Sprawa Clemenceau/Tom III/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Dziwnym się pewnie panu, jak i mnie, wydaje dokładność z jaką opisuję, zbyt może obszernie mój stan ówczesny. Zdawało by się, że z owej epoki nie powinno w myśli mojej pozostać nic prócz nieokreślonego chaosu, jak po śnie męczącym, z którego mię nagle zbudzono. Dziwnem się zdaje by, mózg wstrząśnięty w całej masie swojej zdołał przechować i odnaleźć znacznie później, tak jasno i dokładnie, mimowolne wrażenia, z którymi walczył o ile mógł, i które niewątpliwie obłąkaniem nazwać można. Tak jest jednakże. Najdrobniejsze szczegóły mego pobytu w Rzymie przypominam sobie jak najdokładniej i z niewielkim wysiłkiem mógłbym do nich dołączyć odpowiednie daty. Byłem wówczas rozpołowiony, że tak powiem i jedno z dwóch moich ja patrzyło z bezsilną rozpaczą na szamotania się drugiego. To pierwsze pamięta wszystko. Dziś zresztą, co dziwniejsza jeszcze, jestem spokojny. Wyznałem to już w pierwszych kartach tego pamiętnika: umysł mam swobodniejszy niżem się spodziewał. W miarę jak mi się zdaje spisywać wypadki własnego życia, badać się i sądzić, stopniowo dziwna pogoda osiada mi na duszy. Może pan zauważył nawet jak niejednokrotnie lubowałem się niby drobiazgowym opisem epizodów, malowaniem obrazów i scen, tak właśnie jak gdybym poprostu opowiadał wydarzenia, których byłem świadkiem, nie zaś opłakany dramat gdzie bohaterem sam jestem. Co więcej, nie doświadczam lęku ni zgryzot zbrodniarza. Za pomocą jedynie stanowczego w tym razie środka odgrodziłem się na zawsze od istoty, która udręczała mi życie i mąciła rozum. Dziś, gdy patrzę na to wszystko jaśniejszem, spokojniejszem okiem, postępek mój wydaje mi się prostą rzeczą. Jednakże przed jego spełnieniem pasowałem się długo, w dobrej wierze uciekałem się do pracy, do modlitwy, do przyjaźni, do samotności, do samobójstwa, do nauki, do prawa, wreszcie do skruchy i poprawy tej, co mię tak strasznie zraniła; ze wszech stron szukałem antidotum na ten jad wyczerpujący wszystkie siły moje, napróżno. Wtedy natura sama nagłym, nieprzepartym, zabójczym ruchem uwolniła mię od razu od szatana co mię był opętał. Przez zbrodnię zostałem oczyszczony, ukojony, uzdrowiony. Niezwłocznie potem odzyskałem ową równowagę, która w fizjologii uważa się za podstawę cielesnego i duchowego istnienia. Odzyskałem wolną wolę, wywalczyłem swobodę osobistą, nie na chwilę, jak po spotkaniu z Sergiuszem, ale raz na zawsze, dowodem czego ta oto moja spowiedź pisana, do której od miesiąca biorę się co rano, ani z gorączką, ani ze znużeniem, ani ze wstrętem, po pięcio czy sześciogodzinnym spoczynku, którego nie zaznawałem już był dawniej. Czuję się gotowym i chętnym do pracy, i gdyby mi jeszcze żyć dano, sądzę, że byłbym w stanie całkowicie wyrzucić z pamięci ów nieszczęsny okres w mojem istnieniu, do którego nie byłem stworzony. Słowem, pod własnym badaniem, pod najsurowszym sądem własnym, czuję się nie winnym całkowicie. Prawo obrony zbrojną ręką istnieje nie tylko w stosunku fizycznym ale i moralnym. Nagle, znienacka zostałem napadnięty, znieważony, zraniony w najzacniejszych, najświętszych mych uczuciach, przez istotę, która dobra jedynie ode mnie doznała. Cios był tak silny, że zrazu uczułem się nim ogłuszonym; następnie wszakże broniłem się i pokonałem przeciwnika. Czyż dlatego, że ten przeciwnik nie używał do walki ani pistoletu, ani noża, ani kija, napaść jego przestawała być napaścią? Nie mogę się zgodzić na to, ani ty, panie adwokacie, ani żaden sumienny sędzia zgodzić się na to nie może, kiedy wraz po zaaresztowaniu mię przyszedłeś ku mnie z wyciągniętą dłonią, kiedy p. Ritz, zięć jego i tylu zacnych szanownych ludzi przychodzą mię odwiedzać i dodawać mi otuchy.
Drugi dowód: z tej istoty, którą tak niedawno kochałem do szału, ani w duszy mojej, ani w sercu, ani w mózgu nie powstało żadnego śladu. Ostatni o niej wyraz rzucony na papier wymaże ją z przeszłości mojej i zatrze nawet wspomnienie. Każda z tych kartek nakreślonych ręką moją, odejmowała ze mnie po cząsteczce owych jak mary przerażających wypadków. Widzę je opadające u nóg moich, na kształt owych białych łuszczek, co następują po oparzeliźnie, i pod którymi tworzy się nowy naskórek. Tak czuję w sobie odradzające się, a nawet rodzące się po raz pierwszy nowe uczucia, swobodnemu krążeniu których istota owa stała, że tak powiem, na przeszkodzie, uparcie wciskając się między mnie a wszelką twórczość moją. Poczynam znowu uśmiechać się do natury, do pracy, do przyjaźni, do życia, do Bóstwa, któremu tak często bluźniłem; kocham dziecko obojętne mi przedtem; oddycham, czuję, rozumiem, słowem jestem uleczony od chwili, gdym starł głowę opasującego mię gadu. Prawdę mówi przysłowie ludowe: „gad ginie, jad ginie”.
Niewątpliwie wszakże, przed spełnieniem zbrodni nie przewidywałem ani tej obecnej logiki, ani tych obecnych wrażeń moich; są one wynikiem nie zasadą, skutkiem nie przyczyną. Postępek mój nie był obmyślanym z góry; stało się to bezwiednie, instynktownie, jak kiedy człowiek dotknięty asphyksją tłucze szybę dla zaczerpnięcia powietrza, i wnet do życia powraca. Ocaliło mię zabójstwo, wołałbym zapewne inne ocalenie: snąć nie było ono, w mojej mocy.
Może też zbrodnia była przeznaczeniem moim; może zrodzony poza obrębem ustaw społecznych, nie mogłem się chwytać społecznych środków obrony, może jestem zbrodniarzem z urodzenia i z natury, jak nowy potomek Thyesty czy Atrei, i rozwijam tu może bezwiednie szeregi rozumowań potwornych, które same przez się zbrodnię już stanowią. Być to wszystko może, ale w takim razie, jam ślepy, nie mam świadomości własnych czynów, podlegam prawu fatalności dziedzicznej i odtąd nie mnie to już ścigać, sądzić i karać należy; nie jam to zabójstwo popełnił, lecz istota zagadkowa, którą noszę w sobie! ten kto mi dał życie! ojciec! ojciec Niewiadomy!