Sprawa Dołęgi/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Dołęgi |
Rozdział | XVII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wesołe bóstwa przyrody mają swą porę taneczną na wiosnę. Oto właśnie na mokrej łące, gdzie rzeczka płynie przez lilie wodne i tataraki, pod bukietami kapiącej rosą olszyny, zawiodły Mgiełki o świcie swój korowód powolny, słaniający się nizko nad łąką. Gdy potrąci tancerka o wychylony z wody łeb Wodnika, słychać mruczenie rozkoszne pośród rzeczki; wypluśnie czasem który, otworzy objęcia mszyste jak konary, zaśmieje się szerokim, żabim pyskiem i złowić usiłuje Powiewną. Ale Mgiełka ślizga mu się w objęciu i podąża, płynna, za tańczącemi siostrami.
Idzie taniec mglisty aż do wyższego lasu jednak nie wchodzi do wnętrza, zawraca, bo tam inna dziedzina: tam hukają leśnie bóstwa, udając pytania kukułki, śmiechy synogarlic i poświsty drozdów. Kozieł sarni, idący ostrożnie przez las do rzeczki, przeląkł się gwarów, rzucił się w bok i stanął na pagórku wśród świeżej, majowej pszenicy. Podniósł głowę na wschód, a w łzawem oku odbił mu się pierwszy różowy promień.
Idzie już, idzie! — poszły silniejsze wołania po lesie, a powiewne szaty Mgiełek zakrzątały się szybciej po łące, aby zarządzić na spotkanie Różanopalcej swe chóry żab pod kierunkiem takt bijących derkaczów. Na polu maleńkie bóstwa, mieszkające w kolankach pszenicy, rozbudziły skowronki.
I weszła wiecznie młoda Jutrzenka, witana przez wszystkie bóstwa wesołe, uśmiechnięta do świata, niepomna twardego panowania nowobogów.
A jednak przez ten kraj szeroki i rozweselony porankiem ciągnął się prosty, żółty nasyp, po którym ziejący żarem Wulkan II zwykł prowadzić swe grzmiące wozy. Właśnie z ogniska Jutrzenki wykwitł ciemny, buchający obłok i splamił brudnym fioletem różaną szatę bogini. Zbliżała się lokomotywa, potwornie dysząc i prując niemiłosiernie żelazną piersią korowód Mgiełek. Łoskot rwanych naprzód łańcuchów, głuchy stuk drewnianych wagonów, jęk szyn, napełniły powietrze groźną atmosferą rozpędzonego pociągu.
Przeleciał. Dwie pierzchające boginki miały czas zajrzeć do okna wagonu i uśmiechnąć się do dwóch patrzących przez to okno młodych twarzy.
W pociągu tym znajdowała się cała rodzina Zbarazkich. Wracali wszyscy na wieś razem z panną Temirą Ostykówną, która miała zwyczaj przepędzać lato w Warze. Z powodu ilości państwa i służby najęto wagon salonowy i rozlokowano się w nim na noc wygodnie.
Skoro świt, Halszka zerwała się ze swej kanapy. Ujrzawszy śliczny świat przez uchyloną firankę, wyniosła się cicho z głównego przedziału i poszła obudzić Andrzeja, który spał osobno. Wkrótce siedzieli oboje przy oknie z zapuchniętemi jeszcze od snu oczyma, ale radośnie, majowo usposobieni.
— Patrz, patrz, Jędrek, jak tu ładnie! — zawołała Halszka, pokazując rzeczkę wśród olszyny; zaczęła huśtać się na kanapie i aż pokrzykiwać z radości.
Nie wiedziała, że właśnie wtedy zajrzały do okna uciekające dwie boginki źródeł.
— Jaka ja głodna!...
— Wiesz co, że ja także — odpowiedział Andrzej.
— Przyniosę kosz z prowiantami... Tylko właśnie wpakowali go w siatkę nad łóżkiem mamy. Zaczekaj — przyniosę.
Wkradła się cicho do salonu, gdzie w półcieniu spoczywało parę niepozornych postaci, wdrapała się zręcznie i z wielkim wysiłkiem wyważyła kosz z siatki. Potem poszła do Andrzeja ze swą zdobyczą.
— Jaka bestya ciężka! — buch!
Przewróciwszy cały wewnętrzny układ kosza, wynieśli kurę pieczoną i poczęli ją rozdzierać palcami i zębami. Halszka przerwała jedzenie i, oglądając lśniące od tłuszczu swe łapki, rzekła:
— Podróżujemy jak młode małżeństwo. Czy tak się zachowuje młode małżeńswo w wagonie? No — i ty tego nie możesz wiedzieć.
— Aha, prawda! — rzekł Andrzej, nie odpowiadając na pytanie — mam do ciebie interes. Kokietujesz Reckheima, a potem jesteś dla niego niegrzeczna.
— A daj mi z nim pokój.
— Poczekaj — mówię, że mam interes, o którymbym nawet zapomniał. Był u mnie przedwczoraj Reckheim, i skarżył się na ciebie.
— Jak on śmie?!
— Halutka! cicho siedzieć! — Źle mówię, że się skarżył; owszem prosił o wytłómaczenie. Najprzód miał długą przemowę o twoich wielkich zaletach, przy której ja siedziałem, jak głupi...
— Dlaczego? mogłeś mnie także chwalić.
— No dobrze... ale potem zaczął mi opowiadać o jakiejś scenie na przyjęciu u Kostków, na tem ostatniem. Cóżeś ty mu tam powiedziała?
— Nic mu nadzwyczajnego nie powiedziałam.
— On mówi, że nie zrozumiał, boś się zwróciła do Zosi Kostkównej po polsku.
Halszka parsknęła nagle śmiechem:
— Aha, już wiem!
— Więc ponieważ nie zrozumiał — ciągnął Andrzej — zapytuje, jak to ma wziąć, boś mu się wydała gniewną potem.
— A to paradne! — zawołała Halszka, zanosząc się od śmiechu, który się już udzielał Andrzejowi.
— Cóż mu więc powiedziałaś?
— Bo widzisz... zaczął mi gadać, że on już naprawdę kocha Polskę, ale tylko... dlatego, że ja w niej jestem. Więc odwróciłam się do Zosi i powiedziałam prędko: »świnia Niemiec«.
— Tak powiedziałaś? ha, ha, ha... ale dlaczego?
— Tak sobie... a potem bałam się, że usłyszał i zrozumiał, więc zrobiłam minę poważną i nie chciałam już z nim gadać.
— Nie zrozumiał widocznie — mówił Andrzej — bo prosił mnie, abym cię przebłagał.
— Przebaczam mu.
— Ale widzisz, moja mała...
— Już raz ci mówiłam, żebyś mnie tak nie nazywał.
— Moja Halutko, nie można tak się zachowywać, kiedy się jest dorosłą panną. Mogłabyś być powodem jakiego zajścia...
— Zajścia?... No dobrze. — A ty, moralisto, jak się zachowujesz z tą panną Helle?
— Jakto: jak się zachowuję? Znam ją, bywam czasem u jej rodziców.
— Kiedy ona się w tobie kocha.
— Skądże ta wiadomość?
— Wszyscy mówią. Nawet Iza powiedziała mi, że to niedobra dziewczyna. Ja tam nie bardzo wierzę Izie, ale przecież ty się z panną Helle nie ożenisz?
— A dlaczego nie?
— Bo to jakaś niemka i mieszczanka.
— Nie masz o tem wszystkiem pojęcia, moja Halszko. Powtarzasz po tej... ekscentrycznej Izie, albo nawet po mamie, która ma dawne idee.
— Ja mam te same. Nie możesz się z nią żenić. Zresztą — wiesz co?... zróbmy taki układ: ja nie wyjdę za Reckheima, a ty...
— Ładna zamiana! O swego Reckheima dbasz ogromnie — dałaś tego dowody. Ja co innego ci zaproponuję.
— No co? co? mów prędko, co takiego.
Andrzej przeniknął siostrę wzrokiem, pod którym ta się zarumieniła.
— Ja wyrzeknę się panny Helle, a ty kogo innego.. nie Reckheima... Ty także dobra sobie jesteś: zawracasz wszystkim głowy, a bratu nie pozwalasz.
Halszka uśmiechnęła się mniej wesoło:
— Nie, wszystkim nie zawróciłam w głowie.
Zaczęła patrzeć przez okno, zerkając z ukosa na brata, którego już gniew wszelki opuścił, a bawił go śliczny profil siostry i główka, wychylona tęsknie ku migającym przy pociągu drzewom. Po kilku spojrzeniach i pół-uśmiechach Halszka doszła do wniosku, że nie potrzebne dalsze porozumienie i zapytała gorąco, ciszej, z niepokojem w oczach:
— A czy on przyjedzie?
— Mówił, że przyjedzie. Musi przecie skończyć roboty w łąkach.
— Teraz ci mówił?
— Nie zupełnie teraz — ale możnaby do niego napisać.
— Mój Jędrku, mój jedyny, napisz!
I rzuciła mu się na szyję tak gwałtownie, że Andrzej spoważniał, zauważywszy w tym uścisku coś więcej niż dziecinną prośbę.