<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Był karnawał. Warszawa, pokryta śniegiem, białym tylko na dachach, tętniła życiem zdwojonem. Środkiem głównych ulic migało coraz więcej pięknych powozów wśród ciągłego szeregu podlejszych, a po chodnikach szedł tłum zwarty, niezwykle cichy, jednak nie leniwy wcale, owszem bardzo żwawy; mężczyźni, przeważnie ubrani niedbale, wymijali się z pośpiechem; kobiety, dużo strojniejsze, wydawały się arystokracyą tego tłumu; co kilkadziesiąt kroków spotkać było można matową twarz, śmiałe spojrzenie i zgrabną kibić pięknej Warszawianki, postukującej tryumfalnie po kamieniach sławnie rasową nogą. Nawet w tramwajach, na jednej ze średnich ławek, z brzegu, siedziała zwykle ta sama Warszawianka, ratując swoją osobą wielkomiejski pozór ulicy. Skoro tylko zaświeciło słońce, ruchliwy tłum wylęgał na Nowy-Świat, Krakowskie-Przedmieście, Marszałkowską, jakby uważał te ulice za swoje sale balowe, i ciągnął po nich nieprzerwanym korowodem.
Andrzej Zbarazki wyszedł przed południem z hotelu Europejskiego i stanął na rogu, przed cukiernią Lursa. Na widok tej strojnej, wysokiej postaci kilka sanek rzuciło się do usług, najeżdżając, spychając się, sprawiając wielki brzęk grzechotek i popłoch między przechodzącą publicznością.
— Ja, proszę jaśnie pana!
— Mateusz, proszę księcia pana! Widzisz go, sałata! konie z psich jatek wynajęte, a lizie w oczy!
— Jestem, proszę księcia pana — zawołał najeżdżając przed sam chodnik dorożkarz w czystej, granatowej liberyi, właściciel pary wielkich koni, brzęczących, pióropuszastych, pokrytych jaskrawą siatką.
Andrzej wsiadł, dał adres domu Arnolda Hellego i sanki pomknęły, jak wicher.
— Pan Helle przyjmuje?
— A jak mam zameldować? Zbarazki oddał kartę wizytową, zrzucił futro i wszedł do dużego, jasnego pokoju, przeznaczonego widocznie na poczekalnię. Był już parę razy u Hellów, ale nie z interesem do pana, więc nie znał biur i gabinetów.
Służący, powierzchowności oficyalnej, niby woźny z ministeryum, powrócił i oświadczył, że pan Helle bardzo zajęty z dwoma panami z Berlina, że prosi, aby książę raczył poczekać; przyjmie go zaraz po wyjściu tych panów.
Andrzej usiadł w fotelu i rzucił okiem po pokoju. Kilka osób siedziało pod ścianami; dwie panie, zapewne matka z córką, albo teściowa z synową, w żałobie; paru urzędników trzymało na kolanach papiery oprawne w szarą aktową bibułę; naprzeciwko zaś siedział wynędzniały jegomość we fraku i mętne, błagalne oczy wlepiał w Andrzeja, jakby się decydował, czy zanim dostanie się do gabinetu Hellego, nie poprosić o protekcyę tego, pana, należącego widocznie do ludzi możnych.
Zbarazkiemu nie smakowało zupełnie to koleżeństwo w oczekiwaniu; wstałby nawet i wyszedł, gdyby nie było śmiesznem oznajmić się i zniknąć.
— A to wpadłem! — myślał — gdybym wiedział, że mnie czeka taki obrzęd, napisałbym.
Wtem drzwi od przedpokoju uchyliły się, zaszeleściała suknia i we drzwiach ukazała się Marynia — śliczna Marynia w futrzanej zarzutce na ramionach z głową odkrytą, jasną, trochę naprzód podaną, co czyniło bardziej jeszcze tęsknem spojrzenie jej błękitnych oczu. Musiała przejść przed Andrzejem, aby trafić do drzwi, prowadzących do pokoju ojca.
Szła śpiesznie, zarumieniona, prosto do krzesła, z którego powstał Andrzej, ocucony wesoło ze swych nieprzyjemnych rozmyślań. Podał jej rękę serdecznie.
— Dzień dobry pani.
— Dzień dobry księciu.
— Pani jeszcze chyba urosła?
— To pewno dlatego, że książę zapomniał, jak wyglądam.
— Właśnie przeciwnie: porównywam moje wspomnienia z wrażeniem obecnem i cieszę się jeszcze bardziej widokiem pani.
W oczach i nozdrzach Andrzeja zagrało coś pożądliwego. Marynia prędko zwróciła rozmowę;
— Książę czeka... przepraszam za ojca, on taki zajęty. Idę tam właśnie, ale ze strachem, czy nie wypędzą mnie... Do widzenia.
Gdy otworzyła drzwi do gabinetu ojca, Andrzej poznał głos Hellego, mówiącego żywo po niemiecku, doskonałym berlińskim akcentem. Poczuł się jeszcze bardziej pomiędzy obcymi. Wprawdzie już ojciec Hellego był obywatelem warszawskim i zrobił duży majątek na browarach. Arnold potroił ten majątek, założywszy fabryki żelazne, również u nas, ożenił się z Polką, zachował jednak wiele pozorów i zwyczajów starego niemieckiego mieszczaństwa.
Świeży zapach pozostał po Maryni. Zbarazki odróżnił go z rozkoszą od woni bibuły i politury, napełniającej poczekalnię, miał bowiem bardzo wrażliwe powonienie. Domyślał się także, że Marynia musiała go spostrzedz na ulicy, lub inaczej jakoś dowiedzieć się o jego obecności w domu rodziców, bo skądże ten nagły interes jej do ojca?... Nie wątpił zresztą, że się pannie bardzo podoba, ale i Marynia podobała mu się niezwykle. Jej kształtna postać, uśmiech odsłaniający różowe dziąsła, delikatna bardzo skóra, miały w sobie coś zmysłowo obiecującego, coś osobliwszego.
Gdy ją Andrzej spotkał po raz pierwszy w Ostendzie przeszłego lata, wziął ją za cudzoziemkę, ale tego samego dnia dowiedział się, kto ona jest i gdzie mieszka, nazajutrz zaś poznał się z rodziną Hellów, co u wód nie trudno.
Przyszedł mu na myśl teraz jeden epizod z Ostendy.
Opalowe morze śniło sobie, lekko pomrukując pod nadbrzeżną groblą, rojną przechadzką kąpielowych gości. Łódki rybackie osiadły gładką wódę, bliższe wyraźne, smolne i ciężkie, dalsze zupełnie białe, gorące światłem. Olbrzymi pomost »estakady«, rzucony na słupach w morze, odbijał się odwrotnie w błękitniejszej w tem miejscu fali. Andrzej szedł obok Maryni, która podawała rękę ojcu. Marynia miała suknię białą jak śnieg, białą jedwabną bluzkę, marynarski kapelusz i białą parasolkę; świeża jej twarz wyglądała jak różowy owoc, rzucony w całe to mleko. Mówili o byle czem, spoglądając na morze.
Tym czasem zbliżał się do nich, idąc po grobli wśród tłumu, bardzo wysoki pan o siwej brodzie i czarnych, przenikliwych oczach. Choć ubrany był zwyczajnie, ustępowano mu z drogi i kłaniano mu się bardzo często. Był to Leopold, król Belgów.
— Czy trzeba mu się kłaniać? — szepnęła Marynia.
— Naturalnie — odrzekł Zbarazki.
— A po co? — mruknął Helle.
Obie odpowiedzi padły naraz, ale Marynia długą swą szyją i tęsknemi oczyma ukłoniła się tak ładnie, że król Leopold, grzeczny zawsze dla dam, oddał ukłon z okazałą dworskością. Musiał i Helle idąc w tej samej grupie zdjąć kapelusz.
Nie mówiono o tem więcej, tylko Marynia podniosła ukradkiem oczy na Zbarazkiego, niby zapytując »czy tak dobrze?«, a jemu pochlebił ten błyskawiczny wybór między jego zdaniem i ojca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pan Helle prosi księcia pana.
Andrzej wszedł do wielkiej, jasnej pracowni, pełnej sztywnych szaf i papierów; kilka obrazów na ścianach i wygodniejsze meble różniły ją od poczekalni, ale był to ten sam styl zimny, praktyczny. Helle siedział w głębi pokoju, odwrócony do drzwi, przez które wszedł Zbarazki, i notował coś pośpiesznie. Gdy ujrzał Andrzeja, zbliżającego się już do biurka, powstał sprężyście i zwrócił się do niego z tym wyrazem twarzy człowieka bardzo zajętego, który patrzy na osoby, jak na numery spraw, przypadających dzisiaj do załatwienia.
— A! dzień dobry księciu. Słucham.
Twardą, kościstą dłonią ścisnął rękę Andrzeja, potem wskazał mu szybkim ruchem boczny fotel przy biurku.
Andrzej, mimo zwykłej pewności siebie, poczuł się trochę stropionym. Chciał tę sprawę załatwić po przyjacielsku, lekko, po przywitaniu: »Kochany prezesie powierzono mi tu rzecz tego rodzaju, mam nadzieję, że pan to ocenia itd.«. Ale natrafiwszy na ten ministeryalny ton przyjęcia i po półgodzinnem czekaniu na audyencyę, musiał rozpocząć rzecz zimno, zwięźle i dosadnie. Nie bardzo zaś był na to przygotowany.
Wydał jednak, o ile ją pamiętał, lekcyę wziętą od Dołęgi.
Helle słuchał nerwowo: kręcił w palcach ołówek, marszczył i rozmarszczał twarz nadzwyczaj ruchliwą, o muskułach wybitnych, oddzielonych od siebie głębokiemi bruzdami; siwiejący czub ruszał się razem z czworokątnem czołem. Przymrużał oczy, ciskające czasem niespokojne, żółte błyski, oczy drapieżne i rozumne, otoczone żółciowymi pęcherzami. Gdy Zbarazki przerwał swój referat, Helle postawił pionowo na stole ołówek i, patrząc w ten ołówek, zapytał:
— Dlaczego pan udajesz się z tem do mnie?
— Myślałem, że pana ta sprawa zajmie, jako bogatego i czynnego obywatela kraju.
— Zająć mnie może w teoryi, ale wcale nie leży w moim interesie. Ja mam, panie, fabryki w mieście, albo blizko od kolei, i do transportów mam nietylko szosy, ale własne szyny i wagony.
— Jednak ułatwienie komunikacyi oddalonym od kolei posiadaczom ziemi jest wielkim krokiem w rozwoju ogólnego dobrobytu i cywilizacyi.
— Jest i wiele innych rzeczy do zrobienia dla ogółu, a każdy działa najprzód w swoim zakresie i zaczyna od siebie i blizkich sobie. Pan, naprzykład, myślisz o szlachcie, posiadającej wielkie obszary ziemi w oddalonych od kolei okolicach.
— Szlachta, czy nie szlachta — odparł Andrzej twardniejącym nieco głosem — więksi właściciele ziemscy są głównymi przedstawicielami narodu, a ich dobrobyt obchodzi całe społeczeństwo.
Helle spojrzał Zbarazkiemu po raz pierwszy prosto w oczy; wydawał się teraz młodszym i gotowym do walki. Rzekł:
— Pogląd pański podlega dyskusyi. Nie wiem dlaczego więksi właściciele ziemscy, a nie miejscy, mają być głównymi przedstawicielami narodu? Nie wiem także, jak pan nazywasz liczebnie przeważną masę drobnych właścicieli i ludność bezziemną, zgromadzoną głównie w miastach? Czy praca tych innych i dla tych innych, czy ich dobrobyt nie obchodzi społeczeństwa?
Andrzej poczuł się odrazu śmiertelnie znudzonym. Mówił już bez najmniejszego przekonania, byle skończyć:
— Wchodzimy, panie... prezesie na ślizkie drogi. Bardzo pragnąłbym nie spierać się z panem Skoro pan odmawia swego udziału, to misya moja skończona.
— Za pozwoleniem — tłómaczę się. Najprzód kto ten interes będzie prowadził? Kto tu będzie robotnikiem około sprawy?
— Techniczną stronę obmyślił i zaprojektował pan Jan Dołęga.
— Dołęga? — a tak, wiem. To dobrze, ale nie o to pytam. Dołęga nie ma wpływów. Pytam kto się zajmie przeprowadzeniem sprawy u władz, zorganizowaniem towarzystwa — jednem słowem: kto projekt w czyn wprowadzi?
— Hrabia Szafraniec, panowie Zawiejscy, mój ojciec są już pozyskani...
Powichrzony czub Ilellego zaczął falować razem ze skórą czoła, twarz przybrała wyraz pośredni między zakłopotaniem a szyderstwem.
— Szafraniec?... no to macie panowie dosyć pieniędzy.
— Zwracam się do pana, aby zapewnić się o szerszym udziale możnych obywateli kraju.
— A czy wolno wiedzieć — spytał Helle — jaki udział pieniężny obiecał hrabia Szafraniec?
— Dotychczas nie było o tem mowy; tym czasem panowie: Szafraniec, Hektor Zawiejski i mój ojciec wybierają się po koncesyę do Petersburga.
— Teraz rozumiem — rzekł Helle. — Ci panowie dadzą firmę, a mieszczaństwo da pieniądze. Panowie udajecie się do nas zawsze, gdy potrzeba pieniędzy, pod pozorem, że każdy bogatszy obywatel kraju powinien nosić część ciężaru dla publicznego dobra. Bardzo pięknie. Ale przytem mówicie nam, gdy chodzi o jakieś moralne dowództwo, o firmę, żeście wy tymi urodzonymi naczelnikami. Nam zostawiacie robotę, jeżeli jest ciężka i niepokaźna, no i — udział pieniężny.
— Bardzo daleki jestem od tej myśli — rzekł Zbarazki dumnie — a jeżeli pan używa liczby mnogiej, to i ja pozwolę sobie powiedzieć, że jesteśmy bardzo dalecy od chęci wyzyskiwania możnych obywateli miejskich. Pragniemy dzielić się z nimi równie ciężarami, jak zasługą i moralną nagrodą.
— Gdyby tak było! — mówił Helle coraz goręcej — ale to są pana osobiste złudzenia, albo dobre chęci. Arystokracya tak nie myśli. Przepraszam za szczerość; pan się nie oryentujesz w swojej własnej sferze, tak jak panowie wszyscy nie oryentujecie się w swoich zadaniach. Zadania te u nas trudniejsze są, niż w innych krajach, trudniejsze dla każdej klasy, a cóż dopiero dla arystokracyi, która nie tylko nie umie, ale nie chce się opierać na masie narodu. Poszanowanie, moralna władza — wypływają nie z dziedzictwa dawnych zasług, ale z realnych zasług dla dobra żyjącego pokolenia. Wtedy naród zgadza się na swoją arystokracyę i daje się poniekąd jej kierować. A panowie czy oglądacie się na społeczeństwo? Czy nie pracujecie (jeżeli kto tam u was pracuje) dla waszej wyłącznie kasty? Nie widzicie nawet, że kraj się rozrósł, że przybyły mu nowe siły, z któremi trzeba się liczyć i współdziałać, aby zyskać sobie potwierdzenie swych starych tytułów — panowie nie znacie nawet kraju!
Andrzej patrzył na Hellego ze zgrozą. Jakto? ten Helle, którego ojciec jeszcze był przybyszem z Niemiec, odzywa się do prastarych synów tej ziemi: »nie znacie kraju?!« Jest to widocznie człowiek dziwnie zarozumiały. Odpowiedział, starając się przybrać ton uśmierzający:
— Szanowny panie, ta krytyka wydaje mi się jednostronną i trochę niewczesną. Oto właśnie zabieramy się do pracy określonej i pożytecznej; przychodzę do pana z zapytaniem, czy nie chce się pan z nami połączyć; odmawia pan, bo ma nadto innych obowiązków. Rozumiem, mocno żałuję i nie nalegam już.
Andrzej wstał, aby się pożegnać. Powstał i Helle, ale mówił jeszcze:
— Nie chcę, abyś mnie książę źle zrozumiał. Nie odmawiam zasadniczo, bo sprawa jest pożyteczna. Jeżeli trzeba będzie pomocy fachowej, ofiaruję swoją pomoc. Co zaś do udziału pieniężnego, dam tyle, ile da hrabia Szafraniec.
Zbarazki zrozumiał, że odpowiedź ta jest tylko nową krytyką osób podejmujących się sprawy, ale poczuł zarazem, że nie starczy mu sił i cierpliwości do dalszego spierania się. Rzekł więc tylko:
— Przełożę pańską odpowiedź głównym inicyatorom.
Helle wyciągnął do Zbarazkiego rękę silnym, prostym ruchem i twarz mu się rozjaśniła.
— Wybacz, książę; interes interesem, a przyjaźń przyjaźnią. Gdybyś pan chciał sam coś robić, a potrzebował mojego współudziału, służę. Moje uszanowanie.
Andrzej już wychodził, gdy we drzwiach spotkał Marynię, zakłopotaną.
— Mama mi poleciła zapytać, czy książę nie zostałby u nas na śniadaniu?
— A! bardzo proszę, bardzo proszę — wmieszał się do rozmowy Helle i począł tyranicznie namawiać Zbarazkiego na śniadanie, jakby mu chciał nagrodzić nieprzyjemną rozmowę.
Zbarazki odmówiłby z pewnością, gdyby nie spojrzał na twarz Maryni, całą zamienioną w oczekiwanie i prośbę. Zgodził się więc po wahaniu i poszedł za przewodniczką przez długi szereg pokojów i schodów.
Marynia szła posuwiście naprzód, szeleszcząc spódniczkami, aż gdy mieli już wejść do salonu, odwróciła się do Andrzeja, i podnosząc na niego tęskne oczy, podała mu obie ręce.
— Tak się cieszę... — rzekła i urwała.
A on, patrząc na tę świeżą, jak wiosna pannę, powtórzył tylko jej słowa, bo nie mógł powiedzieć tego, co myślał:
— I to milutkie kobieciątko jest córką tego starego żbika!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.