Sprawa Dołęgi/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Dołęgi |
Rozdział | XXXI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po dniach gwarnej zabawy opanowało znużenie mieszkańców Waru i pozostałych gości, ale było to znużenie słodkie, pełne dobrych wspomnień, nieledwie tęsknoty, a przytem wir i gwar nie od razu przeszedł w stan spoczynku. Towarzystwo topniało powoli, stół sali jadalnej zmniejszał się stopniowo i żałowano ubywających, nawet takich, jak Włosek, dlatego, że i on był cząstką dni wesoło spędzonych.
Hrabia Zeller wywarł na wszystkich korzystne wrażenie. Ci, którzy go znali z Petersburga, nauczyli się jeszcze bardziej go cenić; innych również ujął, wszystkim zaimponował. Księżna Hortensya, niewiadomo dlaczego, odnalazła w nim typ perski i spierała się z Kerstenem, który znowu twierdził bez wyraźnej zasady, że Zeller ma charakterystyczną postać szlachty nadreńskiej. Wszystkie panie były też wdzięczne Zellerowi, że przyjazdem swoim spowodował piękny szereg zabaw. Jeden tylko Szydłowski, słysząc zewsząd pochwały i rozrzewnienia, cierpiał na przekorę, aż nareszcie ogłosił przy śniadaniu:
— Nie wiem, co w nim tam państwo widzicie? zwykły urzędniczyna i basta.
Napróżno usiłowano mu przedkładać, że to nie urzędniczyna, lecz wysoki i wpływowy dygnitarz, napróżno zwracano uwagę na jego takt i wdzięk w obejściu i na życzliwe względem nas zamiary.
— Zobaczymy dopiero, jak coś zrobi — mruczał uporczywy sceptyk i pozostał przy swojem zdaniu.
Szafraniec, nierozłączny z Hektorem Zawiejskim, zwierzył się mu poufnie o Szydłowskim i Dołędze:
— Ten stary i ten młody są z jednej gliny: wszystko im za mało. Ils ne sont pas à la hauteur.
Hrabia Szafraniec wyjechał jeden z pierwszych po Zellerze: pilno mu było do zarządu swych dóbr wiejskich i miejskich, których rachunki namiętnie lubił przeglądać, znajdując zawsze, że nadto pieniędzy idzie dla rozmaitych darmozjadów. Pomnażał ciągle majątek nie przez obrót kapitałów lub tworzenie nowych warsztatów pracy, lecz przez skrzętne zbieranie i składanie dochodów. Wielka jego fortuna, która powstała z czyjejś dawnej pracy, z hojnych darowizn królewskich, z obfitych posagów, obecnie — rzec można — spała i pociła się złotem. Hrabia Adam umiał ten złoty pot wyciskać, podbierać i składać niby miód w plastry. Umiał wyciągać cenę drzewa i zboża, podnosić dzierżawy i opłaty na wsi, a komorne w swych domach miejskich; czynił to bezwzględnie, bez wchodzenia w potrzeby mnóstwa ludzi, od niego zależnych; działał reskryptami, nigdy osobiście, i z tej przyczyny dla tłumu swych urzędników, dzierżawców, lokatorów był przemocą niewidzialną, która przejmuje lękiem, a często nienawiścią. Nie używał też dobrej opinii u maluczkich, ale ci sądziliby go łagodniej, gdyby się dowiedzieli, że Szafraniec działa tak z przekonania. Gdy mu ktoś przyjazny zwrócił uwagę, że nie przystoi wielkiemu panu podnosić komorne naprzykład starym biedakom, siedzącym od dawna na jego ziemi, odpowiedział
— Niech się ci ludzie udadzą do mojej kasy wsparć, gdzie ich prośba będzie rozpatrzona. Ale płacić muszą więcej, bo komorne więcej warte. W interesach nie należy się rządzić sercem.
— A sercem w czem się rządzisz?
Dał taką odpowiedź, podług niego wystarczającą:
— W uczuciach.
Co roku urządzał też redukcye w pensyach, w gratyfikacyach i ofiarach na instytucye, które to obowiązki odziedziczył razem z majątkiem. Obmyślił już obecnie, jak pokryje wydatki na podróż do Petersburga; zniesie roczną opłatę na zakład dobroczynny, którego cele zaczynają nie odpowiadać jego poglądom. I tak jeszcze będzie zmuszony oszczędzać, aby nadzwyczajne tegoroczne wydatki pomieściły się w jego budżecie — postanowił bowiem nigdy nie wydać więcej niż dziesiątą część swoich dochodów. Mawiał, że gromadzenie pieniędzy »w naszem ręku« jest jedynym sposobem utrzymania swej pozycyi wobec Żydów z jednej, a socyalistów z drugiej strony. Mimo te przesady w pojmowaniu swych obowiązków wielkiego pana, hrabia Adam był uważany przez swych krewnych i lepszych znajomych za »dobrego chłopca«, za »jedną z pierwszych w kraju partyi«, a od niedawna i za poważnego obywatela z powodu tej podróży do Petersburga, którą sam nazywał »rokiem pracy dla kraju«.
W dwa dni po wyjeździe Zellera liczne grono gości zmniejszyło się do kilku osób i wystawne życie zamkowe powróciło mniej więcej do normalnych rozmiarów. Dołęga czekał jeszcze na odpowiedź Andrzeja.
Starzy księstwo Zbarazcy siedzieli właśnie po południu we dwoje oddychając spokojem i wspomnieniami, gdy Andrzej skorzystał z tej sposobności, aby im oświadczyć, że pragnie zaślubić pannę Maryę Helle i prosi rodziców o błogosławieństwo. Dodał, że posunął się już daleko w tym zamiarze a nietylko przywiązanie, ale i szacunek, który ma dla tej panny, zmusza go do przyśpieszenia kroków stanowczych.
Zbarazcy przyjęli wyznanie syna osłupiałem milczeniem i prosili go o czas do namysłu. Rozpoczęły się po różnych kątach zamku szepty i żałobne narady: stary książę szeptał z Temirą, księżna okazała nagle wiele serca pani Hohensteg, zamyślając może, w braku lepszych środków doraźnych, użyć wpływu Izy na Andrzeja. Wreszcie wszystkie ubolewania i wątpliwości zlały się w jedną walną naradę wieczorną, formalną sesyę, złożoną z obojga księstwa, panny Tendry i Zbązkiego; uczestniczyli w niej także Gniński i Kersten, jako starzy przyjaciele domu.
Nerwowa stanowczość, z którą Andrzej oświadczył swój zamiar rodzicom, podziałała na księcia Janusza. Będąc w zasadzie przeciwny związkom tak nierównym, zapytywał jednak zgromadzonych, czy godzi się występować energicznie przeciw uczciwym, bądź co bądź, zamiarom Andrzeja? Cytował starożytne i nowsze przykłady, dowodzące, że czasem podobne małżeństwa bywają szczęśliwe. Wspomniał i o wielkim majątku, którego jedyną dziedziczką będzie panna Helle.
Księżna Hortensya miała na te wszystkie nieśmiałe argumenta męża stanowczo przeczące odpowiedzi. Najprzód mezalians mści się zawsze, jeżeli nie w pierwszem, to w drugiem pokoleniu. Zamiar Andrzeja jest prostą zachcianką, niepohamowanym zapędem zmysłowym, wynikającym tylko z jego »braku zasad«. Nawet majątek Hellego, oparty na »brudnych i ryzykownych przedsiębiorstwach«, nie wydawał się księżnie tak wielkim, jak o nim mówiono, a w każdym razie wstrętnym i niepewnym, bo narażonym codzień na bankructwo. Chociaż Gniński, znający się na rzeczy, zapewniał o »solidności« tego majątku, księżna pozostała przy swem zdaniu. Popierał jej zdanie Kersten, najwykwintniejsza natura z pośród obecnych, dosypując żaru do pogardliwych sądów o Heliach, których rzekomo znał lepiej niż wszyscy; mówił o nich, jak o ludziach niebezpiecznych; dał im, oprócz należnych epitetów: »gmin, parweniusze« — inne, jak: »demokraci, masoni«, i t. d., których to określeń bliżej nie objaśnił.
Panna Temira chciała kwestyę sprowadzić na grunt sentymentalny i ofiarowała się wybadać Andrzeja, jak głęboko zapadła mu w serce ta panna; zaczęła mówić o wielkiem uczuciu, tłómaczącem nawet wyłamanie się z pod niektórych praw społecznych, a uświęcającem istoty wybrane bez względu na ich sferę towarzyską. Rozpytywała o pannę, której nie znała. Ale zagłuszył ją chór męski, praktyczny, rozprawiający o wartości sprawy, nie o psychologii.
Marynia Hellówna nie miała naprawdę adwokata w tym sądzie przysięgłych. Czekano jeszcze na zdanie Zbązkiego, który swoim zwyczajem milczał, siedząc nieruchomy w wielkim fotelu, z przymkniętemi oczyma. Zapytany wreszcie kategorycznie przez księcia Janusza, wzniósł rękę i rzekł groźnie:
— Nie tędy droga!
Siwe spojrzenie przeprowadził po twarzach obecnych: we wszystkich znalazł poddanie się wyrokowi bez apelacyi.
— Ha, skoro pan Karol tak zreasumował i przeciął naszą dyskusyę — odezwał się książę Janusz — pozostaje nam wezwać tylko Andrzeja i przedłożyć mu nasze zdanie.
Zbązki kiwnął głową. Posłano więc po Andrzeja, ale otrzymano pisemną odpowiedź, że jest chory i prosi, aby zdanie rady familijnej objawiono Dołędze, jego zaufanemu przyjacielowi, który zna najlepiej całą historyę jego uczucia.
Zbązki rozwarł szeroko oczy i wyrzekł tonem mniej stanowczym, niż słowa poprzednie.
— Obcy?!...
Ale skoro przełożono mu, że Dołęga jest przyjacielem Andrzeja, że pochodzi ze starożytnej szlachty i nadto objaśniono zawikłanie, które zniewala użyć pośrednictwa Dołęgi wobec Heliów, — pan Karol opuścił zdumione brwi i pokiwał głową boleśnie. Było to znakiem zgody, choć niechętnej.
Poproszony Dołęga stawił się przed areopagiem. Wrażenia ostatnich dni nie usposobiły go pogodnie, to też, przewidując z góry wynik obrad, wszedł dość ponuro do gabinetu księcia, rozdrażniony tem bardziej, że wydawał się sam sobie śmiesznym, jako pośrednik w tej sprawie. Konsekwentnie jednak musiał znosić jeszcze przez parę dni stosunki, ciążące mu teraz krwawo na barkach; wmawiał w siebie, że kończy obrachunki ze Zbarazkimi.
Skoro Jan usiadł pośród radzących, książę Janusz odezwał się do niego:
— Daruje nam pan, panie Dołęga, że zmuszeni jesteśmy wyzyskać niejako stosunki istniejące między panem i Andrzejem, i prosić pana, aby połączył się z nami w celu odprowadzenia Andrzeja od lekkomyślnych projektów małżeńskich, które powziął. Jak się dowiadujemy, bliższe objaśnienia nie są potrzebne, bo pan wie dobrze o wszystkiem.
Dołęga odpowiedział również ceremonialnie:
— W istocie Andrzej zwierzał mi się od dawna. Skoro jednak dzisiaj przypadek nadarza mi zaszczyt pośredniczenia między dwoma tak szanownemi rodzinami, jak rodzina książąt Zbarazkich i państwa Heliów, zastrzegam się, że mogę tylko wysłuchać i zanieść wzajemne odpowiedzi, ale odprowadzać Andrzeja od jego zamiarów nie mogę przeciw własnemu przekonaniu.
Zaległo na chwilę milczenie, które przerwał dopiero hrabia Gniński, najzręczniejszy i najbardziej pojednawczy ze zgromadzonych:
— Rozumiem pańską delikatność, rozumiem nawet, że pan pochwalał wybór przyjaciela, bo trudno o sympatyczniejszą kobietę, niż panna Helle, którą znam i cenię. Związek taki byłby prawdziwą idyllą. Ale my, starsi i pan, człowiek czynu, zastanowić się winniśmy nad praktyczną i społeczną wartością tego zamiaru. Nadto my wszyscy, należąc, jak pan, do starożytnej szlachty, myślimy o interesach naszej sfery; nie można nam brać tego za złe. Otóż z naszego stanowiska byłoby niebezpiecznem pochwalać małżeństwo z Niemką...
— Z Niemką? — przerwał zdumiony Dołęga — przecież Helle jest już tutaj urodzony, a pani Hellowa jest z domu Dekiert, prawnuczka Jana Dekierta.
Gniński pokiwał głową, jakby wiedział o tem doskonale; książę, księżna i Kersten obrócili się ku sobie ze skrzywieniem, pytając się nawzajem:
— Dekiert? co to jest Dekiert?
Tylko panna Temira wiedziała napewno, że Jan Dekiert był prezydentem m iasta starej Warszawy 1 wymownym obrońcą praw miejskich na sejmie czteroletnim.
— Tem gorzej — odezwał się Zbązki — lepsze proste mieszczaństwo, niż pretensyonalne mieszczaństwo.
Dołęga przyciął wargi, nos ściągnął w formę dzioba, a płowy czub zdawał się jeżyć. Gdyby kto z obecnych znał go za czasów uniwersyteckich, poznałby w nim »białego koguta«, mierzącego nieustraszonem okiem w postać Karola Wielkiego. Ale umiarkowanie trzydziestego roku życia, powaga zebrania i doświadczenie, że są ludzie, z którymi spierać się nie warto, wstrzymały słowa Dołęgi; nerwowym ruchem cofnął się i zasiadł głęboko w fotelu.
Zabrał znowu głos książę Janusz.
— Mimo więc wszystko, co się da powiedzieć na korzyść państwa Helle i ich córki, doszliśmy do przekonania, że przez wzgląd na stosunki społeczne, na przyszłość i na szczęście Andrzeja, nie możemy pochwalić jego zamiaru. Czy pan zechce podjąć się powtórzenia tych słów Andrzejowi, panie Dołęgo?
— Mogę się tego podjąć — odrzekł Jan ponuro — ale ponieważ jutro jadę do Warszawy, powinienbym wiedzieć, jak mam się zachować wobec pana Hellego, wiadomo bowiem księciu, że sprawa wymaga jakiegoś załatwienia, a nawet zadośćuczynienia.
— Można powiedzieć poprostu prawdę; — rzekła żywo księżna — Andrzej prosił rodziców o pozwolenie, a rodzice stanowczo nie zgodzili się.
— Mógłbym to powiedzieć — odpowiedział Dołęga — ale nie wiem, czy to panu Hellemu wystarczy.
— Pozwól pan, panie Dołęgo — odezwał się Kersten — prawda powinna zawsze wystarczać, i pan Helle, chociaż mu to może pójść nie w smak, zrozumie, że książęta Zbarazcy pozostają wierni samym sobie i swoim przekonaniom.
— Dobrze... — rzekł Jan — ale jeden już książę Zbarazki, mianowicie Andrzej, oświadczył się niedwuznacznie pannie... i różne okoliczności ujawniły jego zamiary tak, że przestały być tajemnicą... więc teraz?...
Zanim Kersten znalazł odpowiedź, odezwał się przezorny Gniński:
— Trzebaby jednak obmyślić oficyalną formę pogłoski, którąby w świat puścić o tem calem zajściu.
— To możemy uczynić tylko w porozumieniu z Andrzejem — rzekł książę Janusz — a najprzód musimy wiedzieć, jak przyjmie naszą decyzyę.
Wstał z fotelu i podszedłszy do Dołęgi, wziął go serdecznie za rękę:
— Panie... Janie! Ufam, że jesteś już przyjacielem, nietylko Andrzeja, ale całej rodziny. Wierz nam, że radzimy dla jego dobra. Proszę, abyś użył swego wpływu na niego i wytłumaczył mu nasze poglądy, zanim rozmówimy się z nim osobiście, jak rodzice z synem.
Dołęga skłonił się, milcząc. Rozmowę trzeba było odłożyć do jutra — jest już późno — Andrzej niezdrów. Dołęga żegnał się z towarzystwem i już miał wychodzić gdy Zbązki zagadnął go znienacka:
— Wierzysz zatem, młodzieńcze, w przyszłość tych sfer?
Jan pomyślał przez chwilę i zrozumiał, że pan Karol mówi o mieszczaństwie. Zmierzył wzrokiem tę suchą postać, nieruchomą w głębi wielkiego fotelu, te oczy białe i zagadkowe, jak woda zawierająca niedostrzegalne pierwiastki — i, skłoniwszy się grzecznie, lecz stanowczo, rzekł:
— Panie hrabio! Zawcześnie jeszcze — na moją odpowiedź.
Wyszedł i pozostawił w zdumieniu zgromadzenie. Spojrzeli wszyscy na pana Karola, którego twarz oblała się niby cieniem rumieńca. Starzec powstał, uderzył zamkniętą ręką w stół, jak kościanym młotkiem, i raczej z ożywieniem, niż gniewnie zawołał:
— Twardy szlachcic! To zdanie Zbązkiego, niezupełnie zrozumiałe dla obecnych, wzmogło jednak poszanowanie dla Dołęgi w Warze.