<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Zeller wyjechał z Waru czwartego dnia około południa. Na specyalną rozmowę o interesach nie znaleziono czasu, parę tylko razy wspomniano o szosach; na polowaniu Gniński pokazał mniej więcej ich kierunek. Tak było lepiej i delikatniej: nie można było nudzić hrabiego, który przyjechał tu na wypoczynek i aby utwierdzić sojusz przyjazny. Zresztą spraw a dróg bitych była cząstką zaledwie wielkich planów praktycznych, powziętych w Petersburgu, a te plany bladły znowu wobec inauguracyi nowych, trzeźwych stosunków, opartych na duchowem zjednoczeniu na wzajemnem zaufaniu daleko widzących kierowników i na ustępstwach naszych, które miały wypaść na naszą własną korzyść.
Takie było zdanie jednomyślne wszystkich trzech delegatów, objawione Dołędze po wyjeździe Zellera z Waru. Zresztą spraw a szos stała dobrze, nie spieszono się tylko z jej popieraniem, bo ważniejsze 1 ogólniejsze decyzye miały ją poprzedzić, choćby tylko zatwierdzenie kolei żelaznej.
Dołęga wysłuchał i spochmurniał. Po długiej m owie Hektora, który zabrał głos w tej naradzie i tłómaczył zasady działania tryumwirów, uczynił tę prostą uwagę:
— W tem wszystkiem jest jeden nasz interes: szosy. O reszcie mało co możemy wnosić, a tymczasem szosy uznaliśmy za korzystne dla nas i powinniśmy najprzód je przeprowadzić.
— Widzi pan, panie Dołęgo — rzekł Szafraniec — nie trzeba wyrywać się z inicyatywą prywatną, zanim się nie przeniknie interesów i opinii ogólniejszych.
— Czyli jest pan zdania, że należy spać i czekać, co się z nami stanie?
— Nie bardzo jednak spaliśmy w podróży, w ustawicznych wizytach i zabiegach dla dobra ogółu — odpowiedział hrabia, urażony.
Szafraniec pierwszy raz w życiu tyle był się ruszał i tyle wydał pieniędzy, jak mówił »dla kraju«. Niesprawiedliwość więc odezwania się Dołęgi była rażąca. Książę Janusz starał się złagodzić rozmowę:
— Rozumiem zapał do sprawy, którą pan podjął, i która była pierwszym powodem naszej wycieczki. Niech pan nie sądzi, że sprawa ta nam obojętna; pragniemy tylko podzielić się z panem naszemi obserwacyami i zaznajomić go z szerszem rozwinięciem naszych planów; Szosy będą zatwierdzone, niech się pan nie boi.
— Bodajby tak było! — westchnął Dołęga, który lubił starego księcia i nie chciał się z nim spierać.
Po tej rozmowie wstał ze ściśnionem sercem i postanowił zaraz War opuścić. Miał się jeszcze tylko załatwić z Andrzejem.
Gdy go spotkał, objawił mu krótko swoje postanowienie:
— Jutro wyjeżdżam do Warszawy — musisz m i dać odpowiedź dla Hellego.
— Ale zostań jeszcze, Janku! Jeszcze mamy gości; jakże chcesz, abym myślał o tym dyplomatycznem zawikłaniu w takim gwarze? Musimy raz jeszcze powrócić do tej rozmowy, może jutro, kiedy się przerzedzi trochę.
— Pilno mi, muszę jechać.
— No, a dla tych tam interesów petersburskich — czy nie powinienbyś pozostać? Zbązki i Szafraniec jeszcze tu są — rzekł Andrzej, byle zwrócić rozmowę.
— Już się rozmówiłem z tymi panami — wystarcza mi to. A co do twoich projektów, jeżeli chcesz wiedzieć moje zdanie, — nie żeń się z Hellówną, pozostań w swojej sferze, nie walcz z nią. Bo gdybyś chciał z nimi walczyć, nie zabiją cię, ale cię zanudzą, zemdlą cię... Zechcesz im coś wytłómaczyć — ziewną i powiedzą, że oni są już dużo dalej i wyżej od twego rozumowania.
— Toś widzę nie rad z naszych działaczów? — rzekł Andrzej zadowolony, że rozmowa bierze inny obrót.
— Są oni jak wielka, stojąca woda... nie mówię o twoim ojcu, który musi się solidaryzować, choć lepiej czuje...
— Niepotrzebne zastrzeżenie — przerwał Andrzej, znam ja i ojca!
— Są więc jak ta woda. Popchniesz ją — rozleje się; chcesz ją zapalić? — mokra; użyć do obracania młynów? — nie płynie. A zalewa jednak ogromną przestrzeń kraju i gdzie nie pleśnieje, tam zakrywa bezużytecznie rodzajne pola. Dlatego przez tę senną wodę trzeba przeprowadzić mocne groble, po której przyjdą nowi ludzie »najlepsi«, trzeba dać tej wodzie dopływy z nowych źródeł i skierować ją na jakiś pożytek. Myślałem, że zdołam coś takiego rozpocząć, choćby w drobiazgu, choć do pewnej miary, nie przenoszącej moich sił... Ale gdzie tam! Nic tu niema do czynienia — trzeba iść gdzieindziej, trzeba szukać ludzi, gdzie są, a nie »sfer«.
— Sądzisz ostro ale słusznie — rzekł poważnie Andrzej — pomijasz jednak inne właściwości istniejącej u nas arystokracyi. Są oni naprzykład jedynymi może przedstawicielami estetyki życiowej, która nie jest byle czem; twierdzą nawet niektórzy, że jest wysoką cnotą społeczną i dojrzewa tylko przy późnym i doskonałym rozwoju rasy.
Jan targnął się i odrzekł gwałtownie:
— Co mi estetyka! — i jaka estetyka? Poczucie i znajomość piękna? — tych widzę bardzo mało. A to, co nazywasz estetyką, jest zwykłym sybarytyzmem, przystrojeniem sobie życia ku największej wygodzie, bez aspiracyj społecznych, bez szczypty altruizmu, bez sensu dziejowego. W tej atmosferze nawet ludzie zdolni, szlachetni i rozumiejący wysokie zadania życiowe drobnieją. I ty sam, Andrzeju, daleki już jesteś od czasów uniwersyteckich, kiedy mi mówiłeś, że trzeba podnieść sztandar Zbarazkich, otrząść go z kurzu, wypisać na nim hasło czynnego życia dla kraju. Ty sam podałeś mi myśl, która mnie dręczy. A teraz co? zawracasz kobietom głowy, nosisz wyborne szaty zewnętrznej estetyki życia, jesteś panem całą gębą, ale tylko dla swoich, nie dla wszystkich. Być sobie panem, to nie dosyć i tego nie weźmiesz za hasło, a szczególniej tem hasłem nie pociągniesz nikogo.
— Jeździsz trochę po nas i po mnie, mój mistrzu!
— Wiem, że nie mam do tego prawa, ale nadto napiłem się goryczy w tych dniach... A że pragnę, abyś spróbował żyć inaczej, to tylko przez najszczerszą przyjaźń. Dlaczegobyś ty nie miał być jednym z tych odnowicieli swojej rasy? Masz do tego wszystkie warunki i wyborną sposobność.
— Ale nie mam siły, mój Janie.
— Najgorzej przyznać się do tego. Jest w mózgu sprężyna, którą każdy może nacisnąć, gdy zechce, — jeden łatwiej, drugi trudniej — a potem siła sam a się znajdzie.
— Może spróbuję? — rzekł Andrzej zamyślony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.