Sto djabłów/Tom I/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sto djabłów |
Podtytuł | Mozajka z czasów czteroletniego sejmu |
Wydawca | Wydawnictwo „Kraj“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Druk Karola Budweisera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W jednéj z sal kasztelan spotkał się z mecenasem Mierzyńskim.
— No cóż mi powiecie? spytał, — o waszym i moim klejnocie.
— Procesu zdaje się, że w żaden sposób nie dopuszczą. Jeźli kniaź zechce siedzieć w więzieniu, może i rok w niém zostać. Tymczasem, sam nie wiem, jak mu złą zwiastować nowinę.
— Jeszcze inną? — Spytał kasztelan.
— A może najgorszą ze wszystkich, jakie go mogły spotkać. — Przegraliśmy proces z X. Woronieckiemi na głowę... Nie pozostało żadnéj nadziei. Korjatowicz bez chleba, siostra jego bez posagu, ojcowiznę wezmą obcy.
— Kiedyż się to stało?
— Dziś panie kasztelanie. Sprawa była na rejestrze oddawna, — niespodzianie, umyślnie pędzono inne per non sunt i zachwycili nas nieprzygotowanych. Prawdę rzekłszy i gotowość na nicby się nie przydała. Sędziowie wszyscy byli ujęci, a najgorętsza obrona przeszła niesłuchaną... Korjatówka przepadła... Nie będę mu śmiał oczów pokazać.
Kasztelan westchnął.
— Biedny człek — rzekł, — zanosi się na to, że go zgniotą, a szczupła garść przyjaciół i życzliwych nie obroni... Co począć?
— Zejść z oczów ludziom... dosyć im w krótkim czasie dogryzł sam i zawinił książę. — Prędzéjby może przebaczono komu innemu, niż człowiekowi z imieniem, co się przeniewierzył swoim. Towarzystwo milcząc i bez dekretu skazuje na banicję, a kogo dotknie wyrok, zabity....
Kasztelan popatrzał na Mierzyńskiego i kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Panie mecenasie, bywało to przed laty może, kiedyśmy spójne ciało stanowili, dziś ile ludzi, tyle obozów, ilu mężów, tylu wodzów, a żołnierza nie ma. Banicja nie straszna. Ja tak źle nie tuszę.
Mecenas nic nie odrzekł, ścisnął tylko dłoń kasztelana i dodał grzecznie.
— Dopóki pan kasztelan go bronisz... i ja nadziei nie tracę.
Stary potrząsł głową.
— Mój mości dobrodzieju, — co ja mu jeden dać mogę, oprócz sympatji mojéj. Biedny chłopiec, — ale Pan Bóg cuda sprawia, — a ja wierzę w sprawiedliwą opatrzność.
I z uśmiechem tajemniczym dorzucił:
— Nie tak djabli czarni, jak ich malują.