Sprawa Dołęgi/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Dołęgi |
Rozdział | X |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro tylko znalazł się w towarzystwie kobiet, Andrzej poczuł się swobodnym, wesołym, a nawet energiczniejszym. Pani Hellowa, pochodząca z zaszczytnie znanej rodziny Dekiertów, przyjęła gościa bardzo czule, podnosząc na niego błękitne oczy, trochę zamglone i krótkowidzące, jednak jeszcze wymowne, oczy Maryni, o dwadzieścia lat starsze. Była to osoba słodka i miłosierna, niedoceniana zwykle dlatego, że Helle rzucał zbyt wielki cień na nią. Gdy mówiono o Heliach, myślano zawsze 0 panu, od niedawna o córce, dla jej piękności 1 ogromnego posagu — ale nigdy o pani.
— Zapraszam księcia na śniadanie ściśle familijne; nie mamy nikogo z gości, ale sądziłam, że książę jest sam w Warszawie i może nam poświęcić godzinę czasu.
— Tem milej mi będzie — odpowiedział Andrzej — bardzo dziękuję za pamięć o biednym, zgłodniałym interesancie. Rodzice moi wprawdzie przyjechali wczoraj, ale ja mieszkam w hotelu i jadłbym tam śniadanie, zamiast tej niespodziewanej przyjemności.
Odzyskał swój głos miękki i ciepły, przymilał śniące, prawie kobiece spojrzenie. Matka i córka patrzyły w niego, jak w tęczę.
Do salonu weszła pani Wadowska, nauczycielka, smutna, wdowia postać. Zbarazki przedstawił się jej i podał rękę tak uprzejmie, że odrazu dobrze dla siebie usposobił biedną kobietę, przywykłą do rozmaitego traktowania przez rozmaitych gości. Gdy podano śniadanie, Andrzej znalazł się przy stole między trzema kobietami, bo na pana nie czekano, miał zwyczaj jadać o różnych godzinach, stosownie do swoich zajęć.
Mieszkanie Heliów było wspaniałe, brakło mu tylko tej patyny, która cechuje wnętrza urządzone oddawna i przez kilka pokoleń. Jednak Andrzej oddychał z przyjemnością zapachem kobierców i kwiatów, zwłaszcza po opuszczeniu sztywnych biur, napełnionych wonią urzędową. Rozejrzał się po sali jadalnej, nieco przeładowanej stylem staroniemieckim, oświetlonej przez okna o drobnych, kolorowych, w ołów oprawnych szybach.
— Jaka przyjemna sala! — rzekł, pomijając inne pochwały.
A trzeba było coś powiedzieć o sali: prosiła się o to koniecznie.
Pomówiono trochę o stylach, przyczem Zbarazki rozwinął wstrzemięźliwie parę estetycznych teoryi, pytając niby nieśmiało o zdanie pań, chociaż znał dużo lepiej od nich historyę sztuki i smak miał niepospolicie wyrobiony. Podkreślił mimochodem wszystkie ładne szczegóły mieszkania, w którem się znajdował.
— Te dwa krajobrazy w salonie czy są Norblina?
— Tak — odpowiedziała pani Hellowa — Norblin malował je dla mego pradziada.
Andrzej pochylił się, jakby przejęty uszanowaniem.
— Aa — tem są cenniejsze. Mamy podobne w Warze, ale mniej piękne.
— Ten War musi być wspaniały? Słyszałam wiele o nim? Czy prawda, że są tam zwodzone mosty, i baszty ze strzelnicami, i trębacze zamkowi?
— Są tam różne staroświecczyzny, niektóre ładne. Panna Marya powiedziała mi w Ostendzie, że War wyobraża sobie gdzieś na granicy Turcyi. Pewno nie pani Wadowska nauczyła tej geografii, ale jest w tem coś prawdziwego. Ja uciekam z Waru, skoro niema polowań.
Manewrował tak, aby wszystkim i każdej z osobna powiedzieć coś uprzejmego. Wtem drzwi otworzono na rozścież i ukazał się Helle. Nie przyszło mu do głowy przepraszać, że się spóźnił, było to bowiem dla niego normalne.
Nie jadł tego, co wszyscy: podano mu osobną jakąś potrawę i przyniesiono dużą szklankę piwa z beczki. Zaraz rozmowa upadła, bo, mimo uroku, który Andrzej wywierał na panie, wszystkie trzy zwróciły się do władcy. Helle jadł prędko i niecierpliwie, źle trzymał sztućce, mówił głośno, pełnemi ustami, zdawał się nie spostrzegać, że ma gościa przy stole: wspominał o swoich interesach; siedzącą obok Marynię gładził ręką po twarzy.
Zbarazki był wrażliwy i spostrzegawczy, ale umiał doskonałe pokrywać swe wrażenie. Nie zmienił więc uśmiechu, nie zwracał niby na nic uwagi, tylko raz drgnął nieznacznie, gdy twarda dłoń Hellego dotknęła twarzy Maryni.
Śniadanie było długie i wyszukane; znać było, że Hellowie często przyjmują gości, skoro stół codzienny tak był wystawny. Andrzej czekał końca z upragnieniem, bo miał nadzieję, że Helle zniknie znowu po śniadaniu.
Zgadł trafnie, bo Helle przysiadł tylko na chwilę w salonie, zapytał Andrzeja, niby z łaski, czy woli koniak, czy likier do kawy i wkrótce powstał, mówiąc:
— No, czas już na mnie.
Milcząc ścisnął rękę Zbarazkiego i wyszedł.
Pani Hellowa starała się wytłómaczyć męża i przekładała Andrzejowi, że Arnold jest ogromnie czynny; dodała nawet, że nie trzeba się zrażać jego pozorami, gdyż ten szorstki człowiek ma złote serce, niezwykłą prawość charakteru i różne inne przymioty.
Andrzej słuchał bardzo grzecznie i sam pomagał do apologii, odzyskawszy humor po wyjściu Hellego. Nie chodziło mu bowiem wcale o zalety tego człowieka, ale nie cierpiał nudów i wrażeń nieestetycznych.
Było mu znowu dobrze między matką a córką, w atmosferze uprzejmej, przy wybornej kawie; czuł się znowu panującym i kochanym, nawet dobrym i gotowym do poświęceń. Mówił paniom rzeczy słodkie, poufne; nie opuścił żadnej sposobności, aby im powiedzieć, że są ładne i wytworne; zwierzał się przed niemi ze spraw swoich rodzinnych, oględnie, ale dostatecznie, aby dać im poczuć swe do nich zaufanie; przesadził nawet znacznie w opowiadaniu synowskie uwielbienie dla swej matki. A że wdzięk rozmowy z kobietami polega bardziej na muzyce, niż na treści słów, więc oczarował matkę i córkę. Obie ścisnęły mu mocno rękę przy pożegnaniu, a gdy wyszedł, Marynia rzuciła się w objęcia matki bez widocznego powodu. Znaczyło to jednak wyraźnie w osobnem narzeczu kobiet:
— Jaki on miły i piękny! Mamo, czy on będzie kiedy moim?
Andrzej zaś kazał dorożkarzowi jechać w Aleje Ujazdowskie i z rozpędzonych sanek kłaniał się znajomym radośnie — a i znajomi mieli wszyscy dziwnie wesołe twarze.