowu Konstanty potrzebny?
— Wnet się pani dowiesz.
— Nie chcę tu zostawać z wami dwoma. Gotowiście mnie zamordować.
I rzuciła się do drzwi.
Samo imię Konstantego przejęło ją większą trwogą, niż wszystkie moje uniesienia gniewu.
Ująłem ją silnie za ramię, usta zatkałem jej dłonią, mówiąc dobitnie i zimno:
— Jeżeli spróbujesz wymknąć się albo zawołać zgniotę cię jak żmiję. Mam dowody. Jestem w swojem prawie. Siadaj tu i czekaj.
Jednocześnie popchnąłem ją na otomanę, na którą padła wpół żywa.
— Chcę widzieć się z matką — wyrzekła słaba.
— Proś Boga by tu nie przyszła.
— Podniosłeś na mnie rękę, wyjąkała; na kobietę która bronić się nie może. Jesteś nikczemnikiem.
Prawdziwa jej natura poczynała objawiać się nakoniec.
Nie odpowiedziałem ani słowa. Byłem zdecydowany nie odzywać się już więcej.
Rzecz dziwna! Cały ten tłum uczuć różnorodnych, szarpiących mną od godziny, ustępował teraz miejsca takiemu uczuciu pogardy, że chwilami zdawało mi się jakoby tu nie o mnie chodziło, i jakobym nigdy nic nie miał wspólnego z tą istotą, co nagle, jakby w czarodziejskiej bajce, zdała mi się zmienioną w jakieś wstrętne zwierzę.
Wziąłem się do obrabiania gipsu, jakby nic nie zaszło.
Znalazłszy się w podobnem położeniu, należało zabić czas czemkolwiek aż do przybycia Konstantego, a to pod groźbą popadnięcia w śmieszność. Ręce pracowały bezwiednie. Nagle, potworna prawda uderzyła mi do głowy jak wyziew czadzący, zaczynało szumieć w uszach, i dokładnie słyszałem wyrazy: „Ale zabijże ją“. To znowu mówiłem sobie: „Co ja zrobię temu człowiekowi?“ I wyszukiwałem jakiej poniżającej, wstrętnej, zniesławiającej katuszy. Nie chciałem jego śmierci. O nie, tegoby było za mało; pragnąłem owszem by żył, lecz żył zrozpaczony przezemnie, złorzeczący mi codziennie, co godzina, udręczony na honorze i na ciele, przedmiotem szyderstwa dla mężczyzn, wzgardy dla kobiet, obrzydzenia dla samego siebie.
— Chcesz koniecznie skandalu? poczęła znów Iza po krótkiem milczeniu.
Nie odpowiedziałem ani słowa.
— Czas jeszcze zapobiedz niepowetowanemu nieszczęściu, — mówiła dalej — ja nie do Sergjusza pisałam. Wymieniłam go tylko po prostu dla odwrócenia twoich podejrzeń; nie jestem na tyle głupią, żeby się wydać od razu.
Milczenie. Poczęła znowu.
— Rozłączymy się teraz, wszak prawda. Po tem co zaszło nie możemy już żyć razem. Poszlij po moją matkę; daj nam się rozejść spokojnie, a przysięgam ci że ci wyznam nazwisko mego kochanka.
— „Mego kochanka“! Z jej to ust wychodziły takie słowa? Do mnież to były zwrócone? Nie wymówiłem ani jednej syllaby, tylko zdało mi się, że serce rozpęknie mi się w piersi na drobne kawałki.
— Otóż, tak, wiedz że mam kochanka i że go kocham nad wszystko w świecie i że nigdy nikogo nie kochałam prócz niego. Gdybyś wiedział kto to taki!
„Ale zabijże ją przecie!“
Drzwi się otworzyły. Czas już był wielki. Konstanty wszedł. Na jego widok zbladła jeszcze bardziej. Cóż tam więc zaszło między nimi dwojgiem?
— Niema mnie w domu dla nikogo bez wyjątku, zapowiedziałem służącemu.
I jak tylko zostaliśmy sami, zamknąłem na zamek drzwi od pracowni, gdzie działa się cała ta scena, i klucze schowałem do kieszeni.
— Co się stało? zapytał Konstanty.
— Pani ma kochanka; czyś ty wiedział o tym?
Konstanty milczał. Podałem mu list Izy.
— Wiedziałem, odrzekł przeczytawszy.
— I znałeś jego nazwisko?
— Tak.
— Więc to dla tego nie chciałeś tutaj przychodzić?
Skinął głową twierdząco.
— Przepraszam Cię, miałem ciebie w podejrzeniu. Pani utrzymywała żeś się do niej zalecał.
— Pani była w błędzie.
— Dla czego nie uwiadomiłeś mię o wszystkiem?
— Bo matka błagała mię o to, i nie miałem odwagi zniszczyć twego szczęścia, choćby tylko urojonego. Natomiast pani wypowiedziałem wszystko, co wypowiedzieć jej pod tym względem uważałem za swój obowiązek.
— Cóż mi radzisz teraz?
— Radzę ci rozłączyć się z panią jak tylko można najprędzej.
— A kochanek?
— To już mnie zostaw.
— Tobie?
— Mnie.
Iza. milcząca i nieruchoma, najspokojniej odbywała przegląd swych paznokci, jakby tu nie o niej była mowa.
— W takim razie nie jestem tu już potrzebna — odezwała się wstając i udając nagle jak największą obojętność; — mogę opuścić mieszkanie?
— Choćby zaraz.
— Weszła do swego pokoju i zamknęła się na rygiel.
Konstanty ujął mię za ręce i uścisnęliśmy się serdecznie.
— Niech nie odchodzi ztąd, zanim powrócę, rzekł do mnie; nie zabawię długo, a muszę jeszcze z tobą pomówić. Idę do Sergjusza. Gdzie on mieszka.
— Bardzo blizko ztąd: na ulicy Penthievre.
— Z twojej zaś strony, żadnej słabości, żadnego przebaczenia, masz do czynienia z potworem, uprzedzam cię o tem. Do widzenia.
Zostałem sam. Wszystkie te wypadki były tak nieprzewidziane, tak gwałtownie następujące po sobie, tak wprost przeciwne dotychczasowemu memu życiu i dotychczasowym mym marzeniom, cios był do tyla ciężki, że czułem się nim ogłuszonym, w dosłownem znaczeniu wyrazu. Nie mniej pojmowałem, że niema dla mnie innego wyjścia nad bezwarunkowe usłuchanie rady, wypowiedzianej przez Konstantego takim stanowczym i męskim tonem.
Jakże wielką pomocą bywa nam w takich razach obecność i stanowczość wiernego przyjaciela! Uczuwamy nagle smutną jakąś dumę, bolesną chęć dorównania mu i górowania duchem nad urągowiskiem losu; wtedy to idziemy na spotkanie przeciwności, niby młodzi, niedoświadczeni rycerze, których w przededniu sama myśl wojny przejmowała strachem, a których nazajutrz odgłos bębna i dźwięk trąbki wojennej rozpłomienia aż do heroizmu. Nagle stałem się dumny koniecznością walki. Za długo spoczywałem w miękkich rozkoszach sławy i miłości. Byłem gotów. Nie mogąc wyrwać pocisku z rany, obracałem go w niej z dziką rozkoszą, pyszniłem się własną męczarnią, upajałem nadmiarem niedoli. Pojąłem teraz zachwyty cierpienia, ekstazy męczeństwa, urągiwanie katom rzucane. Rozłączyć się z Izą, wzgardzić, zapomnieć, oddać się pracy i dziecku, w moich oczach były to teraz rzeczy najłatwiejsze w świecie.
Wszedł Konstanty.
— Nic nowego? — spytał.
— Nic.
Niezawodnie Iza ze swego okna widziała go wracającym, w chwilę potem bowiem ukazała się i ona. Nigdy jeszcze nie była tak ładną. Ubrana w suknię z niewarowego fularu, w białą koronkową pelerynkę, w kapelusik słomkowy przybrany wiązką bławatków w eleganckie buciki ze skórki złoconej, w rączce opiętej zgrabną rękawiczką trzymając małą aksamitną torebkę, mieszczącą zapewne wszystkie jej klejnoty, miała pozór uroczego dziewczęcia, wybierającego się na spacer. Ileż to razy ja ją tak stroić lubiłem, skoro wychodziła sama, i dobierać suknie, w których jej było najlepiej do twarzy, by świat cały piękną ją znajdował!
Przyszlę tu dziś po moje rzeczy, — powiedziała — wszystko zebrane tam, w moim pokoju.
I postąpiła ku drzwiom, które otworzyła, a następnie zamknęła za sobą, jakby wykonywając rzecz najprostszą w świecie.
Nie, to niepodobna, to sen chyba! Ależ to moja żona, moja miłość, imię moje, honor mój tak mię rzucają! Jakto! więc to dla niej taką łatwą rzeczą opuścić dom nasz, mnie i dziecko swoje, i nigdy nas więcej nie widzieć! Jedne drzwi zamknięcie, i koniec przysięgom, i obowiązkom, rodzinie przywiązaniu, przeszłości i przyszłości koniec. Wszystko, cośmy tylokrotnie sobie powtórzyli, odtąd jest niczem. Oddała mi się była, dziś się odbiera! Jest wolną. Ludzie ją będą widzieć na ulicy, będą ją wielbić, uganiać się za nią, kochać!
— Gdzie ona idzie? — zakrzyczałem nagle zaledwie straciwszy ją z oczu.
— Słuchaj, począł Konstanty, utkwiwszy we mnie badawcze spojrzenie; dotąd niema jeszcze publicznego skandalu. Jeżeli nie czujesz się na siłach żyć zdala od tej kobiety, to powiedz, wrócę ją, jeszcze nie jest daleko, a tajemnica cała zostanie między nami trojgiem. Nie pierwszym będziesz człowiekiem, nie pierwszym mężem, u którego miłość nad honor przeważy. Tylkoż, żadnych już nigdy wymówek! żadnych porywów do zemsty! nigdy skargi! nigdy żalu! A dla tego trzeba, żebyś poznał prawdę całą, Żona twoja miała pięciu kochanków, o których wiem! Może ich daleko więcej było.
— Co ty mówisz?
— Mówię, że to osoba tak zepsuta jak mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło widzieć, co mówię przypuścić nawet, mnie, co jednakże mam za najbardzo wszystkie pod słońcem kobiety, od czasu mianowicie jak tę ladaco poznałem.
Obu rękami pochwyciłem się za głowę, by przytrzymać uciekające zmysły.
— Pięciu kochanków, powtarzałem, pięciu kochanków, co też ty mówisz! Nazwiska tych ludzi?
— Nie myślisz przecież bić się ze wszystkimi, prawda? Naraziłbyś się na śmieszność, nic więcej. Wszyscy dokoła ciebie najdokładniej znali postępowanie twojej żony. Ty jeden nie domyślałeś się niczego. Dwadzieścia razy byłem gotów otworzyć ci oczy; ale takich rzeczy łatwo się nie mówi, przynajmniej nim wypadki zmuszą nas do tego. W tym samym oto pokoju, traktowałem twoją żonę jak ostatnią ulicznicę. Groziłem z dowodami w ręku. Przyjaźń dla ciebie nakazywała mi tak postąpić. Wieszże, co mi odpowiedziała z niesłychanym cynizmem? „Choćby widział na własne oczy, i takby nie uwierzył. Ale dla czegóż go pani zwodzisz? Jest przecież młody, przystojny, sławny, czyni cię bogatą i szczęśliwą. Czy zawiodłam go z panem? Nie, a więc daj mi pan pokój, albo mnie oskarż jeśli wolisz, oddasz mi może przez to usługę.“
— I od kiedy to wszystko?
— Od czasu powrotu Sergiusza, ten był pierwszym, i przetrzymał wszystkich; bo Sergiusz, to już nie uczucie, ani nie kaprys, ani nie rozpusta nawet, to poprostu interes.
— Dalej, kończ, dobij mnie nareszcie.
— Tak, dobiję cię, jakbym pragnął by mnie samego dobito gdybym był wystawiony na podobną torturę; boć przecież, pomimo wszystkiego, jest się mężczyzną, człowiekiem honoru, a honor nasz nie może wiecznie zależeć od łaski pierwszych lepszych zachcianek takiej tam ladaco, czy ona naszą kochanką, czy żoną; boć trzebaż by uczciwy człowiek mógł powiedzieć śmiało, bez łzy i bez rumieńca wstydu: „Wypędziłem moją żonę, która była rozpustnicą, pozwalam zaś jej hańbić moje nazwisko dla tego, że prawo na tyle jest nieprzezornem, na tyle niesprawiedliwem i głupiem, że nosić go jej nie zabrania. Przyzwijmy dzikiego mieszkańca Afryki środkowej, postawmy w pośrodku nas jakiego Tuarego, i rzeczmy mu: „Otośmy najucywilizowańszym narodem na świecie; wyznajemy religię objawioną przez samego Boga; dokonaliśmy rewolucyi w imieniu sprawiedliwości, swobody i cnoty; parą dodaliśmy skrzydeł, ciałom, elektrycznością wypadkom: znieśliśmy czas i zniweczyli przestrzeń; najlepszemu z monarchów, najcnotliwszemu z ludzi, jego żonie i siostrze ucięliśmy głowy bo postęp nie dość szybko się rozwijał. Rzeczy to piękne, nieprawdaż? Te raz, jeżeliśmy dali nasze nazwisko kobiecie, jeżeli ta kobieta nas zwodzi, jeżeli się oddaje, jeżeli się sprzedaje na publicznym rynku, zawsze jednakowo będzie naszą żoną. Ani ja, ani ona nie możemy wejść napowrót w posiadanie praw naszych i czci naszej zobopólnej dzieci, które ona ma z innym, jeżeli nie mogą Oceanem się od niej odgrodzić, będą memi dziećmi; dzieci, które ja mam z inną, nie będą memi dziećmi. Skazany jestem na rozpacz, osamotnienie, bezpotomność, dopóki życie tej kobiety ciążyć nademną będzie, chyba że znajdę dość sprytu chwytać ją na gorącym uczynku i zmienić się w kata. I cóżby na to dziki? Powie niewątpliwie. „Miejcie sobie swoją naukę, swój postęp, swoją gilotyną, i swojego Boga; ja wolę wrócić tam gdzie mężczyzna gnie jest sprzętem kobiety.“ Tak to jest! Nie możemy już tego odmienić.
Dość, że hrabina Dobronowska zaślubiła była istotnie jakiś rodzaj głupca, szlachetnie urodzonego i wcale bogatego, którego zrujnowała w mgnieniu oka, porzuciła następnie, i który doprowadzony do nędzy, skończył gdzieś w domu waryatów. Po hrabim nastąpił ruski jenerał. Ten, pewnego dnia, wyrzucił jejmość za bramę, obdarzywszy ją poprzednio sporą dozą kijów, gdy zeszedł ją raz w objęciach własnego furmana. Oto twoja godzina teściowa. Ach! kobiety, gdy już raz upadać poczną, nie zatrzymają się pewnie w połowie, i muszą nareszcie zamaskować w kale, w którym się nurzają. Zięć hrabiny, ten, o którym to tak często opowiada, mąż jej córki, tamtej drugiej córki, jest w istocie bardzo porządnym człowiekiem, co zakochawszy się w starszej córce, ożenił się z nią nie zważając na nic zrywając wszakże wszelkie stosunki ze starą, po wypłaceniu jej summy... którą połknęła jak i wszystko. Chciał on wziąć Izę do siebie, pragnąc ją ocalić jakkolwiek wiedział, że była córką Minati’ego, który znowu pod tem wszystkiem widnieje, i który, jak widzisz dawał początek małym zachwycającym istotkom. Otóż szwagier chciał uwyposażyć Izę i wydać ją zamąż w swojem kółku. Matka sprzeciwiała się temu. Liczyła na córkę dla poprawienia Losu. Udając się do Petersburga po wyjeździe z Paryża uczyniła to w nadziei sprzedania jej Wielkiemu Księciu Następcy tronu, który wszakże kazał ją za drzwi wyrzucić. Dopóki mogły znosiły nędzę w Warszawie, gdzie wreszcie złapały Sergjusza, naiwne jak ty niewiniątko, i który byłby się z Izą ożenił, gdyby rodzina nie użyła energicznych środków, które w rossyi wcale są nie dwuznacznie. Niech żyje samowładztwo w takich razach! Czy Iza należała do wspulnictwa z matką? Nie wiem, sądzę, że tak. Co tam zaszło między dwojgiem młodych? Powiedzieć trudno Tybyś o tem wiedzieć powinien, pomimo całej niewinności twojej, jeżeli tylko nie zamydlili ci oczu tak dobrze na to jak i na wszystko. Naiwny niedorostek dostarczał tyle pieniędzy ile tylko miał we własnem posiadaniu; wyprzedał konie, powozy, klejnoty sprzęty kosztowniejsze, byle módz dostarczyć jaknajwięcej; ostatnią krew z siebie wytoczył przyrzekł, przysiągł powrócić, ale niewiem co tam z nim zrobiono, dość że nie wrócił i nie przysłał nic więcej. Reszta ci wiadoma.
„Słałeś list za listem, Byłeś zakochany. Czy dziewczyna uczuła w sercu szlachetniejszy. popęd? Czy znurzona, upokorzona awanturniczem istnieniem które do niczego nie doprowadzało, zrobiła na raz postanowienia zostania zamężną i uczciwą kobietą na podobieństwo siostry, zdala od szkodliwego matczynego wpływu? To możliwe; widzisz że biorą rzecz z najlepszej strony. Tak może i była szczerą wzywając twojej pomocy, kobiety do wszystkiego są zdolne, nawet do dobrego; i gdybyś, zamiast umiłować ją z całą ufnością i wiarą, kochał ją tak jak się powinno kochać podobnie młodą, podobnie piękną, i podobnie źle wychowaną dziewczynę, to jest nie odstępując jej na krok, zdołałbyś może w końcu pokonać jej złe instynkta, mając wszystko czem młodą dziewczynę zadowolnić można. Niemniej jednak rzecz ta wątpliwa; zachodzi tu tradycja rassy. Z nią jedną może jeszcze poradziłbyś sobie, ale ona i matka, tego już zanadto, jak na człowieka z sercem.
„Zostawszy pełnoletnim, bezspornym panem mienia i postępków swoich, Sergiusz wrócił do Warszawy, zgłosił się po byłą narzeczoną dowiedział się jej zamążpójściu, zarzucił hrabinie brak cierpliwości i zaufania, i wyznał, że jej córkę równie kocha. Hrabina jednym rzutem oka oceniła całą wielkość straty, umyśliła powetować ją choć w części, i z cudzołóstwa odebrać to, czego po małżeństwie spodziewać się już nie mogła Hrabina. Dobronowska nie była kobietą, zdolną w obec tak ślicznie nadarzającej się sposobności, poprzestawać długo na tem co dostawała od ciebie. Wtedy to częściej poczęła pisywać po polsku do Izy listy których nie otwierałeś, i których zresztą nie byłbyś zrozumiał. W taki sposób, tuż na oczach twoich i pod twoim nosem zawiązała się ta ohydna intryga, którą biedna matka twoja dojrzała w najdrobniejszych szczegółach, o której sto razy może mówiła zemną, i która zabijała ją powoli. Hrabina osiadła w Paryżu, dom jej posłużył do schadzek córki z Sergjuszem, póki ten ostatni, wstydząc się sam potwornego takiego faktorstwa, nie wynajął własnego mieszkania przy ulicy Marché-d’Aguesseau, urządzając je z niesłychanym przepychem. Odzyskanie dóbr hrabiego, pieniądze Sergiusza; brylanty i szmaragdy przysłane przez siostrę, — Padarki Sergiusza; list bezimienny, o którym mi kiedyś mówiłeś, a w którym radzono ci śledzić Izę — pomysł hrabiny, która zapuściwszy taką sondę, upewniła się ostatecznie o dobrej wierze zaślepieniu twojem. Mogiła pośredniczką! niezły pomysł.
„Jak doszły do mnie te ostatnie szczegóły? Przez Sergiusza, od którego znalazłem sposób wydobycia wszystkiego przed chwilą; co do innych, o tych wiem od mego szwagra, który znowu dowiedział się o nich od kolegów swoich z ruskiej ambasady.
„To ci wyjaśni oziębłość mego ojca i siostry dla twojej żony. We wszystkiem co cię spotkało nie mało jest twojej winy, mój biedny świątobliwcze. Powściągliwość i czystość mają swoje strony; ale dla pokoju i talentu twego lepiejby było gdybyś jak ja poznał się trochę z podejrzanemi miejscami. To sale anotomiczne miłości. Tam się dokonywają doświadczenia in anima vili; tambyś się opancerzył przeciwko złotym włosom, szafirowym oczom marmurowym łonom, i wszelkim fizycznym doskonałościom kobiet. Tambyś się dowiedział, że jeżeli się popełnia jedno głupstwo żeniąc się, nie powinno popełniać drugiego głupstwa żeniąc się z kobietą wyjątkowo piękną.
„Kobiety tego rodzaju nie są stworzone do spokojnych rozkoszy małżeńskiego życia. Można opiewać je, malować je, modelować, kochać i pieścić. Zaślubiać nigdy, godność, wstyd, sumienie, zmiłowanie dobra, uczucie rodzinne, pojęcia obowiązku, świętość macierzyństwa sama nawet miłość, dla nich martwą literą; to udział zwyczajnych kobiet; każdy ma swą cząstkę. Zdradzone dla rozkoszy, panie takie nie znają innych praw nad własne swe zechcenia; żyją one dla wzniecania nie dla odczuwania, i nie godzą się niczem co ich piękność ujarzmić czy uszkodzić może. Małżeństwo uważają za akrobatyczną podstawę do skoku; z niego to śmiało rzucają się na pole zalotów. Mało zresztą mąż je obchodzi, byleby stanowiskiem czy majątkiem swoim mógł uwydatnić ich piękność; kochanek jeszcze mniej dla nich znaczy. Zwykle, a przynajmniej bardzo często, nie dbają ani o stopień, ani o wykształcenie, ani wykształcenie, ani o wiek wielbiciela. Błyszczeć i królować, oto ich zadanie. Podobne są do panujących, dla których każdy hołd równie dobry, bez względu na to z jakich ust pochodzi. Im z niższej sfery bije do nich dym kadzideł, tem częstokroć milszym dla nich bywa. Gdyby nie miały pod ręką nikogo więcej prócz lokaja albo mularza, trzebaby im uwielbienia tego mularza czy tego lokaja. Niejeden przykład przytoczyćby można aż tak nizko upadłych kobiet.
„Baśń o Dyanie i pasterzu wybranym przez nią nad wszystkich bogów Olimpu, nie co innego oznacza. Ztąd owa bezczelna rozpusta, skandaliczne miłostki większej części głośnych piękności: miłostki którym potomność niesłusznie się dziwi. Takie anomalie są logiczne. Piękność, jak każdy majestat, znosi li tylko niższość obok siebie; otóż dla wyjątkowo pięknej kobiety, mężczyzna wyjątkowo piękny nie jest właściwie ani wielbicielem, ani też kochankiem; to równy, to więc wróg. Oddając się takiemu nie obdarza już, tylko wymienia. Człowiek sławny nie jest również tem, czego im trzeba bledną bowiem w obec jego wiekopomnej sławy; wolę też zawsze pierwszego lepszego głupca, w pełni olśnionego w pełni opanowanego w zupełności spętanego. Nie pragną dzielić z nikim wzniecanego uwielbienia tak samo jak nie podzielają sprawianej przez się rozkoszy.
„Dokąd dąży ta oto czarująca istota, strojna w aksamity i jedwabie w karecie atłasem, wysłanej? Każdy, od miljonera aż do żebraka, obraca się by raz jeszcze spojrzeć za przejeżdżającą. Zatrzymuje się przed kościołem; wstępuje pysznie na schody krużganku, w chwili gdy wierni rozchodzą się już do domów przechodzi w boczną, najmniej uczęszczaną nawę, i zniknie pod arkadami, Przesunąwszy się powoli wzdłuż kościoła, u wejścia do presbyteryum macza palce w święconej wodzie, żegna się z namaszczeniem, ogląda się ostrożnie po za siebie i znika w bocznych drzwiach, które uchylają się i zamykają bez szelestu, dając przejście na schody o nielicznych stopniach, u stóp których ślepy żebrak drzemiąco mruczy pacierze. Ona mija żebraka nie spojrzawszy nart nawet, upewnia się, że nikt z przechodzących nie zna jej i nie uważa, szybko wskakuje do dorożki, co zatrzymała się tu przed paru minutami. Ta kobieta mieszka w przepysznym pałacu; ma męża szanowanego, sławnego niekiedy; świat ją wynosi, otacza ją dymem pochlebstwa i zaledwie od czasu do czasu zostawia jej jaką swobodną godzinę. Tę godzinę spędza ona w hotelowym numerze, w izdebce ledwie że nie cuchnącej, gdzie czeka na nią mężczyzna prosty, brzydki, stary może, ale którego ona zaszczyca i olśniewa, który klęka przed nią z uwielbieniem dochodzącem do osłupienia, do ekstazy, do szaleństwa. Dla swoich jest ona piękną, najpiękniejszą z kobiet, jeżeli chcesz, dla niego, ona boginią! To wszystko czego jej trzeba.
„W obmyślanej, wyuczonej, uwydatniającej każdy wdzięk jej pozie, uśmiechnięta, bez osłon, oddaje się zachwyconemu szczęśliwcowi, i obserwuje ciekawem okiem jak też on kocha, porównywając wyraz tego z charakterystyką tamtego: o, bo to kobieta jest wybredną; bo dla jej zmysłów jak dla umysłu potrzebna rozwaga, porównania i kontrasty dziwne. Wieczorem takież same widowisko będzie miała z mężem, jutro znów z drugim kochankiem. Pewnego pięknego dnia, nie mówiąc im nawet dla czego, ot tak, z niechcenia, przestanie ich widywać, nie pozna przy spotkaniu, a choćby ucierpieli, choćby i umarli i wskutek tego, to i cóż, tem lepiej! Zobaczy jak się to cierpi, zobaczywszy jak się kocha. Tak blade i nieme bóztwa Indyjskie, wymagające krwawej ofiary, nieporuszone patrzą spokojnie przed siebie oczami wykutemi z chłodnych dyamentów, gdy tymczasem wierni rzucają im pod stopy strzępy drgającego jeszcze ciała.
„Taką jest kobieta, którą wziąłeś za żonę, biedny przyjacielu. Ty sam rozwinąłeś bezwiednie jej wrodzoną zmysłowość; sam najnaiwniej wydałeś na pożądliwe spojrzenia, które nigdy znać ich nie powinny, skarby jej wdzięków tajemnych; sam ją uwieczniłeś i zgubiłeś wcześniej nieco. Uwielbienie twoje zadowolnić jej nie mogło. Przeszedłszy z rąk do rąk pod postacią bronzu i marmuru, zapragnęła objawić się osobiście niedowiarkom i wierzącym. Przedajna Galatea, ożywiała się dla pierwszego lepszego, i nie poprzestając na ofiarach kwiecia, miłości, łez i krwi, zażądała brylantów i złota. Cały świat wiedział o jej postępowaniu. Ci, co nie czynili cię wspólnikiem, mieli ciebie za winnego. Nikt nie przypuszcza, by człowiek twojego stanowiska i zalet mógł być tak oszukiwanym nie wiedząc, lub nie korzystając z tego. Zobaczywszy boleść twoją, powiedzą, że dobrze odegrywasz rolę. Następnie życie twoje dowiedzie żeś był nieszczęśliwym jedynie!
„Co do nazwisk tamtych ludzi, pocóż ci je dziś wymieniać? Nie byli obowiązani względem ciebie do niczego, a dla żony twojej żywią takąż pogardę, jaką ty sam masz dziś dla niej. Jesteś ofiarą przypadku, i czemże tu jednostki? Teraz, wiesz dlaczego Iza z takim spokojem wyszła ztąd przed chwilą? Oto dlatego, że bardzo prędko oceniła korzyści, jakie się wyciągnąć dadzą z takiego położenia. Zrazu musiała ci wyświadczyć grzeczność usprawiedliwiania się choć trochę. Pierwszym popędem, instynktownym kobiety winnej jest zapieranie się, teraz już wszakże ręczę, żeby nie chciała twego przebaczenia. Wypędzasz ją dla Sergiusza, do Sergiusza się przyczepi, a Sergiusz jest milionerem. Rozumiesz teraz! Hańba tam, prostytucya, ale i zbytek; a ten dobrobyt, którymeś ją otaczał, który biedaku złociłeś jak mogłeś, nie był odpowiednim tłem dla jej piękności. W tej chwili marzy ona o sławie Aspazyi, Marion Delorme, lub Ninon’y. Ale na tym właśnie punkcie będzie ukaraną! A kara ta mojem jest dziełem.
„Zamiast w twojem imieniu wzywać Sergiusza i stawiać na kartę jego i twoje życie, opowiedziałem mu o wszystkiem co zaszło, i objaśniłem tak samo jak obecnie ciebie jakiego to gatunku kobieta. Dałem mu słowo honoru, że rzecz cała na tem się skończy, jeżeli zobowiąże się przysięgą nigdy więcej nie widywać Izy, i żadnych jej zasiłków nie dawać, wykazując mu, co zresztą nie było trudnem, jaką śmiesznością z jego strony narażać życie dla podobnej istoty, i jak bardzo obciążyłby własne sumienie, gdyby nieszczęście chciało byś miał poledz z jego ręki. Poprzysiągł. Dotrzyma słowa. Szlachcic to w całem znaczeniu. Uczciwość ludzka ma swoje odcienia. Można uwieść, skraść podstępnie żonę człowiekowi znajomemu czy nieznajomamu, doprowadzić go do rozpaczy, samobójstwa lub zbrodni, a mimo to niezdolnym być do przywłaszczenia sobie cudzego grosza, albo chybienia raz danemu słowu. Nie my tworzyliśmy ludzkość, i nie od dziś ona taką. Twoja tedy zachwycająca żoneczka będzie zmuszona żyć ze swą mamunią, której Sergiusz, jednocześnie, cofnie dawne zasiłki, a tak wyprzedawszy te kilka klejnotów, które od niego dostały, co nie na długo wystarczy, popadną w poprzednią nędzę, która jest hańbą, rozpaczą, i najistotniejszą karą kurtyzanek. Amen.
— A ja!
— Ty, powierzysz dziecko mojej siostrze, która wychowa je ze swojemi, aż do wieku, w którym będzie mogło stać się dla ciebie pociechą, i wyjedziesz do Florencyi lub do Rzymu, i będziesz tworzył arcydzieła, jak przystało wielkim artystom dotkniętym wielką boleścią. Będę ci towarzyszył, byś nie palnął sobie w łeb gdzie w kącie; a kiedy ci będzie potrzeba kobiety, zrobisz jak ja, zapłacisz za nią co warta, a to cię nie zrujnuje. Uleczywszy się, bo wyleczysz się z pewnością, powrócisz do grona tych, co cię prawdziwie kochają i cenią. No, rzecz skończona?
— Jak zechcesz.
— Przenocujesz u mnie. Pierwsza noc będzie najcięższa, ale będę przy tobie. Jutro po południu wyruszymy w podróż. Rzym, Florencya i Wenecya, czyż może być co piękniejszego w Sierpniu! A zresztą starajmy się nie myśleć o tem wszystkiem. Składajmy rzeczy.
Każdy z nas ma dosyć siły, powiedział pewien moralista, do zniesienia cierpień drugiego. Tej właśnie sile, a może i tajemnej przyjemności jaką się znajduje w pocieszaniu, Konstanty zawdzięczał werwę i humor, cechujące jego satyrę piękności i dosadny wizerunek Izy. Prawda najściślejsza od końca do końca, ale prawda gryząca mi ranę jak rozpalonem żelazem. Kauteryzacya taka była oczywiście najskuteczniejszym środkiem na moją chorobę, i gdybym się znajdował na miejscu mego dawnego kolegi, byłbym zapewne użył jej taksamo; niemniej wszakże wystawić łatwo ile taka operacyą musiała być bolesna. Nie krzyczałem wprawdzie, ale to jedynie dzięki wysiłkom woli, na które się zdobywałem z tajemną nadzieją, że w takiem pasowaniu się pęknie ukryta we mnie sprężyna, co dźwiga nadmierne to brzemię, że padnę spiorunowany. Nie mamy nawet pojęcia jak wiele mózg człowieczy przenieść zdoła!
W intercyzie ślubnej miałem zawarowaną własność majątkową. Na wszystko baczny mój notaryusz uparł się przy tym warunku. Wyniknie ztąd, dowodził korzyść oczywista dla swojej żony, której się zapewnia dowolne rozporządzenie owem bajecznem mieniem, mającem zawsze jeszcze spaść na nią. Zresztą, mogę przecież, jeśli zechcę, ustanowić Izę całkowitą spadkobierczynią. W rzeczy zaś nie chciał bym prawem spólności miał się kiedy znaleźć na łasce tej niewiadomej dziewczyny, nie mającej ani kąta ani dachu, która w nim, doświadczonym, wytrawnym człowieku, nie budziła zbytecznego zaufania. Nie miałem więc z Izą żadnych rachunków do załatwienia, ponieważ nic mi nie wniosła. Kazałem oszacować wszystkie sprzęty, znajdujące się w jej pokoju, a które nie powinny się były splatać z nowem jej życiem. Sumę, oznaczoną przez biegłego, doręczyłem Konstantemu dla przesłania Izie z rzeczami które zabrać jeszcze miała. Każda z tych rzeczy stanowiła dla mnie drogie, bolesne wspomnienie. Spragniona stała z niezmąconym uśmiechem w pośrodku świeżych tych ruin, obojętna, niewzruszona, jak wszystko co się wiecznem czuje.
Opłaciłem i odprawiłem służących, którzy wszyscy, od owej Nununy do pokojowej, mieli udział w zdradzie mojej żony. Zgubna, nieunikniona solidarność między nizkoscią uczuć a nizkością pochodzenia. Nie uczyniłem najmniejszej wzmianki o ich współwinie. Obdzieliłem ich nawet drobnemi podarkami, za powód odprawy podając konieczność natychmiastowego wyjazdu. O iluż to rzeczach pomyśleć, do czego zniewolić się trzeba, byle honor i godność własną zachować bodaj na pięć minut dłużej! Dziecko, wraz z najpotrzebniejszemi rzeczami i ulubionemi zabawkami jego, wyprawiłem do pani Niederfeld; i straszna pustka szerzej jeszcze zaległa koło mnie. Dzień miał się ku schyłkowi; cienie rozścielały się zwolna po ścianach tych samych pokoi, gdzie parę godzin jeszcze temu byłem tak bardzo szczęśliwy.
Konstanty z cygarem w ustach, układał papiery i gospodarował jak u siebie, zapytując mię od czasu do czasu: „Czy spalić to? Czy to zostawić?“ i zabierając klucze do kieszeni, w miarę jak skończył z jakiem biurkiem lub szufladą.
Nagle szarpnięto za dzwonek. Iza wraca! Chce mi coś powiedzieć! Pośpieszyłem do drzwi. To posłańcy przychodzili po rzeczy młodej damy, czekającej na nich w domku przy ulicy Marboeuf. Wydałem im czego żądali, i patrzyłem na wynoszone kufry i paki, jak się patrzy na wynoszoną trumnę ze zwłokami przyjaciela.
Gdy już raz ostatni drzwi się za nimi zamknęły, a zegar ósmą wydzwonił;
— Teraz i my ruszajmy, — ozwał się Konstanty, — nie mamy już tu co robić; przyszlę po twojw tłómoki.
W milczeniu poszedłem za nim. Zstępując ze wschodów byłem zmuszony trzymać się poręczy; mąciło mi się w głowie, nogi były zimne i sztywne; nie widziałem w którą stronę się obrócić, gdzie stawić stopy zdrętwiałe.
Weszliśmy do restauracyi. Jadłem wszystko co chciał mój towarzysz, a zniewolił mnie jeść dużo, dla zatamowania myśli i przyćmienia wspomnień; pić wszakże nie chciałem. Pamiętałem dotąd, jeszcze do czego byłem zdolny po pijanemu. Zresztą, nietrzeźwość nie jest ulgą; to jedynie odroczenie bólu, który następnie powraca, natarczywszy i bardziej niż przedtem dojmujący.
Po skończonym obiedzie, Konstanty wiódł mię do siebie przez ożywione bulwary. Patrzyłem na rojących się dokoła ludzi, jakgdybym sam już nic nie miał spólnego z resztą śmiertelników, Zdawało mi się żem cieniem, w krainie cieni. Od czasu do czasu imię matki przychodziło mi, że tak powiem, do serca zapukać. Skinieniem odpowiadałem mu, że nie czas jeszcze. Przychodziło niosąc mi łzy ulgi, a nie chciałem płakać wobec tego tłumu obojętnych. Należało wyglądać po męzku, aż do nowego rozkazu.
Konstanty ustąpił mi własnego łóżka, sam poprzestając na niewielkiej kanapce swego saloniku; i zajął się przygotowaniem do podróży. Naturalnie, nie myślałem o spaniu. Z pokoju do pokoju przechadzałem się mierzonemi, wielkiemi krokami. Biedny chłopiec widział że niema podobieństwa, bym zasnął tak rychło.
— A gdybyśmy poszli do ojca? zapytał.
— O nie, nie teraz; jutro.
Zabrał się do pisania.
Wrzawa uliczna przycichła powoli; tylko miarowy chód zegara, znaczący każdą sekundę upłynionego czasu, wyraźnie słyszeć się dawał. Wsłuchiwałem się w tę monotonną rachubę własnego życia, z którem nie wiedziałem sam co począć teraz. Nie mogę powiedzieć bym cierpiał. Ciało i nawyknienie usiłowały pokonać ducha. Mózg, po wytężeniu dziennem pokrzepiający się codzień o tej samej perze, począł się wyraźnie domagać: „Nabierzmy sił przedewszystkiem. Jutro będziemy radzili!“
Rzuciłem się na sofę; zapaliłem cygaro, zmuszając się patrzeć ciągle w jeden punkt na przeciwległej ścianie. Oczy mi się zamgliły, myśl obezwładniała; zapadłem w jakiś stan odrętwienia, który nie był snem wprawdzie, ale był bezczuciem.
Tak przeleżałem aż do piątej rano. O piątej otworzyłem oczy bez obawy, jak to zwyczajnie budząc się ze snu; spróbowałem nawet zasnąć znowu. Nagle poznałem rzeczywistość wychylającą się z kąta pokoju! Olbrzymiała, zbliżała się do mnie, i usiadła u mego wezgłowia, z mocnem postanowieniem nie odstąpienia mię więcej. Serce szarpnęło mi się w piersi! Przypomniałem wszystko. Znalazłem się na nogach sam nie wiedząc kiedy.
W jednej chwili, przerażające wczorajsze wypadki z ogłuszającym wrzaskiem poczęły krążyć i skakać koło mnie, jak dzicy dokoła więźnia na śmierć skazanego. Przyzwałem na pomoc słuszne rozumowania Konstantego, i postanowienia chwalebne, któremi mię natchnął. Gdzie tam! wszystko było niczem dziś dla rozszalałych, których wrzaski stawały się coraz groźniejszemi.
„Jakto! — krzyczały mi nad samym uchem; jakto! istnieje człowiek co cię odarł z honoru, ze szczęścia, co zabrał ci przyszłość twoją, a ty tego człowieka zostawiasz w spokoju, i poprzestajesz na jego słowie, którego może nawet nie dotrzyma? Kara, którąś wyznaczył wiarołomnej twojej żonie, jakkolwiek doradzona przez najuczciwszego i najodważniejszego pod słońcem człowieka, niemniej jest podłem tchórzostwem. A tobie to wystarcza! Czyż Konstanty, on, co jest żołnierzem, takby postąpił w podobnym razie? Czynnie traktuje cię za bardzo jak dziecko, i czy odwrotnie do twego honoru nie zadowalnia się fortelem, którego nigdyby nie użył dla siebie samego? Gdybyś ty mu zabrał siostrę, czyby cię nie zabił? Krwi, krwi przedewszystkiem! Co Sergiusz musi myśleć o tobie? Rzecz cała uszła mu sucho. Chyba się boisz?“
— Ach do licha! czym zwaryował wczoraj!
I nie wiele się troszcząc o godzinę, pobiegłem na ulicę Penthiévre. Bez trudności wskazano mi mieszkanie bogatego Rossyanina, znanego z elegancyi i zbytku.
O samej ósmej stanąłem u drzwi Sergiusza. Lokaj nie chciał odrazu budzić swego pana; nalegałem, tłómacząc, że szło o ważne sprawy familijne, nie cierpiące zwłoki. Umyślnie po to przyjechałem z zagranicy. Lokaj wprowadził mię do buduaru wybitego niebieskim atłasem, wonnego od mnóstwa kwiatów, niby buduar kobiecy.
Pierwszym przedmiotem, co na wstępie uderzył moje oczy, był biust Izy, umieszczony między dwoma oknami, który wykonałem z palonej gliny, gdy miała lat czternaście, a który, jak mi mówiła, odesłała siostrze. Na ten widok, pochwyciłem z kominka żelazny pogrzebacz i zdruzgotałem nim biust na drobne kawałeczki.
Sergiusz tymczasem ukazał się we drzwiach i patrzył na to osobliwsze widowisko. Znał mię zapewne z widzenia, domyślił się więc wszystkiego i czekał stojąc milczący w progu. Bał się też może bym go nie zamordował jednem uderzeniem tego pogrzebacza, który miałem w ręku, a który szczęściem położyłem napowrót na kominku.
Sergiusz był młodzieńcem słusznego wzrostu, o fizyognomii otwartej i szczerej, nie piękny i nie brzydki, wielki pan od stóp do głowy.
Głuchym głosem wymieniłem moje nazwisko.
— To więc, na cośmy się zgodzili z pańskim przyjacielem, nie zadowalnia już pana? odpowiedział mi tonem człowieka, który również z kolei gotów jest stracić cierpliwość.
— W istocie, panie; dziś inaczej sądzę.
— Nie daje to panu prawa rozbijać rzeczy nie należących do niego.
— Ten biust? — zawołałem.
— Ten biust jest moją własnością; zapłaciłem za niego? warto, i jestem tu w moim domu. Racz pan mi oznajmić cel swoich odwiedzin i odejść ztąd.
— Potrzebuję zabić pana.
— Należało tak mówić od razu, to nierównie prościej. Jeżeli panu równie pilno jak mnie, zechciej się udać ze swymi świadkami, o godzinie jedenastej, do lasku Saint Germain, u kraty koło wału. Broń wasza będzie moją.\
Zadzwonił. Wszedł lokaj gdy brałem kapelusz.
— Pozbieraj kawałki tego biustu, rozkazał mu Sergiusz, — i wyrzuć.
Następnie, skłoniwszy mi się z lekka, wyszedł.
Stanąłem teraz w fałszywej i śmiesznej pozycji; ale przynajmniej znalazłem właściwą karmę dla tysiąca furyj, dręczących mię wściekle od wczoraj. Wiedziałem teraz czem ten pierwszy dzień zapełnić, końca którego inaczej doczekać nie byłbym w stanie.
Wróciwszy, znalazłem Konstantego już na nogach, z niepokojem szukającego mię po całym domu. Opowiedziałem mu wszystko.
— To szaleństwo; — odrzekł wysłuchawszy — ale i ja bym postąpił tak samo. Idźże uścisnąć rękę memu ojcu i popieścić synka, a ja tymczasem pobiegnę wyszukać drugiego sekundanta.
W godzinie oznaczonej byliśmy na placu. Wybrałem szpady. Szpadą władałem nieźle; ale Sergjusz był wprawniejszy odemnie i widocznie mię oszczędzał. Gdym się spostrzegł, krew uderzyła mi do twarzy, i zastawiając się lewem ramieniem, prawą ręką trzymając szpadę nakształt lancy, w całym pędzie puściłem się na przeciwnika, który nie mogąc przewidzieć podobnego ciosu, nie mógł go odeprzeć. Zachwiał się i padł. Przeszyłem mu bok prawy.
— Pchnięcie nie było bardzo prawidłowe — rzekł do mnie głosem zupełnie spokojnym — ale liczy się tak samo. Jeśli umrę, wiedz pan i chciej wierzyć, że nigdybym nie pragnął stać się dla niego powodem cierpienia jeśli wyzdrowieje, przyjm raz jeszcze moje słowo, że między mną i wiadomą, panu osobą nigdy żadnych nie będzie stosunków. O czem zresztą została już powiadomioną.
Zemdlał. Przeniesiono rannego do poblizkiego zamku du Val, — właściciele którego byli mu znajomi, następnie wróciliśmy do Paryża.
— Otóż najważniejsze załatwione — rzecze Konstanty ściskając mię, jak skoro zostaliśmy sami, Ulżyło ci to trochę?
— Tak.
— To i dobrze. Miejmy nadzieję że tamten wyliże się z tego. To uczciwy człowiek Ty byłeś oszukanym, on zdradzonym. Nie macie sobie nic do wyrzucenia i pomysł mój zostaje w całej sile. To najważniejsza. Jaką minę będzie miała Iza, gdy ten ją o postanowieniu swojem zawiadomi. Mówiąc prawdę mogła była poprzestać na takim mężu jak ty i na takim kochanku jak on. Trudno jeszcze lepszego wymagać.
Wchodząc do mieszkania Konstantego zastaliśmy posłańca, który czekał na mnie z listem treści następującej.
„Wobec tego na jakiej dziś jesteśmy z sobą stopie. Nie warto się już z niczem ukrywać. Feliks niepotrzebnie będzie dla ciebie ciężarem. To dziecko nie twoje. Wydaj mi upoważnienie do zabrania go z miejsca jego obecnego pobytu, a nie usłyszysz nigdy więcej ani o nim ani o jego matce,
Podałem list Konstantemu.
— Ona kłamie — zawołał — ty wiesz najlepiej że kłamie. Zawiodła się w maleńkich rachubach i za to chce się zemścić na tobie. To z „Dobronowskich“ jest prawdziwem arcydziełem. W dwóch słowach odzwierciedliła się cała kobieta. Naśmiać się tylko z tego wypada.
Zwrócił się do posłańca; i dając mu pięciofrankówkę:
— Powiecie tej pani że bardzo dobrze, ze dziecko, zostaje przy nas, że dziś wyjeżdżamy, i że wasz kurs zapłacony. A ty — dodał zwracając się do mnie — bądź spokojny, Feliks nie wyjdzie od mojej siostry, a twoja żona nie wejdzie tam pewnie. W drogę!
Wyrażenie, którego użył Konstanty odnośnie do mnie, było dosadnie prawdziwem. To rzucenie się namiętne, ten gniew, ta walka, ta krew przelana ulżyły mi. Byłbym doznał zapewne takiej samej ulgi na widok płynącej krwi własnej. Potrzebowałem koniecznie postąpić po męsku, potrzebowałem wylać na zewnątrz wszystko co we mnie kipiało. Gdybym nie był wyzwał Sergjusza, wyzwałbym sam nie wiem kogo przy pierwszej nadarzonej zręczności. Natura w takich razach mędrszą jest nad wszelkie filozoficzne rozumowania. Każe nam ona bez pamięci rzucać się na wroga; zadajemy śmierć lub odbieramy, ale bądź co bądź, jest ulga.
Nareszcie byłem z siebie zadowolony. Śmielej mogłem się zbliżyć do p. Ritza, jego córki i zięcia, na co nie zdołałbym się odważyć wczoraj. Otwartą, prostą drogą, pośpieszyłem na ratunek zagrożonego honoru. O nikczemność obwinić mię przynajmniej nie podobna. Można się jeszcze litować nademną, podejrzewać nigdy. Mogłem budzić współczucie, ale nigdy śmiech. Do Sergiusza nie czułem już żalu, a postępowanie jego podczas walk nakazywało szacunek. Nie potrzebuję tlomaczyć panu wszystkich tych odcieni męzkiego uczucia. Jako mężczyzna, zrozumiesz je łatwo. Dość, że zdawało mi się jakoby Iza gwałtownie i raz na zawsze wyrzuconą została z mego życia. Wyobraziłem sobie nawet że powinienem zostać w Paryżu, że zamierzona podróż niepotrzebną, że mógłbym bezkarnie spotykać się z tą kobietą, że anibym o niej pomyślał.
Spotkało mię to co niejednokrotnie spotykało innych i to znakomitszych odemnie. Ukochałem kobietę i nie zostałem od niej zrozumiany. Czyżem ja to pierwszy albo ostatni w takiem położeniu?
Pozostawało mi zdrowie, praca, sława, spokojne sumienie, szacunek i przyjaźń ludzka, wszystkie te rzeczy, z których jedna zdałaby mi się niegdyś zupełnie wystarczającą do szczęścia całego życia. Dzięki Bogu, jednej kobiecie upadłej, nie jest danem przewrócić porządku wszechświata. I słońce, i wiosna, i kwiaty, i sztuka, i młodość, i piękność, i miłość żyją po dawnemu. A gdyby ta kobieta nie istniała wcale, musiałbym przecież bez niej się obejść! Może właśnie mój talent potrzebował takiego gwałtownego wstrząśnienia, by stać się geniuszem. Cóż Michał Anioł zrobiłby na mojem miejscu? Byłby wzruszył ramionami i stworzył arcydzieło. Nie szukając tak daleko, jakże najprostsi śmiertelnicy radzą sobie w takim razie? Oto pracują i zapominają.
— Poco tu napróżno trudzić Konstantego? — mówiłem do p. Sitz’a — na co go odrywać od jego nawyknień? Czuję się zupełnie silnym, upewniam pana; czuję się nawet twórczo silnym. Zbudziłem się ze snu, nic więcej. Byłem rozkochany w ładnej dziewczynie, prędzej czy później musiało mi się to przytrafić; posiadałem, ją, a teraz umarła tak, że nie żałuję jej wcale. Jestże to nieszczęściem? Wrócę do dawnego trybu życia, jak gdyby nic nie zaszło, będę więcej z wami przestawał. Czyż już nie należę do waszej rodziny? Pańska córka wychowa moje dziecko ze swojemi. Będę mógł nawet pracować więcej; mając więcej swobody i czasu.
Zacny człowiek słuchał mię z całą uwagą; z czułością wpatrywał się we mnie, jak doświadczony lekarz, któremu ciężko chory pacjent chce wmówić że już wyzdrowiał, i który udaje jakoby wierzył temu, byle uspokoić biedaka aż do nowego napadu.
— Wszystko to prawda — powiedział — nie mniej wszakże zmiana miejsca zamieszkania konieczną mi się wydaje. Po każdym upadku należy pochodzić nieco, bodajby tylko dla przekonania się, że się nic złamanego w sobie niema. Jedź w każdym razie do Rzymu. Podróż ta pierwsza w twem życiu, może ci być użyteczną pod niejednym względem. Gdybym nie był tak stary i schorzały, sambym ci towarzyszył; ale rzeźkość młodzieńcza wesołość mego syna lepiej odemnie usłużyć ci potrafią; a przytem nie potrzebuję jechać aż do Rzymu dla przekonania się, że już jestem do niczego.
Zwiedziliśmy Szwajcaryę, Lombardyę, Toskanię; poznaliśmy Milan, Wenecyę, Ferrarę, Bolonię, Pizę, Florencyę.
Konstanty był mną zachwycony: Nigdy jeszcze nie podróżował z taką dla siebie korzyścią. Objaśniałem go o epokach, architekturach, stylach pomników, gmachów i osobliwości, jak je nazywał. Nie mógł się dość wydziwić jasności a niekiedy wesołej swobodzie mojego umysłu, Wtedy wtajemniczałem go we właściwości mojej natury, odkrywałem się przed nim do gruntu; rozbierałem własne uczucia; psychologicznie badałem sam siebie. Tak łatwo wierzymy pozorom samopoznania! Konstanty zgadzał się zupełnie na mój pogląd, gdyż i on w podobnym wypadku postąpiłby tak samo, nie zadając sobie tylko trudu studyowania swego wnętrza.
Jeżeli czasem rozmawialiśmy o Izie (lubo bardzo rzadko), mówiłem o niej jak o kimś obcym mi zupełnie. Doszło do tego, żem go wypytał, w sposobie zwykłej rozmowie, a czyniłem to istotnie w dobrej wierze, o rozmaite miłostki mojej żony i nazwiska jej kochanków. Opowiedział mi o wszystkiem bez najmniejszej ostrożności, tak był przekonany o zupełnem mojem uleczeniu. Nie mógł odpowiadać za porządek chronologiczny, ale ręczył za wiarogodność faktów. W części wiedział o niej z ust samychże bohaterów, którzy nie czuli się w obowiązku dochowania tajemnicy, gdy rzecz szła o osobę tego rodzaju. W istocie nie ma powodu szanować kobiety więcej niż one same się szanują.
Rousseau powiedział: „Wyobraźnia u istot ograniczonych namiętności w występki zamienia.“ Tak miłość u Izy zniżyła się wkrótce do poziomu prostej ciekawości i zwykłej rozpusty. Pierwszy krok na tej drodze postawiwszy za namową matki, nie poprzestała już na tem. Dla kobiet dwie są tylko krańcowości: dobro i złe. Raz wystąpiwszy z granic cnoty nie mogą być występnemi w części, w połowie; w trzech czwartych są niemi bezpowrotnie, bezwzględnie. Liczba błędów nic tu nie stanowi. Liczy się pierwszy jedynie, dalsze są nie uchronnem, logicznem następstwem. Najtrudniej zerwać ze skromnością. Rozbrat ten raz dokonany reszta sama z siebie już wypływa. U Izy rzeczy szły z całą możliwą szybkością, występny pierwiastek przyrodzonym był jej duszy, wszczepionym w cały organizm. Z tych pięciu mężczyzn, do których kolejno należała, jeden tylko, najmłodszy, starał się o jej względy. Innym narzuciła się sama nigdyby im bowiem nie przyszło do głowy, by młoda, dwudziestoletnia kobieta, mając męża dwudziesto ośmioletniego mogła powziąść dla nich najmniejsze choćby zachcenie.
Bo też w istocie, najmłodszy z pomiędzy owych szczęśliwych wybrańców miał lat czterdzieści sześć najstarszy sześćdziesiąt. Dla tej już przyczyny, każdy sądził się jedynym posiadaczem tych niezwykłych faworów, a wszyscy byli mniej lub więcej zakochani. Zresztą każdy z owych ludzi posiadał jakąś wartość osobistą, gdyż wskutek zasług jedynie było się przyjmowanym do tej żywej galeryi Kurcyusza. Iza gromadziła same znakomitości. Rozkosz dziwna zaiste, ale zawsze rozkosz dla kobiety o wyobraźni rozpasanej, słyszeć mówiących dokoła z uwielbieniem o jakim niezwykłym człowieku, a tymczasem módz powiedzieć sobie: „Już ja wiem jaki on, ten wielki człowiek. Widziałam go u nóg moich skromniutkiego, pokorniutkiego, bardzo mało pewnego siebie.“ Nie dość na tem. Iza sprawiała sobie niekiedy uciechę zgromadzenia nas wszystkich razem, w całym komplecie, u jednego stołu, u mnie. Wystawiasz pan sobie to wysoce dla niej interesujące widowisko? Wyobrażasz sobie mnie ufnego, promieniującego szczęściem swojem, prezydującego temu poufnemu kółku, gdy tymczasem Sergiusz, którego nie śmiała wprowadzić do mego domu, uwielbiał ją bardziej z daleka, przeklinając na zbyt szczęśliwego męża!
Oto nazwiska tych ludzi. Jeżeli zajdzie potrzeba wezwania ich do procesu, nie wahaj się pan ani chwili. Tem gorzej dla nich, jeśli mają żony albo córki!
Nie trzeba przecież by ta kobieta miała wyrządzić krzywdę mnie tylko jednemu.
Byli to: lord Affenbury, mówca angielski, sławny rozumem, wymową i purytanizmem Gantelot, uczony hellenista, krzywosz, jak go pospolicie nazywają z przyczyny, że ma jedną, łopatkę wyższą od drugiej. Pamiętaj pan, że idzie tu o moją cześć, o moją duszę, o życie moje, o istotę którą ukochałem nad wszystko na świecie. dla której byłem nieskalanymz, nieustraszonym, uczciwym, sławnym i zbrodniarzem. Że zatem nie tworzę sztucznych opisów, ani nie bawię się w dowcipkowania, opowiadam rzeczy jak są. Dalej następują: Kattermann kompozytor, Tardin malarz, wreszcie kolega pański Jan Dax; słowem, próbki wszelkich specyalności. Stawała się ofiarnicą każdej po kolei Muzy, i przywabiała najnieprzystępniejszych. A jaka niepowściągliwość, jaka skromność przy obcych, jaki wstydliwy, czysty rumieniec, skoro wypadkiem dosadniejsze wyrażenie wymknęło się w zapale sporu albo w żarcie, któremu z moich kolegów! Tę kobietę, widziałeś ją pan ledwie parę razy, boś rzadko zachodził do nas, ale niemniej widziałeś ją, i wiesz czem była z pozoru.
Gantelot, podejrzawszy od innych, począł ją raz śledzić, i zeszedł ją wchodzącą do Tardina. Rozżalony taką niewiernością, zwierzył się ze wszystkiem Janowi Dax, ani się domyślając jak interesowanego wybrał powiernika. Ten, biorąc rzecz jak przystało na człowieka rozsądnego, i domyślając się, że piękna pani nie musiała poprzestać na tych dwóch intrygach, począł ją śledzić ze swojej strony, i ujrzał ją wchodzącą do mieszkania Hattermanna. Było by to koniecznem, nieprawdaż, gdyby nie było potwornem? Hatterrmann pierwszy opowiedział całą tę historję Konstantemu, pytając — czy i on także?... Konstanty począł go naówczas zaklinać, by ze względu na mnie nie rozgłaszał, awantury; ale już było za późno. Byłem już dla połowy Paryża przedmiotem szyderstwa, litości, lub wzgardy, a nawet niejednokrotnie u mnie, w poobiednej gawędce, mężczyźni wyszedłszy na cygara do sąsiedniego pokoju, szeptali sobie w zaufanem kółku o rozwiązłości mojej żony, rozwiązłości, z powodu której doktór Truchon, którego kolej miała zapewne nadejść wkrótce, nie zaniedbywał, obdarzyć słuchaczy pouczającym wykładem o fizyologji zwierzęcej.
— Gdybyś słyszał jak twoja żona była traktowaną przez tych, którzy jej najwięcej zawdzięczali! — dodawał Konstanty. Dla nich nie byłeś nigdy przedmiotem szyderstwa.
Wartość twoja wzmagała się jeszcze w ich oczach zupełną o niej nieświadomością tej istoty. Z ubolewaniem widzieli, że taki jak ty człowiek złączony jest z taką jak ona dziewczyną, oddając przez to hołd dobrowolny twoim zdolnościom, zaufaniu i nieskażonej godności twojej. Dziwna zaiste sprzeczność człowieczego serca! Ani jeden z tych ludzi w najwyższem nawet studyum swych zapałów nie byłby odmówił oddania ci z całą gotowością najtrudniejszej usługi, i to nie w rodzaju zadość uczynienia za tajną krzywdę wyrządzoną tobie, ani nawet w celu stłumienia podobnym układem wyrzutów własnego sumienia; ale po prostu dla tego, że człowiek dopóty nie jest zupełnie zezwierzęconym, dopóty w najgwałtowniejszych nawet porywach namiętności, bezwiednie częstokroć pozostaje sprawiedliwym, w chwili właściwej odnajduje w głębi duszy uczucia szacunku, życzliwości, obowiązku dla tego, kogo uważał za swego rywala, za nieprzyjaciela swego, którym nareszcie walczył jakąkolwiek bronią.
W miłości, po za obrębem małżeństwa, istnieje fakt ciekawy i niezaprzeczony, którego kobiety nie domyślają się wcale. Ludzie dobrej woli, wierzący w możliwość udoskonalenia się kobiety, powinniby go im wykazać bezwzłocznie. Byłby to moje jedyny argument zdolny je powstrzymać w drodze do upadku. Powinniby je oświecić, że w tej samej chwili, gdy ’się oddają mężczyźnie, miłość u tego ostatniego zawiera, a poczyna się pogarda nieujęta, niewidzialna gołem okiem, w stanie kiełkowania, jak wszystkie zarodki które czas zwolna rozwija, ale wyraźna i niepowstrzymana. Gdyby uczucia ludzkie mogły być równie jak ciała badane przez mikroskop, ujrzelibyśmy żyjątko powstające w jednem mgnieniu z całym zasobem niszczących organów, i w tejże chwili rozpoczynające straszne dzieło rozkładu.
„Ah! jakie to kobiety głupie! — dodawał Konstanty, zwykłym swoim, swobodnym sposobem mówienia. Gdyby raz przecie zechciały zrozumieć, że mężczyzna może kochać prawdziwie tę tylko którą szanuje, i że najbardziej nawet ubóstwianej kochanki żaden z nas nie chciałby ani za siostrę, ani za matkę, ani za córkę, ani za żonę, jakby się z nich każda w oczy nam rozśmiała, gdy im prawimy o miłości, nie wspominając o ślubie! Jeden jest środek dowiedzenia kobiecie, że się ją istotnie kocha: oto zrobić tak jak ty; dać jej swoje nazwisko i pracować na nią. Reszta wszystko jest postępem, egoizmem i rozpustką.
Im bardziej zbliżaliśmy się do Rzymu tem śpieszniej mi było, tem więcej czułem zapału do pracy. Dotąd występowałem do walki ze współczesnymi jedynie, przewaga nad którymi nie była zbyt trudną, mianowicie w sztuce tak mało znanej i uprawianej jak rzeźba we Francji. Z wzorów sztuki starożytnej znałem i podziwiałem to tylko, co danem mi było widzieć w naszych muzeach, albo z reprodukcyj i odbitek. Z epoki odrodzenia widziałem i przejąłem o ile się zdarzyło to, co ją u nas charakteryzuje; to też w niektórych utworach moich widnieją wyraźne wpływy Jana Goujona, Germana Pilou, i całej tej francuskiej szkoły obejmującej Puget’a, obu Coustou’w i której oryginalność miejscowa zatraca się ostatecznie, podług mnie przynajmniej, wraz z Clodionem.
Byłem szczęśliwie uposażony. Wytrwałość i praca zespoliły się jeszcze we mnie z darami natury. Miałem tyle powodzenia, ile tylko można go pragnąc w Paryżu. Wolno mi było uważać się za pierwszorzędnego z współczesnych, a może nawet z przeszłych artystów, mianowicie zdala od owego punktu porównania jakim są Włochy.
a w obec którego znalazłem się teraz. Jak daleko, niestety! odemnie do owych olbrzymów sztuki, do których przyjaciele moi, wielbiciele lub pochlebcy przyrównywali mię zowiąc ich pracowitym następcę, a skromność moja nie okazała się na to bynajmniej drażliwą! Ileż mi jeszcze pozostawało wytrwania i trudu, zanim bez zarozumiałości będę mógł sam się przyrównać do tych artystów, których imiona nas nie doszły, a liczne i zdumiewające dzieła których spotykałem wszędzie po drodze. Wyrastały tam one jak na przyrodzonym, właściwym sobie gruncie, a za dni naszych każde z nich zjednałoby, i słusznie, wiekopomną sławę swojemu twórcy. Umysł mój wykolejony gwałtownemi wzruszeniami, nie mógłby odzyskać równowagi, gdyby nie zachwyty artysty, będące dlań karmią, w niczem nie ustępujacą miłosnym upojeniom i mękom zazdrości. Jeśli bym mógł, na podobieństwo innych męczenników serca, cierpienie własne oddać na użytek własnego talentu i sławy, byłbym ocalony i niewątpliwie wstąpiłbym w szeregi pierwszorzędnych mistrzów. Żelazo by zostało twardszem i giętszem zarazem, musi być do czerwoności rozpalonem, i wtedy wrzucone raptem w zimną wodę; jeżeli wytrzyma tę próbę, nie będzie już żelazem, będzie stalą. Tak samo dusza przed ogniową próbę bólu jest ludzką, po próbie jest boską.
Spieszno mi więc było przybyć do Rzymu i kipiątek rozburzonej mojej duszy zanurzyć w łagodzących wodach kontemplacyi i skupienia. Poczynałem również uczuwać pragnienie samotności. Jest chwila w pewnych cierpieniach, gdy obecność najszczerszego nawet przyjaciela, staje nam się nieużytecznym ciężarem, skoro ten przyjaciel nie jest zupełnie z tej samej sfery, albo jednakowego z nami wykształcenia. I żałuje się i wstydzi, że się potrzebowało opieki kogoś, kogo się pod jakimkolwiek względem ma za niższego od siebie. Wydaje on się nam teraz niezręcznym i szorstkim, lubo nic się w nim istotnie nie zmieniło; a wszystko dla tego, że sądzimy nagle, jakobyśmy bez jego pomocy obejść potrafili; dla tego, że chcielibyśmy własnych sił spróbować, na wzór rekonwalescenta usiłującego, o własnej postępować sile, i odpychającego ramię co go dźwigało w chorobie, z gniewnem rozdrażnieniem, właściwem przychodzącym do zdrowia.
Stanęliśmy w Rzymie około połowy października. Nie znasz wiecznego grodu, przyjacielu. Kto go nie zna, temu odmalować go nie sposób. A przytem, dzień ma się ku schyłkowi, przedłużone cienie zaścielają drogę, wiatr dmie, drzewa się zginają, chmury gwałtownie toczą się po niebie, tumany kurzu wirują, grom huczy, błyskawice ponurem światłem widnokrąg rozdziera. To burza. Zmuszony przyśpieszyć kroku, nie mogę baczyć na piękności położenia, ani uważnie studyować gruntu, co za chwilę zadrży pod mojemi stopy.
Mimo to, powiedzieć mogę, iż Rzym przedstawił mi się odrazu jako powinne schronienie przyrodzona ucieczka cierpiących, jeżeli tylko pamiątki i dowody najwybitniejszych katastrof dziejowych mogą pocieszyć albo uzbroić nieszczęśliwego przeciwko znikomościom ludzkich rzeczy. W każdym razie, zaledwie się wstępuje w bramy Rzymu, aliści jest się porwanym, owładniętym, pochłonionym tą potężną nauką myślenia, jaką ruiny dają każdemu, co przed niemi staje.
Widziałeś Wersal. Niewygasłej pamięci stulecie konając, rzuciło na rezydencję królewską, na jej opustoszałe ogrody, na jej. pałac opuszczony, na jej szeroko-brzmiące ulice, na jej bóstwo milczące, na nieruchome jej wały i na samych nawet przyszłych jej mieszkańców jakiś półcień nieokreślony, którego słońce nigdy nie przebije. Stąpa się tam na palcach, ze tak powiem, jakby w obawie zbudzenia kogo. Otóż, przyjaciele, ten Wersal to Roma, w stosunku jednego stulecia do dwudziestu stuleci, wielkości do ogromu, tronu do krzyża człowieka do Boga, Wersal jest mumią epoki, Rzym kościotrupem świata. Jedynie dwa te miasta można porównać z sobą, i to w takiej właśnie różnicy.
Po czterdziestu ośmiu godzinach pobytu w starożytnym grodzie, sądziłem się ocalonym. Artysta zagłusza człowieka. W samej rzeczy, było czem ukoić serce, było czem ukoić je nawet przez cały ciąg egzystencyi cztery razy tak długiej jak moja. Własne cierpienie zdało mi się nagle lichem i małem w obec takich wspaniałości. Olśnione oczy dopatrzeć go nawet nie mogły wśród tych nieobjętych ogromów, po przez te imponujące szeregi. Malało, nikło. Jakiemże niesłychanem zuchwalstwem, jaką pychą bezprzykładną byłoby śmieć cierpieć w cieniu owego Kolizeum, gdzie tysiące ludzi, mężczyzn, kobiet, dzieci, wydanych na najstraszliwsze męczarnie, konało z uśmiechem na ustach i pieśnią wesela.
Napisałem do p. Ritz’a, dziękując mu za dobrą radę i donosząc o szczęśliwych ze wszech miar usposobieniu, w jakiem się czułem obecnie. Zapraszałem go by przybywał osiąść przy mnie. Tworzyłem plany, jak dwudziestoletni zapaleniec; nakoniec otwarcie i szczerze gotowałem się rozpocząć nowe życie.
Od rana do wieczora ja i Konstanty przebiegaliśmy miasto. Szedł ze mną wszędzie, żywo zajmował się wszystkiem, bylebym z mojej strony nie opierał się przechadzkom od piątej do szóstej codziennie po Pincio i w willi Borghese, gdzie o tej porze zbiera się śmietanka rzymskich piękności i dystyngowane chore, zjeżdżające się tu zewsząd na zimę, i by w łagodnym tutejszym klimacie nabrać sił do kilkoletniej jeszcze wegetacji. Konstanty był również zdania, że ojciec jego mógłby osiąść tu przy mnie wraz z córką i zięciem. P. de Niederfeld potrzebował by tylko zmienić poselstwo na poselsstwo, co z łatwością dałoby się uskutecznić. Konstanty załatwiłby to wszystko po przybyciu do Paryża, następnie zaś wraz z całą rodziną powróciłby tutaj.
Przywiać też potrzeba, że od czasu przybycia naszego do Rzymu podniosłem się o wiele w przekonaniu Konstantego. W Paryżu, jak to mówią, nie brał mię na serjo. Byłem jego dawnym kolegą, którego pamiętał zawsze na podrzędnem stanowisku, byłem uczniem i wychowańcem jego ojca; wykuwałem z marmuru niebrzydkie figury, na których zresztą niewiele się rozumiał, zbywałem je korzystnie, tem lepiej dla mnie, ale w jego oczach rzemiosło moje stało o wiele niżej od jego rzemiosła pełnego blasku i sławy, boć gdyby było inaczej i on niewątpliwie byłby obrał tamto, mając wszelką swobodę wyboru. Dotąd więc przyjaźń Konstantego dla mnie była zawsze nieco protekcjonalną, łaskawą, lekceważącą.
Pomoc, jakiej w ostatnich wypadkach doznałem od niego, a bez której był przekonany, że sam na mojem miejscu mógłby się obejść wybornie, jako żołnierz, a zatem ze wszech miar waleczny człowiek, utrwaliła w nim jeszcze poczucie własnej wyższości. Byłem z liczby tych, którymi się opiekować potrzeba. Nie umiałem występować do walki na ostre! Tymczasem, nagle ukazałem mu się w zupełnie innem świetle. Dla artystów, obcy kraj to potomność współczesna. Tam to oceniają ich podług istotnej wartości, po za obrębem, rywalizacyi, względów osobistych i koteryjnych wskazówek.
Okazało się, że we Włoszech dzieła dłuta mego były więcej znane, naśladowane i cenione niż we Francyi. Wraz po przybyciu do Rzymu ujrzałem się otoczonym z oznakami najszczerszego podziwu i sympatyi najgorętszej przez wszystkich tych młodych wychowańców szkoły; dla których byłem już mistrzem, jakkolwiek nie znałem kursów officjalnych, które oni właśnie przechodzili, a bez których, jeśli wierzyć rutynicznym piastunom tradycyi, nie byłoby chyba zbawienia, od których niemniej zapalczywa młodzież wyzwolić się co najrychlej pragnęła. Wnieść się samouctwem! oto marzenie młodzieńczego wieku. Ja właśnie urzeczywistniłem to marzenie! Nie byłem niczyim następcą. Naśladowałem jedynie przyrodę: byłem oryginalnym nareszcie, rzecz nie mała w sztuce.
Przyjmowano mnie istnemi owacyami. Czy to szedłem zwiedzać dzieła sztuki, czy urządzałem wycieczki artystyczne, zawsze towarzyszyła mi liczna eskorta dobrowolnych uczniów, szczęśliwych że mają mię pomiędzy sobą. Oni sami zajęli się czynnie installacyą moją, sami wyszukali mi pracownię o warunkach hygienicznych, w punkcie najodpowiedniejszym, na placu del Popolo, w przekonaniu, że dom mój od razu stanie się zogniskowaniem studyów, postępu i intelligentnych rozrywek. Zaklinali mię bym osiadł w Rzymie, zapewniając, że sam jeden mógłbym całą Akademię co ich tchu pozbawiała, do której w istocie rok rocznie tyle szlemy nadziei, a która nam w zamian tyle zawodów oddaje. Nie tworząc właściwie przeciwnego obozu, mogłem słać się przykładem, zachętą, wszyscy w rezultacie mogli skorzystać z mojej podróży.
Konstanty czuł się niezmiernie zdziwionym widząc się przyjacielem tak niepospolitego człowieka. Pośpieszyłem go przedstawić młodym mym kolegom jako syna Tomasza Ritz’a, któremu zawdzięczam całą moją wiedzę, o tem wszakże znanem nazwisku, pominąwszy parę zwykłych w podobnym razie komplementów, odzywali się półgębkiem zaledwie. Gdyby nie obecność syna, te zapalone, samowolne głowy prawdopodobnie nie najlepiejby się o ojcu wyraziły. Konstanty więc był uderzony różnicą, jaka zdawała się istnieć pomiędzy mną i Tomaszem Ritz’em, Nie uczuł wszakże najmniejszej urazy, przeciwnie począł się obchodzić ze mną z niejakiem; poszanowaniem. Poczynał pojmować teraz ciche szczęście i spokojną naszą sławę, i jeśli nie pożałował, że sam wybrał inne rzemiosło, ubolewał otwarcie, bez cienia wszakże zawiści, że rozgłos podobny mojemu nie skupiał dokoła niego, za prostem wymienieniem nazwiska owych objawów natychmiastowej a tak wzruszającej sympatyi, której refleks jedynie dostawał się jemu.
Łatwo pojąć, jak wielce posiłkowemi były dla mnie zrazu takie tryumfy miłości własnej, rozumni, biegli ludzie oceniali mię sprawiedliwie, i sława teraz miała mię pomścić za miłość. Tem gorzej dla owej kobiety, co nie widziała, ani nie słyszała nic z tego, wszystkiego, co mogła mię zapoznawać aż do zbezczeszczenia mię zdradą. Nie czułem jej już więcej burzącej się, że tak powiem, w mojem wnętrzu, umarła dla mnie teraz, stanowczo umarła.
Czy nowi przyjaciele znali już prawdziwy powód mojego wyjazdu z Paryża? Czy ich życzliwość wzmogła się jeszcze koniecznością pociechy i oporu w jakiej się znajdowałem? Sądzę, że tak; ani jeden z nich bowiem i razu nie zapytał mię o żonę,
lubo wszyscy wiedzieli żem żonaty, jak zwykle w naszym świecie artystów, kiedy to z nas każdy zna dokładnie rodzaj życia każdego z kolegów. Może się dowiedzieli o wszystkiem przez zwykłych korespondentów z Paryża, a może od samego Konstantego? Mniejsza o to! Dość, że rzecz nie była dla nich tajemnicą, ale nie doszedłszy jeszcze do wieku to się rywalizuje bez litości i walczy na śmierć i życie, nie użyli mego nieszczęścia za broń obosieczną, usiłując przeciwnie dowodami najtkliwszej uwagi odwracać od niego myśl moją.
Niestety! byłem w ręku przeznaczenia. Pomimo ich i moich wysiłków nie mogłem się już z niej wydobyć. Konstanty, odwołany obowiązkami służby, zdecydował się wyjechać z Rzymu, dawszy mi poprzednio uroczyste przyrzeczenie, że za miesiąc z godziną czy bez niej, powróci. Zresztą, zostawił mnie tu całkowicie osiadłego, sposobiącego się do ocznych robót, rozpoczęcie których jego jedynie obecność, w przekonaniu mojem, dotąd opóźniała. Odprowadziłem go do Civita-Veccia. Tam uścisnęliśmy się, raczej jak ci co się żegnają na wieki, niż jak ci co parę tygodni pozostać mają rozłączeni, ostrożność taka nigdy nie zawadzi przy rozstaniu z przyjacielem, i gdy statek uwożący Konstantego znikał powoli w oddalonym widnokręgu, ja wróciłem do Rzymu drogą wijącą się po przez zielone łąki, falujące miękko, usiane lasem sosnowych gajów, gdzie przysadziste a potężne dzikie wały, leżąc pod olbrzymiemi drzewami zdala, w nieruchomości swej, zdają się pojedynczemi odłamami skały, oderwane! potężną jakąś siłą od gór widniejących w oddali.
Wszedłem do mieszkania, niecierpliwy wrócić do dawnego trybu życia, tak nagle i na tak długo przerwanego. Rozłożyłem potrzebne przybory, przygotowałem glinę i odwinąłem rękawy, jak za owych dawnych, dobrych czasów, kiedy to rannem natchnieniem wiedziony, wskakiwałem wesoło z łóżka, w którem miłość ukołysała mię była Niestety! praca nie jest niewolnicą, posłuszną na pierwsze wezwanie, natchnienie być nie może płatną zalotnicą, gotową uśmiechnąć się wam w każdej chwili.
Człowiek, co mozolny swój żywot poświęca wyłącznie mechanicznej jakiejś pracy, albo choćby nawet której z owych nauk wyzwolonych, wynikłych istniejących w skutek codziennych wypadków życiowych i nieodzownych potrzeb człowieczeństwa, jak medycyna lub adwokatura człowiek taki jeśli i zażąda od pracy pocieszenia, praca da mu je niezwłocznie. Do takiego pocieszenia drudzy przyniewolą go, jeśli on się sam nie zmęczy. Przyjdą kołatać do drzwi jego o świcie, we dnie, wieczorem, i w nocy, i będą potrzebowali całej jego uwagi, całego doświadczenia, całej wiedzy, całej znajomości rzeczy nakoniec osoby. Myśl jego nie mości rzeczy, całej nakoniec osoby, Myśl jego nie znajdzie jednej chwili swobodnej do zagłębienia się w sobie. Poczną go rozrywać, mordować, dokuczać, aż wreszcie czy chce czy nie chce, wtrąca go w prąd towarzyskiego, społecznego życia; i przyzwyczajenie zatrze nakoniec boleść jego, tak właśnie jak kamień młyński obracający się bez przerwy ściera powoli najtwardsze nawet, poddane jego działaniu ciała. Ludzie tacy zresztą znajdą siły w przeświadczeniu o pożyteczności własnej.
Jestże tak samo z artystą, który przeciwnie i nie może tworzyć bez rozbudzenia całej wyobraźni swojej, który wszystko musi czerpać sam z siebie, wszystkiego sam, się domyślać, który przebiega we wszystkich kierunkach bezgraniczne pole dociekanego ideału, badając się wywnętrzając, po sto razy dziennie dobywając na jaw własną duszę, ze wszystkiem co ona zawiera? Samotność i rozpamiętywanie grają tutaj pierwszą rolę. A do czegóż rozpamiętywenie i samotność doprowadzają nas skoro cierpimy, jeśli nie do przypomnienia własnych cierpień? Linie, ruchy, gesta, pozy, które tak mi było łatwo należą w niecierpliwej gorączce młodzieńczej, w płodnych rozkoszach miłości, uciekały dziś odemnie nieprzyjaźnie, buntowniczo. Oko straciło bystrość, ręka straciła wprawę. Patrzyłem na obrobioną glinę nic z niej zrozumieć nie mogąc, i po całych dniach wystawałem przed nią, nieruchomy jak ona, posągowo martwy jak ona. Aż wreszcie poraz pierwszy natchnąłem się na złowrogie słowa: „I po co to?” tajne wysłańce przeznaczenia, czatujące w danej chwili na każdego śmiertelnika, który od życia zażądał więcej niż ono dać może, i który go pokaleczonego i beznadziejnego, wyrzucają daleko przez ja pomost nawy. Słowem, serce u mnie wysuszyło umysł i wskutek nadmiaru uczucia wpadłem w jałowość duchową. Napróżno młodzież zajmująca się mną żywo, nie przestawała nalegać na mnie.
— I cóż, mistrzu, — mówili, — jakiemże nowem dziełem nas obdarzysz? Czekamy na nie. Chcielibyśmy jaknajpredzej widzieć cię w chwili tworzenia.
Tłómaczyłem im naówczas, że miałem mozolną pracę, że trzeba wprzód dobrze sformułować by wykonać. Wyłuszczałem im moje teorye o sztuce, przerzuciłem się na pole estetyki. Wyznawałem się ośmielonym tylą wielkich rzeczy, które na każdym kroku wzrok mój olśniewały; upraszałem o pozwolenie nabrania tchu przed takiem mnóztwem cudów. Taiłem przed nimi prawdę o ile się dało. Następnie z kolei szedłem do nich. Słuchałem jak nieśmiało zwierzali mi pomysły swoje; przeglądałem szkice, które pokazywali ze wzruszeniem, przywodzącem mi na pamięć własną młodość moją, tak jeszcze blizką, a już tak daleką. Próbki ich były niedoskonałe, lecz mieli młodą wiarę. Wierzyli w przyszłość. Życie ich nie było zaparte niczem, prócz niewielkich przeszkód materyalnych. I ja znałem nędzę. Wiedziałem i powtarzałem im nieraz jak łatwo się ją przebywa przy pomocy dobrej woli. Zresztą byłem gotów dopomódz im jeśliby chcieli, i kassa moja stała dla nich otworem, lubo nie myśleli z niej czerpać. Wówczas, obdzielałem ich radami, nie już tylko odnośnie do wspólnej naszej sztuki, ale w sprawie prywatnego ich życia. Nie stawiąc się wprost za przykład, usiłowałem niemniej ustrzedz ich od sideł miłości, będącej jak powiadałem, groźnem niebezpieczeństwem dla artysty. Moje serce od trzech miesięcy nazbyt wezbrane, potrzebowało wylania. Instynktownie szukałem wzruszeń, obcych mym własnym cierpieniom, a w których mógłbym pogrążyć się cały. Zdawało mi się, że ulżywszy sercu i głowie ulżę zarazem, i odzyskam dawną władzę nad sobą. Byłbym chciał krzyczeć, płakać
rzucić się w czyje ramiona, i sądziłem, że następ nie potrafię wciągnąć pełnemi płucami to powietrze, którem wszyscy dokoła mnie tak lekko oddychali, a które mię dusiło. Pragnąłem zająć się żywo najdrobniejszemi szczegółami z życia mych nowych przyjaciół, mówić z nimi o ich matkach, o ich rodzinach; przyzywałem łzy, łez nie było, i gdy tak usiłowałem stać się dobrym nie mogąc już być wielkim, nagle pochwyciłem się na uczuciu nikczemnem i nizkiem, obcem mi dotąd zupełnie, Jeden z życzliwych mi młodych adeptów sztuki pokazał mi statuetką świeżo wykończoną, arcydzieło pod względem wdzięku i wykwintu, proporcyi i pozy. Znasz ją pan pewnie tak dobrze jak ja; to „Dziewczę z winogronami“ , który twórcy swemu zyskało wielką nagrodę (prix de Rome), i które na ostatniej wystawie rzeźby otrzymało tak jednogłośne a zasłużone uznanie.
Zgadniecięż jakie było pierwsze moje uczucie na widok tego pięknego posągu? Uczucie zazdrości, bądźmy szczerzy, nienawiści nawet dla tego, który ją wykonał. Jeszcze trochę, a niezawodnie pochwyciwszy młotek byłbym zdruzgotał piękne arcydzieło, tak gwałtowną podnietą do złego jest dla mnie owa istność nieznana, którą noszę w sobie. W oczach mi się zaćmiło. Zdołałem się wszelako pohamować, i rękę pokrytą zimnym potem wyciągnąłem do młodzieńca, który nie domyślał się wewnętrznej mojej walki.
— Jest to jeden z najpiękniejszych utworów, jakie mi się kiedykolwiek widzieć przytrafiło, nawet w Rzymie rzekłem do niego; i przepowiadam panu, że będziesz miał niezmierne powodzenie.
Przez kilka dni następnych myślałem bez przerwy o tej Bachantce. Gdybym jąbył ujrzał jeszcze za czasów własnej mojej sławy, byłbym z zapałem uściskał jej twórcę; na ów czas bowiem byłbym przekonany, że ten w niczem dla mnie niebezpiecznym być nie może: ale w stanie, w jakim się obecnie znajdowałem, skazany na bezczynność i jałowość, w koledze tym widziałem po prostu rywala, wroga mającego wkrótce stać się orężem do pobicia mię i pokonania. Nie tak to łatwo jak się zdaje być bezstronnym i życzliwym skoro się coś na tym traci, i od tej chwili z większym niż kiedy podziwem myślałem o wszystkim co Tomasz Ritz dla mnie uczynił.
Uspokoiłem się od razu, gdy któryś z przyjaciół młodego rzeźbiarza odkrył mi skąd artysta przedmiot swój zaczerpnął: z kamei greckiej, znalezionej w wykopaliskach Pompei, którą potrzebował tylko odsztychować. Proste ćwiczenie. Więc to była kopia! plagiat! kradzież! Nie zajdzie on nigdy dalej. Cała uraza moja przepadła bez śladu. Otóż, przyjacielu, co to być człowiekiem, i to człowiekiem utalentowanym. Hańbo! Jednakże począłem przemyśliwać nad tym, dlaczego by i mnie także, nie naśladować przemyślnego młodzieńca i nie wyzyskać na swoją korzyść twórczej fantazji drugiego. Nawyknienie rozgłosu nie łatwo się traci i nikt pojąć nie zdoła, sam ich nie doznawszy, owych udręczeń ducha czującego się na schyłku, wyszukującego sposobów zajęcia publiczności, żądnego by o nim wciąż jeszcze z poprzednim zapałem mówiono. Żądza ta doprowadziła mię do nadużycia dobrej wiary mych młodych kolegów. Nie mogąc już liczyć na świeżość własnej fantazji; wsłuchiwałem się chciwie w wynurzenia ich wyobraźni młodzieńczej, z tajnym zamiarem przyswojenia ich pomysłów.
Przebiegałem muzea, zwiedzałem zbiory prywatne; szperałem w kamesek, medalach, skamieniałościach. Nigdym nie umiał zapożyczać się od drugich: tym mniej więc teraz. Naszkicowałem dziesięć różnych pomysłów, niewykończyłem i jednego; myśl była gdzie indziej. Oczywiście ta nędznica skradła mi nie tylko serce, ale i duszę i talent.
Konstanty nie wrócił.
W pierwszym liście który od niego odebrałem, wypowiadał wciąż i jeszcze te same zamiary; następnie życie paryskie znowu go i w swój wir wciągnęło. Biada nieobecnym, tym gorzej dla nieszczęśliwych! Vae victis! istnieć będzie wszędy i dla wszystkich. Niemniej Konstanty donosił mi o każdym poruszeniu i postępku Izy. P. Ritz, nie znając dokładnie obecnego mego stanu, w listach pisywanych do syna podczas naszej podróży, unikał wszelkiej wzmianki w tym przedmiocie. Konstanty za to, po powrocie do Paryża, ze zwykłą otwartością zawiadomił mię o wszystkim. Zresztą, wierzył w zupełne moje uleczenie, a mnie w myśli nie postało wywodzić go z błędu.
Skoro Iza dowiedziała się o moim odjeździe, ogarnęła ją wściekłość bezsilna; zaskarżyła p. Ritz’a o nieprawe przetrzymywanie jej dziecka. Zrazu umyśliła poruczyć panu Dax, byłemu swemu kochankowi, prowadzenie zamierzonego procesu. On jednak uchylił się od tego zaszczytu, i nadto oświecił prezydenta o całem poprzednim postępowaniu swej niedoszłej klientki. Było to zemstą czy sprawiedliwością? Mniejsza o to, uczynił co był powinien; i to już wiele. Wówczas na sędziach poczęła próbować wszechpotęgi wdzięków swoich; sędziowie jednak okazali się niesprzedajnymi, i mały Feliks pozostawiony został na opiece p. Ritz’a, z tym jedynie zastrzeżeniem, że matka raz w tydzień mogła go widywać w obecności trzeciej osoby. Iza przychodziła jak najregularniej przez jeden miesiąc, następnie poczęła bywać raz w dwa tygodnie, potem zupełnie przychodzić przestała.
Osiadłszy przy matce, Iza żyła bardzo spokojnie, ubierała się jak młoda panienka i wyglądała najwyżej na lat osiemnaście. Nigdy jeszcze nie okazywała się do tyle skromną i przyzwoitą. Wszędzie, gdzie nie będąc wprzódy znaną, szła teraz w towarzystwie hrabiny; nazywano ją panienką. Konstanty kazał ją był śledzić i szpiegować. Nic do zarzucenia. Dla większego bezpieczeństwa Sergiusz zaraz po wyzdrowieniu opuścił stolicę. Konstanty widział się z nim przedtem razy parę, i rozmawiali poufnie. Sergiusz był zawsze bardzo rozkochany w Izie, z tego powodu czuł się niemal równie jak ja nieszczęśliwym; a nie czując się pewnym czy blisko od niej zdoła dotrzymać danego słowa, uważał za właściwsze wyjechać z Paryża. Zresztą, na przyszłość miała wcale dobre widoki pieniężne. Prócz prezentów, darowywał on jej znaczne sumy: dziewięćdziesiąt czy sto tysięcy franków, które umieściła bardzo korzystnie. Szał zmysłów, trzeźwość umysłu, zjawisko nierzadkie u kobiet. Rozstanie nasze narobiło wielkiego hałasu. Ja byłem tak znany, ona taka piękna! Prawda rozeszła się prędko, mimo kłamstw hrabiny i jej córki. Wszystkie porządne domy zamknęły się przed nimi, zostało im tylko towarzystwo mężczyzn. Mężczyźni to zawsze zyskają na tych katastrofach małżeńskich; trzymają też stronę kobiety póki ładna, albo póki się nie pożenią sami; wtedy okazują jakby jej nigdy nie znali. Trzeba było wynaleźć taki powód rozejścia się naszego, by cała wina przy mnie została: otóż ja to pierwszy porzuciłem ognisko domowe i uciekłem z kochanką do Włoch. „Najprzód przehulałem posag żony, przywłaszczyłem sobie nawet jej wyprawę, by nią tamtę obdarzyć; zresztą, choćbym sam nie wyjechał, i tak byłaby mię już porzuciła. Teraz mogła powiedzieć całą prawdę: używałem jej za model, naturalnie w sposób przymusowy, żądałem by moi uczniowie wykonywali z niej odlewy: tyle tylko zdołała wymóc na mnie bym ją sam odlewał. Odlewy te pokazywałem wszystkim i ściągałem do siebie wielkich panów, by z nich ciągnąć tajne a haniebne zyski. Spragniona była wiernym odwzorowaniem itd. itd.”
Taką mniej więcej była treść ostatnich listów Konstantego. Nie przytaczam tu więcej szczegółów. Z tego już wznieść łatwo o całym szeregu zarzutów i potwarzy. Słuchano wszystkich tych wieści, wierzono im, nie wierzono, i wreszcie zajęto się czym innym. Paryż niema czasu myśleć długo o jednej i tej samej rzeczy.
Dość że dzięki pojedynkowi, który się rozgłosił i świadectwu p. Ritza, nie ja potępiony zostałem.
„Nowiny! pisał do mnie Konstanty w jednym ze swych ostatnich listów. Zona twoja i jej mama znikły, subito, jak tam u was mówią, po wyprzedaniu wszystkich ruchomości. Zdaje się, że nie zamierzają już wracać do Francji. Szczęśliwej drogi! Cieszy mię to ze względu na ciebie. Nie ma już tedy przeszkód do twego powrotu, boć przecie nic myślisz uwiecznić się w wiecznym mieście. Nikt niewie dokąd się udały. Jedni sądzą, że do Anglii, drudzy że do Holandii, to że do Niemiec, to do Szwecji. Pewna tylko że nie do Sergiusza. Odebrałem właśnie list od niego. Jest w Petersburgu; ma się żenić.“
Zgadnijcie co mi przeszło przez głowę na tę wiadomość o wyjeździe Izy. Wyobraziłem sobie, że żałowała dawnego życia, że dla tego tylko tak się dobrze prowadziła od mego wyjazdu, by mi tym dowieźć rzeczywistej szczerości swego żalu, że kochała mię jak dawniej, że pojechała nie mówiąc nic nikomu, w zamiarze połączenia się znów ze mną, że po raz drugi ujrzę ją stojącą cicho we drzwiach mej pracowni, że zażąda mego przebaczenia i objaśni mi i wytłumaczy (czegóżby wytłumaczyć nie można w rzeczach miłości, mianowicie, gdy się jest kobietą!) co, jak i dlaczego, w owej przeszłości potwornej będącej jedynie wynikiem fizycznego szału, zboczenia natury, w którym wola jej żadnego nie brała udziału.
Zważcież całą nikczemność człowieczego serca!
Zasłaniając się jakiemś niby wiejskim polowaniem udałem się do Civita-Veccia, mocno przekonany, że lada dzień Iza przypłynie tu na jednym z najbliższych parostatków. Przez cały długi tydzień nie odchodziłem od brzegu, ze wzrokiem zatopionym w widnokręgu z gorączkową niecierpliwością duszy i ciała, bo oto naraz wszystkie zmysły moje poczynają znowu przypominać i pożądać.
Niekiedy siadałem do łodzi i wypływałem na pełne morze, by dopatrzywszy gdzieś obłoku pary co prędzej ujrzeć oczekiwaną. Mówiłem sobie:
— Jeżeli miała tę myśl poczciwą, jeżeli dobrowolnie, swobodnie do mnie powraca, jeżeli mię kocha nareszcie, zapomnę o wszystkim. Nigdy, ani jednym słowem nie wspomnimy tamtych czasów, spotykamy się od dziś dopiero i koniec. Przeszłość, to wieki umarłe i pogrzebane. Niech tylko mam ją tu pod ręką, a porywam ją i będzie moją! Świat powie sobie co zechce! A zresztą, czyż należymy do świata, my dwoje? czy nie jesteśmy istotnie wyjątkami, owocem błędu, czyśmy nie powinni kochać się inaczej niż reszta ludzi się kocha? Będę pierwszym człowiekiem, co sam ułomny, ułomnej istocie przebacza? Czyż cała ludzkość nie jest ułomnością samą? A historia miłości czyż nie była i nie będzie zawsze jednakową? Kobieta upada, mężczyzna cierpi i boleje, kobieta się podnosi, oczyszczona żalem, mężczyzna przebacza i zapomina. Rzecz główna kochać, czuć w sobie silę żywotną i dawać życie nowym istotom rzeczywistym czy oznaczonym. Miłość, bez względu jaka, jest najważniejszym żywiołem sztuki, jej powietrzem do oddechu. Oto dlaczego nicc tworzyć nie mogę z dala od tej którą kocham. Iza przybywa! Czuję ją! Widzę ją! Ona tam.
Iza nie przybyła.
Widziałem przybijające, wysiadające i przesuwające się koło mnie same nieznane, obce, obojętne mi postaci.
Wtedy powiedziałem sobie: Mogła, przybyć lądem.
I powróciłem do Rzymu.
Nie!
Tylko list od pani Lesperon, która dowiedziawszy się o mojej niedoli, ubolewała nade mną, winszowała mi szczęśliwej myśli szukania pociechy u źródła chrześcijańskiej poezji, przesyłała mi mężny okrzyk „Odwagi! Odwagi!” zwracała się ku mnie z sążnistą francuską tyradą, zakończoną słowami:
„Och! skrzydeł pragnę! skrzydeł! i któż mi skrzydła da?”
Znalazłszy się znowu w Rzymie, uczułem się z ostatka sił wyzutym. Przeszedłem już przez wszystko; przez wzruszenie, osłupienie, zazdrość, oburzenie, przez zemstę, przez pracę, przez przyjaźń, przez zawiść, przez samo nawet przebaczenie. Teraz, pragnąłem tylko złożyć gdziekolwiek ciężar bez zaprzeczenia zanadto wielki, jakim losy obarczyły serce me i głowę. Siła wytrwania, którą wyniosłem był z sobą, wyczerpała się aż do dna.
Widziałeś pan kiedy jedno z owych zwierząt szlachetnych mieszkańca cichych, drzemiących lasów, jak wytropiony przez myśliwca, zrywa się pod palącym dotknięciem ołowiu, przesadza ostrokoły i parowy, i niknie między drzewami? „Trafiłem go!” woła myśliwy, a jednak, zwierzę nie zwalnia błyskawicznego biegu, wobec ujadania zziajanej psiarni, którą zmyliwszy, zostawia stopniowo coraz dalej poza sobą. Gdybyśmy mogli podążyć za nim, ujrzelibyśmy jak po pewnym przeciągu czasu zatrzymuje się i od chwili do chwili gorączkowym ruchem obraca głowę ciągle do jednego miejsca, gdzie kilka kropel krwi purpurowej widnieje. Pod pierwszym naciskiem zachowanego instynktu, porywa się i przebiega jeszcze kilka kroków, potem nogi uginają się pod nim, osłupiałym, ćmiącym się już wzrokiem powłóczy dokoła, i widząc wszędzie samotność i ciszę, czołga się z wysileniem aż w gąszcz niedostępną dla psów, dla myśliwych i dla tych wszystkich co widzą rozkosz w zadawaniu bólu. Tam, przekonawszy się że jest ranionym śmiertelnie, milcząco cierpi i kona, z tej samej rany wewnętrznej, co nieznaczna zrazu, teraz otwiera się nagle.
I ze mną było jak z owym zwierzem ranionym. To, com wziął za siłę w pierwszem uniesieniu walki było gorączką poprostu. Pocisk dosięgnął najgłębszych wnętrzności moich. Pozostawało tylko pogodzić się z losem i umrzeć o ile można najspokojniej.
Pod pozorem poważniejszej pracy, zaparłem drzwi swoje przed wszystkiem, co stanowiło jakikolwiek łącznik z tą ludzkością, z którą nic już nie miałem wspólnego. Oddzieliłem się i ukryłem nawet od swych młodych entuzjastów, którzy zresztą, nie znalazłszy we mnie czego się spodziewali, sami wreszcie usuwali się stopniowo. Możesz wymagać od młodości czego więcej nad to co ona dać w stanie: nad zapał i — zapomnienie? Dni całe przepędzałem w jednem położeniu, milczący i nieruchomy, ze spojrzeniem zagłębionym w myśli własne.
Gdzie ona być może? Czemu porzuciła Francję. W którą stronę widnokręgu uniosła swoje i moje istnienie? Póki oddychała tym samym powietrzem, którym kiedyś oddychaliśmy oboje, póty względnie jeszcze była moją. Z oddali, oczami duszy widywałem ją chodzącą po znanych miejscach, wśród dawnych nawyknień. Dlaczego obszedłem się z nią tak łagodnie? Należało oddać ją pod sąd, skarżyć ją, uwięzić, należało pomścić się nareszcie. Ona pewnie czekała czas jakiś mojego powrotu. Wiedziała dobrze ile ją kochałem, czyż nie powinna była wiedzieć, że żyć bez niej nie potrafię? I gdzież ją teraz odnaleźć. Czy znowu nowy kochanek? Jeszcze jeden!
Po co mi było słuchać rad Konstantego? Bardzo on teraz dba o mnie! Rzuca mi list jak jałmużnę od czasu do czasu! Och, ludzie! ludzie! A przecież dobrze ich znałem. Zapowiedzieli mi, od moich lat najrańszych, że nie mam co liczyć na nich. Ależ matka radziła mi się odwołać do przyjaźni Konstantego. Matka! po cóż ona na świat mię wydała? Jej to błąd był przyczyną, żem nie mógł zostać mężem uczciwej kobiety. Żadna uczciwa rodzina nie przyjęłaby mię była! Biedna, biedna matka! Umarła z żalu! Nic mi już pomóc nie może! Leży pod ziemią obojętna i bezwładna. Nie ona by to mię oszukała! W jej oczach byłem taki piękny! Jeżeli robiła kiedy uwagi czy wymówki mojej żonie, tamta musiała jej odpowiadać, że ona sama mniej niż kto inny ma do tego prawo. Pewnie to dla tego nie odzywała się już nigdy.
Gdyby tak wrócić do Paryża? I cóż bym tam robił? Zająłbym się wychowaniem dziecka, w nim bym znalazł pociechę! Trzyletnie dziecko, czemże ono może być dla mnie? I czem ja być mogę dla niego? Brak ojca czuć mu się dziś nie daje, zabawki wystarczają mu zupełnie. A zresztą, czyż ja kocham to dziecko, żywy portret matki? Lepiej nie widzieć go wcale. Może i mój ojciec porzucił mnie w taki sam sposób! Osądziłem go za wcześnie! Kto wie, czy był winniejszym ode mnie?
Otóż, czym jest życie! Tak więc, zrodzony poza obrębem praw społeczeństwa, pomimo wszelkich z mej strony wysiłków nie mogłem już wrócić do niego. Szczęście i cnota nie dla mnie istnieją. Byłem dobrym synem, byłem człowiekiem prawym, szczerym i wytrwałym; byłem artystą pracowitym i sumiennym: kochałem bezinteresownie, wiernie i uczciwie; na całej przeszłości mojej nie ma cienia złego czynu i oto moja nagroda! Jestem zdradzony, porzucony, zapomniany! I tak już na zawsze zostanie, i odtąd nieszczęśliwy, zawistny i zgoryczony, bez talentu i bez miłości, powlekę, otoczony egoizmem i pogardą ludzką, nieużyteczne istnienie w oczekiwaniu starości, niedołęstwa i śmierci, bo dziś jestem młody, jestem silny, i na śmierć przyjdzie się czekać długo.
„Po cóż czekać na nią? Dlaczego jej nie wywołać. Powiadają, że samobójstwo jest zbrodnią, nie prawda. To prawo najbezsporniejsze człowieka, skoro ten cierpi nad siły. Jeżeli to zbrodnia, tem ci gorzej dla Boga, który nas do niej doprowadza. A jeszczeż, czy choćby istnieje ten Bóg, którego kapłani, wyjęci spod wszelkich obowiązków, spod wszelkich uczuć i namiętności człowieczych, z głębi wystudzonej swej natury wskazują nam cierpienie, zaparcie się i walkę? I cóż on mi zrobił dobrego, ten Bóg, którym usiłują zamydlić mi oczy? Czyż kilku chwil rozkoszy, jakie zaznałem w mojem życiu, nie okupiłem już przed tym tysiącem ciężkich zapasów z nędzą, z przesądem, z niechęcią ludzką i z pracą? czyż nie opłaciłem ich, potem, najwyższą męczarnią serca, duszy i rozumu? Kiedy z jękiem i ze łzami tarzając się w prochu, błagałem tego Boga by mi nie odbierał mojej matki, czyż jej darował bodaj jedną chwilę? Kiedy, w niemej modlitwie, w której zawarłem całą rozdartą duszę moją, zakląłem go, by mi oszczędził niewierności Izy, by to co się stało uczynił niebyłém, czyż mię obdarzył tym dowodem potęgi swej i dobroci? Jakąż przestrogę, jaką pomoc, jaką pociechę odebrałem kiedy od tego Wszechmocnego, który nieporuszony i głuchy, przez ciąg tysiącleci całych patrzy spokojnie na nieprawości jednych, na cierpienia drugich, na wieczysty triumf złego? Czyż ludzkość nie wyłamie się niebawem z pod tego ślepego poddaństwa tradycjom, poddaniem i dogmatom, które logika dziecięca tak łatwo jednem słowem rozwiać może? Minęły już czasy tego srogiego zagniewanego Boga, karzącego na wiek wieków miliardy istot, za winę jednej jedynej, bezpośrednio wyszłej z rąk jego. Jeżeli Bóg taki istnieje, ludzkość cała winna Go się zaprzeć i wyrzucić z myśli swej i z serca swego; winna go opuścić i zostawić go samego w tajemniczym mroku którym się otoczył, a sama bez jego pomocy winna podążyć po zdobycie praw swych i swobody. Jeżeli już koniecznie potrzeba jej Boga, to niechże sobie wynajdzie takiego, któregoby pojąć umiała i któryby stał po jej stronie. Tymczasem, życie jest nędzą, a śmierć prawem.”
Tak więc, jak wszyscy co cierpią, cierpienie własne uczynić chciałem osią całego świata. Wszystko dokoła niej się zbiegać miało, i porywałem się roztrząsać prawa Boskie i ludzkie. Potrzeba by ni mniej ni więcej, tylko przewrotu całego świata, by mi przywrócić miejsce utracone. Wszystko, co kiedykolwiek dla szczęścia i uspokojenia ludzkości powiedzianym i zrobionem było przez największych zdało mi się niedostatecznym, niesłusznym i kłamliwem, ponieważ z tego wszystkiego uspokoić mię nie mogło.
Przebiegałem myślą najboleściwsze i najgłośniejsze katastrofy dziejowe, jakie historia nam przekazała, i cóż! oto byłbym je wszystkie przeniósł z męstwem bohatera! Ta jedna co spadła na mnie przechodziła moje siły.
Ostatni ten paradoks nie jest wszakże zupełnie pozbawiony prawdy. Niedole, porażające swym ogromem, podnosząc swe ofiary ponad poziom innych łudzi, czynią je, z pokolenia w pokolenie, wieczystem przedmiotem podziwu i uwielbienia, ale te nędzne domowe klęski, pozbawione szczytności i poezji, opowiadanie? o których pobudza słuchaczy do śmiechu, które pustota ludzka opiewa na wszystkie tony, a z których się kona powoli i cicho, z dwiema palącemi łzami pod powieką, którym wypłynąć nie wolno. Do zniesienia takiej klęski potrzebne nieznane, donkiszotowskie bohaterstwo, na które nie potrafiłby się może zdobyć ani wielki zwyciężony spod Farsalii, ani sławny więzień ze św. Heleny.
Takie były myśli i uwagi, które przetrawiałem w sobie od rana do nocy, i to jeszcze najmniej dotkliwe. Gorsze widziadła dręczyły mię wśród nocy bezsennych, teraz bowiem nie sypiałem wcale, i te same obrazy majaczyły wciąż przede mną. Miałem je ciągle przed sobą jak owe czarne plamy co ćmią się nam w oczach niekiedy, które wzrok machinalnie ściga wśród przestrzeni, zanim się nie rozpłyną w powietrznym eterze, a które ledwie się natarłszy z prawej, rysują się znów z lewej strony. Obrazy te były to dziwaczne, to lubieżne, ale zawsze nacechowane potworną rzeczywistością.
Widziałem Izę już z jednym, już z drugim, we wszelkich pozach namiętności rozpasanej. Niestety! dość mi było przypomnieć, by wyobraźnią dopełnić reszty. Wtedy, trzęsąc się od stóp do głowy, zimnym potem oblany, zrywałem się z łóżka, gotów wszystko tłuc i łamać dookoła, byłe spłoszyć i odegnać to straszne widzenie.
Ileż razy w nocy otwierałem okno z postanowieniem rzucenia się z niego i roztrzaskania głowy o bruk uliczny! Ile razy brzytwą dotykałem sobie gardła! Ile razy odkrywałem pierś własną, a stanąwszy przed zwierciadłem szukałem miejsca, gdzie najpewniej ugodzić by można! W takich chwilach dziką zmysłowość posuwałem aż do chęci oglądania własnej agonii. W obłędzie moim siłą nawyknienia przejawiał się jeszcze artysta; szukałem odpowiedniej do skonania pozy. To znowu śmierć, którą zamierzałem zadać sobie nie zdawała mi się dostateczną: za mało bolesną była dla szału co mię opanował. Byłbym pragnął męki. Chciałbym widzieć zdruzgotanie, słyszeć chrzęst własnych kości pod kołem tortury! Może znalazłbym rozkosz na szczycie najwyższej męczarni, jak męczarnię znajdujemy na szczycie najwyższej rozkoszy.
A jednak nie zabiłem się. Była to tylko choroba, mania samobójstwa; stan nie zrozumiały dla tych co nie doświadczyli go na sobie, w którym się żyje, jeżeli życiem nazwać to można, między żądzą i strachem unicestwienia. Chciałoby się wyrwać, i wyrwać gwałtownie z tego świata, gdzie duszno jak w grobie, a mimo to staje się i wraca od progu wieczności! To, co powstrzymuje nas w ten sposób, nie jest ani tajemną nadzieją ulgi, ani naturalną obawą cierpienia; tylko nie podobna umrzeć i koniec. Jest się pod wpływem nieustającego podniecenia, odżywiającego się co chwila, a nigdy nienasyconego. Pragniemy, pożądamy śmierci aż do rozjątrzenia, aż do wściekłości, aż do szału; dłoń jakaś nas popycha, dłoń jakaś nas wstrzymuje. Nie żyje się już, nie umiera! To spazmy tajemniczości, to satyra bez miary.
I któżby uwierzył, że jeden błąd kobiety do mózgu mężczyzny rzucić może zamęt taki? Ah! ja cierpiałem, przysięgam!. W rzadkich chwilach przytomności pojmowałem dobrze, że powodem wszystkiego była bezczynność mojego umysłu, nawykłego od lat wielu do pracy, do dociekań, do twórczości czynnej, teraz zaś, od kilku już miesięcy skazanego na nieużyteczne krążenie około jednej, wyłącznej myśli. Wtedy, począłem wyszukiwać nowej karmy dla tego zgłodniałego umysłu. I wiecież co znajdowałem? Oto najdziksze, najszaleńsze pomysły przychodziły mi do głowy, jako jedynie możliwe: zamachy, pożogi, gwałty! Być Brutusem, Erostratem, albo Tarkwiniuszem! Niechęć do życia spożytkować, wreszcie na jaką zbrodnię niesłychaną i nie mogąc się już wsławić talentem, potwornością zasłynąć. Jeżeli wam się zdarzy widzieć człowieka nawiedzonego wielką boleścią, jak kryje się i usuwa w cień samotny, możecie twierdzić na pewno, ten nieszczęsny na prostej drodze do szaleństwa stoi. To już tylko kwestia czasu.
Jednakże wypadało raz coś postanowić: czy żyć, czy umierać.
Pewnego wieczoru, od trzech już blisko miesięcy nie widziałem ani jednej człowieczej istoty, wyjąwszy służącego, do którego nie mówiłem i pięciu słów na tydzień, obchodząc się o ile można bez jego usługi, pewnego wieczoru zdobyłem się na wysiłek; postanowiłem wyrwać się osamotnieniu i przerzucić się nagle w wir świata.
Tego dnia dawano nadzwyczajne przedstawienie w teatrze Apolina. Poszedłem na nie. Sala była przepełniona, iskrząca od świateł, brylantów i nagich kobiecych ramion. Zrazu, uczuwszy się w tym tłumie i w tym gwarze, doznałem zawrotu. Gdzie byłem? co znaczyli ci ludzie? Wszyscy oni sprawiali na mnie wrażenie automatów.
Chodziłem po kurytarzach aż do podniesienia zasłony. Spotkałem dwóch młodych adeptów sztuki, byłych mych przyjaciół-wielbicieli. Podeszli do mnie. Nie wiedziałem co im odpowiedzieć; patrzyłem na nich okiem zdumionem, zapadłem, nie rozumiałem co mówili. Byłem pewien, że są z drzewa i dla przekonania się o tym chciałem koniecznie stuknąć ich po głowach. Odszedłem, by się nie poddać tej jawnej zachciance waryata.
Wróciłem na miejsce, obok orkiestry. Przy pierwszych dźwiękach czarownej uwertury z Lunatyczki, uczułem nieprzepartą chęć krzyczeć, potem zerwać z siebie odzież wszystką, cisnąć ją na cztery strony i nagi, puścić się w sprośne tańce i skoki w pośrodku całej tej sali. Cóż się ze mną działo? W uszach słyszałem wyraźnie szumiące bicie krwi, jak gdybym miał potok w głowie. Zaciskałem zęby i pięście, zbierając resztę siły woli dla utrzymania pierzchającego rozumu.
Przede mną siedział jakiś młody człowiek i młoda kobieta, którzy szeptali i uśmiechali się do siebie tak, jak się uśmiechają zakochani, słuchając tej muzyki pełnej miłosnych zachwytów. Nie spuszczałem ich już z oczu.
— Zabiję tego człowieka, czuję to, mówiłem sobie. I w samej rzeczy, cała istność moja z jakimś dzikim wewnętrznym ryczeniem odnosiła się do tego w niczym niewinnego widza, który z pewnością nie domyślając się mego szaleństwa, spokojnie wiódł dalej szeptaną rozmowę. Ale bo, po co miał taką uszczęśliwioną minę?
Mój sąsiad z prawej strony poruszał głową do taktu, sąsiad z lewej lornetował loże. Chciałbym się był odezwać do którego, by odzyskać logikę i nałogową równowagę. Już byłem gotów wyznać im wszystko i prosić o czuwanie nad sobą, ale ten czyn zrozpaczonego rozsądku byłby zrodził obłąkanie moje; tymczasem powtarzałem sobie ciągle:
— Muszę zabić tego człowieka.
Co począć? co zrobić z sobą? Crescendo orkiestry rozdrażniło mię do krańcowości, Zdobyłem się na najwyższe wysilenie, wstałem i do ucha sąsiada wyjąkałem głosem zdławionym, drżącym by co innego nie wydarło mi się prócz tych dwóch wyrazów:
— Przepraszam pana.
I przeszedłem przez salę, powtarzając sobie:
— Żeby tylko szczęśliwie dojść do drzwi!
Szedłem, nie śmiejąc podnieść oczu na żadną z tych twarzy co pochylały się ku mnie, by zobaczyć niedelikatnego jegomości co tak nie w porę rugował tyle osób; bałem się zaczepić kogo ubliżającym gestem albo słowem.
Nareszcie dostałem się na powietrze, odetchnąłem pełną piersią i wróciłem do domu trzymając się murów, opierając się obiema rękami by nie upaść. Znalazłszy się w swoim pokoju, począłem się tarzać po ziemi, tłukąc głową siedlisko myśli, których nie byłem już panem, wściekle krzycząc do Boga:
— Ale ocalże mię przecie! co ja ci zrobiłem!
Aż do białego dnia przeleżałem tak na ziemi. Gdy się ocknąłem, byłem drżący, zgorączkowany; myśl choroby w samotności przeraziła mię. Boć mimo wszystkiego, ja nigdy nie żyłem samotny, miałem zawsze kogoś z kochających i kochanych; takie życie nie dla mnie. Począłem płakać i wołać: „Mamo!” jak małe dziecko zbłąkane. Możem był tylko fizycznie chory? może to po prostu symptomata miejscowej febry, tak często napastującej cudzoziemców?
Wezwałem lekarza. Ten zbadał mi puls przede wszystkim, puls był trochę niespokojny, ale bez śladu gorączki. Zobaczył mi język, obejrzał gardło, wysłuchał serca, opukał, ostukał, wypytał o dawne nawyknienia, o tryb życia. Opowiedziałem mu jak byłem wychowany, i jak żyłem, i jak następnie znalazłem się w Rzymie, wskutek wielkiego zmartwienia które zburzyło całą przeszłość moją. Na to zalecił mi ruch, systematyczną pracę, strawne pokarmy, dużo rozrywek, i kobietę od czasu do czasu, ale kobietę bez miłości, wziętą tylko higienicznie. I długo i szeroko wyłuszczał mi jako zdrowie to bezwzględna równowaga władz i funkcji, i dodał, że wymagając więcej od jednego niż od drugiego organu niszczymy tę równowagę, że odtąd jest upadek równowagi, a zatem choroba; że od lat wielu miałem takie a takie nawyknienia, które dla tej lub innej przyczyny przerwane i rozstrojone zostały, że idzie teraz o powrócenie stopniowe do dawnych nawyknień, w innym otoczeniu, ponieważ warunki życia są odmienne, ale że prawa fizjologiczne są i nie przestaną być prawami, i że nikt się od nich wyłamać nie może; że zresztą, w tej chwili jestem pod wpływem sirocco, który nigdy jeszcze nie był tak gwałtownym, i że jak tylko powieje wiatr łagodniejszy uczuję znaczną ulgę. Słowem, zalecił mi być cierpliwym, zapomnieć, nie mieć duszy, czuć się zdrowym i bawić się jak najwięcej.
Dziwnym się pewnie panu, jak i mnie, wydaje dokładność z jaką opisuję, zbyt może obszernie mój stan ówczesny. Zdawało by się, że z owej epoki nie powinno w myśli mojej pozostać nic prócz nieokreślonego chaosu, jak po śnie męczącym, z którego mię nagle zbudzono. Dziwnem się zdaje by, mózg wstrząśnięty w całej masie swojej zdołał przechować i odnaleźć znacznie później, tak jasno i dokładnie, mimowolne wrażenia, z którymi walczył o ile mógł, i które niewątpliwie obłąkaniem nazwać można. Tak jest jednakże. Najdrobniejsze szczegóły mego pobytu w Rzymie przypominam sobie jak najdokładniej i z niewielkim wysiłkiem mógłbym do nich dołączyć odpowiednie daty. Byłem wówczas rozpołowiony, że tak powiem i jedno z dwóch moich ja patrzyło z bezsilną rozpaczą na szamotania się drugiego. To pierwsze pamięta wszystko. Dziś zresztą, co dziwniejsza jeszcze, jestem spokojny. Wyznałem to już w pierwszych kartach tego pamiętnika: umysł mam swobodniejszy niżem się spodziewał. W miarę jak mi się zdaje spisywać wypadki własnego życia, badać się i sądzić, stopniowo dziwna pogoda osiada mi na duszy. Może pan zauważył nawet jak niejednokrotnie lubowałem się niby drobiazgowym opisem epizodów, malowaniem obrazów i scen, tak właśnie jak gdybym poprostu opowiadał wydarzenia, których byłem świadkiem, nie zaś opłakany dramat gdzie bohaterem sam jestem. Co więcej, nie doświadczam lęku ni zgryzot zbrodniarza. Za pomocą jedynie stanowczego w tym razie środka odgrodziłem się na zawsze od istoty, która udręczała mi życie i mąciła rozum. Dziś, gdy patrzę na to wszystko jaśniejszem, spokojniejszem okiem, postępek mój wydaje mi się prostą rzeczą. Jednakże przed jego spełnieniem pasowałem się długo, w dobrej wierze uciekałem się do pracy, do modlitwy, do przyjaźni, do samotności, do samobójstwa, do nauki, do prawa, wreszcie do skruchy i poprawy tej, co mię tak strasznie zraniła; ze wszech stron szukałem antidotum na ten jad wyczerpujący wszystkie siły moje, napróżno. Wtedy natura sama nagłym, nieprzepartym, zabójczym ruchem uwolniła mię od razu od szatana co mię był opętał. Przez zbrodnię zostałem oczyszczony, ukojony, uzdrowiony. Niezwłocznie potem odzyskałem ową równowagę, która w fizjologii uważa się za podstawę cielesnego i duchowego istnienia. Odzyskałem wolną wolę, wywalczyłem swobodę osobistą, nie na chwilę, jak po spotkaniu z Sergiuszem, ale raz na zawsze, dowodem czego ta oto moja spowiedź pisana, do której od miesiąca biorę się co rano, ani z gorączką, ani ze znużeniem, ani ze wstrętem, po pięcio czy sześciogodzinnym spoczynku, którego nie zaznawałem już był dawniej. Czuję się gotowym i chętnym do pracy, i gdyby mi jeszcze żyć dano, sądzę, że byłbym w stanie całkowicie wyrzucić z pamięci ów nieszczęsny okres w mojem istnieniu, do którego nie byłem stworzony. Słowem, pod własnym badaniem, pod najsurowszym sądem własnym, czuję się nie winnym całkowicie. Prawo obrony zbrojną ręką istnieje nie tylko w stosunku fizycznym ale i moralnym. Nagle, znienacka zostałem napadnięty, znieważony, zraniony w najzacniejszych, najświętszych mych uczuciach, przez istotę, która dobra jedynie ode mnie doznała. Cios był tak silny, że zrazu uczułem się nim ogłuszonym; następnie wszakże broniłem się i pokonałem przeciwnika. Czyż dlatego, że ten przeciwnik nie używał do walki ani pistoletu, ani noża, ani kija, napaść jego przestawała być napaścią? Nie mogę się zgodzić na to, ani ty, panie adwokacie, ani żaden sumienny sędzia zgodzić się na to nie może, kiedy wraz po zaaresztowaniu mię przyszedłeś ku mnie z wyciągniętą dłonią, kiedy p. Ritz, zięć jego i tylu zacnych szanownych ludzi przychodzą mię odwiedzać i dodawać mi otuchy.
Drugi dowód: z tej istoty, którą tak niedawno kochałem do szału, ani w duszy mojej, ani w sercu, ani w mózgu nie powstało żadnego śladu. Ostatni o niej wyraz rzucony na papier wymaże ją z przeszłości mojej i zatrze nawet wspomnienie. Każda z tych kartek nakreślonych ręką moją, odejmowała ze mnie po cząsteczce owych jak mary przerażających wypadków. Widzę je opadające u nóg moich, na kształt owych białych łuszczek, co następują po oparzeliźnie, i pod którymi tworzy się nowy naskórek. Tak czuję w sobie odradzające się, a nawet rodzące się po raz pierwszy nowe uczucia, swobodnemu krążeniu których istota owa stała, że tak powiem, na przeszkodzie, uparcie wciskając się między mnie a wszelką twórczość moją. Poczynam znowu uśmiechać się do natury, do pracy, do przyjaźni, do życia, do Bóstwa, któremu tak często bluźniłem; kocham dziecko obojętne mi przedtem; oddycham, czuję, rozumiem, słowem jestem uleczony od chwili, gdym starł głowę opasującego mię gadu. Prawdę mówi przysłowie ludowe: „gad ginie, jad ginie”.
Niewątpliwie wszakże, przed spełnieniem zbrodni nie przewidywałem ani tej obecnej logiki, ani tych obecnych wrażeń moich; są one wynikiem nie zasadą, skutkiem nie przyczyną. Postępek mój nie był obmyślanym z góry; stało się to bezwiednie, instynktownie, jak kiedy człowiek dotknięty asphyksją tłucze szybę dla zaczerpnięcia powietrza, i wnet do życia powraca. Ocaliło mię zabójstwo, wołałbym zapewne inne ocalenie: snąć nie było ono, w mojej mocy.
Może też zbrodnia była przeznaczeniem moim; może zrodzony poza obrębem ustaw społecznych, nie mogłem się chwytać społecznych środków obrony, może jestem zbrodniarzem z urodzenia i z natury, jak nowy potomek Thyesty czy Atrei, i rozwijam tu może bezwiednie szeregi rozumowań potwornych, które same przez się zbrodnię już stanowią. Być to wszystko może, ale w takim razie, jam ślepy, nie mam świadomości własnych czynów, podlegam prawu fatalności dziedzicznej i odtąd nie mnie to już ścigać, sądzić i karać należy; nie jam to zabójstwo popełnił, lecz istota zagadkowa, którą noszę w sobie! ten kto mi dał życie! ojciec! ojciec Niewiadomy!
Odwiedziny i rada lekarza, którego przyzwałem był w Rzymie, w niczym wpłynąć nie mogły na polepszenie mego stanu. Były mi one o tyle nieużytecznemi naówczas, o ile skutecznemi dziś mi się wydają. Zaledwie się oddalił, przyniesiono mi od p. Ritz’a list następującej treści:
„Drogie moje dziecko, pisze do ciebie w dwóch nader miłych dla mnie zleceniach. Kilku naszych kolegów przemyśliwają o wybraniu cię dla naszego Instytutu, co jest zupełnie słusznym, jakkolwiek nie skończyłeś jeszcze lat trzydziestu. Kochają cię tu, poważają, pragną mianowicie w okolicznościach w jakich się obecnie znajdujesz, dać ci publiczny dowód życzliwości jaka ci się słusznie należy. Nie potrzebuję upewniać cię, mój młody mistrzu, jak bardzo byłbym szczęśliwym widzieć cię na miejscu zmarłego naszego członka, ciebie, co mógłbyś niejednego ze współcześnie żyjących (poczynając ode mnie) zastąpić. Propozycja moja jest czysto prywatnej natury, ale przyślij mi tylko słówko że ją przyjmiesz chętnie, a resztę biorę na siebie. Tak tedy, jeżeli przyjmujesz, gotuj się do drogi. Znajdziesz tu serca — wiesz jakie — co ci gotują serdeczne przyjęcie.
„Druga rzecz:
„Jakiś cudzoziemiec przysyłał do mnie z zapytaniem, czy model z marmuru „Spragnionej” rzeczywiście istnieje i czy byś zechciał go sprzedać. Ofiarują za niego czterdzieści tysięcy franków! Ładna sumka! Sądzę jednak, że i pięćdziesiąt dostanę. Z czasem arcydzieło to stanie się jeszcze cenniejszym. Śmiało do pierwszorzędnych zaliczyć je można; ale bądź co bądź, pięćdziesiąt tysięcy franków za kawałek marmuru, kiedy się ma dziecko, nie są do odrzucenia. Jeżeli zgoda, przyślij mi upoważnienie do rozporządzenia się „Spragnioną.”
„Ściskam cię tak samo jak cię kocham, to jest z całej duszy. Zięć mój i córka zasyłają ci wyrazy szczerej życzliwości. Konstanty wyjechał po służbie ale w tych dniach wraca.
I pod spodem dużymi, nieforemnymi literami:
To jest łza, kropla rosy w pustyni.
Jak to widać z poprzednich rozdziałów, nie do akademii mi było. Królestwo moje nie było już z tego świata. Pod tym więc względem odmówiłem stanowczo. Natomiast zgodziłem się sprzedać „Spragnioną." Zawsze to pięćdziesiąt tysięcy franków więcej dla Feliksa; a jeżeli człowiek uczciwy jak p. Ritz nie miał nic przeciwko zbyciu tej pamiątki, jakżeż ja miałbym się opierać.
Napisałem list długi do przyjaciela i opiekuna mojego. Wylałem przed nim wszystko, co mi leżało na sercu. Nie mając nikogo nadeń życzliwszego, nie potrzebowałem nic przed nim ukrywać, a przy tym czułem potrzebę wywnętrzenia się na koniec przed kimś, w przywiązanie czyje ku mnie nie mogłem nie wierzyć. Wyznałem mu postanowienie moje, konieczność, w jakiej się, że tak rzeknę, znajdowałem, odebrania sobie życia. Szeroko i długo prawiłem o zupełnej nieużyteczności wszech boskich i ludzkich rzeczy wobec niektórych człowieczych udręczeń. Przeczyłem istnienia Opatrzności. Wspominałem imiona tych wszystkich co ponieśli niezasłużone cierpienia, wyprowadzając stąd wnioski na niekorzyść Boga, i podżegając własne obłąkanie zakończyłem prośbą do p. Ritz’a, by zechciał zostać wykonawcą mej ostatniej woli i opiekunem mojego syna. Słowem, czyniłem rozporządzenia człowieka stojącego nad mogiłą, człowieka co za swoje jutro zaręczyć nie może, nie widząc tego, że list podobny nie tyle był zwierzeniem, jak raczej wołaniem o ratunek i że można by go streścić w czterech słowach:
„Nie dajcie mi umrzeć!”
Odpowiedź nadeszła niebawem. Oto ona. Takie listy przechowują się jako relikwie.
Dla nawrócenia cię od zamiaru samobójstwa nie będę roztaczał przed tobą szeregu nieużytecznych dowodzeń, jakie się zwykle w podobnych razach używają. Nie będę mówił, że Bóg jedynie dawszy ci życie wziąść ci je ma prawo. Nie będę powtarzał, że samobójstwo jest występkiem, bezbożnością śmiesznością że nie rozczula nikogo, że jest raczej dowodem tchórzostwa niż odwagi, i innych tym podobnych wiadomych ci komunałów. Powiem ci tylko jedno: Czy matka twoja cierpiała na równi z tobą? Tak, więcej sto razy. Czy odebrała sobie życie? Nie. Czy nie wychowała ciebie, dziecko swoje, pomimo nędzy, opuszczenia, pomimo rozdzierających wspomnień, pomimo zniewag i hańby, pomimo wstydu? Czy dziecko twoje pozbawione, właśnie jak ty kiedyś, jednego z przyrodzonych swoich opiekunów, nie potrzebuje cię teraz podwójnie, jak ty sam podwójnie potrzebowałeś kiedyś twojej matki? Oto kwestia najważniejsza. Ty nie masz prawa umierać.
„Mogę cię zastąpić przy twoim synu, powiadasz, i skądże wiesz o tym? I dla czego masz narzucać mnie, obcemu, obowiązek od którego sam się chcesz uchylić? Niezawodnie, jeślibyś poległ mężnie w walce z życiem, na pobojowisku ogólnem, ugodzony w pierś waleczną niezawodnie dziecko twoje stałoby się moim dzieckiem i wychowałbym je w czci synowskiej dla pamięci nieustraszonego ojca. Ale tak, skoro uciekasz z pola bitwy, skoro uchodzisz do nieprzyjaciela i stajesz pod wrogie sztandary, cóż chcesz bym mu powiedział później i jakim przykładem dla niego stanie się dzisiejsza twoja małoduszność, gdy sam będzie musiał kiedyś walczyć i zwyciężać?
Ileż to razy słyszałem cię, i słusznie, złorzeczącego temu, co cię opuścił niegodnie, a przecież mogłeś jeszcze liczyć na matkę i na niej polegać! Chcesz że synowi twemu zostawić podwójne prawo pogardzania matką i przeklinania ojca? Wiesz dobrze jak litość i pobłażanie dla rodziców nie łatwo przychodzą dzieciom, skazanym na cierpienie za ich winy. A wreszcie, to dziecko twoje, alboż ty je znasz przynajmniej, że śmiesz mu przypisywać tak małe znaczenie? Dlaczegóż nie jesteś już przy nim? Dziecię rośnie, serce się w nim budzi, pojęcie rozwija! Czemuż innym ustępujesz rozkoszy pierwszych jego szczebiotów i pierwszych uśmiechów? Czemu ono nie ciebie ale nas raduje? Dlaczego nie uciekniesz się naprzód do tego naturalnego, a tak ożywczego balsamu? Czemu ty, co zdaniem własnym podlegasz zgubnym wpływom niewiadomego ojca, zawczasu nie opancerzasz twego syna od wpływów matczynych, wiadomych ci aż nadto dobrze?.
Cierpisz! wielka nowina! Czyż ci się zdaje, że cierpisz pierwszy? Czyż cała ludzkość nie jest samem cierpieniem? Zdradzają cię, oszukują! dziw nad dziwy! Postradałeś talent! postradałeś miłość! Aleś je miał, te dwa promienne skrzydła archanioła, co człowieka w kraj zachwytów przenoszą!. Iluż tobie podobnych pełzało tymczasem po ziemi, spoglądając na ciebie z podziwem i zazdrością! Czyż się zabijali dla tego, nie mogąc tobie dorównać? Jeżeli postradałeś miłość żony, zyskaj przywiązanie dziecka, zdobądź je, stań się godnym jego. Jeżeli nie masz talentu, miej pracę. Jeżeli już nie możesz stworzyć arcydzieła, rób co możesz. Jeśli nie jesteś już artystą, bądź wyrobnikiem. Przestałeś być twórcą, bądź kopistą. Wykonywaj poręcze do wschodów, rzeźby do sufitów, ozdoby do zegarów! Weź się do ciosania kamieni, ujmij w dłoń kielnię jak prosty murarz; ale w lat trzydzieści, zdrów, silny, uczciwy i poważany nie usuwaj się ze szranków, gdzie drudzy byli potrzebnymi tobie, tak jak ty potrzebny jesteś drugim. Samobójstwo! Dobre to dla zrujnowanych szulerów, przeżytych rozpustników, albo sprzeniewierzających się kasjerów. A i ci jeszcze nie nadużywają tego środka!
Co zaś do tego Boga, któremu przeczysz i bluźnisz, za to, że cię do tajemnic swych przypuścić nie chce, to spojrzyj tylko z uwagą i podziwem na to, co on ci pokazuje, a zbraknie ci czasu na dociekanie tego co kryje przed tobą. Nie zniżaj go do szczupłej wiary twojego szczęścia albo twojej pychy. Daj mu się rządzić podług własnej woli. Wie on po co stworzył człowieka, wie również dobrze dokąd go prowadzi. Ty, wiedz tyle tylko, że gdy istniejesz, musisz mu więc być potrzebny i staraj się wedle sił swoich być użytecznym na twym stanowisku, na którym on cię postawił. Reszty dowiesz się później. On jest, istnieje, niech ci to wystarczy. Jeżeli bywasz na tyle nieszczęśliwym by i w to zwątpić niekiedy, nie możesz być tak zaślepionym by zawsze w to wątpić; i w miarę im dalej wkraczać będziesz w życie, wyraźniej dostrzegać go zaczniesz.
Religia posługująca się świętym imieniem dla przykrycia niesprawiedliwości, nadużyć i błędów, nie daje ci ani pociechy, ani ukojenia; nie zaspokaja ani umysłu twego, ani serca; nie możesz uwierzyć w szczerotę kapłanów odzianych w atłasy, brylanty i złoto, noszonych w plankinach, zamieszkujących pałace i używających w oczach tychże, którym nakazują wstrzemięźliwość i pokorę, wszech rozkoszy tego świata, nie wyłączając miłości. I cóż ci to szkodzi? Wszak oni, będąc kapłanami, nie przestają być ludźmi, dla tego stałymi ułomnymi jak ty i ja ludźmi. Przebacz im! bo nie wiedzą co czynią. Umiej oddzielić wzniosłą ideę chrystianizmu od eksploatujących ją jednostek i form niejednokrotnie z gruntu ją przeistaczających; pojmij ją dobrze i uderz się w piersi! Boć czymże jest ona? wyrozumiałością, powagą, cnotą, miłosierdziem, roztropnością, dobrem, prawdą! Ona wynalazła skruchę i ustanowiła przebaczenie. Oto co dla takiego jak nasz świata niewygasłą ją na wieki czyni.
„Nie zgadzasz się na tajemnice? Nie wierzysz ani we wcielenie, ani w cuda, ani w zmartwychwstanie, ani w dziewictwo Matki, ani w bóstwo Syna, ani we wszystkie owe fantastyczne legendy, którymi tradycja otacza przejście Jezusa na ziemi. I cóż stąd? Ja także nie wierzę w literę tego wszystkiego; ale cudne — tajemnicze te podania uważam za ornamenta, którymi ludzie przyodziać musieli ideę, by się stała pociągającą i uroczą, i by wyobraźnia człowiecza, żądna rzeczy cudownych i nadprzyrodzonych, i zawsze chętniej dająca się zachwycić niż przekonać, zechciała ją przyswajać z pokolenia w pokolenie. Podania te, to tylko pierścienica ozdobna do przechowywania boskiego klejnotu, który inaczej tchnieniem zimnej logiki musiałby się skazić nareszcie. Symbole! Bajki! Zmyślenia! Zgoda! Szanuj poetyczne te ułudy do rozkrzewienia i unieśmiertelnienia, których my artyści samiśmy się przyczyniali: niosą one pociechę i nadzieję maluczkim, pokornym i słabym, nie mającym ani czasu, ani siły, ani sposobności do sporów i dociekań? Wyszukaj mi pewnik, znajdź prawdę, która by tyle dobrego zrządziła jak te słodkie zmyślenia; nigdzie jej nie znajdziesz i nie tacy jak ty, albo ja mieli szczęście uwierzyć w to ślepo. Nie decydujemy zbyt pośpiesznie. A zresztą, twój rozum stracił prawo polegania zbytniego na sobie, z chwilą, gdy nie umiał uchronić cię od miłości, która cię dziś prześladuje. Wtedy to przede wszystkim należało wątpić.
A teraz, jeżeli mimo wszystkiego nie zdołałem cię przekonać, umieraj, dziecko moje drogie; potępiając cię, szczerze jednak opłakiwać cię będziemy, bo całym sercem kochamy ciebie. Synem twoim zaopiekuję się, bądź przekonany; zaś po mojej śmierci córka moja i zięć nie opuszczą go pewnie, należą bowiem do rzędu tych ludzi, co nie tylko własne, ale i drugich obowiązki przyjmują chętnie na siebie. Jednakże, proszę, a raczej żądam od ciebie pewnej usługi; boć koniec końców winieneś mi coś przecież za przeszłość, a może już nawet i za przyszłość, a nie masz prawa rozstawać się z nami nie wypłaciwszy się z długów. Wykonaj dla mnie z marmuru, w trzeciej części wielkości naturalnej, reprodukcją Mojżesza, Michała-Anioła. Całe życie marzyłem o posiadaniu tego arcydzieła, odwzorowanego ręką mistrza. Nie potrzebujesz wytężać wyobraźni do kopiowania; potrzeba tylko nieco cierpliwości, a nawet do tej mechanicznej pracy wystarczy ci może tego, co ja sam miałem szczęście kiedyś cię nauczyć. Będzie to niejako odwzajemnieniem się z twej strony, ja zaś uczuję się szczęśliwym posiadając dotykalny dowód ostatniej twojej o mnie pamięci. Prośba moja jest bardzo poważną.
„Przyciskam cię do mego serca i polegam na tobie tak jak ty możesz na mnie polegać.“
Jakaż łagodna a zarazem silna filozofia! Jak umiejętnie, pół żartobliwie a pół surowo, zacne to serce usiłowało pogodzić mię z życiem, pracą, wdzięcznością poczuciem godności osobistej.
W odpowiedzi posłałem mu tylko te słowa:
„Kocham was z całej głębi mojej duszy. Do Mojżesza biorę się natychmiast.”
Kazałem sobie przynieść gipsowy odlew tego pysznego posągu, i jak pierwszy lepszy praktykant przystąpiłem do ociosywania marmurowej bryły.
Po dwóch tygodniach tej, czysto mechanicznej pracy, wymagającej tylko staranności i wprawy, począłem nieco przychodzić do siebie. Miałożby to być ocaleniem? Nareszcie, zdołam że zapomnieć? Och! ileż ślubów czyniłem wtedy w skrytości serca i ludziom i Bogu za spełnienie tego cudu! Kiedy nareszcie sylwetka wielkiego Hebrajczyka poczęła się z masy wyłaniać, gdy kloc nieforemny przybrał wyraźniejsze kontury, gdy całość życiem zadrgała, to aż niby zakrzyknąłem z radości. Oczywiście, byłem ocalony, gdyby gdyby tylko co nowego nie wdarło się znowu pomiędzy mnie i moję pracę.
Napisałem do p. Ritz’a list pełen wdzięczności i zapału. Począłem na nowo szukać towarzystwa ludzi, ja, com niedawno nie chciał patrzeć na nich. Zaszedłem do Szkoły sztuk pięknych, gdzie mię nie widziano od kilku miesięcy. Dwóch czy trzech jej uczniów zaprosiłem na obiad do siebie; wytłumaczyłem się przed nimi, wynalazłem prawdopodobne powody. Uwierzyli, a przynajmniej udali że wierzą.
W ten sposób upłynął tydzień.
Pewnego ranka odebrałem list następujący:
Wielka nowina! Żona twoja odkrywszy nowe kopalnie złota w Kalifornii, wróciła; to jedno może usprawiedliwić nagłe jej wzbogacenie. Znasz ten cudny pałac, wybudowany przez hrabiego Attikowa, na Cours de-Reine? Żona twoja zakupiła go dla siebie ze wszystkimi przynależytościami, meblami, zbiorami osobliwości itd. Zapłaciła za to półtrzecia miliona gotówką spadkobiercom hrabiego, zmarłego nagle w połowie ubiegłego miesiąca i tegoż dnia sprowadziła się na nowe swe dziedzictwo; prawda, że nie potrzebowała nic przywozić, prócz swoich kutrów podróżnych. Całą służbę hrabiego zapragnęła zatrzymać dla siebie; zgodzili się wszyscy, z wyjątkiem starszego woźnicy, Anglika, nie życzącego sobie wozić kobietę samą, nie mającą, jak się wyraził, ni domu ni łomu, ani przyległości, ani antenatów. Wyborne.
Tymczasem żona twoja posiada najpiękniejsze ekwipaże z całego Paryża. Przyjmuje jedynie mężczyzn, ma się rozumieć wielkoświatowców, i to w liczbie bardzo ograniczonej. Ma własną lożę w operze i w teatrze Italiens, gdzie za każdym przedstawieniem robi furorę; bo, trzeba przyznać, dziś jest piękniejsza niż kiedy. Nazywać się każę po prostu panią, Izą. Królowa matka wiecznie znajduje się przy niej, osypana brylantami, niby tabakierka dyplomatyczna. Wspaniałe Coupé, kołyszące się na ośmiu resorach, z herbem Dobronowskich, czeka ich u wejścia do teatru; upudrowany lokaj w jedwabnych pończochach, w liberii jasnozielonej, otwiera drzwiczki paniom, zaś para koni, wartości dwudziestu pięciu tysięcy franków, ze świeżymi kwiatami przy uszach, unosi je w pośród ogólnego osłupienia. Od czwartej do szóstej, spacer po lasku Bulońskim, w odkrytej kolasie, zaprzężonej czwórką, a la Daumont, liberia, płaszcze białe w zielone pasy. Co ty na to? Kochanków ani śladu. Wizyty w loży, wizyty w hotelu, ale cnota sama. Z dawnych dobrych przyjaciół nie przyjmuje się żadnego. Co za zagadka? Nasz ajent bankowy, Maurycy, między mnóstwem innych wartościowych jej papierów, ma jeden na pięć kroć sto tysięcy liwrów dochodu; ten, wraz po nabyciu przez nią podniósł się na trzy od sta. Zaś brylantów, rubinów i pereł ma ona pono tyle jak dzieci grochu.
Oto co ona sama opowiada o źródle tajemniczych swoich bogactw; rzecz najprostszą w świecie. Otrzymała kilka milionów spadku, ani cyfry dokładnej, ani nazwiska nieboszczyka nie wymienia. A teraz, oto co drudzy mówią i co mi się wydaje nierównie prawdopodobniejszym: Pani jest utrzymanką. Czyją? Nie wymieniają nikogo, głośno przynajmniej; boć po cichu mowa jest o królu, o królu zagranicznym, ma się rozumieć. I w rzeczy samej, panujący chyba może się zdobyć na podobny zbytek — za oczami.
Ten tron, o którym wiecznie marzyła stara czyżby go nareszcie znalazła wypadkiem! Ale który ta monarcha? That is the question! Mówią o kilku, nie wymieniają na pewno żadnego. Dowodzą, że ten, o którym mowa rozkochał się od pierwszego wejrzenia, że długo był odpychany i że, jak drugi Jowisz, musiał się zmienić w deszcz złoty. Nie większa hańba dla monarchy jak dla bożka! I jest tak rozmiłowany, że ni stąd, ni zowąd porzuca państwo swoje, by samowtór incognito przybyć do Paryża. Tu spędza dzień lub noc jedną, stosownie do pory, i wraca najspokojniej panować; to znów ona znika na jakie czterdzieści osiem godzin, i nikt nie wie gdzie się przez ten czas obraca. Podróżuje zwykle sama.
Służba milczy, bo pewnie nic nie wie; inaczej, paplałaby niezawodnie, jak zwyczajnie służba. Dość, że wszystkie przekupstwa nie doprowadziły do niczego, a pani Iza intryguje świat modny stolicy i bogaci panicze ze skóry, jak to mówią, wyskoczyć wyskoczyć by radzi, byle zdobyć jakąś pewną wiadomość. Nic. Panujący i panujący!
„Sądziłem się w obowiązku zawiadomienia ciebie o tem wszystkem, żebyś wiedział jak się masz postawić na wypadek, gdyby ci przyszło wrócić do Paryża. Nie powiem, by ta nowa historia bardzo mię zmartwiła. Skandal taki to ostateczna zapora między nią i tobą. Aż dotąd, zawsze się trochę bałem, by cię znów nie pochwyciła w swoje szpony. Dziś, nie byłoby to już przebaczeniem, lecz prostym wspólnictwem. Dzięki taktowności, czy dumie, pani Iza poprzestaje na swoim panieńskim nazwisku, tem lepiej. W końcu nie będą wiedzieć, że ta istota była kiedykolwiek żoną uczciwego człowieka; to wszystko czego nam potrzeba.“
Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, niespodziana to wiadomość znalazła mię wcale spokojnym. Przeciwnik napastował mię znowu, ale już wiedziałem gdzie go szukać. Położyłem list na stole i zabrałem się na powrót do pracy, stanowczo zdecydowany nie myśleć o niczem przed ukończeniem Mojżesza. Przerywałem robotę wtedy tylko, kiedy już dłuto z rąk mi wypadało, sypiałem ledwie dwie czy trzy godziny i zrywając się natychmiast chwytałem znów za robotę.
W tydzień po tym pierwszym liście, otrzymałem drugi tej treści:
„Iza wzywa mię do siebie bilecikiem, dając za powód jakiś bardzo ważny interes. Idę do niej natychmiast. Szczegóły następną pocztą.”
Następną pocztą, milczenie.
Dwie, trzy, cztery poczty następnie, toż samo milczenie głuche.
Głowa Mojżesza była zupełnie skończoną.
Pewnego rana przyniesiono mi list pisany obcą ręką. Oto co w nim było:
„Nie przestawaj iść za radami dobrego twego przyjaciela Konstantego. Wiedz tylko, że ten jest kochankiem twojej żony.”
Miara była przepełnioną.
Przywołałem służącego. Kazałem upakować w małą walizkę nieco rzeczy nieodzownych do spiesznej podróży. Spojrzałem raz ostatni na mój posąg, który zdawał się mówić: „Jedź i powracaj, czekam ciebie” i wyruszyłem do Francji, niepewny sam jeszcze co pocznę, ale bezwiednie czując, że nadchodzi stanowczy przełom w moim życiu.
Nie przemówiłem i jednej sylaby przez cały czas podróży, cztery dni i cztery noce. Dla otaczających musiałem mieć pozór automata. Jadłem i spałem tyle tylko, ile koniecznie potrzeba dla podtrzymania ciała. Określonych myśli nie miałem wcale. Dążyłem prosto przed siebie, ulegając niewytłumaczonemu popędowi, pełen wewnętrznego przeświadczenia, że każdy krok naprzód wiedzie mię do tego czegoś, czego w żaden sposób uniknąć już nie mogę. Jakub Clèment musiał podróżować w taki właśnie sposób, dążąc z Rethel do Paryża.
O szóstej rano stanąłem na miejscu. Poszedłem się orzeźwić kąpielą, zmieniłem ubranie, rzeczy zostawiłem w hotel de Paris, przy ulicy Richelieu, i udałem się do Konstantego.
Ujrzawszy mię wchodzącego, pobladł lekko. Jednakże pospieszył ku mnie i uścisnął serdecznie. Podałem mu list ostatni odebrany przed wyjazdem. Przebiegł go za jednym rzutem oka.
— To prawda — powiedział.
— Jesteś jej kochankiem?
— Byłem, przez jedną godzinę, tego samego dnia, w którym pisałem do ciebie. Bóg widzi, żem nie myślał o tym nigdy, ale ona! ona za to dobrze pamiętała! Rozkochać mię, i potem pomęczyć troszeczkę, jaki triumf dla niej po tym wszystkim co było między nami! Nie mniej jednak postąpiłem szkaradnie
Teraz pojmuję, ileś ty musiał wycierpieć. Doświadczyłem jej potęgi, ja się tak mocnym być sądziłem. Odchodząc od niej, powiedziałem sobie: „Chciałaś zemścić się, żmijo, ale istoty twego gatunku nie mają nade mną władzy. Nie zobaczysz ty mię więcej.” I nazajutrz znów poszedłem do niej. Zamknięto mi drzwi przed nosem. Koncept wyborny! Całe trzy dni chodziłem rozkochany na śmierć. Ach! gdybym tak był mężem tej kobiety i gdyby mię ona zdradziła, to...
Zamilkł i rękę przesunął po czole.
— Co byś zrobił? spytałem.
— Sam nie wiem.
— Zabiłbyś ją?
— Nie powiem, nie.
— No, to ja posiadam więcej siły.
— Może! Czy się gniewasz na mnie?
— Nie, tylko byłbym wołał byś sam z całą szczerością napisał mi prawdę całą.
— Chciałem jechać do Rzymu i opowiedzieć ci wszystko, ale potem...
— Potem co?
— Potem — nie pojechałem. W jakim celu przybyłeś do Paryża?
Powróciłem po prostu,
— Ze wszystkim?
— Ze wszystkim. Do widzenia.
— Dokąd idziesz?
— Do siebie najprzód; do twego ojca następnie.
— Do widzenia, w takim razie.
— Do widzenia.
Wyszedłem.
Udałem się na Cours-la-Reine, do znanego pałacu księcia Attikowa; zadzwoniłem. Ciężkie podwoje otwarły się. Przeszedłem podwórze, które po obu stronach otaczały wozownie i stajnie, wzniesione z czerwonej cegły, i pokryte cynkowym, jak srebro lśniącym się dachem. Dzwonek dwukrotnym uderzeniem zwiastował przybycie gościa. Wszedłem po stopniach krużganku wychodzącego na nadrzecze, i znalazłem się wobec sążnistego lokaja ubranego w poranną liberyę. Ten uchylił drzwi przede mną.
— Pani Iza jest? — zapytałem.
— Pojechała na wieś.
— Czy tylko pewno?
— Tak, panie.
— Kiedy pojechała?
— Wczoraj.
— Kiedy wróci?
— Dziś pewnie.
— O której godzinie można się z nią widzieć?
— Nie wiem, proszę pana. Jeżeli pan zechce zapisać nazwisko swoje i przyjść potem, pani mi powie kiedy może przyjąć pana.
— Dobrze.
Z tonu, jakim przemawiałem, człowiek ten pojął zapewne że szło mi o rzeczy ważne i że musiałem mieć prawo odzywać się w taki sposób.
Po chwili, spytałem znowu:
— Czy pani hrabina mieszka przy córce?...
— Nie, panie; mieszka niedaleko stąd; ale teraz pojechała z panią na wieś.
— To dobrze. — Dajże mi napisać na czym,
Wszedłem do obszernej, kwadratowej sieni, wyłożonej mozaiką i ozdobionej freskami, niby wnętrza Pompejańskich domów.
W pośrodku; na podstawie otoczonej szerokolistnymi kwieciem wodnym,, ujrzałem moją Spragnioną, którą Iza pod zmyślonym nazwiskiem kazała zakupić dla siebie, i z której uczyniła bóstwo tej świątyni.
Napisałem te tylko słowa:
„Przybędę dziś wieczór”.
Podpisawszy, oddałem lokajowi zapieczętowany bilecik
Ale co począć z sobą do wieczora?
Wtedy to poszedłem do pana, zacny mój przyjacielu i obrońco. Opowiedziałem ci szczerze o wszystkim, prosząc byś mię objaśnił, do jakich środków obronnych prawo mię upoważnia względem podobnego przeciwnika. Prawo nic tu więcej nie mogło jak tylko naznaczyć separacyą między nami dwojgiem; i co najwyżej uwięzić moją żonę na rok czy dwa lata, jeżeli udowodnię cudzołóstwo. Co się tyczy mojego nazwiska, mojej swobody, mojej duszy, prawo naturalnie powrócić mi ich nie może. Pani Iza będzie zawsze panią Clemenceau, zawsze będzie mogła pozostawać w jednym ze mną kraju; pędzić życic rozkoszne i bezkarnie bezcześcić nazwisko moje i nazwisko swego syna. Śmierć jedynie kiedyś nas rozdzieli. Dzięki ci przyjacielu, za rady naówczas podane, były one serdeczne i rozsądne. Ale w stanie w jakim się naówczas znajdowałem, rozsądek nic ze mną nie miał do czynienia.
Miałem jeszcze do przebycia kilka długich godzin przed widzeniem się z Izą. Były to ostatnie dni kwietnia, rocznica miodowych chwil naszych. Jak wyglądały teraz owe miejsca, świadki niegdyś mego szczęścia, gdy ja tymczasem pasowałem się tak z sobą? I czym by mię one natchnęły, gdybym w widoku ich poszedł zaczerpnąć pociechy i rady?
Pojechałem do Sainte-Assise.
Cały dzień błąkałem się niemy, po grobowcu wspomnień moich. Nie jednę godzinę przestałem z twarzą opartą o furtkę dawniej opisaną, poza okrytemi kwieciem hebanami. Wziąłem łódkę przewoźnika, stojącą w pobliżu i przybiłem do wierzby o którą niegdyś ona się wspierała, w miejscu gdzieśmy się razem kąpali. Uwiązałem do tego samego korzenia, za który chwyciła się kiedyś z takim wdziękiem, wyskakując z wody, i zapatrzyłem się i zasłuchałem, wsparłszy łokcie na kolanach, a głowę na dłonie, Następnie niedostrzeżony od nikogo, przeszedłem park i usiadłem na pochyłości, pod jodłami, wyżej nieco jakby pragnąć odgarnąć z góry całe to ubiegłe życie moje; potem zaszedłem do lasku: który przemierzyłem we wszystkich kierunkach; słowem, o ile się tylko dało, westchnąłem w siebie moją szczęśliwość minioną.
Kto mógł wiedzieć czy zobaczę jeszcze kiedy to uwielbiane ustronie? Gdzie będę jutro?
Dnie były jeszcze dość krótkie. O siódmej byłem znowu w pałacu na Cours-la-Reine. Ten sam służący otworzył mi jedne z bocznych drzwi przedsionka. Tylko, teraz był w pełnej liberji, a dwaj drudzy, podobnie przybrani, powstali w pełnej uszanowania postawie gdym koło nich przechodził. Poszedłem za moim przewodnikiem przez szeregi sal, a raczej salek, wybitych chińską materią, brokatelą i gipiurą, świeżych a ciepłych woniejących kwieciem, zastawionych zwierciadłami, brązami, porcelaną, obrazami, wreszcie otworzył drzwi ostatnie i znalazłem się w buduarze w stylu Ludwika XVI, ściany którego wyłożone białą ze złotem sztukateryą zdobiło malowanie pędzla Fragonarda, i gdzie firanki, kanapy, fotele i krzesła kryte były białym chińskim jedwabiem, haftowanym w przeróżne zwierzęta, figurki, geniuszki i szatanki, dziwacznych barw i kształtów. Kobierzec perski, meble łąkowe i różane, zegary i kryształy, a to wszystko w pełnym oświetleniu jak na uroczystość jaką.
W budoarze tym stała kobieta. Była to hrabina, pragnąca zapewne wybadać mię i poznać cel mego przybycia, zanim mię dopuści do córki. Dla okazania się swobodną, jakkolwiek od dawną nawykła umieć się znaleźć w każdym położeniu, poprawiała przed zwierciadłem, nieład ubrania, zmiętego trochę wskutek przejażdżki w powozie. Zresztą, powierzchowność wcale arystokratyczna, przy sukni popielatej jedwabnej, upiętej kokardami z czarnego aksamitu, i pomimo kosztownych pierścieni świecących się na wszystkich palcach.
Tego rodzaju matki rzadko bywają tak dystyngowane.
— Dobry wieczór, drogie dziecko; jakże mi się miewasz? — rzekła do mnie; hrabina tonem macierzyńskim, jak tylko lokaj drzwi i zamknął za sobą, tak właśnie jak gdyby nie wiedziała o niczem co zaszło między mną a jej córką, albo jak gdyby to było dla niej rzeczą tak dalece przewidzianą, że ani jej się dziwić, ani o niej nawet pamiętać należało.
Niemniej uczułem się zmieszanym prostotą tego przyjęcia.
— Dziękuję pani; zdrów jestem zupełnie — odrzekłem kłaniając się wzajem.
Nie było sposobu postąpić inaczej.
Poczęła znowu:
— Dawno przyjechałeś?
— Dziś rano.
— Przepędziłyśmy cały dzień na wsi i wróciłyśmy ledwie przed chwilą. Iza zaraz nadejdzie. Poszła się przebrać. Była dosłownie kurzem okryta. Straszliwy bo wiatr dmie w polu. Przybywasz wprost z Rzymu?
— Tak, pani.
— Już blisko czterdzieści lat jakem była w Rzymie z ojcem moim. Byłam wtedy młodziutka. Czy wracasz do Paryża na stałe?
— Sam jeszcze nie wiem.
— Pracowałeś tam dużo?
— Bardzo mało.
Słowo w słowo.
Byłbym ją może zapytał nareszcie czy drwi sobie ze mnie, gdy jedne z drzwi otworzyły się wcale rezolutnie.
— Otóż i córka! — zaanonsowała hrabina.
I powstawszy, usunęła się na stronę, niby dama dworska przed swoją królową.
Nie trudno zgadnąć co się działo w piersi mej i w głowie.
Iza przeszła przez pokój i powitała mię lekkim skinieniem głowy, z odcieniem uśmiechu, w milczeniu wydała mi się wyższą niż dawniej; dlatego może, że chodziła zuchwałe podniesionem czołem. Zresztą, była olśniewającą piękną, w pełnym rozkwicie, w pełnym rozwoju. Tylko nie wiem jaka niebywała przedtem cecha wpłynęła na ogólny jej wyraz; prawdopodobnie nowe to życie tak się odbijało w całej jej postaci.
Wyglądała na swój portret raczej niż na siebie samą. Obecny jej obraz zdawał się jakby czymś innym w porównaniu z jej obrazem minionym, z ową Izą, która dotąd we mnie żyła. Wszelka, udana nawet skromność ustąpiła na zawsze z tej twarzy, razem wyniosłej i wyzywającej.
Odzianą była w gładką białą suknię, z miękkiej materii, z wyłogami, na wzór sukien Republique, o płaskich, szerokich fałdach, z krótkim stanikiem i bardzo długą spódnicą. Szyja odkryta i bez ozdób. Klejnotu ani jednego.
Matka i córka skrzyżowały spojrzenia. Oczy pierwszej wyrażały: „Czy mam zostać?” drugiej: „Nie potrzeba”.
W istocie, hamowałem się dotąd i ani jedna ani druga z obu kobiet nie mogła przewidzieć, jak i ja sam zresztą, tego co wypadki przynieść miały.
— Otóż, dziękuję ci, mamo — rzekła Iza głośno podchodząc do matki; — do widzenia, do jutra!
Hrabina pocałowała córkę w czoło.
— Do jutra — odrzekła
— Obiadujemy razem, pamiętasz?
— Pamiętam, o szóstej, u ciebie.
— Przyjdź wcześniej; jutro nie wychodzę wcale.
— Przyjdę na cały dzień. — Wierz czy nie wierz, dodała spoglądając na mnie — ale doprawdy miło mi go widzieć. Jaka szkoda żeście się zgodzić nie mogli! Gdybyście byli chcieli słuchać mię oboje! No!...
Podała mi rękę, której dotknąłem machinalnie.
Zdawało mi się że marzę. Hrabina wyszła.
Zostałem sam na sam z Izą.
Dała mi znak żebym usiadł, sama zaś siadła naprzeciw z drugiej strony stołu, który tym sposobem nas przedzielał i zaczęła się bawić nożem do rozcinania kartek, eleganckim cackiem o jaspisowym trzonku, o złoconej, granatami wysadzonej osadzie, o stalowym ostrzu, inkrustowanym złotem.
Czy to dla dodania sobie kontenansu?
Czy może po prostu żeby mieć broń w ręku.
Sądziłem, że ust otworzyć nie zdołam. Była chwila dziwnie głupiego obustronnego milczenia. Przerwała ją pierwsza:
— Czemu mam przypisać pańskie, zupełnie zresztą, przewidziane odwiedziny?
— Przewidziane?
— Przewidziane.
— Ponieważ?
— Ponieważ po liście otrzymanym w Rzymie, wedle wszelkiego podobieństwa musiałeś pan spieszyć do Paryża.
— To pani ten list pisałaś?
— Toja go kazałam napisać.
— I dlaczegóż go pani napisać kazała?
— Dlatego, żeby ci otworzyć oczy na postępowanie przyjaciela, jak on ci otworzył na postępowanie twojej żony.
— Znaczy, fakt miał miejsce w samej rzeczy?
— Czyżby się go zaparł?
— Nie. Ale po cóż ta nowa szkarada?
— Żeby się zemścić.
— Nad kim?
— Nad Konstantym, który chciał mi zaszkodzić, zaszkodził.
Nie można było znaleźć innej zemsty?
— Owszem; ale taka najlepszą mi się wydała.
— Jesteś więc pani istotą bezpowrotnie upadłą?
— Jestem taką, jaką mieć mię chciałeś.
— Jak to?
— Należałoby przebaczyć mi wtedy.
— Było to podobnem?
— A przecież rad byś mi przebaczył teraz.
— Tak pani sądziła?
— Nie sądzę, jestem pewną, ty nie kochasz dotąd, i ty nie pokochasz, nigdy żadnej innej kobiety, inaczej bowiem nie siedziałby tu przecież teraz, blady jak widmo. I dlaczego me miałbyś mię kochać, kiedy ja cię kocham zawsze?
— Pani?
— Ja i są rzeczy, których się nie zapomina.
I popatrzyła mi w oczy.
Głowa zaczynała mi się zawracać.
— Dlaczegóż było mię zwodzić wtedy, jeżeli mię pani kochasz?
— Alboż ja wiem. Nudziłam się. byłam szalona.
Więc owi ludzie...?
— Jacy ludzie?
— Ci, którym się oddawałaś?
— Alboż ja ich znam tych ludzi! Alboż ja na nich patrzyłam. Jak się nazywali? I tego nie pamiętam nawet. Musiałam mieć umysł me w porządku. Paliła mię żądza nowych wrażeń. Ale w gruncie kochałam ciebie jednego. Po cóżeś się ze mną ożenił? Mogłam być twoją kochanką; pokochałbyś się we mnie trochę i po wszystkim. Czyż nie ofiarowałam ci się sama? Powinieneś się był zgodzić, ty, coś te rzeczy lepiej rozumiał odemnie. Cała bieda w tym, że dziś jestem twoją żoną! Gdyby był sposób wrócić ci zupełną swobodę, byłabym bardzo rada. U nas, dostaje się rozwód, kiedy się ma taką jak ja żonę. Cóż chcesz, nie moja w tem wina! Co się stało, stało się. Powiedz mi. gdzie byłeś dziś od rana?
— W Sainte-Assise.
— Jak tam teraz ładnie być musi! Bardzo często brała mię chętka wrócić tam jeszcze. Chcesz, pojedziemy razem?
— Dobrze.
— Doprawdy? Och! jaki żeś ty dobry! — zaszczebiotała przysuwając się do mnie. I kiedy to będzie? Jutro?
— Tak, ale pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że tam już pozostaniemy.
— Na zawsze, na zawsze? To długo! A zima? A przy tym, ja nie zależę od siebie.
— Bezwstydnico!
Zamierzyłem się na nią obiema pięściami. Uchyliła się i rękami twarz sobie zasłoniła, pewnie z obawy zostać oszpeconą i skłoniwszy głowę, jak gdyby wyczekując uderzenia.
— Jeżeli chcesz mię zabić — rzekła tonem dziecka i nie zmieniając postawy — nie daj mi cierpieć bardzo.
— Proszę mnie posłuchać.
Odchyliła troszkę ręce od twarzy i popatrzyła na mnie przez palce.
— Mów do mnie ty, — powiedziała.
— Czy ty byś pojechała ze mną?
— Tak to lepiej.
— Odpowiadaj.
— Nie.
— Trzeba to przecież raz skończyć. Czy byś umarła ze mną razem?
— Co za głupstwo! w naszym wieku! Do czego umierać, kiedy się przecież kochamy? Przypatrz że mi się! jestem piękna! A i ty także, jesteś piękny, póki się nie gniewasz. Dość będzie myśleć o śmierci, skoro się zestarzejemy. Dlaczego to zawsze tak tragicznie bierzesz rzeczy? Żebyśmy mieli znowu mieszkać razem po wszystkim co zaszło? Nie wypada, wyśmiewano by się z ciebie. A ja tego nie chcę, ja, co wiem, żeś najuczciwszym człowiekiem pod słońcem, równie jak i najznakomitszym artystą. Wiesz, że jedynym moim marzeniem było posiadać Spragnioną. Widziałeś ją teraz? Co za arcydzieło! Otóż zostawmy rzeczy jak są. Ja potrzebuję świetności, gwaru, szału, w którym bym się nurzać mogła; to mój żywioł przyrodzony i w tym mię pozostaw, a bierz to, co ci dać mogę. Myśmy w niczem nie podobni jedno do drugiego. Ty, w gruncie jesteś dzieckiem, ja znów istotą zepsutą; ale koniec końców kocham ciebie i chcę jeszcze być twoją. Znam ciebie; pewną jestem że nawet nienawidząc mię byłeś mi wiernym. Prawda, że nigdy nie miałeś innej kobiety prócz mnie? Gdybyś wiedział, jak się czuję szczęśliwą myśląc o tym; to tak błogo posiadać istotę, którą się wyłącznie ma dla siebie! Skorzystajże z tego! Jesteś mój. Ja jestem ulicznicą, kurtyzanką, istotą upadłą, spodloną, zgoda; ale ty mię kochasz. To fatalizm! trzeba, się z nim zgodzić. Posłuchaj, wiesz co zrobimy? Ty zostaniesz już w Paryżu; musisz zostać! Musisz znowu tworzyć piękne rzeczy! Ja tak chcę. Nikt się nie dowie; żeś się ze mną widział; przed nikim nie wspomnisz o mnie, albo, jeśli wspomnisz, możesz powiedzieć, że jestem ostatnią z kobiet, wszystko mi jedno. Może, chcesz mię publicznie znieważyć? Może, chcesz wydać mi proces? Prawo da nam separacyę, bo dotąd separacyi nie mamy. Mógłbyś mię zmusić, żyć z sobą, gdybyś chciał. Nie? Nie tego chcesz? Sam pójdziesz do domu, nie zaraz jeszcze — dodała, zarzucając mi ręce na szyję — i czasami kiedy zechcesz, napiszesz po mnie jedno słówko: „Przychodź” i ja przybiegnę osłonięta potrójnym woalem, jak wtedy kiedy to przybyłam z Warszawy, pamiętasz? Nikt nie będzie wiedział, że to ja, i na jeden dzień, na jedną nocą, na jedną chwilę, jak zechcesz, będę twoją, twoją całkowicie, twoją dawną Izą, rzeczą twoją, psem twoim zgadzasz się? Bo ja się zgadzam.
— Inaczej, moja żona będzie moją, metressą?
— Słowa tutaj nic nie stanowią.
— A kiedy zaczniemy to nowe istnienie?
— Kiedy zechcesz. Zaraz?
— Zabierzesz mię od jutra?
— Po co masz się fatygować?
— Tutaj?
Zawahała się chwilkę.
— Jak król nadjedzie — szepnąłem, jak gdyby biorąc udział w tych dzikich rachubach.
— Mówiono ci...? Nie ma obawy. A zresztą, co mi tam, dziś jestem bogata. Zaczekaj tutaj chwileczkę. Oddalę służbę; ale będzie w musiał odejść przede dniem. Czekaj, wnet ciebie zawołam.
I na ustach moich uczułem jej usta, zarazem palące i zimne, usta odpowiednie ciału nie mającemu nigdy duszy.
— Szaleję za tobą! — wyszeptała.
I znikła za drzwiami.
O dziecku ani słowa!
Siedziałem jak ogłupiały, kilkanaście minut, następnie jak ciche tchnienie dobiegło to jedno słowo.
— Chodź!
I wstąpiłem w ohydne gynecum, wyściełane od góry do dołu; miękką kryjówkę z atłasu i puchu do tłumienia miłosnych wy krzyków. Matowe, przyćmione światło, niby promień księżyca w noc zimową, padało z przejrzystego sklepienia, modelując na kształt marmuru, pod kotarą wykwintnego łoża, urocze kształty tej, co wyciągała ku mnie ramiona.
Jaką kochankę dostać teraz miałem! Jaka umiejętność i jakie poczucie rozkoszy! Jaka biegła kurtyzanka. zdolna zaiste rozmiłować panującego i państwo zagubić!
Dwadzieścia trzy lata!
Około pierwszej po północy usnęła cichym snem dziewicy.
Ha! gdyby ta istota jeszcze do jutra żyć miała, zrobiłaby ze mnie najpodlejszego pod słońcem człowieka.
Podniosłem się i poszedłem do buduaru po nóż, którym się bawiła przed paru godzinami; następnie do sypialnego pokoju i położyłem się na niej, z prawej strony. Oddech miała spokojny i równy. Uśmiechała się. Nigdy jeszcze nie była tak piękną. Wpatrywałem się w nią przez chwilę.
Wybiła godzina druga.
Dotknąłem z lekka jej ramienia. Instynktownym ruchem rozchyliła usta jak do pocałunku.
— Kochasz mnie? — spytałem szeptem.
— Kocham — odszepnęła jak przez sen.
To było jej ostatnie słowo. Chciałem by było dla niej ostatnim w tym życiu. Lewą rękę oparłem jej na czoło, głowę odrzuciłem w tył i całą siłą prawego ramienia pchnąłem jej nóż w piersi, w samo serce.
Wyprężyła się pod gwałtownością uderzenia, ale jednak tylko wydała westchnienie i opadła znowu.
Wyskoczyłem z łóżka i stanąłem z wytężonym słuchem.
Przestała już oddychać. Z rany pokazało się ledwie kilka kropel krwi.
Wyszedłem z pałacu. Aż do rana błąkałem się po ulicach, a o świcie oddałem się w ręce policyi.