Sprawa Dołęgi/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Dołęgi |
Rozdział | XVIII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W sypialniach dorastających panien jest coś tkliwego, coś zapowiadającego już zmysłowość i wyzwolenie z lekkiej niewoli, którą jest zawsze wiek dziecięcy, zwłaszcza kobiet. Atmosferę dziecinnego pokoju, zapach perkalu i prostego mydła przenika nieśmiała woń irysu, a nawet miesza się czasem do niej silniejsze pachnidło, zawarte w małej buteleczce, schowanej za lustrem, na gotowalni. Święty obrazek nad wązkiem łóżkiem nie sam już panuje na ścianach; naprzeciwko widać parę krajobrazów, zwykle malowanych akwarelą, najczęściej z Wenecyi; obok sprzętów użytkowych mnożą się fatałaszki zbytkowne i świeckie: saskie figurki, książka w żółtej okładce.
Pokój Maryni miał te cechy niezbędne, ale był trochę ładniejszy i bogatszy od innych. Angielski muślin w wielkie, stylizowane kwiaty dobrze się kojarzył z lakierowanem, blado-zielonem drzewem mebli; okno półotwarte na mały ogródek podwórzowy dawało przystęp świeżości poranka, a całe wnętrze pachniało pięknym, majowym kwiatem — samą Marynią.
Marynia była trochę leniwa, nie opieszała wcale albo ciężka, ale rozkosznie leniwa w ruchach, w giętkości szyi, w tęsknym uśmiechu oczu; lubiła też marzyć, a zwłaszcza gdy usiadła rano w szlafroczku przed zwierciadłem.
Marzy i dzisiaj; oczy szkliste jeszcze rosą od przebudzenia, zwraca to na lustro, to na gałęzie ogródka, na których świegocą wróble w migotliwych, zielonych cieniach. Ciepła, rumiana tej twarz śmieje się do poranka.
Zwróciła głowę ku drzwiom, bo zaszeleścił tam krok pokojówki Andzi i ukazał się biały czepek i biały fartuszek. Jedno spojrzenie między dwiema młodemi kobietami wywołało odrazu elektryczność i prędką rozmowę:
— Czy jest co Andziu?
— Jest, proszę panienki.
I pokojówka, wyjąwszy z pod fartuszka list, podała go Maryni, sama zaś wyszła.
Marynia rzuciła okiem na krótki adres, poznała go i, zanim rozdarła kopertę, przycisnęła rękę do piersi, tłumiąc bicie serca; pozostała tak przez chwilę, patrząc radośnie, namiętnie na wróble poza oknem. Otworzyła list, ale ujrzawszy dziwne pismo, naśladujące drukowane litery, pobladła. Sprawdziła jeszcze raz adres na kopercie: wydał się jej tym samym, co zwykle. Zaczęła jednak drżeć od przeczucia jakiegoś nieszczęścia i wahała się, czy rozpocząć czytanie.
Przeczytała nareszcie:
»Moja mieszczaneczko! Nie sięgaj po mitrę, której nie dostaniesz. PHnuj się lepiej, aby nie powiedziano więcej o twych obyczajach, o których już dużo mówią. Panna dobrze wychowana nie urządza schadzek, choćby pozornie niewinnych, i nie odbiera listów od mężczyzn. Życzliwy«.
Zanim jeszcze skończyła czytać te brudne i okrutne słowa, łzy jej popłynęły; nie krzyknęła, tylko, zakrywszy twarz rękoma, długo i cicho szlochała. Następnie, odkrywając biedną twarz, jeszcze raz przez łzy spojrzała na list, wstała i schowała go w szafie, pod bielizną. Usiadła znowu i zaczęła myśleć, oparłszy oba łokcie na kolanach, popłakując jeszcze. Oczy, zwrócone w kąt pokoju, roztwierały się coraz szerzej: wchodziła w nie zaduma nowa, dojrzałość, olśnienie bolesnej prawdy.
Zdawała sobie sprawę już dawniej, że parę spotkań z Andrzejem, kilka zamienionych listów, uczciwych, ale gorących, — są drogą ślizką; ale wiedziała o tem niebezpieczeństwie niby przez sen, opanowana przez świeże silne uczucie; kochała nawet tę tajemniczość, to pół-porozumienie, bo dodawało poezyi i dramatyczności pospolitej historyi starania się młodzieńca o rękę panny. Ale nigdy zimno nie zastanowiła się nad pytaniem: co to wszystko znaczy? Dlaczego tajemnica? Ten szkaradny list otworzył jej oczy — i dlatego patrzyły dziś, takie wielkie i biedne, w brudną rzeczywistość życia.
— Jestem dość piękna, dość bogata — myślała — a jednak starać się o mnie jawnie jest dla Zbarazkiego jakimś występkiem... może wstydem? Jakto? Czy i on tak myśli?!... Widocznie, skoro się kryje i mówi o walce z przesądami, o porzuceniu nawet swojej strefy...
Przypomniała sobie jedno jego zdanie:
— Porzucimy nasze światki i pójdziemy razem w świat...«
Ale zaraz ufność w szlachetne zamiary ukochanego nasunęła jej inne tłómaczenie:
— On tak myśleć nie może, tylko przygotowuje swoją rodzinę, dumną i nie idąca z wiekiem; przygotowuje skrycie swe jawne oświadczyny, dla pewności. On przecie nie lekkoduch, nie bałamut... i, skoro się nazywa Zbarazki, musi być rycerzem.
Znowu przypuszczenie, że on także w głębi serca, czuje wstręt do jej mieszczańskiego pochodzenia, a pociąg tylko do jej piękności, zaparło dziewczynie oddech w piersi. Nie płakała już, zerwała się z krzesła i przeszła parę razy przez pokój, potrząsając głową:
— Nie, to być nie może, ja w niego wierzę.
Błąkały jej się potem po głowie uwagi społeczne niejasne, ale tem dziwniejsze, że pierwszy raz przychodziły jej na myśl. Słyszała przecie, że pochodzenie od rycerzy, czy kupców — nie jest miarą ludzi; że istniały niegdyś takie przesądy, ale nie istnieją już dzisiaj; że ludzi wywyższa za naszych czasów rozum, nauka, zasługi dla społeczeństwa... Mocno była przekonana, że ojciec jej posiada wszystkie te zalety; wiedziała także o pochodzeniu swem przez matkę od Jana Dekierta, historycznej postaci... Mimo to czuła instynktowo, że ma wroga nie w jednej jakiejś osobie, ale w całej koalicyi osób, w całej koteryi, że wróg to nie osobisty, lecz zasadniczy. Nagle poczuła niby ukłócie w piersi.
— Kto napisał ten list? Pewno kobieta.
Prędko doszła do wniosku, że tylko kobieta mogła śledzić jej stosunki z Andrzejem, bo mężczyzna nie miałby wr tem tak namiętnego celu; tylko kobieta mogła podpatrzeć adres, używany przez Andrzeja, i tak podstępnie zadać raz tak bolesny. Ta kobieta pewno go kocha, a może Andrzej?!...
Przestała płakać, przemyła nawet oczy wodą i pierwszy zły płomyk zaświecił w jej łagodnem zwykle spojrzeniu. Poczuła w sobie gorączkową energię i stanowczy zamiar: pokazać matce list bezimienny, a co za tem idzie — przyznać się do uprzedniej swej korespondencyi ze Zbarazkim. Zadzwoniła na pokojówkę, ubrała się i poszła szukać matki po dużem mieszkaniu, wiedząc, że ją zastanie przy rozmieszczaniu kwiatów, lub przy rachunkach gospodarskich.
Stosunek córki do matki był najlepszy, pełen słodyczy i wzajemnego zaufania. To też Marynia, idąc teraz z tak poważnem. wyznaniem, nie czuła strachu, tylko wyrzut sumienia, że długo trzymała tę najlepszą przyjaciółkę w niewiadomości o swoich knowaniach. Przystąpiła więc do niej odrazu ze szczerą skruchą. Serdecznie całując ją po rękach i po twarzy, uczyniła najprzód generalną spowiedź.
— Mamo moja! Najdroższa mamo! Ukrywam coś przed mamą od paru tygodni i tak mi z tem źle, że muszę powiedzieć...
I opowiedziała, że otrzymała pięć listów od Andrzeja, przyniosła te listy i położyła na kolanach matki.
Pani Hellowa patrzyła na córkę z bolesną słodyczą i, gładząc ją po włosach, rzekła:
— To źle, moje dziecko; to najprzód bardzo niebezpiecznie, a potem... gdybyś mi powiedziała pierwej, wytłómaczyłabym, dlaczego takich rzeczy robić nie należy. Choć wiem, że w listach tych niema nic nieuczciwego, ani w twoich odpowiedziach... Czy odpowiadałaś mu?
— Trzy razy, mamo droga.
— To jeszcze gorzej. Trzeba znać świat, dziecko moje. Te dokumenta najszlachetniejszych uczuć ludzie mogą pochwycić, sponiewierać i ciebie obmówić.
— Ach, mamo, już się to stało!
I Marynia wybuchła głośnym płaczem, a pani Hellowa przysunęła do niej swe krótkowidzące, zaniepokojone oczy.
— Co ty mówisz, Maryniu? Zmiłuj się...
Dziewczyna, zanosząc się od płaczu, wydobyła z kieszeni otrzymany rano list i podała go matce.
— To dziś... dziś... przeczytaj!
Hellowa chwyciła śpiesznie lornetkę i, zbliżywszy się do okna, przeczytała nikczemne pismo. Pobladła, wyprostowała się z pewną dumą i, spoglądając z góry na córkę, zaczęła mówić:
— Widzisz, to są skutki...
Ale zaraz uprzytomniła sobie, że tej biedaczce zgnębionej, łkającej na kanapie z zakrytą twarzą — czynić wyrzuty jest co najmniej niewczesne — i widziała już tylko nieszczęście, spadające na jej najukochańszą istotę, wspólne nieszczęście. Siadła więc obok córki i przygarnęła ją do siebie:
— Uspokój się, dziecko... uspokójmy się obie... zaraz o tem pomówimy... No, nie płacz Marynko!
Ale sama płakała i pozostały tak dość długo, tuląc się do siebie i zamieniając urywane wyrazy.
Nareszcie Hellowa odezwała się stanowczo:
— Trzeba to pokazać ojcu.
— Mamo co to będzie? — zawołała Marynia, cofając się z widocznym dreszczem.
— Ja to zrobię sama, bez ciebie — odrzekła matka — nie mów nawet zupełnie o tem ojcu... a on ci zapewne także nie wspomni.
Zapadła w głęboką, niespokojną zadumę.