Starosta Kopanicki/Część trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Starosta Kopanicki
Podtytuł Część trzecia
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom III
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
CZĘŚĆ TRZECIA.

NAPAD NOCNY.

I.

Przy dworze Dłuskim, pod miastem Skwierzyną,
Kędy starosta kopanicki bawi,
Mniej od Saksonów kraj cierpiał bezprawi,
Bo tam starosta był tarczą jedyną.
Bezpieczniej kmiotek przejeżdżał do miasta,
Bezpieczniej grunta orano i siano,
Bezpieczniej dziecię lub słaba niewiasta
Mogli wypocząć pod strzechą słomianą.
Kopanickiego starosty nazwisko
Błogosławiła każda wiejska chata...
Lecz i nad jego głową cios już blizko, —
Jakaś złowroga przepowiednia lata...
Ciemno na dworze, noc się rozpoczyna,
Bucha w komnacie światło od komina
Od blasków ognia, zda się, gore ściana,

W świetny rynsztunek i oręż przybrana.
Stary Poniński smutnemi oczyma
Patrzy na fale i skręty ogniska,
Wolumen prawa w jednej ręce trzyma
A drugą syna do piersi przyciska.
Dwuletnie dziecię w niewinnej swawoli
Oburącz targa za suty wąs dziada;
Dziad zadumany nie zważa, że boli,
Bo cięższa boleść serce mu przejada.

II.

Młoda niewiasta, siedząca w półcieniu,
Zda się aniołem stróżem bohatera;
Drobną mu rączkę zwiesza na ramieniu
I piękną główkę na piersi opiera;
I sama smutna — bo jej dusza tkliwa
Przyczynę smutku u starca zgadywa.
— Żono ty moja, i ty synu mały,
Drodzy wy moi... wy żywi i zdrowi...
Jak smutno myśleć, że Nieba nie dały
Bezpiecznej doli naszemu krajowi!
Jak smutno umrzeć z tą palącą myślą,
Że pod nieprawem berłem panowania,
Już naszych swobód prawa nie określą,
I nic waszego życia nie osłania!
Nieprawny ubiór i Sasa uciski,
Domowe wojny i bratnie niezgody,
Pewno mi wróżą, że już koniec blizki
Naszych praojców najświętszej swobody.
Pod starem prawem ujrzałem świat Boży,
Żyłem pod królem i pod sejmów władzą, —
I nim się kości do trumny położy,
Starego prawa jeszcze nie zagładzą;
Lecz po mnie... po nas... ty i nasze dziecię
Jakże w tej Polsce bezpieczni będziecie?
Elektor saski, co się królem zowie,
Puścił po kraju zastęp rabowniczy;

Twój chleb twój pieniądz, nawet twoje zdrowie
I wszystko twoje — twojem się nie liczy.
Mała otucha, że naszej ustroni
Jeszcze mój pałasz od ucisku bron.
Na mojej głowie już słabe nadzieje:
Choćbym was pragnął bronić najgoręcej,
Ręka się chwieje, żelazo tępieje,
A oni mocni, a coraz ich więcej.

III.

— Rzuć czarne myśli — opowie niewiasta —
Przestań się dręczyć urojoną trwogą,
Bo jeszcze długo nasze wsi i miasta
Pod twym orężem bezpiecznie spać mogą;
I jeszcze w kraju mężów jest niemało
Z odważnem sercem i z odważną dłonią,
Którzy za prawa zastawią się śmiało
I bezpieczeństwo swych dachów zasłonią.
Starzec się zaśmiał: Och, ci stróże prawa!
Ty nie uwierzysz, jacy oni mali:
Umieli królem wybrać Stanisława,
Ale wyboru poprzeć nie zdołali.
Czyż nie wiem codzień przez listy i gońce
O moich ziomków słabości zbrodniczej?
A że to saskie fortunniejsze słońce
Coraz to nowych zwolenników liczy?
To za starostwo, to za trochę groszy,
Codzień elektor stronniki swe mnoży:
Stanisław w nędzy, a Sas ich panoszy,
Więc niosą serce, gdzie przedać je drożej.
W Polsce na Litwie, na Rusi i wszędzie,
Codzień zdrad nowych odkrywa się zaród.

IV.

— Przebacz mi, mężu... możeś ty sam w błędzie,
Może gdzie większość, tam cały jest naród.
Kiedyśmy Sasom oprzeć się niezdolni,

Tak widać w losów zapisano księdze.
Znam, co winieneś poddańczej przysiędze,
Lecz od przysięgi sam Bóg cię uwolni, —
Bóg, co Augusta umacnia na tronie,
Co mu pomyślnych wypadków udziela...
August cię liczy za nieprzyjaciela,
August ku tobie nienawiścią płonie;
Swoje rajtary i swoje husarze
Przysłał na ciebie, jak chmurę szarańczy.
Jedź do Warszawy, złóż mu hołd poddańczy,
A on twe wioski poszanować każe;
A wtedy, mężu — tak mi serce szepce —
Syn twój spokojniej spać będzie w kolebce.

V.

— Niech umrze raczej! — rzekł starzec z zapałem.
— Gdy życie jego mam kupić niesławą.
Stanisławowi przysięgę składałem,
Któż od mych przysiąg rozgrzeszyć ma prawo?
Zgwałcono nasze odwieczne statuta,
Złamano wybór najlepszego z króli,
Ziemia sarmacka okowami skuta, —
Jaż mam się łączyć z tymi, co ją skuli?
Jaż mam raz drugi poprzysięgać zdradnie?
Niech ten dom raczej na głowę mi spadnie!

VI.

Rzekł i dziecinę ze swych kolan spycha,
I odszedł w ciemnej komnaty ustronie.
Jakaś wątpliwość, czy narada cicha,
Snadź w jego męskiem odbywa się łonie.
Żona nieśmiało przyjęła pacholę,
Ukołysała, w płaczu utuliła,
I przeżegnała, i za jego dolę
Cichą modlitwę do Niebios posyła.
Starosta spojrzał na żonę, na syna,
Jak chcąc przebłagać jednym oka rzutem;
Potem się znowu zbliżył do komina

I znowu pilnie zasiadł nad statutem,
I po raz setny źrenicą ciekawą
Zgłębia narodu kardynalne prawo.
Jedna i druga chwila tak upłynie;
Nastała cisza, tylko przerywana
Szelestem karty, lub wiatrem w kominie,
Lub silnym pryskiem smolnego polana.

VII.

Szanując dumkę tęsknego rycerza,
Młoda małżonka odeszła z komnaty.
On przejrzał broń swą, bo jutro zamierza
Znowu wyruszyć na zwyczajne czaty,
Przyjść przeciw Sasom na pomoc kmiotkowi,
Zbawić sierotę, ocalić grosz wdowi.
Na swoim dworze starosta posiadał
Mężnych i bitnych Kozaków półsotek,
A w jego wiosce każdy młody kmiotek
I strzelał celno, i szabliskiem władał.
Znali ich Sasi po hardej postawie,
Czuli ich przyjście po pyłu kurzawie.

VIII.

Ale starosta swój huf niezwalczony
Wyprawił kędyś w odleglejsze strony.
Czeka powrotu z obawą widoczną;
Powrócą w nocy, — a jutro do ranka,
Ludzie wypoczną i konie wypoczną,
I znowu będzie Sasom niespodzianka.
U pruskich granic stojąc na załodze,
Słychać kaplicę spalili przy drodze;
Więc niechaj polskie nauczą pałasze,
Jak to świętości poszanować nasze.
Iskra po iskrze ognisko przygasa,
Godzina jedna i druga wybija, —
Starosta, marząc o pobiciu Sasa,
Szepce Ojcze nasz i Zdrowaś Marya.

Myśl jego lata w przeszłości dalekiej.
Wśród lepszych czasów i dzielniejszych ludzi;
Aż sen łagodny zamknął mu powieki,
Choć czujne ucho każdy szmer przebudzi.

IX.

Tak, gdy w milczeniu nocy uroczystem
Dusza starosty lepsze światy marzy,
Kozak, u bramy stojący na straży,
Hasło baczności dał przeciągłym świstem.
W sto kopyt końskich zatętniła droga.
Leci huf jezdny, dwaj starsi po przedzie;
Musi to swoja powracać załoga.
Kozak u bramy zapytał: Kto jedzie?
Gdy w tejże chwili krzyknięto surowo,
I strzał ruszniczny palnął mu nad głową.

X.

— Otwieraj wrota! — ktoś huknął z niemiecka.
Aż zlękły Kozak cofnął się ku bramie, —
I sto rajtarów, jak kupa zbójecka,
Hurmem się kupi i wrzeciądze łamie.
Głucho stęknęła brama już otwarta,
Rozległ się łoskot aż po całym dworze.
— Kto jedzie? — krzyczy starościńska warta,
Lecz gwałtu gwałtem odeprzeć nie może;
Grzmotnęła z rusznic — po małym przestanku
Drugi raz, trzeci — i skryła się w ciemnie.
Ale już opór stawić nadaremnie,
Wodzowie sascy już stoją przy ganku;
A ich rajtary w tejże samej chwili
Pałac starosty wkoło otoczyli;
Snadź tutaj przyszli z mordem i łupieżą,
Bo w każde okno ze dwóch rusznic mierzą.
Starosta, z marzeń zbudzon wystrzałami,
Skoczył do okna, ujrzał hufiec Sasa, —
I już się próżną nadzieją nie mami,

Szablę na prędce przywiązał do pasa,
Zatlił w kominie żelazny kaganek,
I przy wybuchu rzęsistych płomieni,
Wyszedł do gości, co obiegłszy ganek,
Już drzwi zamczyste łamali do sieni.

XI.

— Kto tam i poco?
— Otwórz w imię prawa! —
Głos jakiś dziki krzyknął z tamtej strony.
Drzwi się otwarły — przed starostą stawa
Starościc Unrug, w pancerz uzbrojony.
Dawny przyjaciel i syn przyjaciela,
Dzisiaj go saska zhołdowała władza,
On o staroście wiadomość udziela,
On w jego dworzec gości naprowadza.
A za nim Hesler, znajomy wódz saski,
Co, za rabunki swojego orszaku,
I dotąd jeszcze ze starosty łaski
Zranioną rękę nosił na temblaku.

XII.

— Zdaj się, bo zginiesz! — tak Hesler zawoła —
Czas porachunku! twe żniwo ustało.
Starościc Unrug, spojrzawszy z pod czoła:
— Zdaj się, starosto... — wymówił nieśmiało —
Widzisz tu we mnie brata, nie siepacza;
Chcę cię wyzwolić w tej ciężkiej potrzebie.
Król August Trzeci winę ci przebacza;
Tylko przysięgi wymaga od ciebie.
Zdaj się, starosto! a na znak pokory
Oddaj twą szablę, bo jesteś w areszcie.

XIII

— Zdać się... król August... a któż wy jesteście,
Co śmiecie w nocy najeżdżać na dwory?
I któż mi prawo obrony odejmie?
Oddać wam pałasz? ani mi się ruszcie!

Ja byłem posłem w elekcyjnym sejmie,
Lecz nie słyszałem o królu Auguście.
Elektor saski, gdy ma jakie prawa
Do berła Piastów — niesprzecznym w tej mierze:
Jest na to Wola, jest na to Warszawa,
Jest na to naród — niechaj go wybierze.
Wtedy, panowie, tak mi pomóż Boże,
Ja sam najpierwszy przysięgę mu złożę,
Ja sam mu będę poddany najszczerszy;
Lecz teraz: vivat król Stanisław pierwszy!

XIV.

— Vivat Stanisław! — krzyknął z drugiej strony
Głos chrapowaty, jak surma bojowa.
Pan Piotr Olędzki, rębacz doświadczony,
Co go starosta na swym dworze chowa,
Co był staroście jakby prawa ręka,
Co się ni Sasa, ni czarta nie lęka, —
Przybieżał k'panu jako wierny sługa,
Kiedy posłyszał strzały i hałasy,
I nie zważając, że tuż stoją Sasy,
Płatnął szabliskiem po głowie Unruga.
Szabla, puszczona omackiem i w ciemnie
Zgrzytnęła tylko po hełmie wzdłuż skroni,
Sypnęły iskry... Unrug się posłoni, —
Cios spaść miał znowu, ale nadaremnie;
Bo nim zaświstał znowu nad przyłbicą,
Dziesięciu Sasów porwało się skoro,
Już pana Piotra rajtary pochwycą,
Na smycz rzemienną jego ręce biorą.
Płatnął pałaszem, poprzecinał węzły, —
Płatnął raz jeszcze, lecz trudne staranie,
Bo się zatrzymał jego miecz, zagrzęzły
W miękkim, łosiowym rajtara kaftanie.
Raniony rajtar chwieje się, uklęka,
I krzyczy z bólu, i zębami zgrzyta, —
I wkrótce jedna, potem druga ręka

Znowu za barki pana Piotra chwyta.
Pan Piotr zrozumiał nierówne obroty,
Trącił żołdaka, co jęczał od bólu,
Z rąk się wywinął, umknął między płoty, —
Rajtary za nim — szukaj wiatra w polu!
Strzelono w pogoń raz, drugi i trzeci;
Lecz pan Piotr umknął, dobrze świadom drogi.
Tylko gdy wystrzał dziedziniec oświeci,
Starosta widzi, że Sasów huf mnogi,
Że jego hufiec nie wrócił z podróży,
Że nocna walka na nic nie posłuży.

XV.

Więc cisnął pałasz i wyrzekł z zapałem:
— Bierzcie mię w więzy, gdy wam siła dana;
Lecz elektora nie uznam za pana,
Bo już innego monarchę wybrałem!
— Jak wola wasza, miłościwy panie!
Mamy królewski mandat oczywisty,
Więc musim wasze obejrzeć mieszkanie,
Zabrać oręże i przeczytać listy;
A tego u was musi być zbiór duży,
Mnie pan starościc tłómaczem posłuży.
Wzięto kaganiec, i Sasów gromada
Hurmem do komnat starościńskich wpada.
Jeden za drugim żołdak podżegany
Błyszczące zbroje odziera ze ściany,
Ze starych szablic gorzko się najgrawa,
Co były świętem dziedzictwem rodziny,
Chociaż tam plama zardzewiała, krwawa
Jeszcze z pod Wiednia, jeszcze z pod Byczyny,
Mogła zaświadczyć, że w imieniu Bożem
I bronić drugich, i bronić się możem.
I pism szacownych starożytne pliki,
I pamiętników rodu foliały,
I świeższe listy, co w półkach leżały,
Wszystko to żołdak porabował dziki.

Gdy jaki świstek lub pergamin rzadszy
Starosta chciałby ocalić z grabieży,
Hesler powiada, że to sąd rozpatrzy,
A rozpatrzywszy, zwróci jak należy;
Tymczasem wszystko w jeden zwitek kręci,
Łamie pergamin i kruszy pieczęci.
Jak lew starosta w swych więzach się targa,
Lecz walczyć z tłumem daremne nadzieje,
Daremny protest, wołanie i skarga,
Że się krajowym swobodom gwałt dzieje.

XVI.

Młoda małżonka, strwożona, wybladła.
Ocalić męża do komnaty wpadła.
Daremne jęki słabej białogłowy, —
Chciała przed Sasem uklęknąć nieśmiało,
Ale ją wstrzymał wzrok męża surowy,
Zamknął w jej piersiach rozpacz oniemiałą.
Słuchajcie waszmość! — rzecze do Heslera —
Waszej przemocy oprzeć się nie mogę
Macie mnie więzić! gdzież wodza kwatera?
Już świt — co prędzej puszczajmy się w drogę.
Czemuż mi dotąd kajdan nie kładziecie?
Już mię prowadzić rozkażcie swej straży.
Oszczędźcie, proszę, zbolałej kobiecie
Widoku waszych rozbójniczych twarzy.
— Wszystko, starosto, pójdzie w swoją kolej! —
Odpowie Hesler z szyderstwem na twarzy. —
Ty, piękna pani, namawiaj go wolej,
Niech doma siedzi, niechaj gospodarzy,
Niechaj królowi hołd poddaństwa składa,
Niechaj na jego wojska nie napada.
Tak... po rycersku... niech rękę mi poda,
A ja rozkażę rozwiązać mu plecy.
Trochę za przeszłość posiedzi w fortecy,
I znów nastąpi pożądana zgoda!

XVII.

Gniew groźny osiadł na starosty czole,
Wzgarda zmarszczyła jego brwi sokole.
— Żołdaku! — rzecze z postawą wyniosłą —
Po coś przysłany, czyń twoje rzemiosło.
Musisz dopełnić, co ci rozkazali,
Choć prawo więzić szlachcica zabrania;
Lecz wara tobie zapuszczać się dalej,
W obywatelskie wchodzie przekonania!
— Jak się podoba, — jeśliś tak uparty,
Muszę cię stawić przed zwierzchności władzą! —
Odpowie Hesler — i krzyknął do warty:
Niech go wywiodą i na konia wsadzą!
Spełnił się rozkaz — wyszła ciżba cała
Z hałasem, brzękiem i urągowiskiem.
Małżonka nawet męża nie żegnała;
Bo pod przestrachu i żalu naciskiem,
Taki ból w sercu, tak w głowie się mroczy,
Że skamieniała, jak posąg rozpaczy;
Błądzą dokoła nieprzytomne oczy,
Lecz nie pojmuje co to wszystko znaczy.
Wreszcie do okna podbiega jak we śnie,
Słucha... już hufiec wyjechał za wrota...
— O dziecię moje! — krzyknęła boleśnie —
Tyś już sierota!...

XVIII.

Jesienne słońce z pod deszczowej chmury
Wyjrzało rankiem i w chmurach się chowa.
Lecz Dłuski dworzec smutny i ponury,
Jakby tu przeszła zaraza morowa.
Służba ze strachu gdzieś pierzcha na stronę,
Przy bramie leżą dwa trupy ze straży,
Przy nich psy wyją; przez okna stłuczone
Wpadłszy do komnat, wicher gospodarzy;
Sprzęty popsute i ściany odarte.
Gdzieniegdzie pochwa staroświeckiej broni,

Wiatr po podłodze rozwiewa gdzieś kartę...
A pani, blada, oparta na dłoni,
Nie wie, co począć; — przestrach tajemniczy,
Odjął jej siłę, odrętwił ją samą.
A małe dziecię z kolebki jej krzyczy:
— Daj wody, mamo! weź na ręce, mamo!
Ręce zdrętwiały — a tu w całym domu
I kubka wody niemasz przynieść komu.
Nieprędko słudzy zeszli się do pani,
Aby ją złożyć na niemocy łoże;
Nieprędko przyszli strwożeni poddani
Zobaczyć, co tam działo się we dworze.
Aż zapłakali — bo wszędzie ruina,
Jaka po Sasach bywała zwyczajnie;
Zginęły z piwnic stare stągwie wina,
Konie najlepsze zginęły ze stajnie,
Tylko myśl jedna utwierdza ich w wierze:
Kozactwo wróci — i pana odbierze.

XIX.

Wróciła zresztą i kozacka jazda,
Straż opiekuńcza okolicy całej,
Jako sieroce orlęta do gniazda,
Skąd już ich wodza sokoły porwały.
Pan Piotr Olędzki wielce boleściwy
Z gorzkiemi łzami przemówił do sotni:
— Bracia mołojcy! patrzcie, przez Bóg żywy!
Co tu zdziałali Saksonowie psotni!
Oj! gorzkiej, gorzkiej zadali nam soli,
Pan Bóg na ciężką przeznaczył nas chłostę!
Pani w chorobie, a pan nasz w niewoli.
Hej! może odbić uda się starostę!
— Jedźmy! — krzyknęli — Sakson nie uciecze!
W pień wyrąbiemy Heslera załogę!
Popaśli konie, wyostrzyli miecze,
Wzięli kul, prochu i chleba na drogę,
Krzyżyk na piersi — i po twardej błoni

Huf starościński w kopyta już dzwoni.
Trzy dni, trzy noce, od chwili do chwili.
Pani się wszystkich niespokojnie pyta:
Czy już Kozacy z wyprawy wrócili?
Czy z dala końskie nie tętnią kopyta?
Lecz słudzy wierni, ale obojętni,
Zawsze odpowiedz dają jednej treści:
Że o Kozakach ni słychu, ni wieści,
Że nic nie widać, i droga nie tętni.

XX.

Powrócił wreszcie oddział podjazdowy,
I rozdarł smutkiem biednej pani łono:
Że zdołał dotrzeć do miasta Kargowy,
Lecz tam w koszarach pana osadzono;
Więc się i kusić nie było już po co,
Wykraść fortelem lub odbić przemocą.
Stamtąd go w nocy wywieźli do Drezna,
Otoczonego niezliczoną strażą;
Tam na Augusta przysięgać mu każą,
A on odmówi, on przymusu nie zna.
— Och, dobra pani! z tą niemiecką zgrają
Jeszcze nas długie cierpienia czekają,
Dni pełne trwogi, niespokojne noce.
Jedną pociechę i jedną mam radę:
Wezmę Kozaków, na drogę wyjadę,
I choć jednego Saksona wygrzmocę!
Tak pan Olędzki pociesza się w smutku.
W to graj Kozactwu! ruchawka nie trudzi.
Co zapowiedział, to dotrzymał w skutku,
Wybrał pięćdziesiąt najdzielniejszych ludzi,
I ruszył na świat; — a kędy napotka,
Że Sakson skrzywdził szlachcica lub kmiotka,
Że się dopuścił rabunku w kwaterze,
Albo niesłuszne prowianty bierze, —
Pan Piotr jak piorun wpada na bezprawia,
I wedle sądu, jako czego warci,

Jednych Saksonów do grodu odstawia,
A drugich płazem albo ostrzem karci.
To gościł w wioskach, to się skrywał w lasy,
Jak za warowną bezpieczeństwa ścianę;
A jego imię często w tamte czasy
Po wioskach polskich było wspominane.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.