<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXXVII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVII.

Nareszcie, pod koniec września, otrzymał Jan list od księcia Janusza, który doniósł, że kuzyn jego, Adam Szafraniec, za parę dni przyjedzie z Waru do Warszawy, i zaznajomi Dołęgę ze stanem sprawy dróg bitych. List był grzeczny, prosty i krótki; nie zawierał w sobie nic nad tę wiadomość, nawet żadnych ukłonów od rodziny.
Chociaż Jan nie ufał ani rozumowi, ani szczerym chęciom Szafrańca, ta bezpośrednia wiadomość z Waru tak go wzruszyła, że natychmiast posłał służącego swego, Józefa, aby się dowiedział czy hrabia Szafraniec przyjechał i kiedy go można zastać w domu. Służący przyniósł odpowiedź, że hrabia dopiero co przyjechał i oczekiwać będzie jutro do drugiej, to jest do wyjazdu na wyścigi.
Nazajutrz więc o południu Dołęga pośpieszył do domu Szafrańca, wielkiej kamienicy, a raczej kilku połączonych kamienic, zabudowanych szczelnie i wysoko około kilku ciasnych podwórz; każdy łokieć poziomy i prostopadły był tu widocznie użyty na dochód, nie na wygodę lokatorów. W tych koszarach Dołęga bywał często u różnych osób, nie znał jednak mieszkania właściciela. Zadziwił się, znalazłszy je w jednej z dalszych oficyn, ciasne i ciemne, odznaczone tylko lepszemi drzwiami od reszty mieszkań.
Służący wprowadził go do saloniku, w którym panował prawie mrok o południu, bo okna wychodziły na małe podwórze. Po chwili dopiero można było dostrzedz wiele obrazów i kosztownych mebli, przeniesionych widocznie z większego mieszkania, gdyż tutaj piętrzyły się prawie jedne na drugich, jak w sklepie antykwaryusza. Wkrótce ukazał się Szafraniec, strojny, jak zwykle, po krawiecku posągowy; jednak wydał się Dołędze ożywionym i uprzejmiejszym, niż w Warze. Siedli na fotelach, osłoniętych pokrowcami, i Szafraniec raczył nawet zapytać:
— Jak zdrowie pana?
— Dziękuję. Upały były tutaj duże, trochę męczące. A pan czy był na wsi, czy za granicą?
— Byłem u siebie, a teraz przepędziłem miesiąc w Warze.
Uśmiechnął się swoim sposobem, przyczem twarz jego dość piękna i prawie poważna w spokoju, dziecinniała nieprzyjemnie.
— To pan zapewne stał się już zupełnym specyalistą od naszej sprawy?
— Właśnie uradziliśmy z wujem Januszem i z Hektorem, że trzeba panu tę rzecz objaśnić, jako współinteresowanemu.
Wyraz »objaśnić« wydał się Dołędze dość źle wybranym, ale puścił go mimo uszu i rzekł uprzejmie:
— Jestem niezmiernie ciekawy.
— Raz już miałem... przyjemność mówić z panem o tym interesie i zauważyłem, że go pan bardzo bierze do serca.
— Mam nadzieję, że my wszyscy...
— Muszę panu powtórzyć dawną moją... uwagę. Nie należy wysuwać się z inicyatywą prywatną, póki nie zgłębimy interesów i opinii ogólniejszych.
— Dobrze... to znam... to już... inna materya. Ale jak stoi sprawa koncesyi? — rzekł trochę niecierpliwie Dołęga.
— Jakiej koncesyi?
— No, koncesyi na budowę szos.
— A o budowę kolei pan nie pyta? — rzekł Szafraniec, starając się przybrać wyraz misterny.
— Pytam najprzód o to, co nas obchodzi.
— Więc kolej nas nie obchodzi? A cała nasza działalność w stolicy, ą pomoc Zellera, a najrozmaitsze stosunki i informacye co do bardzo ważnych rzeczy — nie obchodzą pana?
Szafraniec wpadł w tak niezwykły ferwor, tak miał minę mówcy, dobijającego przeciwnika argumentami, że Dołęga zadziwił się:
— O czem my, panie, mówimy?
— O tem, co najważniejsze i jedynie ważne.
— Ale nareszcie... czy dostaniemy koncesyę na szosy, czy nie?
— Bardzo wątpliwe, mogę nawet powiedzieć, że niewczesne. Wierz mi pan, my jesteśmy dobrze poinformowani.
Uśmiechnął się znowu.
— Bez żartów, panie hrabio. Jeżeli pan co wie o stanie sprawy, to trzeba mi powiedzieć. Ja tu przecie trochę dawniej od panów byłem czynny.
— Nie, panie — rzekł Szafraniec, trzęsąc zlekka wzniesionym palcem — tej koncesyi na szosy nie będzie, ale i niepotrzebna.
Uśmiechnął się po raz trzeci.
Teraz już Dołęga osłupiał. Wpatrując się ze zgrozą w pogodną twarz Szafrańca, myślał:
— Czego on się śmieje? Co mu jest? Opowiada mi takie rzeczy i śmieje się?!!
Zdobył się wreszcie na słowo:
— Cóż Zeller?
— Właśnie.
— Co za właśnie?! — zawołał Dołęga nagle tak rozdrażnionym głosem, że Szafraniec zesztywniał i przybrał ton uroczysty, wyższy.
— Mówię: właśnie. Hrabia Zeller pisał do księcia Janusza, że kolej będzie za dwa lata, że wobec tego szosy teraz niepotrzebne, że koncesya nie może być uzyskana w tej formie. Te trzy punkta mam panu do zakomunikowania.
Dołęga wstał i rozkrzyżował ręce z ironicznym ukłonem:
— Dziękuje panu. Prawdziwie pięknie i trafnie poprowadziliście panowie moją sprawę. Wdzięczność moja równa się waszej obywatelskiej zasłudze.
I wyszedł, ukłoniwszy się naprawdę, dumnie, bez podania ręki.
Na ulicy, trzęsąc laską w zaciśniętej garści, Dołęga szedł, jak pijany i mówił do siebie głośno:
— Oburzające, po prostu oburzające! Przecie ten bałwan nie zrozumiał dotąd nawet o co chodzi... Ha, tamci... Hektorek... wiedzieli, kogo do mnie wysłać... Oni mi się nie pokażą, nie będą śmieli zajrzeć mi w oczy...


Tak więc praca trzech lat, ulubiony pomysł Dołęgi, pierwszy jego wysiłek ku ogólnemu pożytkowi — spełzły na niczem z łaski nieudolnych i lekkomyślnych protektorów.
— Trzeba ich było pierwej dobrze poznać i osądzić, czy można im powierzać rzeczy ważne... Moja wina, lecz strata nietylko moja; strata dla nas wszystkich, dla kraju... I nie można nawet obwiniać władz, ani Zellera, że nie chcieli bliżej wejrzeć w sprawę, która ma takich przedstawicieli, jak ten Szafraniec! Boże, cóż to za plaga tacy ludzie! Tyle pieniędzy nagromadzonych w takiej szkatule!... A tamci! Na Hektara nie liczyłem, lecz przecie Zbarazki i ten wielki Zbązki...
W tych bolesnych rozmyślaniach powracała i Halszka i na nią padała teraz plama pierworodna.
— Ona jest z nich, ona także niepewna...
Wpatrywał się gorączkowo w jej moralną postać, bronił jej sam przed sobą, ale porównania z ojcem, z matką, z Andrzejem, z panią Hohensteg, cisnęły mu się jak zmora do mózgu i napełniały strasznym niepokojem biedne, zawiedzione, skłonne już do nieufności serce.
Tego samego dnia po południu miał znowu odbyć swą przykrą inspekcyę robót kanalizacyjnych. Głowa mu pękała od bólu, rozstrojony organizm wypraszał się od tej wyprawy, ale nawykła do żołnierskiego posłuchu wola dała rozkaz — i Dołęga poszedł.
Gdy w rócił, nie jadł obiadu, poczuł znużenie tak przemożne, że zasnął na fotelu aż do zmroku. Obudził go służący, zapalający lampy.
Wieczorem Dołęga miał zwyczaj załatwiać korespondencye i dzisiaj rzucił okiem na kilka listów leżących na biurku. Parę kopert z nagłówkami firmowemi, a ten list od kogo?
Obejrzał dość ciężką kopertę, zaadresowaną kobiecem pismem. Stempel pocztowego wagonu, bez miejscowości... Co to takiego? Początek listu, odezwa w rodzaju »Szanowny panie« lub »Drogi mój Janie« była starannie przekreślona — potem dwa arkusze pisma, widocznie przerywanego i znów ciągniętego — wreszcie podpis.
Dołęga krzyknął. Był to długi list od Halszki. W tej chwili zrozumiał, że trzeba być przygotowanym na wszystko, że los jego rozstrzyga się, i że w szeregu feralnych wypadków, które przeżywa, ten list będzie przesileniem na dobre, albo jeszcze na gorsze. Ale to od Niej — zatem szczyt pragnień, upragnienie samo.
— Spokojnie, spokojnie, spokojnie...
Ścisnął głowę rękoma, niby stalową obręczą, i zaczął czytać:

»Proszę się nie dziwić, że piszę. Wolę, żeby odemnie pierwszej dowiedział się pan, zanim tam dojdą wiadomości o mnie. Zdaje mi się, że tak lepiej, abym sama powiedziała odrazu. Jestem zaręczona z kuzynem moim, Adamem Szafrańcem«.
Tego pchnięcia w serce Dołęga nie mógł przewidzieć. Zerwał się, rozpaczliwie skrzywił twarz i wzniósł rękę ponad głowę, niby do uderzenia lub do przekleństwa. Zachwiał się potem i upadł na krzesło. Krwawe mgły zaćmiły mu oczy i uszy, ale po chwili zobaczył znów przed sobą biurko, otwarty list i posłyszał zwyczajny gwar miasta, dolatujący z ulicy. Opierając się o meble, doszedł do karafki z wodą, napił się, potem, nalawszy trochę wody na dłoń, przyłożył ją do czoła.
— Ja nie zemdleję... jam nie z waszej marnej gliny. No, czytajmy dalej.
»Jestem zaręczona z kuzynem moim, Adamem Szafrańcem«.
— Winszuję. Nie można lepiej.
»Niech pan źle nie myśli o mnie, zanim się dowie, jak przyszło do tego. Choć mi wszyscy mówią, że to bardzo szczęśliwie dla mnie, nie czuję szczęścia w sobie, bo nie wiem, jak mnie pan osądzi, a pan jest jedyny, o którego zdanie chodzi mi naprawdę, w sercu. Proszę mi wierzyć, drogi panie, proszę... Więc opowiem jak było. Kiedy odmówiłam temu Niemcowi, naturalnie, mama była bardzo zła na mnie, ale to już trudno. Chodziłam po parku sama i dużo myślałam o panu. Dlaczego pan ani razu nie napisał, choćby do cioci Temiry?«
— Dlaczegom nie pisał? dlaczegom nie pisał?! Prawda.
»Aż w parę tygodni później mama zawołała mnie do siebie i mieliśmy rozmowę. Mama mi powiedziała, że Adam prosi o moją rękę przez wuja Karola Zbązkiego. Ja się zdziwiłam, bo przecie Adama znam oddawna, i teraz był u nas dwa razy na wsi, a nigdy mi nic nie powiedział. Mama zaczęła go chwalić, że jest porządny, dobrze myślący, bardzo bogaty i spokojny. Śmieszyło mnie to wszystko, bo nie myślałam nigdy, żeby Adam był mną zajęty. A kiedy mama zapytała, czy może przyjechać do Waru, niby dla mnie, odpowiedziałam: niech sobie przyjeżdża. No i stało się«.
Tu list był przerwany, może dla niepowodzeń stylowych i ciągnął się dalej drobniejszem pismem:
»Zdaje mi się, że pan mnie zna, ale może i nie dosyć. Ja tak się lubię bawić, że aż mnie nosi, a pan wtedy nie kontent ze mnie i mówi, że jest nieszczęśliwy. Pamięta pan przy fajerwerkach? Może to źle, ale kiedy patrzę na moich znajomych, widzę że wszyscy myślą o zabawie; nawet starsi szukają ciągle przyjemności, chociaż mówią inaczej. Tylko pan jeden mówi tak, że ja mu wierzę, bo pan ma coś gorącego w sercu«.
Znowu przerwa w liście.
»Żebym była mądrzejsza, mogłabym mieć innego męża. Nie jestem głupia z siebie, ale czy byłabym taka, jaką pan lubiłby długo i bardzo? Słowa pana rozumiałam sercem i było mi przyjemnie czuć, że są wyższe i lepsze odemnie, a zarazem bolało mnie, że nie mam równych z panem skrzydeł. Ja pisać nie umiem, ale pan mnie zrozumie. Zapamiętałam sobie wszystkie słowa pana, wszystkie nasze spotkania i spacery, aż do ostatniego. Pamiętam nawet jak pan wyglądał i jak patrzył«.
Rozpalona twarz Dołęgi mieniła się, pierś falowała gorączkowo. W tych prostych słowach dziewczęcych widział niby skrót i sumę całych lat wychowania, całych dni rozmyślań. Daleki już był od oburzenia.
— Biedne, zagłuszone, stracone serce!
Halszka spowiadała się dalej nieuczonym i osobistym stylem:
»Teraz kiedy rozmawiałam z Adamem, stawał mi pan przed oczyma — i nie mogłam sobie dać rady. Wmawiali we mnie, że to doskonała partya, mnie to nie rozczula. Jednak to niezły człowiek. Kazałam mu raz dać na pogorzelców, którzy przyszli, a on zapytał ile, odpowiedziałam: tysiąc rubli. Dał zaraz. A znowu kiedyś ——— (przekreślone). Nie chcę już o nim mówić, tylko czuję, że go pan nie lubi, więc chciałabym wytłómaczyć, że on możliwy, bo dobry i wszystko dla mnie zrobi. Ja sama doprawdy nie wiem, co się we mnie dzieje. Namawiali mnie i zgodziłam się nareszcie. Czy to koniecznie męża trzeba kochać?«
»Żeby pan tu był, wytłómaczyłby mi dopiero, co ja czuję«.
»Przebyłam najsmutniejsze dni w mojem życiu tego lata po pańskim wyjeździe. Dotąd miałam życie proste i wesołe, a teraz wszystko mi się wydaje smutnem i wyrachowanem. Gdzie tylko spojrzę, widzę, że nie można iść za uczuciem, że to się tylko w książkach przytrafia. Rodzice bardzo się cieszą z moich zaręczyn, są przekonani, że to się stało dobrze i szczęśliwie; aż się dziwię i myślę, że tak się widać układają u nas dobrane małżeństwa«.
»Wiem, że się listów nie pisze do obcych, ale pan mi jest najbliższy ze wszystkich ludzi. Pan taki dobry i mądry, że może zrozumie, dlaczego piszę i nie będzie źle myślał o swojej szczerej, gorącej przyjaciółce,

Halszce«.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.