Sprawa Clemenceau/Tom III/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Jednakże wypadało raz coś postanowić: czy żyć, czy umierać.
Pewnego wieczoru, od trzech już blisko miesięcy nie widziałem ani jednej człowieczej istoty, wyjąwszy służącego, do którego nie mówiłem i pięciu słów na tydzień, obchodząc się o ile można bez jego usługi, pewnego wieczoru zdobyłem się na wysiłek; postanowiłem wyrwać się osamotnieniu i przerzucić się nagle w wir świata.
Tego dnia dawano nadzwyczajne przedstawienie w teatrze Apolina. Poszedłem na nie. Sala była przepełniona, iskrząca od świateł, brylantów i nagich kobiecych ramion. Zrazu, uczuwszy się w tym tłumie i w tym gwarze, doznałem zawrotu. Gdzie byłem? co znaczyli ci ludzie? Wszyscy oni sprawiali na mnie wrażenie automatów.
Chodziłem po kurytarzach aż do podniesienia zasłony. Spotkałem dwóch młodych adeptów sztuki, byłych mych przyjaciół-wielbicieli. Podeszli do mnie. Nie wiedziałem co im odpowiedzieć; patrzyłem na nich okiem zdumionem, zapadłem, nie rozumiałem co mówili. Byłem pewien, że są z drzewa i dla przekonania się o tym chciałem koniecznie stuknąć ich po głowach. Odszedłem, by się nie poddać tej jawnej zachciance waryata.
Wróciłem na miejsce, obok orkiestry. Przy pierwszych dźwiękach czarownej uwertury z Lunatyczki, uczułem nieprzepartą chęć krzyczeć, potem zerwać z siebie odzież wszystką, cisnąć ją na cztery strony i nagi, puścić się w sprośne tańce i skoki w pośrodku całej tej sali. Cóż się ze mną działo? W uszach słyszałem wyraźnie szumiące bicie krwi, jak gdybym miał potok w głowie. Zaciskałem zęby i pięście, zbierając resztę siły woli dla utrzymania pierzchającego rozumu.
Przede mną siedział jakiś młody człowiek i młoda kobieta, którzy szeptali i uśmiechali się do siebie tak, jak się uśmiechają zakochani, słuchając tej muzyki pełnej miłosnych zachwytów. Nie spuszczałem ich już z oczu.
— Zabiję tego człowieka, czuję to, mówiłem sobie. I w samej rzeczy, cała istność moja z jakimś dzikim wewnętrznym ryczeniem odnosiła się do tego w niczym niewinnego widza, który z pewnością nie domyślając się mego szaleństwa, spokojnie wiódł dalej szeptaną rozmowę. Ale bo, po co miał taką uszczęśliwioną minę?
Mój sąsiad z prawej strony poruszał głową do taktu, sąsiad z lewej lornetował loże. Chciałbym się był odezwać do którego, by odzyskać logikę i nałogową równowagę. Już byłem gotów wyznać im wszystko i prosić o czuwanie nad sobą, ale ten czyn zrozpaczonego rozsądku byłby zrodził obłąkanie moje; tymczasem powtarzałem sobie ciągle:
— Muszę zabić tego człowieka.
Co począć? co zrobić z sobą? Crescendo orkiestry rozdrażniło mię do krańcowości, Zdobyłem się na najwyższe wysilenie, wstałem i do ucha sąsiada wyjąkałem głosem zdławionym, drżącym by co innego nie wydarło mi się prócz tych dwóch wyrazów:
— Przepraszam pana.
I przeszedłem przez salę, powtarzając sobie:
— Żeby tylko szczęśliwie dojść do drzwi!
Szedłem, nie śmiejąc podnieść oczu na żadną z tych twarzy co pochylały się ku mnie, by zobaczyć niedelikatnego jegomości co tak nie w porę rugował tyle osób; bałem się zaczepić kogo ubliżającym gestem albo słowem.
Nareszcie dostałem się na powietrze, odetchnąłem pełną piersią i wróciłem do domu trzymając się murów, opierając się obiema rękami by nie upaść. Znalazłszy się w swoim pokoju, począłem się tarzać po ziemi, tłukąc głową siedlisko myśli, których nie byłem już panem, wściekle krzycząc do Boga:
— Ale ocalże mię przecie! co ja ci zrobiłem!
Aż do białego dnia przeleżałem tak na ziemi. Gdy się ocknąłem, byłem drżący, zgorączkowany; myśl choroby w samotności przeraziła mię. Boć mimo wszystkiego, ja nigdy nie żyłem samotny, miałem zawsze kogoś z kochających i kochanych; takie życie nie dla mnie. Począłem płakać i wołać: „Mamo!” jak małe dziecko zbłąkane. Możem był tylko fizycznie chory? może to po prostu symptomata miejscowej febry, tak często napastującej cudzoziemców?
Wezwałem lekarza. Ten zbadał mi puls przede wszystkim, puls był trochę niespokojny, ale bez śladu gorączki. Zobaczył mi język, obejrzał gardło, wysłuchał serca, opukał, ostukał, wypytał o dawne nawyknienia, o tryb życia. Opowiedziałem mu jak byłem wychowany, i jak żyłem, i jak następnie znalazłem się w Rzymie, wskutek wielkiego zmartwienia które zburzyło całą przeszłość moją. Na to zalecił mi ruch, systematyczną pracę, strawne pokarmy, dużo rozrywek, i kobietę od czasu do czasu, ale kobietę bez miłości, wziętą tylko higienicznie. I długo i szeroko wyłuszczał mi jako zdrowie to bezwzględna równowaga władz i funkcji, i dodał, że wymagając więcej od jednego niż od drugiego organu niszczymy tę równowagę, że odtąd jest upadek równowagi, a zatem choroba; że od lat wielu miałem takie a takie nawyknienia, które dla tej lub innej przyczyny przerwane i rozstrojone zostały, że idzie teraz o powrócenie stopniowe do dawnych nawyknień, w innym otoczeniu, ponieważ warunki życia są odmienne, ale że prawa fizjologiczne są i nie przestaną być prawami, i że nikt się od nich wyłamać nie może; że zresztą, w tej chwili jestem pod wpływem sirocco, który nigdy jeszcze nie był tak gwałtownym, i że jak tylko powieje wiatr łagodniejszy uczuję znaczną ulgę. Słowem, zalecił mi być cierpliwym, zapomnieć, nie mieć duszy, czuć się zdrowym i bawić się jak najwięcej.