Sprawa Dołęgi/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Dołęgi |
Rozdział | XI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dopiero pod Belwederem przypomniał sobie Zbarazki, że powinien zdać relacyę Dołędze ze swej wizyty u Hellego. Skrzywił się, bo mu to mąciło seryę przyjemnych wrażeń, jednak kazał dorożkarzowi jechać na Marszałkowską.
Andrzej przyjechał przed paru dniami do Warszawy, ale nie był jeszcze u Dołęgi. Wogóle sprawa szos nie postąpiła od owej energicznej sesyi w Chwaciejówce. Dołęga wiedział o niej tylko przez listy. Wmieszanie Hektora Zawiejskiego do wyprawy po koncesyę zadziwiło go nieco, jednak nie zniechęciło: niech sobie Hektor będzie wielki, byleby sprawa na tem zyskała. Oczekiwano dotąd na radę Karola Zbązkiego i na wyruszenie z Waru księcia Janusza, który nie był zbyt pochopny do tak awanturniczej decyzyi. Szafraniec zaś, zdecydowany tym razem, gotów był do jazdy.
Andrzej zastał Jana w domu, i po serdecznem przywitaniu, oświadczył, że właśnie wraca od Hellego.
— No, jakżeż tam poszło? — pytał Jan niespokojnie.
— Klapa, mój drogi — odrzekł Andrzej, nie pozbywając się uśmiechu i szukając napróżno kanapy w pracowni Dołęgi.
Jan ściągnął brwi i zaczął chodzić po pokoju, a Zbarazki, usadowiwszy się najwygodniej na fotelu, oparłszy nogi o krzesło, przemówił śpiewnie, przewlekle: Widzisz, Janku, ja nie jestem do takich poselstw. Jak mi zaczął dowodzić, że ten cały projekt jest zrobiony przez szlachtę i dla szlachty, a potem spierać się o to, kto jest głównym przedstawicielem narodu: szlachcic wiejski, czy właściciel fabryki w mieście, to jest niby, czy ja, czy on — poczułem odrazu ogromny wstręt do tego pana.
— To szkoda, wielka szkoda — wtrącił Dołęga.
— I powątpiewał wogóle o naszych zdolnościach. Wreszcie obiecał dać tyle, ile da Szafraniec... To mu się udało. Jednem słowem, ni tak, ni owak, a nagadał mnóstwo nieprzyjemności całej naszej sferze, jak naprzykład, że nie oryentujemy się w swoich zadaniach i nie znamy własnego kraju! Co? miły człowiek?
— Cóż mu odpowiedziałeś?
— Miałem parę dróg do wyboru: albo przekonać go, że znam kraj, albo wyzwać go na pojedynek, albo — zostać u niego na śniadaniu. Wybrałem to ostatnie.
— Zostałeś na śniadaniu? więc w rezultacie?... Mój Andrzeju, nie żartuj, bo to przecie sprawya ważna!
— Zaczekaj... widzę, że cię chwyta gorączka, a ja ci przyniosę, mimo nieudanej wycieczki, napój uśmierzający. Najprzód — Marynia jest cudowna...
— No tak — mruknął Dołęga i począł znowu chodzić.
— Jest cudowna. Ma jakiś Holbeinowski wdzięk nawet w tej barokowej ramie i w tej przeklętej poczekalni. Ach, poczekalnia! Znasz ją?
— Znam.
— Więc pomijam. Za to w salonie są dwa dobre Norbliny, pochodzące od rodziny matki. No i sama matka bardzo przyjemna. Te panie są wychowane dużo lepiej od naszych. Mówię ci, konwersacya po śniadaniu... Aha, łapiesz za zegarek. Zaraz wyniosę się.
— Przepraszam cię, Andrzeju... Tak sobie spojrzałem na zegarek, przez roztargnienie... Nie wiedzie nam się.
— Poczekaj więc, mam coś pomyślniejszego w zapasie.
— No? mów prędko!
— Rodzice moi przyjechali wczoraj do Warszawy na ślub Koryatowicza. Mówiłem z ojcem; otóż, przełamał swą czcigodną inercyę, i obaj, razem ze szlachetnym Hektorem, wybiorą się w drogę zaraz po tym ślubie.
— To co innego! To doskonale! Jakże się książę Janusz zdecydował?
— Najprzód Karol Wielki, zapytany o radę, czy udać się do Petersburga, odpowiedział: »Zawsze«.
— Brawo, Karol Wielki!... Ale co to jest: zawsze?
— On tak się zwykle wyraża. W tym wypadku znaczy to, ze pochwala, że sankcyonuje... Wogóle?... Dyabli go tam wiedzą, dość, że znaczyć nie może nic innego. A i w Warze masz sprzymierzeńców.
— Chwała Bogu! — wykrzyknął Dołęga.
Zbarazki zmrużył przenikliwie oczy i ciągnął dalej tonem przyjaźnie szyderczym:
— Naraz i administrator wynalazł mnóstwo pilnych spraw do Petersburga; i Kordysz — wiesz? nasz łowczy — chce koniecznie skończyć z serwitutami; i Marsowicz wyprawia ojca, a głównie... Halszka ma tam jakieś sprawunki. Ha, ha! Więc najprzód była faza taka, że mówiła do ojca: »jeżeliby papa pojechał do Petersburga« — potem różne spiski z administracyą; następnie druga faza: »Jak papa będzie w Petersburgu«... Wreszcie przyszedł w porę ten ślub Koryatowicza. Wiesz? Żeni się pojutrze z Kostkówną — więc już wsiadało się na ojca z góry: »Papa musi jechać na ślub Jurka«. A skoro przyjechał do Warszawy, pojedzie tym samym rozpędem i dalej. Jest to już ostatecznie postanowione.
Dołęga słuchał rozpromieniony.
— Dziękuję ci serdecznie, Andrzeju.
— Za co? Za nieudany zamach na Hellego?
— Za starania i za wiadomości. Widzisz, Helle nie odczuł potrzeby tej sprawy, ale odczuli ją Zbarazcy. Gdybym miał tu wino, piłbym zaraz na cześć wszystkich Zbarazkich. Jesteście wielką siłą, powinniście jej używać na dobro.
— Ach, siła i my! — rzekł Andrzej. — My jesteśmy tylko względną wartością, ale nie siłą.
— Nie wykręcaj się — jesteście siłą.
— No, kiedy jestem siłą, to cię pociągnę za sobą do »Sportu«. Pozwról sobie bowiem powiedzieć, że zamało starasz się o ludzi, których chcesz obudzić i pchnąć do działania. Jesteś szorstki, jak szczotka.
— Masz słuszność.
— Nie bywasz w naszem towarzystwie, a przynajmniej za rzadko.
— Prawda i to.
— Czy będziesz pojutrze na ślubie Kostkównej?
— Ale gdzie tam!
— A widzisz. Żebyś mi powiedział wcześniej, zaproszonoby cię na śniadanie poślubne i poznałbyś mnóstwo osób, należących do tej »siły«, o której prawisz. Weź przynajmniej moje zaproszenie, za którem wpuszczą cię do kościoła.
— A to mi po co?... Zresztą, daj ten papier, dziękuję ci.
— A teraz chodź ze mną do »Sportu«. I tam pełno ludzi, którzy zdać się na coś mogą.
Dołęga nie poszedł jednak do »Sportu«, bo nie miał dzisiaj czasu. Może kiedyindziej pójdzie.
Zbarazki siadł zatem sam do sanek. Zabrzęczały, pośliznęły szybko i wkrótce Andrzej wchodził już do sali, pełnej uroczystych, przerywanych pomruków.
Siedziały czwórkami naprzeciwko siebie poważne głowy przy czterech bokach kwadratowych, krytych zielonem suknem, stolików, zamyślone nad zagadnieniami winta, które są podobno głębsze, niżby się zdawało świeżym adeptom. Przy czwórkach graczów było jeszcze po paru z »galeryi«, tej najsmutniejszej klasy ludzi żywiącej się cudzemi wzruszeniami.
Andrzej przeszedł przez salę winta i udał się do dalszych, gdzie gwarnie o czemś rozprawiano. Panowały nad innemi podniesione głosy Hektora Zawiejskiego, Włoska i Kerstena, spierających się o to, kto komu robi łaskę: czy książę Koryatowicz, żeniąc się z Kostkówną, czy ta ostatnia, wychodząc za Koryatowicza. Żaden z rozprawiających nie był krewnym ani jednej, ani drugiej strony, ale ślub ten roznamiętniał wszystkich z powodu okazałego zjazdu i zaproszeń do pałacu Karola Zbązkiego, który, jako wuj panny młodej, wyprawiał u siebie wesele.
— Bądź co bądź — wołał Hektor Zawiejski — Koryatowiczowie są ze starego książęcego szczepu i mają prawo być traktowani na równi z pierwszą arystokracyą europejską. A przytem Jerzy jest bardzo miłym chłopcem i mógłby się ożenić tak samo z księżniczką krwi, jak z Kostkówną.
— Pozwól pan, panie Zawiejski — mitygował mówcę Kersten, składając ozdobnie dwa palce. — Nie mnie uczyć historyi szlachty, więc wiem, jakie jest pochodzenie Koryatowiczów. Ale przypomnę panu, że są u nas rodziny książęce, specyalnie u nas, które przez cały okres naszych dziejów były nieznaczną, prowincyonalną szlachtą. Tacy książęta jeżeli drew sami nie rąbali, trzymali się klamki panów, i nie jestem pewny, czy który Koryatowicz nie był marszałkiem dworu u wojewody Kostki.
— Ale co pan mówi? Gdzież to podobna! — oburzał się Hektor. — Przecież są krewnymi Zbarazkich!
— Ach, jutro zostaną krewnymi Kostków i spadkobiercami Zbązkich. Cóż to dowodzi o ich przeszłości? Wmieszał się do rozmowy pan Włosek, ruchliwy człowieczek, o długim, myszkującym nosie, gładki, starannie ubrany i bardzo popularny w »Sporcie«. Małe jego oczy błyszczały żywym ogniem, a nos zdawał się wietrzyć. Jak skąpiec spoziera na złoto, jak antykwaryusz przegląda skarb z ciekawej epoki, tak Włosek traktował z. zamiłowaniem każdą nowinę, obchodzącą wysokie sfery towarzyskie, do których przyjęto go osobiście, bez żony i potomstwa.
— Nie ma co mówić — prawił — c’est une mésalliance.
— Dla kogo?
— Pour les Kostka!
— Niech pan uważa — trącił go ktoś, ukazując na Andrzeja Zbarazkiego, który wszedł właśnie do sali.
Zbarazki był kuzynem jutrzejszego nowożeńca. Włosek nie stracił głowy i, przyskoczył do Andrzeja.
— No, niech książę ten spór rozstrzygnie! Są przecie u nas wielkie i małe rodziny książęce. No co?
— A, dajcież mi pokój! — rzekł Andrzej, podnosząc ręce do uszu. Ja się nie znam nic na tem.
— On ma prawo na tem się nie znać — odskoczył znowu Włosek od Zbarazkiego, pokazując go zebranym. — Ale to książę będzie wiedział, czy pan Zbązki nie ma innych spadkobierców, oprócz panny Kostkównej?
— Ta jest najbliższa; jest córką jego rodzonej siostry, a Zbązkich niema już żadnych, oprócz wuja Karola.
— Prawda! — wykrzyknął Włosek — hrabia Zbązki jest także wujem księcia! Więc to księciu obojętne, pour qui la mésalliance?
— Zupełnie obojętne — rzekł Andrzej, podając rękę cichaczem jakiemuś panu, nie biorącemu udziału w rozmowie.
Był to młody hrabia Reckheim, Niemiec, sekretarz ambasady w Petersburgu. Nosił na całej swej postaci piętno międzynarodowej elegancyi. Pierwszy raz zatrzymał się w Warszawie w przejeździe do Berlina. Zapraszany na wszystkie zabawy karnawałowe tego roku, zaczynał już oryentować się w warszawskiem wyższem towarzystwie, przyglądał mu się pilnie i spokojnie.
— O co tu chodzi? — zapytał, odprowadzając na bok Andrzeja.
Zbarazki wytłomaczył mu niedbale tę rozmowę.
— Więc u was może być wątpliwe, kto należy do jakiej sfery? — zapytał Reckheim poważnie.
— Ach, nie! Taka dyskusya może powstać tylko w kompanii, która zebrała się tutaj dzisiaj. Ce sont des types...
Andrzej wymówił ostatnie słowa z pogardliwem skrzywieniem.
W tej chwili Kersten, spostrzegłszy Reckheima ze Zbarazkim, zbliżył się do nich rytmicznym krokiem i zwierzył się im pocichu:
— Uff! Jak to ciężko mówić z ludźmi na pół tylko cywilizowanymi! Zresztą to przypadek w naszem kółku. Zebrała się dzisiaj taka gromada. Ce sont des types!
Niemiecki dyplomata przysłonił oczy powiekami.