<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


STO DJABŁÓW.

MOZAJKA
Z CZASÓW CZTEROLETNIEGO SEJMU
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.

TOM I.

KRAKÓW.

Nakładem wydawnictwa „Kraju“.
1870.




— Wiesz — mówiła piękna Gietta (zwana pieszczono tém imieniem, które niby z włoska miało oznaczać Ludwisię), — wiesz kochana przyjaciołko... wielką nowinę, która całą obiega Warszawę! Niepodobieństwo, żebyś ty jéj nie wiedziała... jak śmieszna jestem, że się pytam!
To powiedziawszy śliczna pani, ruchem pieszczonéj kotki rzuciła się w róg sofy, zakryła na pół usta wachlarzem i poczęła się śmiać śmiechem stłumionym.
Gietta... była śliczna, wiedziała o tém dobrze i zalotnie popisywała się z wdziękiem swym (ktoby się tego domyślił?) nawet przed współzawodniczkami. W téj zaś chwili czuła się cudnie piękną, oczka jéj gorzały, usta drżały niecierpliwą radością jakąś, cerę miała jak krew z mlekiem, wyraz zwycięzki; całe szczęście młodości niewątpiące o niczém promieniało z niéj. Nie miała więcéj nad lat dwadzieścia, choć doświadczeniem i świadomością o wiele zdawała się być starszą... była jedną z najczarowniejszych w świecie blondynek; oczka miała szafirowe, włosy popielato złote, nóżkę sylfidy (jak naówczas mówiono), a rączkę różowego szatanika... długą, utoczoną, chciwą uścisku, złota, kwiatów, berła bodajby — byle cacka i nowości. Znać było, że to mamcia wypieściła od pieluszek, że nigdy zimny wiaterek nie zawiał na ten klejnocik, że cały świat dogadzał mu, że się nauczyła, przywykła, ażeby jéj ulegało wszystko.. że miała nieszczęście albo za bajkę wymyśloną dla strachu, albo za rzecz przeznaczoną tylko dla tych biednych ludzi z ulicy, dla tłumu łachmanowego, co do uprzywilejowanéj nie należał kasty.
W przepysznym saloniku biało-złotym było ich dwie w przedobiedniéj godzinie, Gietta piękna gospodyni domu i jéj serdeczna przyjaciołka od dzieciństwa, z którą się nienawidziły, choć bez siebie żyć nie mogły. Przyjaciołka była także blondynką, ale włos miała jaskrawszy, złocistszy, oko czarne... wyglądała starzéj, choć były rówieśnicami. Rysy jéj twarzy o wiele poważniejsze, surowsze, były może klasyczniéj piękne, ale im brakło tego pieszczotliwego wdzięku, który Giettę czynił niezwyciężoną. Trzpiotek zachwycał... przyjaciółka (którą pieszczono w poufałem towarzystwie zwano Niną, a nosiła imię Antoniny), obudzała pewien strach i cześć... Nawet gdy chciała być wesołą, nie umiała, śmiejąc się, uśmiechała się smutnie... wejrzenie jéj głęboko wnikało w każdego i zostawiało niepokonane wrażenie.
Dwie, zresztą nie tak bardzo różne od siebie istoty, charakterami i fizjonomją stanowiły zupełną sprzeczność. Może to właśnie i kłóciło je z sobą i pociągało ku sobie, a nikt nie odgadnie, jakim cudem tak się znały, rozumiały i odgadywały, iż zaledwie jedna coś pomyślała, już druga przeczuwała i od pół słowa dobadywała się reszty.
— Widzisz Gietta! jak ty jesteś nielitościwa dla mnie, — odpowiedziała pierwsza — żartujesz sobie z mojéj nieświadomości w żywe oczy i tak bezecnie! Któż lepiéj nad ciebie przekonanym być może, że ja nic nie wiem, co się koło mnie dzieje? O! ty filutko!
I pogroziła jéj palcem Nina...
— Czegóż się śmiejesz?
— Czego ja się śmieję! biedna, zaślepiona Nino moja! czyż ty i tego nie wiesz, z czego ja się śmieję? czyż myślisz, że ja się śmieję z ciebie? Ale ja śmieję się, bo mi świat wesół, bo śmiech należy do życia mojego jak tchnienie, bo go potrzebuję jak powietrza... bo gdy nikogo nie ma i powodu żadnego, ja uśmiecham się do zwierciadła, do siebie saméj, do echa, które wesołość moją powtarza... Śmieję się, bo jestem śmiechem! weselem... powiedz, jeśli chcesz, dzieckiem. No, no, i już nie gdérz, ty stara babuniu!..
Było to jedno z przezwisk, które Gietta dawała przyjaciołce Ninie...
Wysłuchawszy tego tlómaczenia poważna pani, ruszyła ramionami, uśmiechnęła się także, ale po swojemu, smutnie i spytała:
— No.. a nowina twoja?
— Ale jakże ci wreszcie nie wstyd o nią pytać? — chichocząc i bawiąc się wachlarzem, zawołała pieszczoszka, — ależ o niéj sroczki na dachach szczebioczą i wróble ją noszą... a ty warszawianka nic nie wiesz... i nie rumienisz się?
— Moja duszo ty jesteś światłem, a ja niewiadomością uosobioną — odpowiedziała chłodno Nina — ja nie wiem, kiedy jest niedziela, kto się z kim żeni, kto się w kim kocha, kto kogo rozwodzi... kto umarł lub urodził się. Zapominam nawet, którego dnia przyjmuje pani krakowska i marszałkowa Mniszchowa, choć obu mam szczęście być kuzynką... a ty chcesz, żebym wiedziała to, o czém sroczki z wróblami szczebioczą? Śmieszna pretensja.
— A gdybym ja ci niepowiedziała? — drażniąc się, poczęła piękna Gietta...
— To wiedzieć nie będę i płakać nie będę...
— O! ale ja muszę się zlitować nad tobą przecie... prawda?
— Jak chcesz, — obojętnie dodała pierwsza, — mów, jeśli się ślicznym usteczkom twym chce szczebiotać... nie mów, jeśli złośliwemu serduszku zachciewa się mnie drażnić...
— Śliczne usteczka nie płacą za złośliwe serduszko, kochana Nino, winnaś mi coś dodatku...
— Do usteczek dodam płomienistych ocząt dwoje... to dosyć?
— Skąpa jesteś!
Nina ruszyła ramionami.
— Nienasycona z ciebie.
Gietta śmiała się, swawoliła; nagle cała zwinąwszy się w kłębuszek, podsunęła się ku przyjaciółce, położyła głowę na jéj ramieniu, wyciągnęła rączki cacane, aby niemi dodać wyrazistości opowiadaniu i poczęła tym głoskiem, jakim dzieci sobie mówią bajki o strachach:
— Ninusiu moja! wystaw sobie... wystaw sobie... ale to rzecz cudowna... zjawisko osobliwsze.. o tém się mówi na ucho pod sekretem tylko, chociaż wszyscy już wiedzą o tém... W jednym domu na Podwalu niewiadomo zkąd... kto... od kilku tygodni przybyły czarownik, wieszczbiarz... cudów dokazuje, opowiada przeszłość, zgaduje przyszłość, odsłania tajemnice największe... prawi o rzeczach skrytych, jakby czytał w sercach na dnie. Ma to być starzec z siwą brodą, pustelnik... nie wiem tam kto... Za proroctwa nic nawet nie bierze, ale niezmiernie trudno się do niego dostać...
— Ale to są żarty jakieś!
— Jak to żarty? — oburzyła się Gietta... ja ci przysięgam na to, co mara najdroższego, że mówię szczerą prawdę, czarnoksiężnik, magik...
— Czarnoksiężnik! prorok! po cóżby tu się zjawiał, gdzie w czary nikt już nie wierzy, a proroków kamienowanoby śmiechem... Cóż mu z tego, że ludziom banialuki prawi?
— Ale jaka bo ty jesteś nudna z tém rozumowaniem: na co? dlaczego? on musi mieć do tego powołanie! Duch go proroczy męczy i zmusza mówić ludziom dla przestrogi...
Nina ruszyła ramionami.
— Nie rozumiem.
— Duszko, ja także nic rozumiem, i to właśnie mnie nęci, że rzecz jest niezrozumiałą. Wystaw sobie, księżna wojewodzina była u niego, marszałkowa koronna, podczaszyna, nawet pani krakowska... osoby poważne... Wszyscy się cisną... a ja — dodała ręce załamując Gietta — ja dotąd nie byłam... Nie mam z kim pójść!!
— A! otóż słowo zagadki! — śmiejąc się przerwała Nina... — daléj już wiem, idzie ci o to, nieprawdaż, abym poszła z tobą?
Gietta rzuciła się jej na szyję...
— Złota moja! wiedziałam, że ty to zaraz swoim rozumkiem odkryjesz... a! tak! tak! sama nie mogę... mężowi o tém ani mówić! i jakże z nim iść! ani myśleć... z kim? boję się... z tobą jednąbym poszła.
— Ale ja nie mam najmniejszéj ochoty, żadnych się dobadywać tajemnic, o nic pytać... przyszłość powinna być zasłonioną dla nas... tak lepiéj, przeszłość noszę w sercu jak żałobę — westchnęła — pocóż pójdę?
— Egoistka! — zawołała Gietta... pójdziesz dla mnie... nie pytaj się sobie, bylebyś mi towarzyszyła... Możesz przecie dla przyjaciołki to uczynić i być moją suivante...
— A ty zrobiłabyś to dla mnie? — zapytała Nina...
— Dlaczegóż nie? — ręce załamując odpowiedziała Gietta... — czyż wątpisz? ja, dla ciebie... wszystko...
— Wszystko? — cicho jeszcze raz spytała Nina niedowierzająco.
Zamiast odpowiedzi, trzpiot rzucił się jéj na szyję, począł ściskać i całować, i pieścić, i wymógł... prawie obietnicę.
— Jakkolwiek mi się ta cała awantura pomieścić w głowie nie może — rzekła po chwili przyjaciołka — ty wiesz, że trudno odmówić, gdy czego zapragniesz; ale jak to wykonać?
— Najłatwiéj w świecie — poczęła cicho z wielkim pośpiechem piękna pani — z niezmierną trudnością udało mi się dostać adres tego proroka... dano mi go z największém zaklęciem, ażebym nikomu nie udzielała... Mam zapisany numer domu... najdokładniéj. Przyjmuje tylko w wieczornych godzinach... wymkniemy się do ciebie, od ciebie pójdziemy pieszo, bo powozem zajeżdżać niepodobna.
— Ale cóż ludzie pomyślą o téj nocnéj wycieczce?... Dwie kobiety same jedne, wieczorem w takiém miejscu!... A, nie, ja na to nie pozwolę.
— Cóż się nam stać może?
— Motłoch, wojskowi... Ja nie wiem, ale ja pieszo nie pójdę.
— Widzisz, to ja jestem odważniejszą od ciebie — z wymówką odparła Gietta. — Ja wiem, że niktby nie śmiał...
Nina się obruszyła...
— Weźmiemy fjakra z ulicy.
— No, dobrze, fjakra... to mi wszystko jedno... Ale jeszcze dziś, dziś wieczorem, dziś koniecznie. Prorok mi uciec może, a ja chcę wiedzieć z ust jego przyszłość moją!
— O dziecko moje — zawołała Nina. — Jabym ci ją przepowiedziała, nie będąc prorokiem. Rodziłaś się, by być szczęśliwą; będziesz nią, choćby twe szczęście najwięcéj drugich kosztować miało... Będzie ci się powodziło, i z uśmiechem na różowych ustach nie potrafisz się nawet zestarzeć.
Gietta zerwała się z sofy, zrzuciła szal, którym była spowita, i klaszcząc w rączki, poczęła skakać po pokoju. Wzięła w drobne paluszki sukienkę, stanęła naprzeciw zwierciadła, ułożyła kibić, przegięła się, śmiała się do siebie. Wtém nagle, co u trzpiota nie nowina, porzuciwszy taniec nierozpoczęty, przybiegła do przyjaciołki i siadła przy niéj.
— Obie... słuchaj... ubierzemy się czarno, jednakowo; ja się zakwefię, aby twarzy mojéj nie widział; zmienię głos, aby nie wiedział, czym stara czy młoda.
Nina się rozśmiała.
— Ty to potrafisz!
— No, zobaczysz. Przyjadę do ciebie, konie zostaną w dziedzińcu, my wymkniemy się pieszo furtką od ogrodu; weźmiemy fjakra i w godzinę powrócimy. A! — poczęła, ręce łamiąc z niecierpliwości i główkę przechylając — jaka ja jestem ciekawa, co on mi powie.
— No, a jeśli co strasznego?
— To nie może być! — zakrzyczała Gietta i nagle zamilkła.
— Ale gdyby...
Nastąpiła chwila milczenia.
— Ty zawsze marzysz o czémś straszném, tobie strachy tylko w głowie. Co ma być strasznego i dlaczego? Gdyby nawet... No, to powiedzże mi, jak się tu powstrzymać?... Wszystkie tam były, mówię ci, nasze panie... do jednéj.
— A cóż im mówił?
— A, właśnie żadna powtórzyć nie chce; ale musiało to być coś nadzwyczajnego, osłupiającego, bo gdy o nim mówią, blednieją z podziwu, usta im drżą... i jakby przerażone milkną.
— A ty się nie lękasz?
— Jaka bo ty jesteś, Nińciu... ale ja tego właśnie dlatego tak pragnę, że się lękam...
Nina śmiała się smutnie, wstała z sofy powoli, jakby chciała przyjaciołkę pożegnać.
— Stój, czekaj, nie puszczę... więc pewno?... więc po południu?
— Stanie się wola twoja, — odrzekła Nina, — tak jak zawsze, gdy ty czegoś się uprzesz zażądać, ale pamiętaj droga Gietto... jeśli... potém nie będziesz rada z konferencji, nie składaj na mnie winy, tak jak to ty zwykłaś, gdy ci się co nie uda...
Brew gospodyni zmarszczyła się nagle groźno... targnęła za suknię stojącą przyjaciołkę.
— Co to ty powiedziałaś? powtórz. Że ja zwykłam winę składać na drugich?.. kiedy i jak to było?..
Poważnie z macierzyńskiem prawie uczuciem Nina powoli pocałowała ją w czoło, wzdychając...
— Tak to mi się wyrwało... niewiedzieć co! — rzekła niemal zawstydzona, — przepraszam cię.
Spojrzały na siebie, w oczach Gietty był tłumiony gniew, który może tylko dlatego powstrzymała, że potrzebowała przyjaciołki, że jéj teraz drażnić nie chciała... ale upomnienie się o wyrządzoną sobie krzywdę odłożyła na potém i zapisała ją w rubrykę długów do odzyskania...
Żegnały się, gdy kamerdyner wszedł oznajmując pana starostę, męża gospodyni, i tuż w ślad za nim na progu ukazał się on sam.
Zdziwić to może nieświadomych ówczesnego obyczaju domów na pańskiéj stopie utrzymywanych, że mąż się oznajmywał z wizytą swéj żonie. W istocie jednak pańskie owe stadła urządzone były w ten sposób, iż pani miała dom i służbę, apartamenta i towarzystwo zupełnie oddzielne, pan swoich ludzi, konie, pokoje, przyjaciół, przyjaciołki, a tylko w nadzwyczajnych razach uroczystych przyjęć dwa domy oddzielne w jeden się łączyły.
Tak było i tutaj, mimo że państwo się dopiero od półtora roku pobrali. Dobry ton wymagał, aby starosta oznajmywał się, ilekroć chciał panią odwiedzić. Widząc na progu ukazującego się męża, starościna nieznacznie położyła paluszek na ustach, a Nina tém spieszniéj chciała ujść natychmiast, gdy głos nadchodzącego dał się słyszeć za niemi:
— Czy to ja panią kasztelanową wypędzam?
Nina podniosła oczy, chłodném, nieco surowém wejrzeniem mierząc gospodarza i rzekła:
— Wychodziłam już, gdy pana oznajmiono...
— Prawdziwie jestem nieszczęśliwy... — z galanterją rzekł młody człowiek, schylając przed wychodzącą głowę.
Cher ami, kasztelanowa się spieszy... ma interesa... mówiła mi...
W téj chwili drzwi się za nią zamknęły, Gietta upadła na kanapę, starosta milczący stanął wpatrując się w nią...
Był to pięknych rysów mężczyzna, młody, z obliczem myślącém, prawie smutném, któremu strój obcy nadawał jakąś cudzoziemską fizjognomję, rzekłbyś, francuza lub anglika. Typ polski starł się nie wiemy jakim trafem z twarzy, którą europejską, arystokratyczną, rasową nazwać było można...
W mowie téż akcent miał cudzoziemski, a gdy się zmusił do mówienia po polsku, często język kaleczył... Ubrany był bardzo wytwornie, z największą elegancją, ale skromnie. Czarne suknie, fjołkowy frak aksamitny, ciemna kamizelka, wszystkie akcesorja stroju, harmonijnie i ze smakiem były dobrane. Ręce, które zpod koronkowych mankietów wyciągał właśnie poprawiając je, były niemal kobiecéj piękności, białe, pulchne i poznać było łatwo, że nigdy ich żadna nie znużyła praca... Były to ręce do bawienia się niemi... nie do walki z losem, któremu twarda tylko dłoń podołać może.
Popatrzył na żonę, która z kokieterją dwoje rąk białych zarzuciła w tył i sparłszy na nich główkę leżała, jakby spoczywając...
— Jakże dziś? czy znowu trafiam na muszki w nosie? Nerwy? migrena? kaprysiki?..
— Jak tylko pytasz o nie, to je rodzisz! — zawołała Gietta, — ale wy wszyscy, mężczyzni jesteście despoci... wam trzeba, żeby nieszczęśliwa kobieta na rozkaz była dla was wesoła, żeby jak piesek skakała na dwóch łapkach przed wami...
Starosta westchnął tylko ironicznie się uśmiechając.
— Nieszczęśliwe ofiary tyranji naszéj! — zawołał załamując ręce komicznie. — Cóż więcéj?
— WPan jesteś nieznośny! wiesz, że ja żartów nie lubię...
— Ale cóż lubisz? — spytał mąż.
— Jak to? więc serce nie umie odgadnąć co ja lubię? więc ja muszę mówić... a! to nieznośne! przyznaj, że to jest... naigrawanie się z kobiety...
— Wiesz co, kochana starościno, mówmy o czém inném...
Gietta westchnęła.
— Tak jest... o czém inném... Co pan dziś robisz?
— Ale naprzód w téj chwili jadę na sesję sejmową, — rzekł starosta, — a na chwilę jeszcze do Małachowskiego... Posiedzenie będzie ożywione, wątpię, żebym mógł przybiedz na objad w porę, wyskoczę na chwilę do Radziwiłłów, aby co przekąsić... wieczorem jesteśmy u księcia podkomorzego, a może na chwilę wbiegnę na redutę... a pani?..
— Pani będzie jeść objad w domu... po objedzie ma być u kasztelanowéj, potém zobaczymy! Nie cierpię z góry układanych planów na dnie całe, to paraliżuje zabawę, to jéj odejmuje wdzięk cały... ja tylko tém się cieszę, co jest niespodziane...
— I nie zobaczymy się?
— Aż jutro... — prędko dodała Gietta.
To mówiąc spojrzała nań, był smutny, ale milczał.
— I to się nazywa małżeństwem? życiem dwojga istot, które sobie miłość, wierność, wspólność wszystkiego zaprzysięgły?..
Starościna się rozśmiała.
— Ale cóż ty chcesz, — przerwała skubiąc róg szalu, — żebyśmy się zamknęli na wieki wieków tête-à-tête, między czterema ścianami, żebyś ty mnie, ja ciebie znienawidziła co prędzéj... A tak... przynajmnéj ty tęsknisz i wzdychasz...
— A pani? — zapytał mąż z rezygnacją.
— Pani się — uśmiecha... — odpowiedziała Gietta.
— Powiedz, że się śmieje całemi ustami... i całém sercem, bo dla kobiety nie ma nic przyjemniejszego nad męczenie powolne ofiary, zwłaszcza kiedy czuje, że ona cierpi...
Vous êtes adorable! — przerwała błyskając oczyma pieszczoszka, — ktoby powiedział, że kochanek najczulszy, a to prozaiczny pan małżonek...
— Czy małżonek nie może być kochankiem? — spytał starosta.
— Ale to przecież zakazane, toby było śmieszne... mieszczańskie, chłopskie. Chciałeś się WPan kochać we mnie, naówczas nie trzeba się było żenić...
Staroście uśmiech osobliwszy po ustach przeleciał... zamilkł... ruszył lekko ramionami, przeszedł się po salonie, spojrzał na zegarek.
— Dzień prześliczny, wiosna cudowna, a tu się trzeba zamknąć między czterema murami i nudzić nad rozbieraniem jakichś kwestji prawnych, konstytucyjnych, politycznych i słuchać mów i popisów elokwencji... A! gdyby nie książę... gdyby nie... o! uciekłbym ztąd dawno porwawszy moją panią — za granicę...
— Tak, aby podróżować w cztery oczy! — przerwała ruszając ramionami. — Zawsze ten nieszczęśliwy romans, którego ci z głowy nie mogę wybić...
— Z serca, — poprawił starosta i zabierał się wychodzić.
— Śmieszny jesteś jak nikt! — zawołała Gietta... Wyciągnęła jednak śliczną rączkę, dając mu ją do pocałowania... Starosta zbliżył się, usta do niéj przycisnął i cicho szepnął:
— Żeby w tak cudnéj istocie nigdy nie przemówiło serce! a! to być nie może... żeby ona nie poczuła miłości i nie zapragnęła jéj odwzajemnić...
Starościna śmiała się...
— Gdyby kto nas posłyszał! — rzekła, — całe miastoby się śmiało...
Nagle młody pan podniósł czoło zarumienione, i głosem pełnym wzruszenia odezwał się:
— I miałoby słuszność, miałoby stokroć słuszność... bo w istocie ja jestem w najwyższym stopniu śmieszny... a pani...
— A ja? a ja? — gorączkowo spytała zrywając się z siedzenia żona, — a ja?.. dokończże...
Ale gdy to mówiła, starosta już był się ukłonił nisko i pośpiesznym krokiem wybiegł za drzwi.
Gietta rzuciła się na sofę zniecierpliwiona, oczy zwróciła na sufit, wśród którego owalu tłuste amorki igrały wśród opalowych obłoczków.
Zamyśliła się, co się jéj rzadko trafiało, potém westchnęła, co także nie było jéj zwyczajem; widocznie ten maż zakochany ją nudził.
Zegar na kominie, w którego ozdobach porcelanowych także amorki grały rolę niepoślednią razem z pasterkami, wskazywał godzinę późną... trzeba się było ubierać... Gietta krokiem znużonym od sofki powlokła się przez salon, parę pokojów i znikła w tajemniczych głębinach niedostępnego apartamentu, poświęconego wielkiemu obrzędowi przystrojenia. Wszystkie drzwi się pozamykały, cisza głęboka zaległa pałacyk, pani trapiła teraz nieszczęśliwe swe sługi złym humorem, który wyniosła z salonu.
Z rana jeszcze pragnęła niezmiernie widzieć tego tajemniczego proroka odgadującego, jak powiadano, przyszłość... tłómaczącego przeszłość... szepczącego do ucha o wypadkach, o rzeczach, o których nikt a nikt w świecie nie wiedział; a teraz, gdy się zbliżała godzina konsultacji psychjatrycznéj, czuła się wielce niespokojną. Co on powié?.. Prosiła z sobą do towarzystwa kasztelanową i to ją niepokoiło... Przyjaciołkę uczynić powiernicą tajemnic, czy było dobrém? Wprawdzie jako przyjaciołka miała ona wiedzieć już wszystko, ale przed najszczerszemi jeszcze się coś zawsze ukrywa.
W tych myślach, które pofałdowały czoło pięknemu trzpiotowi nienawykłemu do troski, przeszły godziny samotne do wieczora. Mops faworyt dostał parę klapsów i poszedł spać zgryziony do różowemi poduszeczkami wysłanego koszyka, wiosenny dzień wydał się jéj posępnym, a im bardziéj zbliżała się godzina stanowcza, tém starościna większy okazywała niepokój. Z całego objadu jadła tylko trochę deseru i wysączyła pomału kieliszeczek słodkiego wina.
Po objedzie zadzwoniła o konie, przybrała się czarno, przed zwierciadłem spróbowała kwefu, szalu, zarzutki. Kamerdyner oznajmił, że konie były gotowe, z gorączkowym niepokojem wybiegła, rozkazując jechać do kasztelanowéj.
Ta kochana Nina, któréj Gietta nie kochała wcale, miała pałacyk przy Krakowskiém... wcale niepodobny do maleńkiego choć wytwornego domku pani starościnéj, co także nie jednało jéj serca współzawodniczki. Starosta, którego ojciec żył jeszcze, nie władał całym majątkiem, czekał. Kasztelanowa była panią dóbr znacznych, a mieszkanie jéj, choć nie tak wyświeżone i błyskotliwe, poważniejsze było, bardziéj pańsko wyglądające.
Wprawdzie zaślubiła wdowca, człowieka niemłodego, ale mąż naówczas nie wchodził w rachunek tylko jako worek, jako kasjer i dawca tytułu swego i znaczenia. Jadąc znajdowała Gietta, że Nina jakkolwiek młoda i ładna, nie zasłużyła na los, który ją spotkał. Kasztelan był trochę nudny, stary nieco, miał swe nałogi i nawyknienia, niedosyć był dobrego tonu, nosił się po polsku, należał do innego świata nieeuropejskiego, przecież był bogaty, a żona jego zasiadała zawsze wyżéj od téj biednéj starościnéj.
Ruszyła ramionami nieszczęśliwa istota myśląc o tém i pocieszyła się tém, że gdziekolwiek usiadła, chociażby w najciemniejszym kątku, koło niéj zaraz stawało koło promieniste wielbicieli, do którego pokornie nawet mąż się wciskał.
W pałacu było cicho, kasztelan jeszcze nie powrócił z posiedzenia sejmowego. Nina czarno ubrana wyszła naprzeciw przyjaciołki i znalazła ją, jak na tak upragnioną chwilę, dosyć smutną. Obie milcząc prawie, zamieniwszy ledwie słów kilka, przesunęły się z salonu przyciemnionego do mieszkania kasztelanowéj. Gietta spojrzała na zegar.
— Chodźmy, — zawołała — chodźmy prędzéj, cięży mi to... radabym już tam być i powrócić... boję się.
— A cóż zmusza nas jechać? — spytała gospodyni.
— Ja com raz postanowiła, to dokonać muszę! — zawołała starościna. — Wyjdziemy do ogrodu, nie każ przyjmować nikogo... chodźmy.
Z sypialni kasztelanowéj przez garderobę wymknąwszy się bocznemi schodkami, zeszły panie do ogrodu.
Pałacowy ogród składał się z kilku kasztanowych alei i lipowego gęstego szpaleru przytykającego do muru, który go opasywał. W murze była furtka, a od niéj klucz wzięła gospodyni; przeszły się parę razy milcząc po alei i popatrzywszy w uliczkę pustą, wybiegły w nią trzymając się pod ręce. Nieopodal widać było już przez otwór ulicy wrzawliwe i ruchliwe Krakowskie-Przedmieście. Mrok właśnie padać zaczynał. Fjakry szczęściem stały u wnijścia samego, a jeden z nich, jakby na nie oczekujący, otwarty... Starościna rzuciła się w głąb, zasuwając, ażeby nie być postrzeżoną, kasztelanowa za nią, i szepnęła adres kamienicy na Podwalu... Woźnica, który jedném wejrzeniem zbadał, iż wiezie jakąś tajemnicę... uśmiechając się, ruszył żywo.... Milczenie panowało w powozie... a jedno w nim serce przynajmniéj biło mocno... niespokojnie. Obu paniom zdawało się, że od niedawna ruszyły z miejsca, gdy powóz już się zastanowił i — już wysiadać było potrzeba... Przed kamienicą dwa fjakry podobne stały w małém oddaleniu... Starościna pochwyciła rękę towarzyszki swéj i poczęła żywo drapać się po dosyć ciemnych i niewygodnych wschodach. W połowie ich dwie panie zakwefione czarno, schodzące na dół, minęły je milcząc; ale ciemność nietylko rysów, postawy ich nawet rozpoznać nie dozwalała. Starościna ścisnęła niespokojnie rękę towarzyszki... Na pierwszém piętrze drzwi przed niemi otwarły się same; z trwogą starościna wcisnęła się do przedpokoju, w którym nikogo nie było, oprócz małego murzynka otwierającego drzwi; ten wskazał, nic nie mówiąc, paniom kanapę.
Pokój, w którym się znajdowały, pusty był, pospolity i nic niemówiący, a wcale niewytworny. Należał widocznie do mieszczańskiego mieszkania, umeblowanego ubogo i licho. Stół niegdyś z jadalni pochodzący, sofa, krzesła wytarte, składały sprzęt wszystek. Jedno okno słabo oświecało ściany, okryte obiciem szarém, spłowiałém, bezbarwném. W głębi widać było drzwi zamknięte, a z poza nich szemrało coś jakby cicha przerywana rozmowa...
Starościnę przywykłą do zbytków, do elegancji, spodziewającą się czegoś nadzwyczajnego, prozaiczne przedsienie owo nieprzyjemnie uderzyło; wyobraźnia wcześnie uprzedzona o cudach, zwinęła skrzydła przed tą rzeczywistością ubogą i pospolitą. Chciałaby się była zawrócić. Mógłże prorok, mieszkający w takiéj szkaradnéj izbie, jasno czytać w przeszłości i przyszłości. Nie śmiała nic szepnąć kasztelanowéj, czekały w zaciemnionym siedząc kątku, gdy w głębi drzwi się otworzyły gwałtownie pchnięte, kobieta słusznego wzrostu, okryta woalem, wybiegła z nich jakby wylękła i pędem, nie patrząc prawie, pośpieszyła ku wyjściu. Murzynek otworzył jéj drzwi, rzuciła mu woreczek i znikła.
— Kolej na nas — zawołała starościna.
— Na ciebie — szepnęła kasztelanowa — bo ja nie pójdę, będziesz miała przecie dosyć odwagi, by sam na sam się z nim rozmówić, ja tu zostanę...
Starościna wstawała już, murzynek ręką pokazywał jéj drzwi, wyprzedzał i stanął u nich. Kasztelanowa ścisnąwszy rękę, szepnęła tylko:
— Będę tu... nie lękaj się... idź...
Żywym krokiem ale niespokojna Gietta podbiegła ku murzynkowi, otwarły się drzwi. Za niemi była jeszcze ciężka zasłona czarna... trzeba ją było podnieść... Piękna pani dźwignąwszy sukno, znalazła się w dosyć obszernéj sali, wybitéj całkowicie kirem. Okna były pozasłaniane. Na ścianach u góry jakieś znaki kabalistyczne stały powypisywane. W głębi nie ujrzała nic tylko draperję, przed którą suknem ponsowém obciągnięty — był stół, a na nim klepsydra, naczynie z wodą i jakieś straszne, tajemnicze narzędzie niezrozumiałe. Z boku zwrócona ku wchodzącéj śmiała się zębami białemi trupia głowa, na ogromnéj leżąca księdze. Kilka foljantów oprawnych w pargamin rozrzuconych było po stoliku.
Ale nikt przy nim nie siedział, krzesło tylko puste, aksamitem wybite, z poręczami, staroświecką formą, oczekiwać się zdawało na niewidzialnego proroka. Drugie lżejsze nieco, zapraszało przybyłą, aby na niém usiadła... Samotność, kiry, trupia głowa, czarnoksięzki sprzęt, nastraszyły trzpiota nienawykłego do podobnych obrazów, sparła się naprzód na poręczy krzesła, potém zwolna osunęła na nie.
W téjże chwili zasłona w głębi z chrzęstem jakimś rozsunęła się gwałtownie, a gdy starościna podniosła oczy zlęknione, ujrzała już w fotelu siedzącego poważnego starca, z niezmiernie długą, białą, po pas brodą, brwiami nawisłemi na oczy, głową łysą, zgarbionego w pół i zdającego się wpatrywać w nią w milczeniu.
Obrazek był jakby z jakiéjś malarskiéj sceny skopjowany, nadto sztuczny, zbyt oklepany, ażeby na kim innym uczynił wrażenie, ale dla biednéj kobieciny... ten urzeczywistniony sztych Rembrandt’a wydał się... przerażającym.
Po dosyć długiém milczeniu, widocznie przeciągnioném dla uczynienia tém mocniejszego wrażenia, starzec, który się ciągle wpatrywał w Giettę, jakby wzrokiem chciał gęstą zasłonę, okrywającą jéj twarz przeniknąć... wyciągnął rękę milczący. Starościna domyśliła się, że swą dłoń podać była powinna... wysunęła ją z pod szalu, ale w rękawiczce. Starzec potrząsnął głową, żądając, aby zrzucono okrycie... Starościna z pośpiechu rozdarła rękawiczkę ciasną i rzuciła ją na ziemię. Śliczna długa jéj rączka, drżąc położyła się na stoliku... i spotkała w drodze dłoń starca... niemając czasu ni przytomności spostrzedz, iż prorocze ręce wcale do ascetycznych nie były podobne. Z pod szerokiego rękawa tajemniczego owego wieszczbiarza, wysunęła się ręka biała, pieszczona, prawie młoda... ujęła dłoń starościnéj, a oczy jego ciekawie się w nią długo wpatrywały.
Milczenie panowało chwilę.
Z pod brody ozwał się wreszcie głos przytłumiony:
— Przeszłość czy przyszłość?
Cicho odpowiedziała starościna:
— Wszystko! wszystko...
Starzec zamilkł... oczekiwanie zwiększało trwogę... Powoli się namyślał, pochylił twarz, oczów ni ust dojrzeć nie było można, dźwięk głosu dziwny, jakby na maskaradzie, wychodzący z pod kartonowéj pożyczanéj twarzy, uderzał pożyczoną intonacją.
— Przeszłość różowa jak jutrzenka — mówił powoli — gniazdka z puchów złotych usłane... niebo jasne, zielone nad gniazdkiem gałęzie, pachnące kwiaty, ranek wiosenny, promienisty... szczęśliwy... Ale to najgorsze poranki, gdy słońce się obietnicami oświadcza i pogodą, gdy wstaje wcześnie... gdy na niebie nie ma ani białéj chmurki, ani mgły szaréj... takiemu życiu, co się zaczyna piosenką — biada! biada! biada...
Ręka drżéć poczynała.
— Serce twe kochać nie umié... nie cierpiało, nie otworzyło się, zasklepiło. Śmiejesz się z rozpaczy, odpychasz wielbicieli, posługujesz tłumem, bawisz cierpieniem... Zabrałaś komuś serce do szczęścia potrzebne, na przekorę tylko, aby je położyć sobie pod nóżki maleńkie i deptać je codzień? Nie masz litości, ale może przyszłość téż jéj nad tobą mieć nie będzie... Jesteś czysta jak lód, zimna jak on... a możesz się rozpłynąć w kroplę... w łzę, gdy zapóźno miłość cię ogrzeje...
Starościna z tego wszystkiego słyszała tylko jedno — biada! zrozumiała tylko groźbę, krew uderzyła jéj do głowy, nie ze strachu tym razem, ale z oburzenia na tego głupiego proroka, wyrwała mu dłoń żywo...
— Nie rozumiem — szepnęła.
— Mam być zrozumialszym, kobieto! — zawołał starzec — drżyj, bo ci odsłonię to, czego ty się lękasz sama wyjawić przed sobą?
— Naprzykład? — przerwała z gniewem starościna.
— Nie kochasz męża, choć wart kochania, a odebrałaś go téj, która go kochała, którą on byłby kochał, gdyby nie twoje zaloty podstępne... Wiesz o kim mówię... ofiara twoja o trzy kroki od ciebie.
Starościna zarumieniła się i pobladła.
— Ale strzeż się pani! strzeż się piękna Gietto... nie piękność sama mężczyzn przyciąga i więzi... serce jest talizmanem, a ty nie masz serca!
— Ja nie mam serca! — rozśmiała się starościna — nie mam serca! cóż daléj?
— Mąż jeszcze dziś cię kocha, ale jutro, nieznalazłszy w tobie przywiązania, pójdzie go szukać gdzieindziéj...
— Niech szuka!
— Czy ci to obojętne?
— Zupełnie...
Staruszek zamilkł, ujął znowu dłoń niechętnie sobie podaną i czytał w niéj.
— Życie długie... droga jego z początku szeroka, jasna, wesoła... zwęża się potém, plączą ją wpadające ścieżki inne... gmatwa się los... ot tu widzę plamy wypalone od łez... opuszcza cię towarzysz... przychodzi w jego miejsce inny, zdradza cię.. kochasz niekochana...
Starościna pocichu rozśmiała się sarkastycznie.
— Koniec ginie w czarnych jakichś mrokach, pełnych skał i przepaści...
Nastąpiło milczenie... Starzec się zasunął w głąb krzesła. Piękna pani patrzała nań, czekając, aby się poprawił, ale skinął na nią, by odeszła... a w chwili, gdy się odwróciła, zniknął...
Szybkim krokiem wybiegła ku drzwiom zadąsana królowa, otworzyły się przed nią... W przedpokoju na tém samem miejscu, w którém ją zostawiła, znalazła towarzyszkę, podała jej rękę niecierpliwie pragnąc wyjść co najprędzéj, gdy murzynek przypadł do kasztelanowéj i milcząc począł jéj pokazywać drzwi. Nie mówił nic, ciągle i uparcie usiłując ją do wnijścia nakłonić. Nina opierała się zrazu... potém zawahała... Starościna, która się czuła obrażoną i rada była, aby przyjaciołka także wyniosła ztąd przykre wrażenie, rzuciła się na kanapę, z uśmiechem wymuszonym popychając ją ku drzwiom.
Sama nie wiedząc, jak i po co, Nina mimowolnie prawie znalazła się w izbie proroka...
Ten sam czekał ją tu ceremonjał przyjęcia, ale chłodniejsze oko kasztelanowéj teatralnym przyborem zostało prawie do nieufności zrażone. Ruszyła ramionami uśmiechając się. Ukazał się starzec.
— Żądasz pani wiedzieć przyszłość? — spytał ponuro.
— Nie, — odparła Nina, — wytłómacz mi moją przeszłość, jeśli potrafisz...
Stary namyślać się zdawał.
— Krótka, — rzekł, — prosta, jasna; początki życia twarde... dzieciństwo bolesne, młodość zimna, ale ponad nią świeci miłość...
Kasztelanowa się zarumieniła.
— Miłość dla człowieka, co może jéj był niewart. Przyjaciołka odbiera ci kochanka nie dlatego, aby jéj do szczęścia był potrzebnym, ale żebyś ty go nie miała. Tobie narzucono starca i przykuto do grzyba... Cierpliwości! Po chmurach słońce, po nocy dzień jasny... przecierpisz? któż wie... możesz być jeszcze szczęśliwą.
— Ale ja nie chcę przyszłości wiedzieć! — przerwała Nina.
— A przeszłość twa nie jest tajemnicą... Obudzą litość... Szkoda, żeś się nie urodziła do dni naszych!
Kasztelanowa powoli wysunęła rękę.
— Miałabyś, cobyś zapragnęła, gdybyś chcieć umiała!
Kasztelanowa zrazu obojętna i szyderska prawie, słuchała z uwagą i marszczyła brwi, on dodał cicho po chwili na pół stłumionym głosem:
— Wola może złamać przeznaczenie! Chcieć to módz!!
Starzec pospiesznie domówiwszy tych wyrazów, zniknął za zasłoną. Nina w zamyśleniu głębokiém podeszła ku drzwiom, które jéj otworzono... Spodziewała się tu znaleść oczekującą starościnę tylko, a oczy jéj uderzyła scena niespodziana. Przedpokój mieścił już nie jedną Giettę, tulącą się w ciemny kątek, aby nie być poznaną, ale kilka zakwefionych kobiet, niespokojnie unikających siebie, rozpierzchłych w różne strony, ciekawych poznać towarzyszki, a starających się o to, aby nikt ich nie mógł odgadnąć...
Starościna wstała żywo, ujęły się pod ręce i wyszły...
Na wschodach była prawdziwa procesja zakwefionych postaci, które milcząc i tuląc twarze zawstydzone ciągnęły ku górze. Dwie przyjaciołki zbiegły szukać swojego fjakra, znalazły go z trudnością wśród nagromadzonych powozów i nie mówiąc do siebie słowa, odjechały...
Wróciwszy do kasztelanowéj, Gietta padła na kanapkę, siedziała na niéj długo... nie śmiały się spytać jedna drugiéj o nic i rozstały się milczące... Obie czuły odrazę jakąś do siebie... a starościna odjechała niewiedzieć dlaczego, prawie gniewna.


Późno w noc zaczynała się reduta w Radziwiłłowskim pałacu, na którą uczęszczano tak tłumnie, iż biletów na nią nie starczyło spragnionym zabawy pełnéj uroku. Ta właśnie była wyjątkową i ostatnią. Karnawał minął oddawna, ale wszyscy się bawić potrzebowali, na czas i porę nie zważano bardzo. Reduta tak była wszystkim wygodną i tylu potrzebom serdecznym odpowiadała, iż się o nią wszyscy napraszali, wyprawiono więc jeszcze jedną. Tego dnia wieczory prywatne były prawie puste, w teatrze osób niewiele, a te które się tam pokazały, poznikały wszystkie... aktorowie dokończyli przedstawienia przed próżnemi ławkami.
Gdy się sale otwarły, tłum, który już oczekiwał przed drzwiami, wpłynął w nie z wrzawą i oznakami wesołości szalonéj. Pisk, śpiewy, okrzyki napełniły wszystkie kąty.
Co chwila powozy nowe zataczały się w dziedziniec, szczególniéj najęte fjakry, karetki i bomby, po których właścicieli ich wieczornych niepodobna się było domyśleć. Kilka znanych ekwipażów między niemi niewiele nauczyć mogły. Wiedziano dobrze, iż najczęściéj gdy konie stały w podwórzu, panowie co je tu zostawili znajdowali się gdzieindziéj.
Chwilami z sal wymykały się dwa domina zawinięte w płaszcze, siadały do bezimiennéj karetki, znikały na parę godzin i powracały nieznacznie.
Strojów charakterystycznych było mało, kilku mnichów, kilka pasterek niby wiejskich, arlekin, turcy, hiszpanie. Dwa czy trzy ubiory uderzały niezmierném bogactwem klejnotów, ale tych łatwo się było po nich domyśleć.
Wśród gwaru głównych sal, przesuwały się i postacie niezamaskowane z najlepszego towarzystwa. Ukazał się niejeden kontusz, niejeden obcy dyplomata wyfryzowany, upudrowany i wcale nie dbający o incognito. Maseczki zaczepiały najchętniéj tych panów, którzy z błogą galanterją im się uśmiechali. Obok młodzież i kilku polonusów staréj daty ze drzwi bufetu wyglądali z kieliszkami w ręku, pełnemi burgunda i węgrzyna.
Jeszcze daléj grano, a gra była zajadła. Kupy złota leżały w pośrodku... blady bankier z zawiniętemi rękawkami ciągnął faraona... stawili podchmieleni po tysiąc dukatów czasem. Krzyku i przekleństw nie brakło. Ta wyjątkowa reduta zamykająca już wiosną szereg zabaw zimowych, odznaczała się nadzwyczajną wesołością i ożywieniem.
Jakąś gorączką zdawali się przejęci gracze, biesiadnicy, tancerze, widzę, maski i starzy nawet senatorowie, którzy się dali namówić na ten spektakl niezwykły.
Sale w godzinę zostały przepełnione, napchane, a ciągle jeszcze ktoś przybywał. Fałszywe bilety w przedpokoju po cichu sprzedawano po cenach bajecznych.
We drzwiach wiodących do wielkiéj sali nabitéj piszczącemi maseczkami, z kielichem w ręku stał mężczyzna dosyć otyły, z twarzą rumianą, świeżą, wypogodzoną, z wygoloną czupryną, krzepki, zdrów, silny, wesół... jeden z tych typowych starych polaków, których już w XVIII wieku trudno było spotkać w Warszawie, chyba ich wieś dostarczyła. Był to widocznie obywatel wiejski chwilowo przebywający w mieście, na którego cerze i zdrowiu jeszcze stolica i troski żywota miejskiego nie położyły swego piętna. Wąs miał siwiejący, krótko i prozaicznie podcięty, ażeby do łyżki nie zaglądał; z pod niego widać było usta rumiane, uśmiechające się wesoło. Na czole pogodném występowały krople potu, które ocierał ogromną chustą.
Naprzeciw niego drugi, starszy o wiele mężczyzna, na trzcinie oparty, z twarzą bladą i zmęczoną, chmurny, pił z kielicha ale bez tego wesela, które trunek obudza. Zdawało się, że wino zwiększało tylko jego strapienie, bo coraz grubszemi fałdy okrywało się czoło.
— Co asindziej chcesz, — mówił pierwszy głosem jasnym i swobodnym — młodzież się musi bawić! dlaczego nie ma się rozerwać. To trudno, nam to już nie smakuje, bo myśmy swoje odbyli, pokosztowali wszystkiego i stracili gust...
— Ale za naszych czasów, panie kasztelanie, dalipan, bawiono się inaczéj.... to licho wié co... groch z kapustą. Kto tu pozna, co się może wkręcić między nasze karmazyny... i łyk bestja... i cham nawet, byle miał czém grzbiet przykryć. Miszkulancja obrzydliwa.
— No, bo i świat teraz taki, — westchnął pierwszy, — darmo płynąć przeciw wodzie, nasz szlachecki świat się skończył, a nowy bodaj rozpoczyna, na którym my królować nie będziemy.
— A kto temu winien? — zawołał chmurny starzec — jak nam we Francji, sam i kat wié gdzie zaśpiewają, tak my tańcujemy. Zwichnęliśmy się ze swéj osi, a nim drugą kołodziej przyprawi, pono o ziemię wóz się wywali.
— Ej! ej! co tam znowu złego tak bardzo ma być... wybrniemy z tego, mości dobrodzieju, wybrniemy.
Stuknął o kieliszek starego.
— Bodaj się nam dobrze działo!
— Bodaj... ale wątpię...
Gdy tak gwarzą, od drzwi wchodowych szmer, hałas i wrzawa słyszeć się dały, cisnąć się zaczęli widzowie ku nim; na salę wchodził ktoś znać ciekawy, kilka piskliwych głosków niewieścich odezwało się.
— To on! to on!..
Kasztelan wychylił się i ujrzał wsuwającego się starca z długą siwą brodą w sukni pustelniczéj, w ogromnéj mitrze białéj, zapisanéj znakami kabalistycznemi na głowie, z laską wieszczbiarską w ręku. Nowo przybyły nie miał maski na twarzy i nie potrzebował jéj, gdyż włosy, brwi, broda, wąsy osłaniały go tak, że rysów jéj prawie dostrzedz nie było podobna.
Laską stukając wsunął się do środka sali, a chór otaczających maseczek powtarzał ciągle i wiódł go głosami:
— To on! to on!..
Kasztelan nie mógł zrozumieć co to znaczyło, gdy nagle maski poczęły wołać:
— Sto djabłów! sto djabłów!!
W téjże chwili prawie sala, już i tak do zbytku przepełniona, poczęła się zalewać tłumem przybywających djabłów czerwonych, rogatych, paskudnych, ubranych całkiem jednakowo i formujących prawdziwy regiment djabelski. Na widok szatańskiego zastępu kobiece domina i maseczki poczęły się tulić i uciekać. Czarnoksiężnik podniósł laskę, jakby chciał ich zażegnać, ale djabli otoczyli go tańcując, i stał się cud, albowiem zamiast zwyciężyć owych stu djabłów, starzec został zwyciężony, zrzucił z siebie szybko okrywającą go suknię i czapkę, i ukazał się takim szkaradnym djabłem jak reszta. Okrzyk zgrozy towarzyszył téj metamorfozie.
Starzec z kieliszkiem w ręku patrzał na to z jakiémś politowaniem i zgrozą, a widząc wrażenie, jakie djabli czynili na tłumie, zapytał kasztelana:
— Djabli! djabli! cóżto to znaczy wszystko? ci szatani, ten wieszczbiarz i ten wielki strach kobiecy. Ja w téj waszéj Warszawie teraźniejszéj nic a nic nie rozumiem! Gdzieżby to kto dawniéj był chciał z prawowiernych chrześcjan przybierać dobrowolnie postać szatana? A tożby się obawiał, aby go w istocie djabli jak swego nie wzięli. A w gruncie co to innego jeśli nie naigrawanie się z religji, z djabła... i ze wszystkiego w cośmy dotąd wierzyli święcie!
Kasztelan się uśmiechnął.
— Mój mości dobrodzieju, — rzekł, — inne czasy, inne przekonania i wyobrażenia. Ową rogatą personifikacją djabelską nikt nas pono dziś nie nastraszy... Śmiejemy się z djabła, ale to nie przeszkadza wierzyć w pana Boga...
— A ja się lękam, że my pono sami już od tych djabłów niewiele jesteśmy lepsi, — dodał stary, — jak mi Bóg miły, wszystko to rozpusta...
— I gdybyś jeszcze asindziej wiedział, co to te djabły znaczą! — dodał kasztelan.
— Na miłość Bożą, a cóż, jeśli nie swawolę... — zawołał stary.
— Swawolę, ale jaką swawolę!.. ba! ba! — począł szeptać zcicha wesoły starzec. — Urodziło się to nie wiem jak i z czego, ale przed temi stu djabłami, których nikt nie zna, wszystko drży... kto do tego towarzystwa należy, dojść nie było podobna, to pewna, że nasza tężyzna najlepiéj wie o tém i że cała młodzież podejrzana, iż do téj farmazonji się zapisała... powstało to od niedawna, a już całemu miastu jest znane i trwogą nabawia... Stowarzyszenie to, które zdaje się mieć na celu dręczyć ludzi, dokuczać kobietom, mężów niepokoić... szaleństwa broi i bezkarnie się najgrawa ze wszystkich i oto, patrz asindziej, na publiczne zgromadzenie wystąpiło, jakby straży marszałkowskiéj, która ich pochwytać powinna, urągać się chciało...
Ztąd ten przestrach, gdy się djabli ukazali in persona, bo dotąd tylko dawali się czuć po psikusach, jakie wyrządzali.
Tysiące biletów bezimiennych z podpisem stu djabłów, krąży po mieście. Odbierają je wszyscy, zwłaszcza ci, którym się zdaje, że broją tajemnie, najcnotliwsze kobiety są wystawione na szyderstwa... pokój domowy zakłócony...
Starszy splunął z gniewem.
— Uciekać, — rzekł, — z téj waszéj Warszawy... Sodoma i Gomora... wieża Babel... brakło jeszcze tych stu djabłów.
— Wystawże sobie mój cześniku, — dodał kasztelan, — i ten czarnoksiężnik, co się w djabła przemienił, nie był bez kozery...
Od kilku dni rozeszła się wieść po mieście, że jakiś cudowny starzec prorokuje przyszłość, odgaduje przeszłość... kobiecięta na to jak na lep... niejedna się tam spłakała i dowiedziała o tém, co sądziła, że wszystkim zakryte... niejedna złapana wypaplała... a oto jawnie i oczywiście okazuje się, że ów czarnoksiężnik należał do bandy djabelskiéj, a jego konsultacje były drwinami poprostu.
— Ale jakże u kaduka, — przerwał cześnik ręką w stół bijąc, — pozwala na to wasza władza strzegąca bezpieczeństwa...
— A cóż ma zrobić? — szepnął kasztelan, — nuż się porwie, a pod maską znajdzie kogo takiego... no! rozumie się... że go tknąć nie będzie podobna...
Cześnik ramionami ruszył.
— Niech tam was z waszą Warszawą — zawołał, — nigdybym tu nie żył. Nie dziwię się drugim, ale wam panie kasztelanie, wam, co macie młodą żonę...
Kasztelan się rozśmiał.
— Dobrodzieju, o takie jak moja, nie ma się co obawiać...
Domawiał tych słów, gdy ujrzał stojącego djabła przed sobą, który mu się ukłonił... kasztelan uchylił się, ale szatan przystąpił do ucha i rzekł cichuteńko:
— Spytaj jejmości swéj, kędy wieczorem szarym zakwefiona jeździła?..
Dopowiedziawszy tych słów zniknął, stary zarumienił się, porwał, chciał biedz za nim, ale djabła już nie było, znikł w tłumie innych.
— Co on ci to powiedział? — spytał cześnik ciekawie.
— A!! błazeństwo... — odparł kasztelan, któremu jednak krew nabiegła do głowy...
Gdy tu się to działo, w sali, w któréj kręciły się maski, popłoch panował nie do opisania, za ukazaniem się owego regimentu, którym teraz dowodził czarnoksiężnik, część kobiet uciekać chciała, ale djabli zawarli drogę odedrzwi. Jakby się podzielili publicznością, wzięli w obroty każdy jakąś grupę... Djabli ci byli tak zręczni, iż potrafili się wcisnąć wszędzie, każdéj z pań coś szepnąć na ucho... a rzadko która, usłyszawszy słowa djabelskie, wstrzymała się od wykrzyku... zgrozy i oburzenia...
Najdaléj w kątek ciemny schroniły się były dwie maseczki, które wśród tłoku niedawno się znalazły widać i poznały. Jedna z nich miała wytworny strój francuski z kapelusikiem pasterskim, huletą i koszyczkiem kwiatów. Czarny maleńki loup osłaniał część górną twarzyczki białéj jak śnieg i młodziuchnéj.
Druga miała na sobie strój dawny z czasów Katarzyny Medicis i zasłonę zarzuconą na twarz.
Maleńki zręczny djablik wsunął się ku pasterce.
— A! królowo moja! jakże zachwycająco wyglądasz! — zawołał piskliwie, — ale godziłoż się tobie ubierać za pastuszkę? hę? chyba myślisz paść tę trzodę głupich gęsi, co patrząc w twe oczka posłusznie idą za tobą. Powinnaś się była przebrać za Djanę myśliwą... tyle bydła nazabijałaś, nie wyjmując męża...
— Mości panie!.. — zawołała pasterka.
— Ani panie, ani mości, jestem prosty djabeł, który kiedyś przyjdzie po jejmościną duszyczkę i ściśnie ją do jedwabnego woreczka na przysmak dla Lucypera...
Pasterka chciała uciekać.
— Pamiętaj, — szepnął szatan, — co ci powiedział czarnoksiężnik dzisiaj... djabli wszystko wiedzą... Pamiętaj! źle się skończy gra twoja...
A — djable! — dokończył szasnąwszy nogą i odszedł; pasterka padła napół zemdlona i poczęła płakać z gniewu.
Tymczasem drugi djabeł szeptał w ucho owej medycejskiéj damie:
— Kasztelanowo dobrodziejko, czas dług swój odebrać. Serce pana starosty jutro będzie wolne... a poczciwy stary kasztelan o niczém się nie dowie, choćby oczyma własnemi patrzał, nie uwierzy.
Wprawdzie go dziś jeden z naszych zaintrygował nieco... ale jéjmość się z tego wykręci... Widzisz pani, nie godzi się udawać cnotę, kiedy się tak okrutnie w sercu grzeszy, kochając cudzego...
Kasztelanową nazwana oburzona podniosła głowę, a djabeł śmiejąc się uciekł...
Podobnych scen i gorszych jeszcze daleko, było mnóstwo... zgroza powszechna... Żony demaskując się, biegły do mężów błagać ich, żeby choć jednego djabła schwytano... żeby się można przekonać, kto do tej kliki szatańskiéj należy... Ruszyli się starzy ku przedsieniom... posłano po straże... popłoch na sali zrobił się wielki, ale wśród niego, jak i którędy znikli djabli, tego sobie nikt wytłómaczyć nie umiał, nie wychodzili bowiem drzwiami... to pewna, nie widziano ich wylatujących oknami. Dosyć, że nie było w kwadrans ani jednego. Zwarzyło to zabawę... reduta osmutniała... panie siedziały po kątach chmurne, wiele z nich wyjechało natychmiast.
W sali gry tylko i w około butelek równie było pełno jak przedtém, owszem ścisk się zwiększył, a rozmowa podniosła wyżéj o jeden ton i podnosiła co pół godziny więcéj po wypróżnieniu znaczniejszéj ilości burgunda, szampana i węgrzyna. Starzy trzymali się jeszcze tego tradycjonalnego napoju, ale młodzież i wielki świat wolał drogiego burgunda i świeżo naturalizowanego, właśnie w czasie czteroletniego tego sejmu, szampana, którego ludzie dawnéj daty nazywali sektem.
Około kieliszków toczyły się rozmowy naturalnie tyczące się polityki, któréj wszystko było pełne... patrjoci młodzi brali górę, stara szlachta wiejska słuchała nadąsana... gorętsza nie rozumiała patrjotyzmu, który złotéj wolności szlacheckiéj zagrażał.. Mówiono téż wiele o życiu stolicy, o wypadkach bieżących, a głównie o owych stu djabłach na reducie. Mężowie instynktowo brali w obronę żony i siebie, krzycząc przeciw rozpuście i rozwiązłości nic nie szanującéj młodzieży.
— Świat przewrócony do góry nogami — wołał Suchorzewski, bijąc się w piersi — staréj Polski wkrótce śladu nie zostanie, niepodobna się zrozumieć w tym chaosie... sami sobie grób kopiemy...
— A no powoli, — przerwał drugi — nie tak zapalczywie, trzeba się uczyć rozumu i od drugich. Stojąc w miejscu, niewiele zrobimy, gdy inni idą, zmiany w ustawie rzeczypospolitéj potrzebne, konieczne... Nie mówię, aby wszystko wywracać, ale wiele się popsuło, naprawić należy.
— Tak! tak! — rzekł trzeci — będziemy naprawiali, jak mazur kozika naprawiał, co mu dał naprzód okładki nowe i mówił, że kozik ten sam; potém żelezce odnowił, kozik znowu ten sam miał być, ino w nim nic już nie pozostało starego...
Wszyscy w śmiech.
— Bajcie zdrowi — ozwał się starosta M... — my tu już niewiele rozumiemy, co się święci, a jedno widziemy, że nam na pogrzeb dzwonią...
Milczenie nastało grobowe, ten i ów westchnął... aż z grona, którego i połowa sobie nieznaną była, wysunął się człowiek, którego pono nikt a nikt nie znał. Wyglądał na te czasy i na to miejsce osobliwie — gdyby nie butna mina, wziąłby go może niejeden z tych panów za sługę, bo był odziany więcéj niż skromnie, czarno, bez najmniejszego haftu, ozdoby i guzika... mężczyzna był młody jeszcze, twarzy pociągłéj, oliwkowéj cery, czarnego oka, głowę miał wygoloną, wąs zawiesisty.. koło ust drgało mu coś nieustannie, jakby buchającéj z wnętrza mowy powstrzymać nie zdołał, a silił się próżno. Zmierzył dosyć zuchwałemi oczyma zgromadzenie, podparł się na stole i podnosząc kieliszek, zawołał:
— Proszę o głos, mości panowie!
Wszyscy zamilkli.
Qui tacet, consentire videtur! — dodał po chwili — choć nie taję, że słodkich rzeczy prawić nie myślę... Jestem sam szlachcicem... ale jestem przedewszystkiem człowiekiem... Nie ma tu co w bawełnę obwijać... szlachta przepada i zginie...
Nikt temu nie winien, ani moskal i carowa, ani prusak i jego chytrość, ani król jegomość, ani pan Bóg, ani djabeł, tylko szlachta sama...
Czasy szlacheckie minęły a ludzkie nadeszły... a my chcemy zawsze jeszcze jak narośl i guz na ciele rzeczpospolitéj ssać z niéj soki na to, aby je we wrzodowatą ciecz przerabiać!! Hej! hej! mości panowie, było tego dosyć kilkaset lat... Chamaśmy dusili, jedli, pili... a choć z nim do jednego chodziliśmy kościoła, brat w Chrystusie był zwierzęciem naszego worka... Ale darmo, sprawiedliwość Boża przychodzi.. Mówił o tém ks. Skarga, pisał ks. Starowolski, ostrzegali ludzie rozumni, myśmy robili swoje...
A żebyśmy téż choć potrafili obronić rzeczypospolitéj? Ale na nas stało wszystko, a my nie robiące nic, jak oto i dziś, bawiliśmy się kieliszkami, sądząc, że świat jest stworzony, aby nam w nie nalewał...
Djabli nas wezmą, mości panowie! bośmy na to pracowali usilnie, aby nas wzięli... Obejrzyjmy się i uderzmy się w piersi, cośmy to warci?? Co robimy? Udajemy sensatów, patrjotów, ministrów, a z nas próżniaki, niedołęgi i rozpustniki. Mało co umiemy, nie robiemy nic... gnijemy na pniu... Nie mamy się co okłamywać... Jeszcze sto lat, a szlachcica polskiego, zabalsamowanego, za szkłem, pokazywać będą po muzeach...
Dixi! — i kamionujcie, kiedy chcecie... kamień mi innego słowa nie wyciśnie z piersi...
Napaść była tak gwałtowna, tak nieprzebaczająca nikomu, iż wszyscy osłupieli.
Jeden tylko ktoś z tłumu wyrwał się z wyrazem: Jakubin! precz z Jakubinem!!
— A no tak! Jakóbin, jeśli chcecie... i oni więcéj mają od was rozumu...
— Co za jeden? kto to taki? — pytano w koło.
— Kat go wie! nikt go nie zna...
— Jakiś chamski syn! — wołali inni.
Mężczyzna oliwkowéj cery powiódł oczyma po zgromadzeniu, westchnął, postawił kielich i powoli wyszedł do sali. Ustąpili mu się wszyscy, gdy wychodził.
Jeden młody człowiek w progu podał mu rękę milczący, ale w tém z tyłu słyszeć się dało:
— Tchórz! wynosi się za drzwi! tchórz...
Nieznajomy się odwrócił, brwi namarszczył i takim samym krokiem poważnym, poszedł do stołu, przed którym stał przed chwilą.
— Na dowód, żem nie tchórz... oto mnie waszmość macie, — rzekł, — i na dowód, iż się ani was, ani prawdy nie ulęknę, powiem wam ja raz jeszcze... Od dwóchset lat niemal, lament i utyskiwanie powszechne, iż rzeczpospolita ginie... aby ją utrzymać, trzeba było ludzi silnych, charakterów wielkich, spartanów i rzymian, a my schodząc powoli, zeszliśmy na pieszczonych karzełków i Sardanapolowe dziecięta... Starzy piją i kłócą się, młodzież bawi się i szaleje, nie pracuje nikt... Jedno pokolenie oddaje drugiemu swoje wady i choroby, a każde do spadku coś jeszcze przyczynia; fortuny tracimy, ale wad i kalectw nabywamy codzień więcéj. A jak ją kraj i społeczność utrzymać może, którą cnota żadna nie wiąże, którą wszystko rozprzęga nic nie łączy?..
Spojrzał po starych...
— Widzę czupryny polskie i wąsy polskie, ale serce polskich już nie ma, owych obywateli, co w niebezpieczeństwie kraju święcili dlań zdrowie i mienie... owych surowo wychowanych rycerzy, co sypiali w zbroi i o razowym chlebie obozowali na kresach, miljony sypiąc na wojska... owych senatorów niezłomnych, owych ludzi wielkich a pokornych... kto mi dziś pokaże? Polska ginie przez brak polskiéj cnoty...
Spojrzał ku drzwiom i młodzieży.
— Jakie ojce takie syny, — rzekł, — francuzi to czy niemcy, nie poznać! Całą siłę młodzież szafuje na rozpusty, bawią się w stu djabłów, w czarnoksiężników, końmi i dziewczętami... Rzeczpospolita ginie, oni skaczą; rzeczpospolita stoi bezbronna otworem obcym gospodarzom, co w niéj sobie czynią co chcą, oni za złoto moskiewskie sprawiają baliki nierządnicom... Wszędzie, gdzie zajrzeć, zgnilizna... jesteśmy trupem... a trup padnie pastwą kruków i dzikiego zwierza...
Zamilkł.
— Mościpanie, — odezwał się ośmielony nieco, ale pełen oburzenia kasztelan, którego twarz zarumieniła się cała, — w wolnéj rzeczypospolitéj obywatelowi nawet tak obrażające dla całego narodu wyrazy godzi się głosić... ale nikt incognito nie miota obelg, o które się ktoś przecie ująć możeby zechciał. Zdejmże asindziej maskę i powiedz nam to, kto jesteś?
— Rozumiem, — rzekł nieznajomy z ironicznym uśmiechem, — chcecie wiedzieć, czy to czasem nie łyczek, nie cham, nie przybłęda jaki, przyszedł was tu w żywe oczy bezcześcić? Szlachcicowi to może być tolerowaném... ale nie komu innemu... Wiedzcie więc ichmość, że i ja szlachcicem byłem, jeśli nim nie jestem, i tak dobrym jako wy tu wszyscy... ale szlachectwo dziś ustąpić musi przed tytułem człowieka. Zowią mnie Konstantym kniaziem Korjatowiczem Kurcewiczem, ród niczego, ale tak zeszkapiał, jak wy wszyscy... coście na zgubę przeznaczeni... Kto zechce mnie na rękę wyzwać, służę, jeno mu tę uwagę uczynię, że zabiwszy mnie, i Polski nie zbawi i siebie nie naprawi. Na męztwie nam nie zbywało nigdy, pójść, huknąć, stuknąć, ściąć się, zabić lub być zabitym, o to najłatwiéj... ale pracować cicho, skromnie a wytrwale, tego ichmość nie potraficie, ani młodzi ani starzy...
— Mości kniaziu — ozwał się kasztelan — a jegomość żeś to lepszy... daj dowody...
— Nie lepszy jestem od was — rzekł kniaź — ale mi przeto wolno złe widzieć i karcić, a gdy kto moje zobaczy i pozwie mnie, przyjmę...
— Ino jeszcze tak bardzo źle, jak waszmość sobie poetyzujesz, nie jest — ozwał się któryś z młodszych — pracuje się nad naprawą rzeczypospolitéj.
Kniaź się uśmiechnął.
— Jak? — zapytał — nad literą prawa? A wieleż to lat trzeba, aby prawo nieszanowane społeczność zmieniło? Poprawcie rodzinę, ludzi, a najgorsze prawa szkodliwemi być przestaną. Darmo tam konstytucje pisać, gdzie one słowem zostają i co kilka lat się wywracają.
— Toby już na to wyszło, iż zginęliśmy bezpowrotnie, w całun się zawinąć i do trumny! — szepnął inny.
— Nie inaczéj — dodał kniaź z ironją — nalejcie sobie węgrzyna, nalejcie burgunda, huknijcie: oby się nam dobrze działo! jakoś to będzie, potém: kochajmy się! i idźcie spać, powierzywszy swe losy ambasadorowi carowéj — tak lepiéj... i nie ma nad czém głowy łamać.
Dokończywszy, znowu się oddalił od stolika i szedł ku drzwiom, tym razem nikt go już nie wstrzymywał. W progu tylko oczekiwał nań młodzieniec, który mu był wprzódy rękę podał.
— Bardzo to pięknie i heroicznie — zawołał doń — że wy kniaziu stajecie mężnie przeciwko całemu zastępowi sam jeden... ale czy to się na co przyda i czy wy na tém szwankować nie będziecie?
— Ja! — uśmiechnął się kniaź Konstanty — albo to o mnie idzie?
— Starych i młodych podrażniliście, narobiliście sobie nieprzyjaciół... a choć Polska, jak mówicie, nie ma dosyć siły, by się oprzeć nieprzyjaciołom, znajdzie się dość, by zgnieść jednego człowieka, co śmié mówić prawdę...
Kniaź popatrzał na młodzieńca i uśmiechnął się.
— Nie straszcie mnie, bo się nie zlęknę — rzekł obojętnie — tam gdzie potopem i ogniem ma być wytępiony świat, co znaczy jedna krwi ludzkiéj kropelka?
— Widzicie zaczarno — przerwał wstrzymując go młody człowiek — musieliście świeżo przybyć do Warszawy i nie poznaliście jeszcze, jak szlachetnym ożywioną jest duchem.
— Nie od dziś tu jestem, choć mnie nikt nie zna. Chodzę na sesje sejmowe, widzę usiłowania pewne odrodzenia rzeczypospolitéj, ale to — umarłemu kadzidło...
Rzucił ręką i postąpił daléj, nikt go nie powstrzymywał... znikł w tłumie.
Młodzi i starzy pozostali pod wrażeniem jego smutnego proroctwa...
— W tém ma słuszność — ozwał się jeden ze starych — zdegenerowani jesteśmy. Dawniéj gdyby tam nie wiem kto, choćby stokroć kniaziem był, przyszedł szlachcie naszéj niemiłemi wyrazy pluć w oczy, wszyscyby się do szabel porwali i trutniaby nie stało, boby go rozsiekano... a dziś daliśmy mu wyjść cało...
— Czekaj pan — przerwał głos z tłumu — reduta nie plac boju... mamy sto djabłów, którzy nas wezmą w obronę, zobaczymy jak kniaziątko z tego wyjdzie, jeśli cichaczem jutro nie wyruszy z Warszawy...
Wyrazy te były wymówione głośno, i z za tłumu głos na nie odpowiedział:
— Do usług, nie wyjeżdżam, nie... kto zechce, mieć mnie będzie... służę...
Znowu w sali około kieliszków nastało milczenie.
— At! zapićby tę sprawę! — ozwał się rumiany, otyły wojewoda czernichowski — zwyczajnie... kazanie malkontenta! Nasłuchała się ich rzeczpospolita dosyć... i w imię dobrych chęci przebaczyła ostre wyrazy. Wnoszę więc toast, który wszystkich zaspokoi... naprawy rzeczypospolitéj!
— Rzeczpospolita nie potrzebuje naprawy! — oburzył się inny — tylko jéj nie psujcie waszém kołodziejstwem... a zostawcie piastę jak była... pojedzie wóz daléj.
— Kochajmy się! — krzyknął inny.
— Kochajmy się! kochajmy się! I we wrzawie ogólnéj, wywołanéj tém zdrowiem, utonęły pojedyncze głosy...


Nigdy może życia zwykłe zatrudnienia i zabawy nie uległy większemu przewrotowi, jak w czasie czteroletniego sejmu w Warszawie. Dzień się kończył o trzeciéj w nocy, a poczynał nazajutrz około południa. Wszyscy się uskarżali na brak godzin, które starczyć nie mogły pracy i rozrywkom. Rozrywki stawały się same pracą, gdyż najtwardsze zdrowie bez szwanku z nich wyjść nie mogło. Gorączkowe to życie w przededniu prawie zgonu, zdaniem tych, co go skosztowali, miało zupełnie odrębny charakter. Wszystkie umysły były podniecone; była nawet gotowość do ofiar niezwyczajna, było oczekiwanie czegoś wielkiego, mającego z usiłowań wspólnych ogółu nieochybnie wyrosnąć. Tu i owdzie wprawdzie odzywały się głosy przeciwne, ale nieśmiało i bojaźliwie; a wszyscy ci obrońcy starego nieporządku, na nieszczęście znani byli jako ludzie nie dosyć czyści i bezstronni, aby ich zdanie zaważyć miało. Naród cały pragnął nowego życia, praw nowych, któreby schorzałą odnowiły społeczność i osłabłe państwo. Niestety! te najlepsze chęci objawiały się zapóźno, zasłabo... bądź co bądź, rachowały się jeszcze z przeszłością, nie chcąc z nią zrywać i wychodziły z łona ludzi dobréj woli, ale charakteru bez energji i obyczaju nieróżniącego się bynajmniéj od ogólnego wieku zepsucia.
Przerabiano konstytucję nie śmiejąc ani się przyznać, że trzeba było przerobić społeczność samą, że należało zmienić życie i ów sejm prawodawczy, przedsiębiorący reformę, był czteroletnim balem, stypą, grą i tańcem.
Legislatorowie pisali tém samém piórem ustawy dla kraju i listy do kochanek, nie domyślając się może, iż słabość Polski tylko ostra reforma obyczaju samego wyleczyć mogła. Przegrywano tysiącami dukatów na wieczór, mówiąc o potrzebie ofiar dla rzeczypospolitéj.
Tém przewróconém życiem nocném zmuszeni byli obchodzić się nawet starzy senatorowie, nieprzywykli do niego... stękając powracali późno do domu, mrucząc zrywali się z pościeli, ocierając pot z uznojonego czoła, cały duży dzień kręcili się z miejsca na miejsce przenosząc, — ale cóż było na to poradzić! Sądzili, iż pracują dla lepszéj przyszłości. Jeden z najregularniejszych ludzi w świecie, pan kasztelan, mąż Niny, tego dnia przyjechał do domu o trzeciéj. Kazał powozowi stanąć u bramy, bojąc się przebudzić żonę, dziedziniec przeszedł pieszo i na palcach zbliżył się do sypialnych pokojów. Tu jako w domu starego autoramentu, podział ów na osobne apartamenta pana i pani nie istniał, sypialnia małżeńska, łącząca pokoje kasztelana i Niny, wspólną była obojgu. Stary sądził, że jejmość dobrodziejka oddawna już zasypiać musi i wsunął się na palcach w białym kitlu z nieodstępną chustką, którą spocone, uznojone czoło ocierał. Ale nad wszelkie spodziewanie znalazł kasztelanową klęczącą przy krucyfiksie na modlitwie, zatopioną w jakiéjś religijnéj ekstazie... Nie odzywając się więc stary, przysiadł w niskim fotelu, szanując pobożność żony.
Po chwili kasztelanowa ruszyła się od klęcznika, wstała i spojrzawszy na swego męża a pana, odezwała się cicho:
— Tak późno dziś wracacie?
— Ale i jéjmość też zamodliłaś się, wszak to dnieje, godzina trzecia...
— Czekałam.
— A pocóż było czekać! poco było czekać! My teraz nie wiemy ani dnia ani godziny, kiedy nas powołają gdzie i jak długo trzeba będzie zabawić... a! psia służba! — westchnął kasztelan.
— Bo by też od niéj można się uwolnić — cicho odezwała się Nina — dość już się jegomość wysłużyłeś krajowi... obeszłoby się tu bez nas?
— Myślicie? — spytał zdziwiony stary — doprawdy! No! to może pierwszy wypadek, żeby żona senatora wypędzała go z Warszawy... Proszę! proszę!! A wiesz asindźka — dodał — że mimo takiéj niepraktykowanéj cnoty...
Tu kasztelan przerwał nagle i otarł się chustką, pani spojrzała nań ciekawie.
— Coś chciał powiedzieć?
— E! głupstwo! sam się tego wstydzę! — mruknął stary.
— Ale przecież? cóż to takiego, co chciałeś powiedzieć i przerwałeś... mów, proszę.
— Dziś na balu w reducie — po chwili namysłu odezwał się kasztelan — ktoś mi szepnął, gdym asindźkę wychwalał: „spytaj swojéj jéjmości, gdzie była wieczorem?“
Stary spojrzał na żonę, która się zarumieniła mocno, ale rumieniec wziąć było można za oburzenie. Ruszyła ramionami i poczęła zimno:
— Prosiła mnie starościna, abym z nią pojechała do tego wieszczbiarza, o którym całe gadało miasto. Źlem zrobiła może, żem się dała pociągnąć — ale...
Kasztelan porwał się z krzesła i upadł na kolana, składając ręce, w których dla większéj patetyczności ogromna chustka biała figurowała.
— Antolku moja! przebacz — zawołał — niepoczciwy człek ze mnie, żem ci śmiał nawet zadać to głupie pytanie, alem z góry wiedział, żeś czysta jak djament... a słowa tego trutnia ciężyły mi kamieniem. Przebacz... A nie gorzéjżeby to było, gdybym to złośliwe słowo zjadł w sobie i schował? nie miałażbyś prawa naówczas wyrzucać mi braku zaufania...
Nina uśmiechnęła się smutnie.
— Ale wstańże jegomość, proszę.
— Nie wstanę, aż mnie jéjmość nie rozgrzeszysz i nie — pocałujesz! — zawołał stary z zapałem.
Rozgrzeszenie byłby łatwo otrzymał poczciwy kasztelan, o pocałunek było trudniéj, ale litość zmuszała spełnić i ten warunek szanując stare kości. Zbliżyła się więc jejmość i złożyła mu na uznojoném czole pocałowanie, które było ofiarą. Kasztelan chciał ją pochwycić i ucałować jéj ręce, ale mu się prędko wymknęła, wstał więc opierając się o posadzkę z trudnością wielką, bo był ciężki choć na swój wiek jeszcze silny. Zasiadł znowu w krzesełku i westchnął.
— A! co to się dziś działo w téj reducie — zawołał, — tom jeszcze tego jak żyw nie słyszał i nie widział. Niespodzianka po niespodziance... i ów czarnoksiężnik, który się potém w djabła przemienił, i owi przeklęci djabłowie... i na dobitkę cenzor się wyrwał, czy podpiły, czy szalony, który nam wszystkim w oczy takich naprawił komplementów, że o mało do awantury nie przyszło...
— Cóż to za cenzor? kto taki?
— Nikt go nie zna, a przynajmniéj nikt dotąd o nim w Warszawie nie wiedział. Jakiś kniaź Korjatowicz... śmiały jegomość, bo się porwał samopas na wszystkich...
— Z jakiego powodu?
— Żółć mu wezbrała, czy nie wiem co go kolnęło — mówił kasztelan — dosyć, że po nas jeździł, a my milczeliśmy jak trusie...
A! ta Warszawa! Warszawa...
— Dlaczegóż z niéj nie uciekamy? co za konieczność stać tutaj, gdyby się bez nas obeszło? — spytała piękna pani.
— Konieczność! tak! — westchnął stary, — miał poczęści cenzor słuszność, żeśmy wiele zawinili.. kto bez grzechu... to jedno w nas zostało, że jak na zawołanie rzeczypospolitéj każdy staje w gotowości z czém kto ma... Otóż i my tak, zdolni czy nie, gdy matka chora, przy łożu być musiemy, pomożemy jéj albo nie, czujemy obowiązek obywatelski i absentować się nikt nie może...
— Jest tylu! — szepnęła Nina...
— Ale każdy służy za siebie.. Przecież się to kiedyś skończyć musi... Pojedziemy wytchnąć na wieś...
— A! jedźmy! jedźmy! — składając ręce, zawołała żona, — po co tu siedzieć mamy i patrzeć na te szkarady... żyć wśród tego zepsucia, uśmiechać się tym, których szanować nie możemy...
Mówiła to z takim zapałem, iż kasztelan nieco zdziwiony się odwrócił, jakkolwiek simplex servus Dei, człek prosty i niepodejrzliwy, uczuł w tém coś niezwyczajnego; wzruszenie w głosie... łzy na oczach przestraszyły go... Wytłómaczył to jednak sobie rzuconém pytaniem i przypisał żalowi, które obudziło.
— Ej co to jéjmość do serca tak bierzesz, i ten świat, i jego sądy, i gadaninę... nie trza na to zważać, bo to wszystko funta kłaków nie warto! Winienem, żem mojéj dobrodziejce bałamuctwo powtórzył, ale o tém zapomnieć trzeba...
— Dziś się to zapomni — odpowiedziała kasztelanowa — a jutro powtórzy może na inny sposób i dotknie boleśniéj.
— No! no! dajmy już pokój! dajmy pokój! — mruknął kasztelan... — trzeba iść spać... bo jutro rano pańszczyzna zawoła o swéj godzinie, a tu jeszcze pacierza nawet zmówić nie miałem czasu... niechże się jejmość kładnie... a ja z panem Bogiem pogadam...
To mówiąc kasztelan, poszedł po różaniec, po książkę, i włożywszy okulary, rozpoczął serdeczną modlitwę. — Był to człowiek staréj daty wpośród nowego świata... i jak wszyscy, co przeżyli epokę, dla któréj byli stworzeni.. cierpiał niemogąc się z nową oswoić.


Tegoż samego dnia, o téj saméj rannéj godzinie, w alei Ujazdowskiéj, w maleńkim domku, który był ulubionym ówczesnéj młodzieży... pięciu czy sześciu ichmościów po reducie się zebrało na umówiony poncz djabelski...
Zamówionym on był wcześnie u gospodarza, który wszystkie posługujące doń materjały przygotował.. napróżno do świtu oczekując na gości.
W odosobnionéj salce wpośród stołu miejsce honorowe zajmowała waza ogromnych rozmiarów, przy niéj leżał stos pomarańcz, kupka cytryn, a w dwa rzędy ustawione butelki, zawierały burgunda, szampana i jamajkę.
Posługujący spał w krześle, gdy nareszcie turkot się dał słyszeć i dwa powozy zajechały w wielkim pędzie, czterech młodych panów wbiegło na górę... z szumem, hałasem, dobrym humorem i zamaszystością, właściwą ówczesnéj arystokratycznéj tężyźnie... Chłopak porwał się z krzesła piorunem, ale rozespany wpadł na gości, i nie wydobył się z między nich, aż wyszturchany boleśnie...
— Cóż to jest u licha? — zawołał jeden z przybyłych, — przecież dziś u nas walne posiedzenie djabelskie, a dotąd wy tylko tu... i nikogo więcéj?
— Ale reduta, reduta!.. Popili się djabłowie nasi — rzekł drugi. — Ręczę jednak, że przybędą.
— Tak; ale oto już dzień, a tyle mamy do gadania.
— Najprzód — przerwał trzeci — zrobić poncz, który daje siły; potém reszta.
To mówiąc, zakasał rękawy kurtki i zabrał się do dzieła.
Ale w téjże chwili na schodach dało się słyszeć stąpanie i śpiewy, a znowu trzech, potém dwóch świeżych gości weszło wesoło do salki... Obliczono się oczyma.
— Beppa braknie — rzekł jeden.
— Gdzieś go któraś musiała porwać i uwieść; ale się wyrwie.
— Poncz, poncz! — zawołał ktoś drugi — dawajcie poncz! Po tych napojach wodnistych człowiek potrzebuje pokrzepienia.
W wazie już powoli zbierały się wytłoczyny pomarańcz, kupy cukru... lał się w nią burgund i szampan... wszczął się spór o ilość stosunkową jamajki. Tymczasem nowi panowie przybywali... i jeden z nich jako marszałek zaprosił zgromadzenie, aby zasiadło.
Wpośród śmiechów i żartów wszyscy zabrali swe miejsca... Zapalono poncz w wazie, pogaszono wszystkie światła, a że okiennice były pozamykane, niebieskawy tylko płomyk palącego się rumu twarze zgromadzenia oświecał.
— Panowie a bracia! — ozwał się prezydujący... ad rem... Pan Belzebubowicz wyłoży cel zebrania i stowarzyszenia naszego.
Ktoś trzykroć w stół uderzył nożem.
Silentium!
Belzebubowicz, który był garbaty, a co mu brakło do wzrostu, wysokim czubem nad spiczastą czapką dopełnił, począł w te słowa:
— Mam mówić o celu i czynnościach stowarzyszenia, które przyjęło godło „Stu djabłów“... Nie potrzebuję przypominać panom a braciom, pod jakiemi auspicjami ono zawiązane zostało. Oto poczuliśmy wszyscy, że młodzież była pod pantoflem niewiasty; żeśmy energję stracili i godni byli nosić spodnice. Kobiety panowały, robiły co chciały i rej wodziły bezkarnie. Trzeba było nadużyciom zapobiedz i stan naturalny przywrócić. Tego dokonać inaczéj niepodobna było, jak grozą. Postanowiliśmy więc odzyskać mężczyźnie należne panowanie... przestraszając panie duszki.
Drugim celem naszym było i jest hipokrytów, świętoszków i cnotliwych demaskować; trzecim i ostatnim dobrze się zabawić i rozsiać popłoch. Stowarzyszenie czyli contubernia „Stu djabłów“ w krótkim czasie cel swój niemal osiągnęła. Drży przed nią Warszawa, mdleją ze strachu kobiecięta, mamy stosunki rozgałęzione. Wiemy o wszystkiém, co się dzieje; działamy skutecznie... trzęsiemy naszém towarzystwem.
Na tém stanowisku, mości panowie a bracia, utrzymać się trzeba; nie przypomnę na ten raz nic więcéj nad dwa kardynalne zobowiązania nasze: tajemnicę poprzysiężoną i przyrzeczenie każdego z członków, że cobykolwiek czynił, myślał, zamierzał w sercowéj sprawie, to wszystko na ołtarzu dobra ogólnego składać powinien. Ktokolwiek z nas co wie o kobiecie, musi wyspowiadać, każdą plotkę tu przynieść i wspólny nabytek złożyć do skarbony.
Wszak tak?
— Tak, tak! wiemy, zgoda!
— Pan Sarasemowski ma głos.
Ogromny drab podniósł głowę ponad stół i wazę.
— Wnoszę, aby towarzystwo pilną najprzód rozebrało kwestję; bo dzień się robi, a po dniu djabli nie chodzą. Jaką karę wymierzyć temu trutniowi, co nam w oczy pluł na reducie?
— Zgoda, zgoda! — powtórzyli wszyscy tłumnie. — Jak on się zowie?
— Kniaź... jaśnie oświecony, acz bez butów... Konstanty Korjatowicz Kurcewicz.
— Kto go zna?
— Nikt.
— No, to dać mu sto kijów w imieniu stu djabłów; po jednym od każdego nie będzie za wiele.
— Grubijańska zapłata; nie, jużby się djabli na lepszy koncept zdobyć nie potrafili?
— Czekajcie — przerwał inny — ja coś o tym Korjatowiczu słyszałem; przybył z Podola w jakimś procesie o spadek z ks. Woronieckimi... goły.
— Każdy, co nie ma butów, ma prawo być malkontentem — rzekł ktoś z boku — a kniaź podwójne.
— Tak, ale nie przeto ma się bezkarnie urągać takiéj instytucji jak nasza... hipokryta!.. to nie do darowania...
— Nie, nie! ukarać, ukarać go!
Wrzawa się poczęła wielka; prezydujący trzykroć w stół uderzył.
— Kto ma plan kary i coś w tym przedmiocie do zakomunikowania, mówi z kolei.
Była chwila milczenia. Nierychło z ciemnego kąta odezwał się niewidzialny członek:
— Proszę o głos.
— Zorobabel mówi.
— Cicho, mówi Zorobabel!
W milczeniu znowu nalano ponczu do szklanek, a Zorobabel począł nadzwyczaj powoli, zimno, rozważnie i z obrachowaną jakąś wymową.
— Panowie a bracia w djable! Gdyby otworzono okiennice i jasny dzień odsłonił oblicza nasze, ujrzelibyście na méj twarzy żywy rumieniec wstydu... Wiecie, co go wyciska? Oto upokorzenie, jakiego doznaję, słysząc jednego z djabłów dobrze wychowanych, przyzwoitych, wielkiego tonu, który śmie wnosić sto kijów jako karę... Jestże w naszym kodeksie coś podobnego? Pierwszy lepszy chłop zdobędzie się na pomysł tego rodzaju... Jakto, za grzech słowa mielibyśmy karać kijami?... my, których całą siłę stanowi moralna potęga nasza?
— Brawo, brawo!
— Cicho, cicho! — przerwali przytomni.
— A cóż lepszego wy obmyśliliście? — zawołał autor pierwszego wniosku, obrażony widocznie.
— Pozwólcie mi dokończyć — mówił Zorobabel. — Oczywiście ten, który na całe społeczeństwo napada i w oczy mu miota jego występkami, musi się sam mieć za coś lepszego nad nie. Tak?
— Tak, tak!
— Jakaż dlań najwłaściwsza, najbardziéj upokarzająca kara?... Ot wciągnąć go w towarzystwo, narazić na pokusy, głodnego oczarować pokarmem i napojem, i zmusić go do zrzucenia płaszczyka hipokryzji. To zemsta, godna stu djabłów!... Tak czy nie?
— Gra świeczki nie warta! — sprzeciwił się wnioskodawca kijowy. — Zachodu wiele, a zwycięstwo nie ciekawe. Cóż mi z tego, że padnie na cztery nogi!
— Wówczas go wychłostać słowem i wybiczować szyderstwem — dodał z boku inny. — Tak, tak! myśl doskonała!
— Wniosek przyjęty.
— Większością głosów.
— I proszę o natychmiastowe wysłanie komisarzy egzekucji! — dodał z tryumfem wnioskodawca.
— Pierwszym Zorobabel.
— A ja! nie! nie!
— Nie wymówisz się.. to darmo...
Poncz zaczynał głowy rozgrzewać. Wywołano imiona dziwne... Nabuchodonozora, Hermafrodyta i Absalona... Śmiech i wrzawa powadze dotychczasowéj narady silnie zagroziły; prezydujący napróżno już przywoływał do porządku.. rozmowa, a raczéj gwar krzyżujących się wykrzyków opanował salę... Na chwilę milkli, aby kogoś posłuchać, a potém szał ogarniał ich na nowo... Reduta stanowiła przedmiot ogólny rozmowy.
— Nie chwalcie się — począł jeden z tych, którzy dotąd milczeli — „sto djabłów“ zrobiło wrażenie w stolicy, o jakiém nawet się nam nie śniło... ciekawość podbudzona do najwyższego stopnia; starzy podrażnieni i źli, gotowiby nas oddać w ręce marszałkowskiéj straży... ale licha zjedzą. Kobiety się wściekają; bileciki nasze rzucane zręcznie, a przekonywające że wiemy o wszystkiém i że ściany buduarów są dla nas przejrzyste... budzą trwogę i popłoch... Ale wiecie panowie, że wszystko to mogłoby ostatecznie wywrzeć wcale przeciwny naszym zamysłom skutek... Kobiety uląkłszy się skandalu, mogą wrócić do cnoty i na... bity gościniec obowiązków... naówczas...
— Bity gościniec obowiązków! ot to mi stylista! — przerwał śmiejąc się sąsiad, — obowiązki idą manowcami po skałach, a bity gościniec prowadzi do czego innego... I nie ma się co obawiać, nie boją się nasze panie nawet djabłów i ich języka... Powagę budzi tajemnica tylko... dopóki my jéj dochować potrafimy...
— Wątpicie? — zapytał ktoś z tłumu.
— Trochę, — rzekł pierwszy, — nie dałbym za to pruskiego dukata, że jeden z djabłów, któremu się w amorach nie poszczęści, przyzna się przed swą kochanką do tego, iż wie tajemnicę i sprzeda nas za całusa...
— W imieniu całéj kontubernji wyzywam was — zakrzyczał inny — to obraza wszystkich!!
— Djabli się między sobą nie biją... Wypijcie oba ponczu, a kto wprzód pod stół się zwali, uznamy go za zwyciężonego...
— Zgoda! zgoda!
Nalano szklanki. Ale poncz w wazie wyczerpany i wygorzały, świecił już tak słabym płomykiem, iż towarzystwo prawie omackiem siedziało; dolano więc parę butelek jamajki, a sine światełko wzniosło się znowu dziwacznie, mrugając po bladych twarzach zgromadzenia.
Prezydujący dostrzegłszy, iż dzień coraz jaśniejszy dobija się do wnętrza przez okiennice, dał znak do odwrotu. Dla ostrożności wszakże mieli po kilku odjeżdżać, aby powrót do miasta Nowym Światem tylu powozów razem, nie obudził podejrzeń i domysłów. Była to troskliwość może zbyteczna, gdyż naówczas uczty przeciągające się do białego dnia, trafiały się tak często, iż niczyjéj już uwagi nie zwracały. Często śniadanie proszone u jednego z hetmanów bez przerwy zajmowało godzin dwadzieścia cztery, a biesiadnicy dopiero nazajutrz do domów wracali, niemogąc się obliczyć z dniami i godzinami... Djabelska szajka przesunęła się przez śpiące jeszcze miasta ulice i rozpierzchła po niém niepostrzeżona, gdy po kościołach i klasztorach dzwonki sygnowały na prymarje... a przekupki zaspane ściągały się do straganów i bud na Saskim placu.


Śladu dziś nie ma tego Marywilu z ostatnich lat XVII wieku, który był jedném z najcharakterystyczniejszych zjawisk w Warszawie... Z jednéj strony klasztór i kaplica kanoniczek, z drugiéj gospoda, ale gospoda nie powszechna... mieściło się w nich po kątach, zakamarkach, loszkach i poddaszach, co gdzieindziéj znaleść przytułku nie mogło. Na dole sklepiki, kramy, składy starzyzny, tandety, żydzi wszelakiéj profesji i bez żadnego widocznego zajęcia, a jednak niezmiernie czynni, górą podróżni, przyjezdni, samotnie mieszkające panny i wdowy, artyści i artystki... szlachta ze wsi, cudzoziemcy szukający chleba... postacie dwuznaczne i dziwnie nacechowane... Cały boży dzień gwar, hałas, częste kłótnie, latania za złodziejem, lamenta okradzionych... a w jednym z dziedzińców, w którym dla braku wozowni stawiano powozy podróżnych i konie niemogące się pomieścić, przy improwizowanych żłobach płóciennych; prawdziwe obozowisko.. Zmuszeni pilnować bryk, którym często obrzynano fartuchy i kradziono orczyki, woźnice pod gołém niebem jedli tu, pili i grali w karty z grzecznymi młodzieńcami, co się im uprzejmie nastręczali...
Marywil ówczesny nie słynął ani z czystości przesadzonéj, ani z bezpieczeństwa, niedosyć było drzwi na klucz zamykać, musiano często przy nich straż zostawiać, a i ta dawała się zbałamucić niekiedy... i tłumoki podróżnego znikały bezpowrotnie... Mówiono, że owe kramy na dole miały różne schowania tajemnicze, w których pochwycone rzeczy nader zręcznie były do szczęśliwszych czasów w bezpieczném miejscu ukrywane. Nikt nigdy złodzieja w Marywilu nie poszlakował, wszyscy zamieszkujący tu ludzie byli najuczciwsi, acz im z oczów różnie patrzało... Parę razy trafiło się, że w nocy samotnego gościa zamordowano, o czém policja dowiadywała się zwykle trzeciego dnia rano, ale dowiedzioném było, iż te zbrodnie popełniali przybysze... miejscowi byli zawsze czyści i nieposzlakowani... Zabójstw tych przyczyny i sprawców nie docieczono nigdy. Popsuły one nieco sławę Marywilowi, ale nauczyły ostrożności, co także coś było warto; zresztą po kilku miesiącach wspomnienie się zacierało, podłogi były umyte, ściany wybielone, mieszkańcy milczeli... a podróżny nowy zajmował odświeżoną izdebkę, nie domyślając się tragedji, któréj ona niedawno była świadkiem.
Trudno bo téż naówczas było przyjezdnemu umieścić się w stolicy, szczególniéj w czasie sejmu, nietylko bowiem główne ulice i dwa lepsze hotele, ale domy prywatne po przedmieściach pełne były deputowanych, ich rodzin i ciekawych, którzy zwabieni życiem nowém ze wszech stron do Warszawy zdążali. Niekażdy mógł się dostać pod „Białego Orła,“ na „Tłumackie“ lub do „Niemieckiego hotelu,“ nie wszyscy byli w stanie po kilkanaście dukatów miesięcznie dawać za parę pokoików na drugiém piętrze... Na Marywilu znacznie było taniéj, wprawdzie nie wykwintnie, trochę gwarno, ale nadewszystko wygodnie. Tu, jakeś się tylko przebudził i drzwi odryglował, nie potrzebowałeś po nic iść i niczego szukać, wszystko samo przychodziło i nastręczało się, narzucało nawet nieco natrętnie, ale tak serdecznie, tak uprzejmie. Pierwszy zjawiał się golibroda z całym aparatem do odjęcia nietylko brody, ale nawet wyszlifowania odrosłéj głowy, jeśli po staropolsku miałeś czuprynę wygoloną... Jeszcze nie odszedł balwierz, a już drzwi się nie zamykały przed ofiarującemi usługi wszelkie...
Jeden przynosił ciasteczka i bułki jeszcze ciepłe, drugi ofiarował się nabyć wszelką starzyznę, trzeci rekomendował do wszelkich posług i pośrednictwa nawet w sprawach najdelikatniejszych i największej wymagających dyskrecji. Przynoszono ci najdoskonalsze szkła do okularów i pantofle, złote zegarki z tombaku i nowiuteńkie barometry bez merkurjuszu, futra, szable, stare książki, bilety na teatr, na galerję sejmową, pończochy i ordery... czego tylko dusza mogła zapragnąć
Na brak towarzystwa nie można się tu było nigdy uskarżać, nawiedzanie to nietylko w rannych trwało godzinach, ale się jeszcze cały dzień powtarzało z wielką i przyjemną rozmaitością osób i przedmiotów... A każdy przybywający rozkładał się ze swym towarem, wdawał w rozmowę z uprzejmością nieporównaną, bawił gościa nie rachując się z czasem, a kontentował choćby małym targiem. Natomiast mówił i pytał wiele, jakby miał na sercu poznać się z podróżnym i ułatwić mu a uprzyjemnić pobyt w stolicy, a nadewszystko ustrzedz go od oszustów, o których mówił z westchnieniem, że psuli tylko handel ludziom uczciwym.
Zresztą żyjący w tym błogosławionym Marywilu, nie wychodząc z jego czarodziejskiego koła, nie potrzebując nic szukać daléj, znajdował tu pod ręką, czego tylko zapragnął; kawiarnię, restaurację, napoje wszelkie, rozrywkę, nawet wieczorem przyjemne towarzystwo i maleńką grę przyjacielską u osób wcale dystyngowanych... Wdowa po jenerale meklemburskim i pewna hrabina francuska, która miała proces i mieszkała dlań w Warszawie... wyrywały sobie gości. Co za dziw! cudzoziemki osamotnione, a przywykłe do towarzystwa.
Słowem, Marywil ówczesny był rajem dla ludzi niewiele wymagających, ale że na ziemi nic doskonałém nie jest, miał téż i pewne niedogodności. Przy tak licznéj a różnorodnéj ludności, najrozmaitszych powołań i zajęć rozlicznych, trudno było utrzymać czystość i porządek niemiecki. Fizjognomja z razu oku z nią niespoufalonemu wydawać się mogła wstrętliwą, a zbyt drażliwe powonienie cierpiało, nim przywykło do wyziewów stajni, śmiecisk, rynsztoków, skwarzelizny kuchni różnych, i woni rzemieślniczych.
Na jednym z dziedzińców gromadziły się obficie łupiny i niedogryzki powszedniego żywota, wschody także nie odznaczały się czystością, bo w dnie błotniste narody wędrowne niosły na nie z ulicy co przylgnęło do ich pantofli, a w dnie suche twardniało to na wieki i przywrzéwało do stopni. Pośliznąć się téż na nich było niepodobna, ale z pewną ostrożnością przechodzić było potrzeba środkiem ubitą po nich ścieżyną. W nocy brak było wykwintnego oświetlenia, ale do późna ze drzwiczek i okienek tylu, dobywały się promyki niepłatne, iż zbytkiem zdawało się kosztowniéj dla lokatorów znajome przejścia objaśniać.
Marywil oprócz tego dogodnym był swém położeniem w pośrodku miasta, w sercu stolicy, i długo nałogowa szlachta wiejska nawykła nie znać nic nad tę poufałą gospodę. Wprawdzie u wrót, jak na „ Tłumackiém,“ nie było szwajcarów dniem i nocą pilnujących wnijścia, i cisnął się tu kto chciał, nawet żebractwo liczne wówczas w Warszawie; ale miał każdy sposobność poświadczyć czynem swe dobre serce... Ubożsi i skromniejsi lubili zajeżdżać do tego staroświeckiego karawanseraju.
Nazajutrz po reducie ostatniéj, która się skończyła dopiero nad ranem po przedłużonych toastach i wyczerpaniu wszystkich tradycyjnych formuł dawnych kielichowych, w jednéj z najmniéj poczesnych izdebek Marywilu, na łóżeczku więcéj niż skromném, wysłaném sianem, pokrytém starym tureckim kilimkiem i wełnianą kołderką, spoczywał kniaź Konstanty i zaspał był ranną godzinę dobrze na dzień, gdy do drzwi jego pukać zaczęto... Ruszono klamką raz i drugi, zaryglowane było ze środka. Ostrożność ta nikogo dziwić nie mogła w Marywilu, ale ze strony kniazia była może zbyteczną; gdyż, prawdą a Bogiem, złodziéj nie miałby się tu po co kusić. Szczupły tłumoczek i dosyć wyszarzana odzież, a spory plik papierów na stoliku, nie znalazłoby się nic więcéj.
Kniaź się przebudził, wsparł na łokciu i zapytał niecierpliwie:
— Kto tam?
Spojrzał razem na srebrny stary zegarek, cebulowatego kształtu, leżący na krześle przy łóżku, i zadziwił się, że poczciwy starowina wskazywał już po dziewiątéj. Myślał, że pobałamucił; wziął go do ręki, przyłożył do ucha; stary druh odzywał się jak najporządniéj i gang miał zupełnie zdrowego zegarka.
— Czyżbym ja tak zaspał?
Stukanie do drzwi powtórzyło się, a odpowiedzi na pytanie brakło. Kniaź wyskoczył kołdrą tylko okryty, odryglował, otworzył, spojrzał i wesoło zakrzyknął:
— Ano, przecież!...
Drzwiami, które natychmiast zaryglowano, wszedł młodziuchny kadet w codziennym mundurku; chłopak lat około dwudziestu, różowy, wesół, śmiejący się, z tą rzeźwą fizjonomją młodości czerstwéj, która godzi z życiem.... Kniaź dopadł łóżka.
— Siadaj, Stefuś! Siadaj, zrzuć z krzesła mój kontusz, choćby na ziemię. Jakże się masz?.. dlaczego tak dawno nie byłeś u mnie?
— Albo myślisz, że z korpusu tak łatwo dostać się na miasto? Przecież bez pozwolenia i karty nie wychodzimy, a na to są formy i tłómaczyć się trzeba, i nie każdy dostanie bilet... i... zresztą roboty nawał.
— No, tak; ale przecież dziesięć dni ani cię było słychać... Czy nie siedziałeś w kozie?
Stefuś się zarumienił jak panienka.
— A! niech Bóg broni! — zawołał.
— Masz dziś na cały dzień uwolnienie?... mów! — rzekł kniaź wesoło.
— Nie, ale do popołudniowéj godziny; a możebym był i dziś jeszcze nie przyszedł, gdyby...
Tu urwał nieśmiały chłopak i znowu się zaczerwienił.
— Gdyby nie co?
— Gdyby nie... strach o ciebie, Konstanty.
— O mnie, strach? — zaczął się śmiać kniaź. — Tyś się zląkł o mnie?... z jakiéj przyczyny?... Czy się obawiasz, aby mnie w téj jaskini łotrów nie ubili?.. Wstydź się! to się tylko trafia szlachcicowi, który przywiózłszy tysiąc dukatów, trzęsie trzosem żydom pod nos po całych dniach, a potém nietrzeźwo późno w nocy powraca do domu. Ale ja, u którego dukat rzadkim gościem, a talar poważną figurą... Cha, cha, cha!... Ci ichmoście nie tak są głupi, jak myślisz.
— O, nie o to się téż lękałem — rzekł Stefan. — Ale muszę ci się przyznać... nie mów o tém nikomu... Naturalnie u nas między młodzieżą są różni, są i tacy, co gotowi karku nadkręcić, aby się zabawić i zobaczyć coś zakazanego. Wczoraj naszych kilku zamaskowanych było na reducie... Oni, nie wiedząc, żeśmy bracia cioteczni, opowiadali mi o wczorajszém waszém wystąpieniu. Konstanty, co ci się stało? Dopieroś sobie piwa nawarzył! Na miłego Boga, co to było?... wytłómacz mi. Ty, co potrzebujesz właśnie przyjaciół, protekcji, pomocy... ty od razu rękawicę rzuciłeś całemu temu światu, bez którego się nie obejdziesz... Obraziłeś na siebie wszystkich... Dziś twoje nazwisko noszą po całéj Warszawie, ty się nigdzie pokazać nie możesz bezpiecznie!
Młody chłopak mówił z widoczném wzruszeniem, ściskając dłoń Konstantego, który milczał, patrzał i przybierał z uśmiechniętéj twarz coraz poważniejszą i smutniejszą.
— No! no! — odezwał się wreszcie przymuszając do półuśmiechu — nie gdérz, nie gdérz ty dwudziestoletni mentorze starego Telemaka. Jak się to stało... dalibóg sam nie wiem. Nie bywam nigdzie, licho mnie skusiło na redutę. Sam nie wiem kto mi tu dostarczył biletu... nie wiem dlaczego poszedłem, jak mi się w głowie zawróciło i com im nagadał...
Ale wiesz co, Stefusiu, tego com zrobił, nie żałuję. Postąpiłem nierozważnie pod wpływem szlachetnego niepotrzebnego może oburzenia, które lepiéj było jak tyle innych uczuć zgnieść i ukryć w sobie... Stało się! Widok téj rozpusty, tego świata płochego, téj szalonéj zabawy, szaleńszéj gry o kupy niewiedzieć jak nabytego złota.. oburzył mnie, zapalił... oszalałem... W takiém położeniu jak dziś jest ojczyzna nasza, możnaż obojętnie patrzeć na te igrzyska u brzegu przepaści, na te trupie romanse nad trumną, na tę stypę ogłupiałych starców, zepsutych kobiet i rozwścieczonéj młodzieży.
Krew mi uderzyła do mózgu i... powiedziałem im słowa prawdy. Nazwano mnie jakubinem, zawołano tchórz... powiedziałem nazwisko... musiałem. Cofnąć się nie godziło.
— Ale cóż teraz poczniesz? — spytał Stefan — jesteś zgubiony.
— Nie było mi przedtém lepiéj na świecie — zawołał Konstanty — jestem sierotą, ubogim, resztki majątku wydarła mi chciwość krewnych; nie mam nic do stracenia, będę czoło stawiał biedzie jak nawykłem, a stanie się co Bóg da.
To mówiąc, Konstanty uściskał brata, i podparłszy się na łokciu zadumał.
— Przynajmniéj na czas jakiś wyjedź z Warszawy.
— Tak! żeby powiedzieli, żem uląkłszy się ich, uciekł! A! co z tego to nic nie będzie, Stefusiu... gdybym się miał do ostatniego sfantować, dotrwam przynajmniéj, dopóki się to nie przegotuje i nie przewrze. Inaczéj być nie może. Bądź co bądź, trzeba męztwo okazać czynem, okazawszy je słowem.
Stefuś poczerwieniał... ruszył ramionami.
— Znając cię, Konstanty, nigdybym był nie podobnego nie przypuścił, żebyś ty cichy i spokojny do zbytku, mógł publicznie w taki sposób wystąpić. Wiedziałem, że nie jesteś tchórzem, ale takie dziwne zuchwalstwo... daruj mi...
— Nie mam ci co darowywać — rzekł kniaź — jest to, jak je nazwałeś, zuchwalstwo istotnie... ja sam nie inaczéj je dziś cenię, może go żałuję, przecież nie pora opłakiwać, co się z uczciwéj pobudki zrobiło trochę zażywo. Stało się... a jak się stało, jeszcze raz powtarzam, nie wiem. Na pięć minut przed tém wystąpieniem nie myślałem o niém, nie miałem idei, bym się mógł na coś podobnego ośmielić. Nagle serce drgnęło, krew zakipiała, język się rozwiązał i — słuchaj Stefuś — nie ja przemówiłem, ale coś przemówiło przezemnie. Gdy ten duch, co mnie ożywiał, ustąpił, zdziwiłem się sam sobie, żem mu za narzędzie służył. Wierzysz ty temu? rozumiesz...
Stefuś się uśmiechnął.
— Napiłeś się burgunda?
Kniaź smutno nań spojrzał.
— Miałem kieliszek w ręku, to prawda, ale ci słowo daję, ani kropli wina w ustach... powietrze chyba téj sali przepojone wina wyziewem i mnie spoić mogło... Ale nie czułem się oszalałym, owszem niemal zimnym i zastygłym mimo gorączki oburzenia. Oczy moje widziały daléj, niż chmurne opojów, co mnie otaczali, źrenice. I dość tego... mówmy o czém inném. Stefuś niech siada za stół i bawi się papierami familijnemi, bo go czém inném rozerwać nie mam, a ja ubiorę się i... pójdziemy do Saskiego Ogrodu, aby w téj dziurze nie siedzieć... tam przynajmniéj znajdziemy trochę powietrza...
— Jeśli gdzie wśród Warszawy jest powietrze, — dodał wzdychając Stefuś, — błota w dni słotne, pyłu w dni skwarne... podostatkiem... ale... powietrza!!
Stefan usunął się od stolika, a kniaź żywo począł się ubierać, nie tak, jak ówcześni eleganci, ale trochę z kozacka i po staropolsku. U okna przywieszone lusterko służyło do ogolenia, woda do umycia w dzbanuszku stała gotowa, suknie właściciel sam przetrzepał i wyczyścił, buty safjanowe wytarł, w kwadrans stał już wyświeżony w czarnym swym kontusiku wczorajszym, z czapką na bakier i małą czarną szabelką u pasa.
Strój ten sam już był mógł w Warszawie zwrócić naówczas oczy i zdradzić incognito wieśniacze, była to bowiem chwila odrodzenia polskiego narodowego ubioru. Sadzono się na krój i kolory świetne, na błyszczące ozdoby, na szable stalowemi djamencikami wysadzane, guzy, spinki, pasy i łańcuszki, na misterne wyszywania i pętlice... Młodych szczególniéj ludzi niewielu pozostało wiernych wieśniaczemu kontuszowi, w spadku może otrzymanemu po pradziadzie. Kosztowniejsze suknie naówczas przechodziły tak z ojców na dzieci, z matek na córki, a testamenta pełne są rozpisywanych strojów, które kilku pokoleniom starczyły. Kniaź Konstanty nie miał ochoty przebierać się modniéj, a gdyby nawet mu ona przyszła, nie mógłby jéj zaspokoić dla ubóstwa swojego. Resztki mienia były bardzo szczupłe, Warszawa droga, a droższy jeszcze proces z możną rodziną, któremu kniaź wszystko poświęcał, od niego bowiem nietylko los jego własny, ale siostry młodszéj zależał.
Wyszli więc razem z Stefanem w ulicę i przez Krakowskie pociągnęli ku Saskiemu ogrodowi.
Należał on wówczas jeszcze wraz ze starym opuszczonym pałacem i placem, który go poprzedzał, do książąt saskich. Część dawnego dworu Augustów, niedobitki, inwalidy, służba okaleczała, kilkunastu dragonów i niewielu lokatorów mieściło się w osmutniałych komnatach... Pokazywano tu jeszcze owo historyczne okno, z którego August III do psów zgromadzonych około umyślnie wyrzuconego padła, dla rozrywki strzelał... pokazywano sypialną komnatę Augusta II, w któréj spoczywał incognito... kilka portretów zbladłych i połamany sprzęt odartych sal... W dziedzińcu przed pałacem stały budy i stragany, w których szynkowano piwo, wódki, smażone kiełbasy... i zabawiano lud wszelkiemi sposoby dozwolonemi i niepozwolonemi... Zgiełk tu był od samego rana największy, muzyka z cymbałami odzywała się z niektórych szynków, a niewiasty wesołe krążyły w towarzystwie młodych zuchów, pomagając im do zużytkowania niepotrzebnego grosza...
Była to potrosze i targowica... wieśniaków dosyć, wozów trochę, faktorów mnogo... Przez wszystko to przebrnąć należało, aby się dostać do ogrodu, który téż inaczéj wyglądał, a był trochę opuszczony mimo swych posągów i marmurowych balustrad...
W pośrodku wznosił się pawilon późniéj zniesiony, w którym sprzedawano tak zwane chłodniki.
Należało niemal do dobrego tonu, wychodzić czasem na przechadzkę do Saskiego ogrodu, tu się przemykał świat większy, elegantki, eleganci... cudzoziemcy, obcy ambasadorowie i mnodzy wojskowi. Do późnéj nocy bywało pełno, a niekiedy działy się tu historje tak skandaliczne, jak owa oficera francuskiego pozbawionego zegarka, o któréj krążyły wiersze i karykatury... Umawiano się o spotkania w Saskim ogrodzie, a cieniste aleje słyszały nieraz ciekawe rozmowy, patrzały na ciekawsze jeszcze sceny rozmiłowanych starców, sceptycznych młodzików i zręcznych intrygantek.
Nigdy mniéj prawdziwéj miłości nie było na świecie, nigdy więcéj miłostek...
Kochano się dla tonu, dla mody, dla zwyczaju, a prawdziwie przyzwoici ludzie musieli mieć przynajnniéj trzy gatunki kochanek naraz... jak trzy sukien garnitury, od różnych pór i potrzeb sercowych. Co innego znaczyła pani duszka, co innego przyjaciółka, co innego fantazyjna, co innego znajomostka, a co innego faworyta. Biegli umieli te odcienia delikatne z wielką rozróżniać trafnością.
Żony nie wchodziły w żadną rachubę, a mieniano je z taką łatwością, iż jednéj z tych pięknych pań trafiało się spotykać w towarzystwach naraz ze trzema mężami, zaprzeszłym, przeszłym i teraźniejszym, nie licząc przyszłego... to wszystko było możliwe.
Jest coś przerażającego w téj epoce, która zdaje się czuć instynktowo, że z nią kończy się życie jeśli nie narodu, to tych, którzy go reprezentowali. Spieszy ona używać, nasycić się jakimbądź kosztem, ubawić, jakby wiedziała, że po nich nastąpi... śmierć i grób. Tak wygląda to społeczeństwo rozmiękłe, mimo szlachetnych instynktów osłabłe, prawiące o poświęceniu i cnocie, a praktykujące rozwiązłość i lekceważące groźbę nadciągającéj przyszłości.
Ogród saski służył naówczas za jedno z główniejszych miejsc schadzek płci obojéj, odgrywającéj komedję sercową. Tu téż ciągnęli ci, którym brakło zajęcia, szukając jakiéj opuszczonéj Arjadny, by jéj mogli ofiarować swe usługi... Tu się schodzili i prości, skromni widzowie, dla przypatrzenia się objawom tak zwanego życia wielkiego świata... Było to dla Warszawy najulubieńszém wytchnieniem, najmilszą zabawką, przebiedz ten ogród saski zawsze pełen wytwornie choć skromnie poubieranych pań i powabnych mężczyzn... W nim téż spotkało się owych kilku oryginałów, należących do epoki, albo wypadkami i przygodami życia, lub strojem i obyczajem wyróżniającemi się z ogółu. Tłum nieraz z pełną poszanowania ciekawością krążył za Janem Potockim, świeżo przybyłym z zagranicy, przebranym jeszcze po wschodniemu i ukazującym się zawsze w nieodstępném towarzystwie grubego turka i ogromnego pudla... Pokazywano sobie zdala palcami panią Lullier hrabinę Thomatis, lub sławną Józię i Marysię... bo i te się o szaréj godzinie po ogrodzie przechadzały, a nie zbywało im na dworze...
W rannéj godzinie, gdy dwaj młodzi bracia wchodzili do ogrodu, był on jeszcze prawie pusty, kilka kobiet starannie zakwefionych przesuwało się bojaźliwie ulicami bocznemi, kilku panów skromnie przybranych krążyło tu i owdzie, jakby czatując na kogoś, i kilku starych wieśniaków, nawykłych do rannego wstawania, szukało tu cienia, zieloności i błogich przypomnień rodzinnéj wioski. Tu i owdzie przesuwał się mnich spiesznym krokiem dla skrócenia drogi przechodzący to miejsce osławione.
Pusto było, cicho, spokojnie... ptaszki nawet, wiejskie wróble bezwstydne, natrętne, nieobawiające się ludzi i zdające się drwić z nich tylko, gwarzyły z niesłychaną szczebiotliwością korzystając z chwilowéj ciszy.
— Jedyne to miejsce w Warszawie, — rzekł kniaź Kurcewicz do Stefusia, którego ujął pod rękę, — które lubię rankami nawiedzać... ale wcześniéj niż dzisiaj... po téj przeklętéj reducie zaspałem przeciwko mojemu obyczajowi...
— Ale ja znajduję, że i teraz tu bardzo miło... — rzekł Stefan.
— Już to nie to co o piątéj, — westchnął Konstanty, — o piątéj ja tu jestem sam jeden gospodarzem... Pawilon zamknięty, wszystko śpi, bo się późno pokładło, pod kasztanami na ławach żywego ducha... rosa na trawie... a w dali tylko brzmią dzwonki klasztorne...
To mi przypomina naszego życia żywioł główny — wioskę, wioskę, z któréj my nie umieliśmy bodaj tego uczynić, czém ona byćby mogła — rajem!!
Rzekł i westchnął.
— Hej Stefusiu kochany, — dodał po chwili, — kiedy to my oba siędziemy pod staremi lipami w niegdyś mojéj Korjatówce?... czy ja ją odzyskam?.. Mój Boże, mój Boże, a tam grób ojca i matki... tam posiane po ścieżkach mojego dzieciństwa wspomnienia, tam serce moje przyrosło...
— Widzisz Konstanty, — przerwał rzewnie Stefan, — chciałeś odzyskać Korjatówkę... a zyskałeś sobie nieprzyjaciół tylko...
— Nie mów mi o dniu wczorajszym. Co się stało... darmo! nie powróci. Czuję, żem postąpił poczciwie choć głupio i zniosę za to karę... a teraz chodź ze mną na kawę.
Stefan się zarumienił mocno, zawahał.
— Ale, prawdziwie, — rzekł, — bardzo ci dziękuję, jestem po śniadaniu, kawy nie lubię i pić nie będę.
Konstanty mu w oczy spojrzał, rozśmiał się i po ramieniu poklepał.
— Ja cię znam ptaszku! — zawołał, — myślisz, że już nie mam grosza w kieszeni i ostatni może chcę użyć po polsku na wspaniałomyślną gościnność. Otóż mylisz się, patrzaj, — dodał wyjmując z kieszeni talara i dwa obcięte dukaty, — patrz, licz i admiruj... dwa czerwone złote i bity talar...
— Zkąd! — zapytał Stefan.
— Od mego jeneralnego kasjera... pana Grzegorza Metlicy...
— Znowu pożyczone? — zawołał Stefan.
— Ale cóż mam z nim robić! gdybym nie wziął, staryby płakał... Mam mu to wszystko oddać, gdy kniaź Konstanty Korjatowicz Kurcewicz wróci tryumfalnie w posiadanie Korjatówki, Szalejówki, Barbanowic i Zerwigrodu z przyległościami!!
— A jeśli nie wróci? — spytał Stefan.
— Jeśli nie wróci, — dodał Konstanty, — daję ci słowo, kniaź pójdzie służyć za parobka i dług odda do grosza. Jestem młody, mam kawałek głowy i rąk dwie silnych, ludzie się dorabiają przecie... pracować umiem, żadnéj się nie powstydzę pracy... resztę pan Bóg da... Chodź na kawę...
Stefan się jeszcze oparł zaproszeniu i bojaźliwie sięgnąwszy do kieszeni mundura, dobył z niéj ładnego nowiuteńkiego dukata, pokazując Konstantemu z uśmiechem.
— Widzisz, że jak na kadeta, którego wszystkie potrzeby są zaspokojone, jestem wcale bogaty, daleko bogatszy, niż ty z twojemi dwoma dukatami i talarem... Wymagam więc po sprawiedliwości świętéj, abym ja za kawę zapłacił, inaczéj pić jéj nie będę.
Kniaź popatrzył trochę, ruszył ramionami, schował swój skarb do kieszeni i ścisnąwszy dłoń brata, poszedł z nim ku pawilonowi... W pokoju otwartym na ogród, znaleźli tylko jakąś damę nad filiżanką czekolady, która jéj widocznie za pretekst służyła tylko, i starego jegomości przy winnéj polewce, widocznie bardzo mu smakującéj, gdyż nielitościwie głośno ją chlipał.
Zasiedli skromnie w kąciku, prosząc po cichu o kawę, i zaczęli z młodzieńczym apetytem ją spożywać, gdy do pawilonu wszedł wytwornie ubrany młodzieniec... w czarnym wprawdzie rannym fraku, ale widocznie należącego do elegantów... Włosy same utrefione starannie i harbejtel świeżuteńki z pięknym fontaziem, mankiety koronkowe, dewizki kosztowne, zdradzały modnisia w ranném incognito... Twarzyczkę miał prawie dziecinną, uśmiechniętą, słodziuchną, pieszczoną... ale bladą jakąś, bo na niéj siły młodości zdawały się walczyć z jakimś złowrogim wpływem, który ją niszczył... Oczy niebieskie były jak na pół zagasłe, wzrok nieśmiały, usta blade... rączki miał białe i pulchne jak u kobiety, ale pod skórą ich przejrzystą widać już było nabrzmiałe żyły, jakby namiętnością przedwcześnie rozwiniętą... Stąpał lekko, razem nieśmiało i zuchwale...
Zdaje się to sprzecznością, ale u ludzi słabych, wola objawia się wybuchami gwałtownemi, przezywanemi prostracją, a młodzian właśnie należał do tych istot, które są dlatego niezmiernie odważne, iż im na prawdziwie męzkiéj, chłodnéj i wytrwałéj zbywa odwadze.
Okręciwszy się na nóżce i spojrzawszy po pokoju, rzuciwszy okiem na panią siedzącą przy czekoladzie, która się żywo odwróciła. Gość okiem bystrem zmierzył kadeta i kniazia, mrugnął tylko na posługacza i kilka razy przeszedłszy salkę, złożył kapelusz i rękawiczki na najbliższym naszych braci stoliku...
Z, kapelusza i rękawiczek ziała tak przyjemna woń angielskich perfum, iż Konstanty aż się odwrócił, aby zbadać, zkąd wychodziła. Służący w tejże chwili nadbiegł z musującą czekoladą i postawił ją przy kapeluszu, a młodzieniec siadł tuż za kniaziem i począł mu się przyglądać bacznie. Stefan i brat jego rozmawiający dotąd żywo, musieli zamilknąć, sąsiedztwo zbyt było blizkie.
Śpieszyli téż z kawą jak mogli, aby się wynieść co najprędzéj, gdy ów perfumowany sąsiad nagle z wielką grzecznością podniosłszy się, przystąpił do kniazia.
— Niech mi książę daruje — rzekł z ukłonem — że go śmiem nieznajomy zaczepiać w miejscu publiczném. Miałem przyjemność słyszeć wczoraj na reducie jego wystąpienie, pełne szlachetnego oburzenia, które tak potężne uczyniło na wszystkich wrażenie, że dziś o niém tylko cała mówi Warszawa... Usłyszałem tam i nazwisko w. książęcéj mości, a że jestem zpowinowaconym z nim, miło mi się mu przedstawić i... prosić go, abyś na mnie raczył być łaskaw... Nazywam się Siemionowicz... matka moja była z domu Kurcewiczówna... o czém w. ks. mość zapewne wiedzieć musisz...
Kniaź Konstanty powstawszy zdziwiony mocno, zmięszany nieco... wysłuchał téj mowy i podał rękę elegantowi.
— Bardzo mi miło poznać kuzyna dobrodzieja — rzekł — a tém milej, iż do takich jak ja kniaziów bez księstwa, mało kto się zwykle przyznaje...
Po krótkim namyśle dodał kniaź z uśmiechem.
— Proszę mi pozwolić, abym mu również krewnego, a mojego ciotecznego pana Stefana Hrebikę zaprezentował... Jest to kadet wielkich nadziei...
Stefcio się uśmiechnął, wyciągając rękę. Siemionowicz patrzał po nich obu, uśmiechając się, i jak gdyby mu po przygotowanéj mówce zabrakło chwilowo wymowy, milczał nieco zakłopotany.
— Cóż książę tu porabiasz w Warszawie? — zapytał po chwili.
— Winienem wam, jako wielce łaskawemu kuzynkowi, całą prawdę; siedzę tu już od... a! djable długo... nadto dla mnie, pilnując nieszczęśliwego procesu...
— Z kim? Z Woronieckiemi? — zapytał Siemionowicz.
— Tak, zgadliście... odebrano mi ojcowiznę... nie mam gdzie podzieć głowy... kochałem Korjatówkę... muszę się procesować o grób ojca i matki, o posag biednéj siostry...
— A proces idzie? — zapytał pan Siemionowicz.
— Jakże chcecie, by szedł ubogiemu, bez protekcji i pieniędzy z ludźmi, którzy mają jedno i drugie?
— Przepraszam kuzyna, — rzekł słodziuteńko Siemionowicz, — ale kiedy tak rzeczy stoją, czyby nie należało próbować jakiéjś zgody? układu? porozumienia?..
— Uwłaczałbym przez nie pamięci ojca, który ten proces prowadził, i siebiebym skrzywdził przyznając się do nieprawnego poszukiwania takim układem. Wyglądałoby to, jakby rabuś co na gościńcu mnie odarł, bojąc się żandarma i pachołków, ofiarował połowę mojego własnego worka... a ja go przyjął, nie ufając trybunałom i sprawiedliwości mego kraju... Nie pokrzywdzę ani ojca pamięci, ani siebie, ani dostojnych mych sędziów, będę czekał przegranéj w ostatniéj instancji, a wówczas powiem sobie: Bóg dał, Bóg wziął, i — pójdę pracować...
Wyrazy te wymówił Konstanty z żywością wielką, a Siemionowicz wysłuchał ich z równie natężoną uwagą. Nie można już było mówić o procesie...
— A jakże czas spędzacie? — zapytał kuzyn.
— Spojrzyj na mnie, kochany panie, — rzekł śmiejąc się kniaź, — a odgadniesz... Jestem tak dumny, że się mojego ubóstwa nic a nie nie wstydzę. W téj sukni, którą widzicie na mnie, byłem wczoraj raz pierwszy i ostatni na reducie, bo tam wolno każdemu wnijść, jak Bóg dał, ale z nią trudno szukać świetnego towarzystwa... Siedzę w domu, dłubię się w papierach, chodzę na przechadzki, czasem Stefan do mnie przyjdzie, czasem się dobiję do mojego mecenasa, który dlatego tylko raczy mi udzielić protekcji, że w jego kurendzie pięknie brzmi proces kniaziów Korjatowiczów z Woronieckiemi... ot i po wszystkiém...
— Wy widzę, — dodał, — należycie do cale innego świata... a ten świat dla mnie i z innych powodów od wczoraj zamknięty.
Siemionowicz się uśmiechnął.
— Dlaczego? — rzekł, — pozwólcie sobie powiedzieć, że choć w tym sądzie o nim niesprawiedliwi może jesteście. Ten świat ze wszystkiemi wadami swojemi, ma uczucie wielkie, poszanowanie dla charakterów, dla odwagi... dla wszystkiego, co niezwyczajne i uderzające. Właśnie tém wystąpieniem wczorajszém otworzyliście sobie drzwi wszystkich salonów... jesteście czémś nakształt owego paysan du Danube... Wszyscy poznać was pragną, panie goreją ciekawością, szczęśliwy będzie, kto was pierwszy pochwyci...
Konstanty spojrzał zdziwionemi oczyma.
— Żartujecie, kuzynku — rzekł — temu nie uwierzę.
— Wierzcie mi albo nie, jak chcecie; ale ja, o ile znam wielki świat nasz, zaręczyć wam mogę, że niezadługo strwożeni książęta Woronieccy sami wam zgodę zaproponują... Zobaczycie.
Jeśliście tego nie uczynili przez nader rozumną rachubę.
— Przez rachubę? ja?! — wykrzyknął zrywając się kniaź i łamiąc ręce. — Kuzynie, znać, żeście mnie nie znali, jeśli wam to na myśl przyjść mogło. Ja! przez rachubę...
Siemionowicz wstał żywo i począł przepraszać.
— Kochany kuzynie, słowo honoru, nie chciałem cię obrazić.
— Nie posądzam o to, aleście mi otworzyli oczy. Tak, ludzie mogą wziąć to za wyrachowanie... o ja nieszczęśliwy!
— Ja się mogę mylić — przerwał Siemionowicz; — to myśl niedorzeczna.
Strapienie Konstantego odmalowało się na jego męzkiéj twarzy, która pobladła nagle i okryła się krwawym rumieńcem.
— Otworzyliście mi oczy — rzekł. — Społeczność nasza jest już tak wyrafinowanie zepsuta, iż może szukać pobudki czynu młodego biednego człowieka w takiéj rachubie nikczemnéj. Ale jak to naprawić?.. jak temu zapobiedz?
— Ależ — przerwał Stefan gorąco — jeszcze nie mamy dowodu, ażeby to takim sposobem sobie tłómaczyć miano.
Siemionowicz zagryzł usta i spuścił głowę... głos zniżył.
— Czuję się w obowiązku — rzekł — jako pokrewny powiedzieć wam całą prawdę. Ja nie byłbym nigdy téj myśli powziął sam... jestem tylko odgłosem tego, co słyszałem wczoraj na sali redutowéj po wyjściu waszém; a dziś z rana...
— Chodźmy ztąd, chodźmy na świeże powietrze, — zawołał Konstanty; — ja się tu duszę... Przejdźmy się aleją.
Stefan pospieszył zapłacić, a że p. Siemionowicz wcale nie miał ochoty opuścić ich, razem we trzech wyszli w główną ulicę. Konstanty, z głową zwieszoną na piersi; Stefan, pocieszając go po cichu; kuzyn, z miną kondolencyjną najlepszego tonu i najświeższéj mody.
Milczeli zrazu wszyscy...
Ogród zaczynał się zaludniać powoli, kilka pięknych dam przechadzało się między cienistemi drzewy. Los chciał był w téj chwili właśnie śliczna blondynka, w trzewiczkach na korkach, które jéj maleńką nóżkę czyniły mikroskopową, w rannym stroiku, uszytym jakby z skrzydeł motylich i kwiatów rano rozkwitłych, w kapelusiku pasterskim, z przecudownym mopsikiem na jedwabnym sznurku... szła wprost naprzeciw trzech kawalerów. Zdaleka już zaczynała im się przypatrywać, a do Siemionowicza uśmiechać, jak dobra znajoma. Zamyślony Konstanty jeszcze tego zjawiska cudnego nie spostrzegł i nie miał czasu rzucić się w bok, aby go uniknąć, gdy głosik pieszczony, srebrzysty, wyuczenie melodyjny, zabrzmiał mu jak grom nad uchem...
Bon jour Comte!
Stosowało się to do Siemionowicza naturalnie, który w tém towarzystwie hrabiów, baronów i duków przybrał był tytuł skromny, jakoby wedle tradycji całéj szlachcie polskiéj należny...
Siemionowicz coś odszepnął prędko, i nim jeszcze kniaź Konstanty ustąpił z placu ze Stefanem, co jak najśpieszniéj starał się wykonać, już Siemionowicz, niepytając go, prezentował...
— Pani starościna pozwoli, ażebym jéj przedstawił moich kuzynów, księcia Konstantego Korjatowicza i pana Stefana Hrebikę...
— A! mości książę! — zawołała do osłupiałego niemal tym wypadkiem kniazia piękna starościna, — jakże jestem szczęśliwa, iż mogę go poznać... Cała Warszawa dziś mówi o nim tylko...
Uśmiechnięta czarownica, któréj sen rozprószył wczorajsze trwogi i złowrogie wrażenia, patrzała w oczy Konstantemu tak natarczywie, tak zbójecko, że biedny chłopiec, który dawno tak pięknéj istoty nie widział, a nie marzył nawet, żeby mu się ona uśmiechać mogła, patrzał... milczał, stracił przytomność.
Mówią o niepokonanéj sile woli... gdy tą siłą tajemniczą kobieta w całym blasku swéj młodości, z wiarą w swą potęgę zleje we wzrok, w ten promień duszy gorejącéj... trzeba być kamieniem, ażeby się w tym ogniu nie roztopić...
Wystawcież sobie anachoretę, co marzył a nie dotknął nigdy wykwintniejszego świata... pełnego pragnień młodzieńczych, niezaspokojonych potrzeb serca stęsknionego za uczuciem, który spotyka nagle na kamienistéj życia dróżynie taką czarodziejkę... a nieznając kłamstw i fałszów niebiańskiego wzroku niewiasty, na słowo gotów uwierzyć wejrzeniu.
Gietta była tego poranku, czém ją widzieliśmy wczora... taką, jaką ją pan Bóg stworzył na utrapienie ludzkie... marmurową boginią, pełną wdzięku zalotnego, uroczą a zimną... Chłód dawał jéj tę moc nad sobą i przedłużał dziecinny niemal wyraz twarzy, któréj żadna namiętność głębsza nie przebiegła piorunowym swym prądem... Najpiękniejsze zalotnice nie starzeją się, bo nie czują nic... konserwują się w lodzie jak wiktuały, jak zamarzłe pod biegunami mammuty...
Gietta patrzała, a Konstanty upijał się jéj wzrokiem... Nielitościwa próbowała na nim siły i mogła być zadowoloną. Mężny atleta wczorajszy stał przed nią jak student przed cenzorem, zapomniawszy lekcji.
— Zrób mi książę jedną łaskę...
Konstanty jeszcze ust nie mógł otworzyć.
— Przyjdźcie do mnie dziś, ale koniecznie dziś na obiad... z hrabią Siemionowiczem...
Kurcewicz odzyskał dopiero nieco przytomności pod tą straszliwą groźbą... powoli myśl jego wróciła do straconéj równowagi, przybyło mu męztwo.
— Pani starościna daruje mi... ale... nie mam nawet przyjemności znać pana starosty...
— To ja go do was przyślę, jeśli chcecie i on pierwszy was odwiedzi, mój książę — zawołała natrętnie starościna — ja chcę, ja proszę... Znana jestem w Warszawie z mojéj samowolności, z moich wybryków dziecinnych; wszyscy mnie słuchać muszą... a książę chciałbyś mnie zdetronizować!!
Kniaź oburącz resztę odwagi pochwycił, westchnął.
— Starościno czy królowo — rzekł weseléj — jestem wieśniak dla procesu w Warszawie, jestem ubogi... mam ten jeden kontusz, w którym mnie pani widzi... na obiad w nim nie pójdę, a daję słowo, że drugiego... nie posiadam...
A! mais c’est adorable! — zawołała zacierając rączki starościna — mais cest delicieux... ale to właśnie będzie najoryginalniéj, gdy książę przyjdziesz tak jak jesteś. Daję słowo, że nie zaproszę nikogo oprócz mojego męża... panów wszystkich... no! i może kasztelanową Ninę, ale więcéj... daję słowo nikogo!! nikogo! a! przyjdź pan, uczynisz mnie szczęśliwą, będą mi zazdrościć! A potém nie idź już nigdzie, do nikogo... choćby cię najmocniéj proszono...
Mój książę! — to mówiąc porwała go za ręce — daj mi słowo... ja proszę...
Siemionowicz spojrzał błagająco... Konstanty skłonił głowę... odmówić nie było sposobu. Gietta zaczęła bić w dłonie, a mops szczekać niewiedzieć czego...
— A! — zawołała nagle, obracając się do Stefana — a pan?
Kadet się skłonił.
— Pani starościna daruje, ja muszę wracać do koszar...
— O! jakże mi żal!
Ale z tonu wyrazów nie znać było żalu. Podała rękę Konstantemu, który ją pocałował wedle obyczaju, i drobniutkiemi kroczkami pobiegła żywo do domu... ciągnąc za sobą Siemionowicza, który obiecał się stawić w Marywilu po Konstantego o naznaczonéj godzinie.
Gdy Stefan z bratem sam na sam pozostał, a piękny ptaszek odleciał, spojrzeli sobie w oczy dwaj chłopcy, nie śmiejąc słowa powiedzieć. Konstanty potarł ręką czoło, jakby chciał z niego wspomnienie przygody swéj zetrzeć. Wszystko, co mu się trafiło od wejścia do tego nieszczęsnego ogrodu Saskiego, zdawało się snem niemiłym... prąd jakiś go unosił niewiedzieć dokąd... mimowoli. Gniewał się na siebie, że nie miał dość siły, by mu się oprzeć. Stefan patrzał na niego z podziwieniem i politowaniem.
— Chodźmy, — rzekł, — lękam się już tu dłużéj zostać, aby nowego jakiego Siemionowicza i drugiéj starościny nie spotkać... chodźmy...
— Chodźmy... — powtórzył gorączkowo Konstanty, — jestem jak w obłędzie...
— Trzeba się dobrze namyśleć, — dodał Stefuś, — daruj mi, że młodszy od ciebie, mięszam się do dawania rady... ale twoje położenie...
— Nie mów mi o niém, czuję, że się pogorszyło i skomplikowało, — zawołał Konstanty, — wszystko to mieć może dla mnie najnieprzyjemniejsze następstwa... straciłem głowę... I ten Siemionowicz, licho go tu przyniosło! Kto go prosił, aby mnie swéj starościnie prezentował?..
Ale prawda, Stefusiu, — zawołał nagle Konstanty, — że jest cudownie piękna!
— Nie wiem, — rzekł zmięszany Stefan, — ledwiem na nią śmiał spojrzeć, przeląkłem się jéj tak, żem już oczów nie mógł podnieść. Na mnie zrobiła wrażenie czegoś groźnego... strasznego...
— Masz słuszność, piękność jéj przeraża.
— Mówmy o tém co ciebie dotyczy, Konstanty, — począł z żywością młodzieńczą Stefuś, — wiesz, jak ja cię kocham, idzie mi o to, abyś się nie zaplątał.. Pomyśl, czy po wczorajszém twém wystąpieniu wypada ci dziś wchodzić właśnie w ten świat, który wczoraj potępiałeś tak głośno?
Konstanty chwycił go za rękę.
— Zgadłeś myśl moją, ja się tém męczę... ale dałem słowo! dałem słowo! Muszę być... i być nie kim innym, tylko tym cenzorem i wieszczbiarzem nieszczęścia, jakim mnie wczorajsza chwila natchnienia uczyniła. Nie dać się usidlić, ułagodzić, złamać... a! Stefanie...
— To dosyć... rozumiesz obowiązki położenia swojego, — rzekł Stefan z zapałem, — wracajmy na Marywil...
Pospiesznym krokiem pobiegli.
— Będziesz się ze mnie śmiał, — szepnął kniaź, — ale ja muszę się jeszcze wprzód ze wszystkiego przed moim Metlicą wyspowiadać. On jeszcze o wczorajszém nic nie wie! A co powie na to wszystko...
Stefuś się uśmiechnął.
— Oryginalnego masz mentora... — zawołał.
— Nie mentora, ale opiekuna i dobroczyńcę, — dodał kniaź wzdychając.
Wdrapali się na wschody pomijając żydków, przekupniów i ludność téj gospody przepełniającą nieustannie, a kniaź dobywał klucza, aby swą izdebkę otworzyć, gdy zdziwiony postrzegł klucz w zamku.
— A! to już Grzegórz u mnie gospodaruje... — zawołał.
Drzwi uchylili i weszli. Izdebka była w największym nieładzie, poprzedzającym zwykle uporządkowanie; rzeczy porozrzucane, stołki porozstawiane, łóżko ściągnięte... W pośrodku mężczyzna postawy olbrzymiéj, ramion herkulesowych, twarzy rozlanéj kwadratowéj, rysów twardo wyciosanych, z rudym podbródkiem i podstrzyżoną krótko głową, na któréj włos jeżył się jak szczecina — stał oparty na szczotce z założonemi rękami. Zrzucił był z siebie kapotę zabierając się do zrobienia ładu i ubrany był tylko w pół-żupanik spłowiały, którego przód był kitajkowy, a plecy z bawełnicy.
Twarz jego wieśniacza, mimo pospolitych na pozór rysów, uderzała bystrością jakąś, rozumem i dobrocią. Popatrzał na wchodzących młodzików uśmiechając się...
— Szast, prast! — zawołał, — ledwie wyszli, ledwie się człek zaprzątnął koło roboty, już z powrotem... Trzebaż było się tam zabawić, tobyś książę znalazł stancję trochę czyściejszą... a czas się było do niéj wziąć dawno... bo już nie do wytrzymania nieład... książę wiesz, że ja to sam muszę zrobić, bo są papiery... i nie chcę, żeby gadali, co jest a czego niéma...
Spojrzał na zafrasowaną twarz kniazia stary olbrzym, i widocznie się zaniepokoił.
— Ej! ej! co się stało? — zapytał, — coś jest?
— A! mój stary Grzegorzu, — zawołał kniaź, — jest... prawda. Spieszyłem do ciebie, bo ja twéj rady potrzebuję...
— Wy! mojéj rady?.. a to coś dobrego! — zaśmiał się ukrywając trwogę Grzegórz i ruszył ramionami.
— Biedy sobie narobiłem, — zawołał kniaź.
— Wczoraj? na reducie! — spytał uśmiechając się olbrzym. — E! toć ja już wiem... o tém gadają wszyscy, niema to nic tak bardzo złego! Dawno się to należało im wszystkim... a żeś im kniaź prawdę rąbnął, nie szkodzi. Strawią ją... to panie, strusie, dobry mają żołądek... No, a co daléj?..
— Mój Grzegorzu, tyś mi zastąpił rodzinę, opiekunów... tyś mi był radą...
— Ale dosyć, dosyć tego bałamuctwa, — przerwał gwałtownie Grzegórz, — ktoby myślał, że to wszystko prawda!.. Wielka rzecz, że... stary kuchta, co rądle pomywał u ojca, i któremu się chce zobaczyć Korjatówkę, pomaga potrosze dziecku swego pana do odzyskania jéj we własnym interesie. Co kniaź sobie ze mnie wielkiego bohatera robisz, kiedy ja wprost siebie tylko ratuję!
Czy to W. K. Mości nie wiadomo, że gdy mi marszałek dworu ojca jegomości, ten, z pozwoleniem łajdak Barbancewicz, chciał staremu już i pod wąsem i kuchmistrzowi kazać dać baty, drapnąłem z Korjatówki w świat... żem pod pożyczaném nazwiskiem się tułał, nie mogąc powrócić, lękając, aby mnie jako poddanego i zbiega nie wzięto... że tu teraz kniazia schwyciłem i życzę mu, a pomagam do powrotu na swoją ziemię, bobym téż i ja tam do swoich bezkarnie naówczas mógł powrócić. Więc cóż to, jeśli nie czysto moja własna sprawa? Co tu chwalić i dziękować? niéma za co!
To mówiąc stary, patrzał jednak tak serdecznie na Konstantego, jakby na własne ukochane dziecię.
— Mój ty poczciwy stary... poco tobie dziś już do Korjatówki powracać, — zawołał kniaź, — co ty tam lepszego znajdziesz! Chatę dziurawą i krewnych, którzyby cię nie poznali; tu masz już i rodzinę, i kawałek chleba, i nawykłeś...
— A no! takto jest! takto jest! oj tak, ocierając pot z czoła, mówił Grzegórz, który dla nadania sobie postawy, szczotką kręcił, — wszystko to prawda, a za Korjatówką się wzdycha, i za ową chatą dziurawą, i za ową biedą, którą się tam przeżyło... Taki co swoje to swoje... Grześ Metelczuk wyszedł na pana Grzegorza Metlicę...
Uderzył się po kieszeni. — Grosiwa tam troszkę jest... dziecko Bóg dał i niczego... jak Boga kocham... Julka nawet śpiewa i gra na fortepianie... z czego ja się nie bardzo cieszę, ale matka chciała... kuchmistrzowałem u hetmana i u księcia prymasa, i po wielu domach... teraz na własną rękę ludzi karmię i nie źle to idzie... a tak i do Korjatówki się wzdycha. Ale co tam kniaź masz na sercu, mówno swoje...
— A będziesz słuchał i poradzisz?..
— Będę zamiatał i słuchał, — odparł Grzegórz — tylko drzwi trzeba zaryglować, nie wypada, żeby mnie tu widzieli ze szczotką w ręku, boby się ludzie śmieli... Siadajcie paniczykowie na łóżku, a ja wprędce porządek zrobię...
Stało się, jak despota rozkazał, a kniaź rozpoczął opowiadanie wczorajszego wypadku na reducie.
— To ja już wiem — rzekł Metlica — bo choć różnie opowiadają, ale słyszałem... a reszty się domyślę. A no, co dalej?
— Wyszliśmy ze Stefanem do Saskiego ogrodu — mówił kniaź — a tam wypadek chciał, żeby nas zaczepił i przyczepił się do nas Siemionowicz, krewny pono.
Metlica stanął i oparł się na szczotce, pocierał czoło silnie.
— Siemionowicz! czekaj książę... taki mdły, kurczątko białe? wymokły... a zowie się hrabią?
— To on.
— Wiem, wiem — dodał Metlica — on tu dojada ojcowizny, mało mu się zostało... chce się ożenić bogato; ale to człeczek, co sam przez się nic nie robi, tylko go popychają.
Pokręcił głową.
— Służka wielkich panów... kręci się przy tężyznie, rad że go ona cierpi i przyjmuje... No! no! co daléj, mości książę.
Stefan szybko opowiedział spotkanie ze starościną i gwałtowne zaproszenie na objad; twarz ex-kuchmistrza przybrała wyraz poważnego zamyślenia.
— I kniaź przyrzekł? — spytał cicho.
— Dałem słowo... Wiesz co o starościnie? — dodał książę.
Metlica gładził rudy podbródek, i myśli a wspomnienia zbierał.
— Starościnę cały świat zna, nawet tacy ludzie jak ja — rzekł po chwili — toćto jedna z najpiękniejszych kobiet w Warszawie i najniebezpieczniejszych... mąż będzie kiedyś wielkim panem, ale co mu po tém, kiedy już dziś znudził się wszystkiém!! Dom — nie dom! Ojciec starosty jeszcze żyje. Kobieta jak żmijka. Ale poco księciu do nich. To Siemionowicza sprawa, faktornego mu się zachciało!
Ruszył ramionami, i dobył zegarka z kieszeni.
— A! ta młodzież! — zawołał — choćby i sam książę jegomość... słowo się rzekło, pójść na objad do takiego domu, gdzie posadzki perfumują, a w czém?
— Jak stoję! — zawołał kniaź.
Grzegórz spojrzał nań i rozśmiał się.
— Podnieśże książę nogę do góry — rzekł — toż but dziurawy... ja to wiem... obejrz łokcie? wytarte... ani odzienia porządnego, ani obuwia, ani żadnéj rzeczy, która jego jest. Tak nie może być.
— Pójdę tak, jak stoję, lub nie idę — rzekł stanowczo kniaź — takem się im obiecał i tak być muszę. Gdybym się wyelegantował do nich, siebiebym skrzywdził.
— Bardzo ślicznie — przerwał Metlica — ale tu nie o elegancji mowa, tylko o dziurawych butach; na to ja nie pozwolę. Kontusz niech będzie czarny, ale nowy!
Pobiegł do tłumoczka. — Jeszcze trzeba zobaczyć, czy jest bielizna świeża... Skaranie Boże z tą młodzieżą!!
Metlica począł rewizję staranną, ale ta do bardzo smutnych doprowadziła rezultatów... Zrozpaczony stary, porzuciwszy szczotkę, nie mówiąc słowa, wybiegł za drzwi. Szczęściem dla niego i dla kniazia, na Marywilu wszystkiego dostać było można. Ale w dobrą dopiero godzinę zasapany ex-kuchmistrz powrócił z safjanowemi butami dobranemi do nogi, z koszulami i drobnym przyborem.
Kniaź chciał mu się rzucić na szyję, stary go w rękę pocałował, drżał mu głos, gdy mówić począł.
— To wszystko fraszki — rzekł — tylko mi się m. książę nie daj im wziąć! Wszystko to malowane trutnie... ja ich znam przez skórę. Albo oni wam zaimponują, to po was jeździć będą; albo jeśli się im nie dacie a z góry ich będziecie brać, zrobicie z nimi co zechcecie. Zlękną się was... niech się lepiéj boją; jeśli wy się nastraszycie, no — toście przepadli... Twardo, potrzeba, twardo... a nie zasmakować w konfiturach tych, bo one nie nakarmią. Staniesz się książę takim niewieściuchem jak i oni... ot co...
Stary mówił to swemu ulubieńcowi z przejęciem, a patrzał nań jak w tęczę, chcąc się przekonać, czy on go zrozumié i usłucha.
Błysło oko Konstantego.
— Bądźże spokojną poczciwa ty niańko moja — rzekł ściskając go — to co ze mnie przemówiło wczoraj, i dziś jeszcze siedzi we mnie — wstydu ci nie zrobię. Widziałeś, żem sukni mojéj uczciwéj a ubogiéj zrzucić nie chciał, tak samo przekonań nie rzucę. A co Bóg da, to da... każe cierpieć... przecierpiemy.
Metlica podniósł rękę ze szczotką do góry i zawołał na całe gardło: wiwat! wiwat!...


Nie doszła nas wiadomość o tém, jak naówczas zwano w Warszawie tych panów, za którymi w ślady całe miasto biegało, których ukazanie się na ulicy ściągało tłumy, których każdy dom starał się mieć choć na chwilę, którymi się bawiono, słowa ich powtarzano i talentami zachwycano. Takim był x. de Ligne, Jan Potocki, kawaler Li Hlepage, Coxe, kilku Anglików, kilku Włochów, Blanchard itp. Te lwy ówczesne mieniały się jeden po drugim w czasie sejmu czteroletniego... Wyrywano ich sobie, dwór, król, pani Krakowska, marszałkowa koronna, z kolei posiadać ich musieli. Wśród powszechnego pragnienia rozrywek, ukazanie się nowego takiego oryginała, znakomitości, osobliwości, bodaj skrzypka lub flecisty, rozgorączkowywały wszystkich, intrygowano, aby wprzód od innych dostać tę osobliwość i nią się pochwalić; przeszkadzano drugim, aby jéj nie mieli.
Od wczoraj takim lwem został kniaź Konstanty, i to tłómaczy, dlaczego starościna tak go gwałtownie przed innemi pochwycić pragnęła... a tak była uszczęśliwiona wygraną.
Smakoszom częstokroć nietyle idzie o nowalję, jak raczéj o pochwalenie się, że oni pierwsi mieli ją na stole. Nadzwyczajne szczęście, z jakim się udało starościnie pochwycić sławnego od wczoraj kniazia Konstantego, wprawiło ją w humor przewyborny. Napisała do męża, aby się koniecznie na objad stawił, zaprosiła Ninę, aby ją zmartwić swojém powodzeniem, zresztą dotrzymując słowa danego Konstantemu, wstrzymała się wprawdzie od powiększenia towarzystwa, ale przez Siemionowicza, który był jedynym do tego rodzaju poselstw, dała znać wszystkim, iż kniaź u niéj będzie i że po objedzie zaraz kto przyjdzie, zobaczy go bezpłatnie.
Nie inaczéj pokazują się strusie i słonie. Dla Warszawy ówczesnéj, mimo zachcianek postępu i prądu liberalnego, człowiek tak otwarcie mówiący prawdę społeczeństwu, młody, odważny, nieznany... był większą osobliwością nad najrzadszy produkt afrykańskiéj puszczy.
Od wieczora badano jego przeszłość, a że nikomu znanym nie był i mało kto co o nim prawdziwego mógł wiedzieć, prawiono najosobliwsze historje, domyślając się, wypełniając coś niedokładnie opowiadanego. Mówiono, że był tak ubogim, iż go kucharz niegdyś ojcowski utrzymywał, że spartańską cnotę praktykował z musu, że w procesie z familją występował z niezmierną przeciw niéj gwałtownością w sądach. Niektórzy dodawali, że miał zamiar zostać kapucynem i kazaniami swemi chłostać zepsute obyczaje stolicy.
Wszyscy nadzwyczaj byli ciekawi człowieka, szczególniéj dlatego, by wypróbować go i przekonać się, czy wytrzyma nastrojony na ten ton, z jakiego zagrał na reducie. Wielu utrzymywało, że był pijanym, a wytrzeźwiwszy się, przeprosi.
Z samego wejrzenia na starościnę Giettę, domyśleć się łatwo, iż domowe gospodarstwo było jéj zupełnie obcém, miała różne fantazje, które spełnione być musiały, ale nie pytała się nigdy, w jaki sposób, jakim kosztem. Nie znała trudności, nie rozumiała niepodobieństwa, oburzała ją niemożność... Mąż i marszałek dworu, nieukazujący się nigdy, tajemniczy człowiek zakulisowy, łamali sobie głowy nad dogodzeniem pieszczoszce, która zawsze jeszcze ostatecznie była niezadowoloną z niczego. Ten objad improwizowany, wpadłszy na chwilę do domu, zadysponowała Gietta marszałkowi osobiście przed jéj oblicze powołanemu w ten sposób:
— Słuchaj pan, panie Żegliński... ma być o trzeciéj obiad na kilka osób najwykwintniejszy, najlepszy, najosobliwszy, jaki potrafisz wymyśleć i kazać zrobić... proszę nie żałować pieniędzy... Jeśli nie będę kontenta, stracisz pan miejsce... słowo daję... Nakryć do stołu w sali na dole, ubranéj w kwiaty i wazony... wziąć serwis mego teścia.
— W pakach opieczętowany — mruknął Żegliński.
— Paki rozpieczętować, ja każę... Łam pan głowę i staraj się, żebym go nie wypędziła.
Ów Żegliński, który był wszetecznie kosooki i ospowaty... spojrzał na panią i poszedł szukać starosty.
Przed naznaczoną godziną przyjechała smutna i poważna jak zawsze Nina, stawił się i gospodarz domu w złym humorze. Żona mu powtórzyła wielką nowinę, na którą ruszył ramionami i usiadł przy kasztelanowéj, która instynktowo drgnęła i odsunęła się, jakby się tego zbliżenia ulękła...
Siemionowicz i bileciki gospodyni oznajmiły całéj Warszawie o kniaziu... O wpół do trzeciéj wyświeżony kuzynek stawił się na Marywilu, chustką batystową zatykając nos przed atmosferą jego. Zastał Konstantego w gotowości, w nowych wprawdzie butach, ale w starym kontuszu czarnym i żupaniku podobnym, przy niepozornéj wcale szabelce. Siemionowicz miał whisky najęty u Dangla, ale Konstanty stanowczo oświadczył, że pójdzie pieszo, powóz musiał elegant odesłać... i mimo drobnego deszczyku towarzyszyć kuzynowi.
Gdy drzwi otworzyły się przed nimi do salonu, starościna, która tego dnia starała się być jeszcze piękniejszą, niż kiedykolwiek i była zachwycającą w istocie, w stroju pełnym fantazji i elegancji... postąpiła kilka kroków naprzeciw wchodzącego, przedstawiła mu milczącego męża, który go powitał dosyć zimno, potém poznała go z kasztelanową. Ta nie taiła wcale zajęcia, jakie w niéj Spartanin obudził.
W jednym z najwykwintniejszych salonów ta postać ubrana aż do zbytku skromnie i ubogo, nieco dumna, pełna energji, która nie stanowiła charakteru ówczesnych fizjognomji uśmiechniętych i spłaszczonych, wydała się dziwacznie. Gospodarz wielką przywiązujący wagę do stroju, kosmopolita, człek światowy... patrzał na tego dzikiego jegomości, wprowadzonego do domu, ze źle ukrywaną ironją. Siemionowicz towarzyszący księciu, zdawał się stworzony dla umyślnego z nim kontrastu. Konstanty nie był pięknym mężczyzną, płeć miał śniadą i ogorzałą, ale rysy dosyć regularne, wyrazu pełne, ognia razem i spokoju. Mimo położenia, jakie mu stworzyło jego wystąpienie, zdawał się obojętnym i nie szukał oryginalności dla utrzymania się na stanowisku.
Gospodyni pierwsza obległa przybyłego, a choć rozmowa z nieznajomym prawie, była nader trudna, bo jedynego przedmiotu przystępnego z wczorajszéj przygody, tknąć nie wypadało; umiała wysnuć ją z najpospolitszéj treści.
Zwrócono ją na przybycie do Warszawy słynnego Blandard’a, na wielki wynalazek balonów i na wieści chodzące po świecie, że Jan Potocki świeżo wrócony z Maroku, puści się pewnie z aeronautą w powietrze...
Gospodarz znajdował z uśmiechem, że w przyjemniejszy sposób karku skręcić niepodobna, kniaź Konstanty dodał, iż ludzie niedosyć się jeszcze nauczyli dobrze chodzić po ziemi, by czas było latać po powietrzu. Starościna podniosła to słówko dowcipne...
Uważali wszyscy, iż starosta mimo grzeczności, któréj nie zarzucić nie było podobna, sztywno i zimno przyjmował przybysza... Wziął nawet przed obiadem Siemionowicza na bok i kwaśno go spytał, gdzie tę rybę złapał.
Zaczerwieniony elegant wytłómaczył się, składając całą winę na starościnę.
— Ma minę pisarza prowentowego i strój de l’emploi, — szepnął starosta, — moja żona, jak te wypieszczone pieski, co nie chcą mięsa, a karmią się rękawiczkami... zawsze sobie musi znaleść jaką starą... rękawiczkę do gryzienia.
Starosta był tak kwaśny, iż nielitościwie postanowił nawet skompromitować gościa, będąc pewnym, iż powszechnego języka salonów nie umie... wybierał się przemówić do niego po francuzku... Powierzchowność usprawiedliwiała to przypuszczenie, ale kniaź Konstanty za życia rodziców otrzymał był tak staranne wychowanie, a szczególniéj pod względem języków tak był znakomitym polyglottą, iż starosta naraził się na nieprzyjemną decepcję... Na pierwsze kilka słów wymówionych do siebie, odparł najczystszą francuzczyzną, akcentem i formą tak piękną, że starosta osłupiał.
— A! rozumiem cię ptaszku, — rzekł w duchu, — ty tylko udajesz prostaka...
Powiększyło to jeszcze uprzedzenie, jakie gospodarz miał przeciw niemu. Starościna była tryumfującą.
Gdy dano znać, że obiad był na stole, skinęła na męża, aby służył kasztelanowéj, a sama pochwyciła kniazia i umyślnie pozostawszy parę kroków za niemi, przez cały ciąg podróży do dolnego salonu uwzięła się go bałamucić w sposób najokrutniejszy; patrzała mu w oczy, pokazywała ząbki, schylała się, aby szyję admirował... poprawiała rękawiczki, aby rączkami zachwycić... wysunęła parę razy nóżkę, niby lękając się o trzewik...
Ten napad wytrzymał kniaź Konstanty, jakkolwiek młody, ze stoicką odwagą, serce mu biło, krew kipiała, ale to wszystko raczéj przestraszało go, niż czarowało. Przypisywał całą tę strategię niewinności i dziecinnemu trzpiotowstwu.
Przy obiedzie wszczęła się poważniejsza rozmowa o polityce, o sejmie, a gospodarz wyraził całe swe znużenie i zniecierpliwienie ze stanu rzeczy istniejącego, który według niego nie prowadził do niczego. Był on zwolennikiem pokoju okupionego bodaj największemi ofiarami ze strony Polski. Przekonania jego dzieliło naówczas ludzi wielu, zmęczonych pracą nad siły i do ofiar niezdolnych.... Dla nich jedyne zbawienie było w dobrych stosunkach z carową, z ambasadorem i w ścisłém przymierzu z Moskwą. Wszystko najpiękniejsze widzieli w tym aljansie. Starosta się bynajmniéj nie taił, iż Polskę uznawał za zgubioną, gdyby z potęgą ową północy walczyć chciała. Patrjotyzm wydawał mu się szaleństwem... Plótł to wszystko z uśmiechem ironicznym, nie wstydząc się wcale...
— A wy, — spytał w końcu Konstantego, — co myślicie? do jakiego należycie stronnictwa?
— Panie starosto, — odezwał się kniaź, — ja nie należę do żadnego stronnictwa, bo w obecnéj chwili podział kraju na partje wydaje mi się występkiem. Położenie jest niebezpieczne, jednością i zgodą możemy się tylko ratować... Jestem polak, pamiętam przeszłość, wierzę w siły mojéj ojczyzny, sądzę, że ich poza sobą czerpać nie powinna, a w ostatku timeo Danaos et dona ferentes.
Starosta z uśmiechem spojrzał mu w oczy, — umilkli.
Prawie w téjże chwili służący na srebrnéj tacy przyniósł starościnie bilecik. Zarumieniona wzięła go w rękę widząc, jak niedowierzającem okiem zmierzył go mąż. Po pieczątce poznać coś było trudno... wyobrażała ona główkę rogatą uśmiechniętego szatanika i misternie zwiniętą liczbę sto...
Piękna pani w obawie, aby ciekawe oczy sąsiadów nie padły na tajemniczy liścik, rozwinęła go na kolanach... i czytała:

„Piękna Gietto! Djabli wiele rachują na panią, masz ich siłę w sobie, jesteś z nimi pokrewną, i aljantką... Ponieważ los dał ci w ręce człowieka wyznaczonego na ofiarę, pomóż stu djabłom, że
by mu kark skręcić. Czeka cię za to nagroda wielka... Niech kniaź oszaleje, kocha cię, zbłaźni, a djabli ofiarują się wzajem w pomoc stanąć starościnie wszędzie, gdzie będą potrzebni. Ręka rękę myje?
Tout à Vous
Sto djabłów.“

Przeczytawszy, cała zarumieniona, gospodyni co najprędzéj skryła bilecik... a chcąc pokryć pomieszanie swe i odwrócić uwagę, zapytała służącego, kto list przyniósł.
Lokaj jakby przelękniony zamilkł, popatrzał po gościach, nie śmiał odpowiedzieć. Starościna nie znosiła nieposłuszeństwa, odwróciła się i powtórzyła pytanie.
— Któż przyniósł?... słyszysz!
— Ale, proszę jaśnie pani...
— Przecież sam nie przyszedł!
— Proszę jaśnie pani — stłumionym głosem odezwał się sługa — bo, bo...
— Ale któż?
— Czarny pies przyniósł w zębach, położył w przedpokoju, zaszczekał i uciekł.
Szczęściem gwar rozmowy nie dał dosłyszeć téj osobliwszéj odpowiedzi nikomu oprócz Ninie. Kobiety spojrzały po sobie, gospodyni surowo popatrzała na lokaja i na tém się skończyło. Ale trwoga i niepokój, potrosze gniew, opanowały starościnę, a mąż, który śledził wyraz jéj twarzy, domyślił się łatwo, iż bilecik nie był zupełnie obojętnéj treści. Podejrzliwy, posądził o wcale co innego niż on w istocie zawierał.
Objad miał się ku końcowi, gdy ciekawi goście, których gospodyni wyglądała, zaczęli się u drzwi meldować. Danym był z góry rozkaz, aby ich wpuszczano.
Starosta, którego zły humor zwiększył się jeszcze odkryciem, że z jego domu rodzaj widowiska zrobiła żona, powstał na przywitanie przybyłych, ale sarkastyczny uśmiech jego dosyć mówił o uczuciu, jakiego doznawał.
Oczy wszystkich zwracały się ku czarnemu kontuszowi kniazia, który mimo uprzykrzonego tego położenia człowieka wystawionego na widok niechętnych sobie i szpiegowanego, wychodził zwycięzko. Od początku objadu, oświadczywszy, że nad jeden kieliszek wina nie pija, starał się utrzymać jak najprzytomniéj i jak najchłodniéj. Wyzywany do nowego przemówienia zbywał grzecznie półsłowami, ale przybycie nowego posiłku wkrótce miało go z tego wstrzemięźliwego wywieść milczenia.
Młodzi panowie, którzy przybyli z zamiarem skompromitowania i okrycia konfuzją śmiałka, zabrali się czynnie do dzieła; zarzucono go pytaniami, kniaź jeszcze milczał; wstano od stołu, a towarzystwo, przeszedłszy do górnego salonu, formalnie obległo Konstantego. Otoczono go kołem.
Znany z dowcipu jeden z najmłodszych szambelanów królewskich przyczepił się drapieżnie do kniazia.
— Mości książę! — rzekł — swoją djatrybą dnia wczorajszego zabiliście nam ćwieka.... Proszę was, powiedzcie nam szczerze, co to było: czy chęć odznaczenia się, czy istotne wypowiedzenie wojny całemu społeczeństwu?
— Panie szambelanie, — odparł Konstanty — moje wystąpienie tłómaczy najprzód reduta, na któréj jeśli wolno było wystąpić stu djabłom z groźbą, wolno było mnie téż z przestrogą.
— I grać rolę Kassandry?
— Bodajby — odparł książę, przybierając minę poważną. — Są chwile stanowcze w życiu narodów, są rozdroża historyczne, na których staje państwo i społeczność, a czasem głos pojedynczego człowieka może zmusić do upamiętania.
— Czy książę znajdujesz, że my go tak potrzebujemy? — śmiejąc się spytał szambelan.
— Takie jest moje przekonanie.
— Cóż za rada wedle was, coby nas zbawić mogło?
— Powrót do staropolskiéj cnoty, do starochrześcjańskiego obyczaju, ofiarność wszystkich, karność, męztwo i wiara w siłę, jaką daje cnota.
— To są słowa — rzekł szambelan — vox, vox...
— Dla stworzeń, co języka ludzi nie rozumieją, wszystko jest tylko szumem i hałasem bez znaczenia — rzekł kniaź.
— To ostre — szepnął dowcipniś, który dowcipu się swego nie mógł doczekać. — Gdzież największe winy są potępionéj przez was społeczności?
— U góry — odparł Konstanty. — Tam są największe obowiązki, tam najcięższe grzechy. Gubi Polskę arystokracja, która ma powołanie ją ocalić. Stan uprzywilejowany używa przywileju dla wygody swéj, rozumie swe prawa, a nie chce znać obowiązków. Spółeczność zgrzybiała, ztrupieszała, musi chyba od dołu, od pnia odpuścić.
— A! rozumiem — rzekł szambelan — cóż z nami, czy wytruć jak muchy, czy wystrzelać jak wilki, czy wytopić?
— Wszystkiego tego nie będzie potrzeba, bo sami się wytrujecie, wystrzelacie i wytopicie. Upadek jest widoczny, dogorywanie jawne.
— Naśladowanie z francuzkiego — szepnął ktoś z boku.
— Pozwól sobie książę powiedzieć — zaczepił go ktoś inny z boku — że sam przez urodzenie swe należysz do kasty, którą potępiasz.
— Alboż należenie do kasty, jak ją pan zowiesz, ma zamykać usta prawdzie — zaczął Konstanty, — czy mnie ono obowiązuje do milczenia lub kłamstwa? Należę do niéj czy nie, powinienem mówić co czuję. Zresztą urodzenia swego nikt nie jest panem, noszę nazwisko, jakie mi los narzucił... nie wziąłem go pod warunkiem żadnym...
Mais l’esprit du corps!
— Czy to jest jeszcze ciało? — spytał Konstanty — obejrzyjcie się panowie. Dolano dużo wody i mętów do tego skwaśniałego wina...
Patrzano nań w milczeniu. Młody człowiek słusznego wzrostu, chudy, przygięty, z miną szyderską, wcisnął się do koła i począł impertynencko przypatrywać kniaziowi.
— Gdybym mógł wiedzieć — mruknął — jaki krawiec robił mu ten demagogiczny kontusz!!
Powiedz mi pan — dodał głośniéj — czy téż to prawda, że książę żyjesz na łasce u kopcidyma?
W oczach Konstantego płomię błysło...
— Żyję na łasce Bożéj — rzekł — ale mam przyjaciela, starego kucharza moich rodziców, który jakkolwiek plebejusz, w towarzystwie by się od waćpana dobrodzieja przyzwoiciéj znaleźć umiał.
To mówiąc książę, odwrócił się tyłem do wysokiego draba i odszedł.
Na twarz impertynenta wytrysł rumieniec, gdyż wszyscy zaczęli się śmiać z niego; drżący z gniewu, uderzył z lekka po ramieniu odchodzącego. Książę się odwrócił.
— Waćpan mi dasz satysfakcję! — zawołał.
Książę się skłonił.
Przegrodzono ich natychmiast. Scena ta krótka nieprzyjemnie podrażniła starościnę... Kniaź Konstanty wziął za czapkę i grzecznie pożegnawszy gospodarzy (starosta kwaśno mu się tylko ukłonił), wyszedł powoli z tego domu, rad że się to męczeństwo skończyło.


W tym samym dziedzińcu, na którego piętrze zamieszkiwało biedne książątko wywłaszczone, pan Grzegórz Metlica na dole miał pryncypalną garkuchnię, źle mówiemy, prawdziwą owych czasów restaurację, w któréj stół był staropolski. Słynęła ona u przejezdnych, nawykłych do wiejskiego jadła swemi barszczami z uszkami, kapuśniakiem z wędlinką, zrazami, husarską pieczenią; a w piątek i sobotę nie gotowano tu nawet z mięsem. Jedzenie było czyste, zdrowe i nie drogie, trunki nie wyśmienite ale czyste, piwo szlacheckie, saskie, nawet angielskie, które na ówczas do kosztowniejszych należało napojów i węgrzynek zieleniaczek. Wytwornego podania, jak na Tłumackiém tu nie znalazłeś; bielizna była gruba, talerze fajansowe, ale gospodarz pilnował czystości i usługi troskliwéj, a porze obiadowéj zdjąwszy białą szlafmycę, zwykł był przychodzić do gości, zapytać, czy czego nie potrzebowali lub nie mieli zażaleń.
Pan Grzegórz mimo powierzchowności na pierwszy rzut oka niezbyt pociągającéj, olbrzymiego wzrostu, rudego włosa, gdy usta otworzył i uśmiechnął się, stawał się tak miły, a umiał tak sobie z gośćmi poczynać trafnie, iż najtrudniejszych zawsze ułagodził i zadowolnił. Ale burdy u siebie nie ścierpiał i pomocy niczyjéj w przypadku jakiéj zawieruchy nie potrzebował, bo sam jeden śmiało na trzech i czterech mógł się porwać, a gdy stołek za nogę pochwycił i podniósł go do góry, najśmielsi uciekali za drzwi.
Rzadko mu się to przytrafiało, bo człowiek był wielce przezorny i gdy się zabierało na pijatykę, miał oko na gości, a tym, którzy miarę przebrali, wprost trunku odmawiał.
Znano go i z téj strony, że gdy, jak się to często w owe czasy trafiało, szlachcic się znalazł biedny, którego interes do Warszawy ściągnął, a ona mu grosz wyssała i nie było za co jeść kupić, Metlica pocichu go żywił nie wstydząc, udając, że daje na kredyt.
Dwie obszerne izby od ulicy, trzecia mniejsza dla uprzywilejowanych, składały restaurację, z niéj po kilku wschodkach wchodziło się do weselszego pokoiku z firankami, w którym mieszkała żona i córka, owa Julka ukochana jedynaczka jegomości, która, jak on się często chwalić lubił, grała i śpiewała. Tu stał stolikowéj formy brzęczący szpinecik panny Julji, tu był salon pani Metlicowéj. Jakim sposobem poczciwy Grzegórz ożenić się potrafił wcale niestósownie, z podżyłą niemką, córką piekarza, niegdyś bardzo piękną, ale o któréj rozmaicie mówiono, to odgadnąć trudno.
Pani Minna Metlicowa była dotąd w pretensjach, ubierała się bardzo starannie, nosiła tyle pierścionków na palcach, ile się na nich pomieścić mogło... lubiła zabawy publiczne, byłaby chętnie wesołych gości przyjmowała, a córkę wychowała na panienkę rozmarzoną opowiadaniem o dziwnych losach pięknych dziewcząt, z któremi się żenili hrabiowie i książęta. O ile w garkuchni był Metlica panem wszechwładnym, tu znowu stawał się najpokorniejszym sługą. Miał słabość dla żony... kochał córkę jak źrenicę oka... i lubił pokój domowy. Metlicowa nie była zresztą złą kobietą, ale lubiła panować i sądziła, że się jéj to słusznie należało.
Może jedyny raz w życiu Grzegórz musiał bardzo zręcznie dyplomatyzować, chcąc narzucić żonie i córce swą miłość dla syna dawnych państwa. Udało mu się to tak, że Minna i Julka bałwochwalczo przywiązały się do książątka, i służyły mu równie gorliwie, jak Metlica. Zwykle Konstanty tu przychodził na obiad i wieczerzę, i w saloniku owym p. Grzegorza, gdzie on wszakże nigdy prawie nie siadał, odbywały się narady i zwierzenia tyczące spraw księcia. Była to jego przybrana rodzina. Niekiedy Stefuś zaproszony podzielał gościnę.
Jejmość nikomu tego nie mówiąc, miała pewne nadzieje, że albo jeden lub drugi z tych młodych kawalerów w Julce się zakochać musi.
Julka była jeszcze ładną piętnastoletnią dzieweczką, ale już po miejsku nad wiek roztropną, dojrzałą i rezolutną. Nie brakło jéj na wdzięku, na talentach, na śmiałości i dowcipie, a matka szczególniéj się unosiła nad jéj kibicią i rączkami, które były w istocie bardzo piękne. Ale nadto téż często kazała je mama gościom pokazywać, a prócz szczególnych wypadków, panna Julja musiała dzień i noc chodzić w rękawiczkach.
Po wyjściu na ów objad Konstantego Grzegórz zamyślony, niespokojny oczekiwał go w bramie z powrotem. Zdawało mu się, że to trwało już za długo... spoglądał na zegarek i przestępował z nogi na nogę, a gdy nareszcie schwycił kniazia powracającego, porwał go jak zdobycz, żeby natychmiast wypytać.
W kilku słowach Konstanty opowiedział wszystko, nie mówiąc wszakże nic o prawdopodobnym pojedynku.
Metlica wycałował go po ramionach.
— A co? — zawołał, — skosztowałeś tego świata wielkiego? smaczny? ha? ładne lalusie! mili ichmoście? dobre tam życie, gdzie trzeba za każdym krokiem patrzyć, aby w wykopany dół nie wlecieć?? Chodź teraz książę do Grzegorzowéj, może się napijesz czego chłodnego, bo tam i od potraw i od słów i od ich oczów mógłeś dostać gorączki... Ja sam spreparuję lekki kobiecy ponczyk zimny... bo niema nic na uspokojenie, jak on, słowo daję...
Konstanty dał się wziąć, a gdy wszedł do pokoiku, w którym jéjmość siedziała z pończoszką, a Julka u szpinetu; obie kobiety zakrzyknęły z radości, że go zobaczyły.
Posadzono go na fotelu, Minna była ciekawa strojów, kobiet, salonów; panna Julja także się przysłuchiwała, a Grzegórz w ogromnéj szklenicy preparując napój, chwytał chciwie opowiadanie, usiłując z niego wymiarkować wrażenie, jakie wizyta uczyniła na pupillu.
Nie krył się z tém książę, iż nie miał tam wcale ochoty powracać, co starego niewymownie cieszyło. Obawiał się zawsze, aby mu go nie odebrano i nie popsuto.
Na rozmowie wesołéj dosyć, choć Konstanty ledwie ją półsłowami podsycał, przeszła z godzina, gdy się drzwi otwarły i w nich ukazała się postać dobrze wszystkim znana, pana mecenasa Mierzyńskiego, który sprawę Kurcewiczów przeciw Woronieckim popierał.
Mierzyński człek niemłody, wytrawny, wielki dworak i filut wielki, używany przez najpierwszych magnatów, mający stosunki świetne... wyglądał już na wielkiego pana, mając wkrótce nim zostać. Twarz chuda, zwiędła, z zawiesistym wąsem, z oczkami przymrużonemi i obwarowanemi w okulary, wyrażała zarozumiałość, niemal pogardę dla ludzi i pychę... Ubiór był skromny ale kosztowny, bo z najdroższych angielskich sukien i materji, pas suty, słowem, niktby w nim nie poznał owego ubożuchnego przed laty kilkunastu dependenta, który za pryncypałem papiery nosił w darowanych przez niego butach... Otarty w świecie p. Mierzyński, przybrał był jego maniery, a swych kljentów i znajomych traktował z góry i protekcjonalnie.
Ujrzawszy wchodzącego rzadkiego gościa, rzucił się ku niemu Metlica... Mecenas nie przestępując progu, oczyma zdawał się szukać kogoś.
— A! jest kniaź? — zapytał, — to dobrze... mam z nim do pomówienia.
Konstanty wstał na powitanie; podano krzesło dostojnemu gościowi, którego łaski skarbić było potrzeba.
Usiadłszy i podparłszy się, gładząc wąs ręką z sutym pierścieniem herbownym, mecenas popatrzywszy na swego kljenta, rzekł z uśmiechem:
— No, coś mi to książę nabroił? co ja to słyszę? a to śliczna pomoc do procesu!
— Cóż takiego? — zapytał Konstanty.
— No, no! niewinniątko! a wczorajsze wystąpienie na reducie...
— Jakiż to ma związek z procesem?
— Bardzo wielki, naprawdę — odparł mecenas — na świecie wiąże się wszystko... Wczoraj zrana miałeś książę jednych Woronieckich przeciwko sobie, a dziś całą Warszawę.
— Czy Warszawa sądzić będzie moją sprawę? — zapytał książę.
Mecenas westchnął jakby z politowaniem.
— O młody mój panie — rzekł — jak mało znasz świat! Wszystko wpływa nań, sędziowie są ludzie... Każdy to, coś powiedział, potrosze bierze do siebie... Starzy sarkają, a młódź bij zabij na waszmość. Co tu teraz poczynać? hę?
— Nie zważać na to i iść swoją drogą — rzekł Konstanty, wzdychając — a przegramy...
— Przepraszam w. ks. mość — rzekł ironicznie mecenas — w. ks. mość możesz sobie przegrać, ale ja nie mogę.
— A więc? — spytał Konstanty.
— Co książę myślisz — rzekł ironicznie mecenas — ja... może będę zmuszony, jeśli zły obrót rzeczy wezmą, papiery oddać i wyrzec się z żalem posiłkowania księciu.
Metlica, który na tę groźbę ręce załamał, poskoczył do mecenasa.
— Królu mój a dobrodzieju — zawołał gorąco — a czy się to będzie godziło opuścić sierotę?.. Daruj mi, dosyć spraw obrabiacie dla miłości własnéj... godziłoby się dla Bożéj także coś zrobić.
Mecenas się zmarszczył obrażony.
— Asindziéj mnie będziesz uczył?
— Będę prosił — podchwycił Grzegorz — proszę, ale... o pupilla mi chodzi i o was razem. Więc dlatego, że wszyscy go prześladować będą, to i wy pójdziecie z niemi?
— Dlatego, że ja głową muru nie przebiję — zawołał Mierzyński — to darmo! papiery niedostateczne, sprawa zawikłana i zadawniona, dobra w rękach cudzych, grosza nie ma... i w dodatku spisek ogólny przeciwko nam.
— Ale cóż za spisek! co za spisek! — zapytał przerażony Metlica.
— A posłuchajno waść, co prawią! Już do mnie przylatywano po informację... wre i gotuje się... odgrażają...
Konstanty zmarszczył brew, i widząc, że Metlica zabiera się prosić jeszcze, uderzył go po ręku, dając znak, aby umilkł,
— Dobrze więc — rzekł — jak skoro pan mecenas znajdujesz, iż sprawy mojéj prowadzić nie możesz... proszę o papiery — rzecz skończona.
Ta nagła decyzja młodzieńca widoczne zrobiła wrażenie na mecenasie — zamilkł. Z pod okularów spojrzał na męzką twarz Konstantego i zaciął usta, zmuszając je do dobrotliwego uśmiechu.
— Ale do czegóż ta gorączka — odezwał się — jeszczem nie powiedział, że się zrzekam — dodał łagodniéj — jeszcze zobaczymy. Przyszedłem tylko do was z myślą i propozycją, aby procesu niebezpiecznego uniknąć, jeśliby nam zgodę proponowano?... sąd polubowny?
— Panie mecenasie — cicho ozwał się kniaź — dla pamięci ojca zgody przyjąć nie mogę, wyrok, jaki sąd wyda, przyjmę choćby najgorszy. Układać się byłoby uznać się w błędzie.
— Bynajmniéj — przerwał Mierzyński.
— Nie mogę! — powtórzył Konstanty — nie chcę łaski i daru, chcę sprawiedliwości.
— A otrzymasz krzywdę! — rzekł ponuro stary. — Wy młodzi żyjecie na teorji i na pojęciach świata nie takiego jaki jest, ale jaki być powinien... Starość dopiero uczy rozumu i rachowania się z człowiekiem ułomnym, z ułomném prawem, ze sprawiedliwością skrzywioną... przypuszczam, że masz słuszność, ale przeciwko tobie przedawnienie... Jakże ty to pojmiesz, że zadawniona nieprawość może się stać sprawiedliwością? Ze zgody możesz coś odzyskać, sąd może ci odebrać wszystko...
— Stanie się, co Bóg da — rzekł Konstanty.
Z za krzesła swojego pupilla stary Grzegórz próżno dawał znaki adwokatowi, który nareszcie spostrzegłszy je umilkł.
— No dość tego — rzekł — potrzeba mi na dziś testamentu dziada waszmości kniazia Symona... oryginał... przyszedłem właściwie po niego.
— Idę i przyniosę go natychmiast! — zawołał książę i ruszył się z miejsca.
Mecenas pozostał w krześle zadumany. Grzegórz skinął na Julkę szepnąwszy jéj słów kilka... przyniesiono zapleśniałą butelkę...
— Panie mecenasie — odezwał się pokornie podając kieliszek węgrzyna, który się zwał królem Janem... — po co to z młodymi dysputować... macie plenipotencję, róbcie co wam serce dyktuje.
— Ależ to już nie młokos! — rzekł Mierzyński — niech wié i rachuje się z tém, co robi.
Domawiali tych wyrazów, gdy blady, z załamanemi rękami kniaź Konstanty wpadł jak piorun do pokoju... Grzegorz ujrzawszy go, przeraził się nim jeszcze usta otworzył.
— Papiery wszystkie skradzione!! — zawołał Konstanty — pokój znalazłem otwarty... nie ruszono nic... dokumenta wszystkie znikły....
— To nie może być! — krzyknął Metlica — ja zrana jeszcze poukładałem wszystko, na drzwi te kazałem mieć oko... to nie może być.. książę źle szukałeś.
Wszyscy jak stali, nie wyjmując mecenasa nawet, spiesznie pobiegli na górę.
W istocie izdebka była otworzona wytrychem niezgrabnie, zamek nosił jeszcze jego ślady... Papiery związane w plikach, złożone były w części na stole, częścią w niezamkniętym sepeciku, w którym przyjechały. Nietylko te, które były na widoku, ale i reszta z kuferka stojącego otworem wyjętą została... Trochę ubogiego mienia, sukni i bielizny... zostawiono nietknięte. Widoczném było, że złodziejowi szło o pochwycenie dokumentów
W ponurém milczeniu Konstanty spojrzał, westchnął, ścisnął rękę Metlicy i siadł na łóżku. Strata była niepowetowana, straszna... cios niewynagrodzony... Trudno się było spodziewać odszukania zguby, ten kto pochwycił papiery, musiał je zniszczyć... a bez nich ani nadziei prowadzenia procesu.
Myśl, że dokumenta mogła podstępnie w ten sposób wyrwać mu strona przeciwna, naturalnie uderzyła Konstantego... Mecenas odgadł ją. W téj chwili politowanie i współczucie szczere malowało się na jego twarzy; był sam ojcem, ten młody sierota wystawiony na takie zapasy z losem, serce jego poruszył.
Mierzyński zbliżył się doń.
— Mości książę, — rzekł, — co myślisz łatwo mi odgadnąć, zechcesz mi uwierzyć czy nie, nie wiem, ale mogę wam zaręczyć, że strony przeciwnéj posądzać się nie godzi. Jest to dla mnie niepojęta robota... ale że nie jéj sprawa, daję gardło. Ludzie są w interesach twardzi, ale uczciwi, nigdy w świecie nicby się podobnego dopuścić nie mogli... Jedno przypuszczam, że znając dokumentów wagę ktoś je uniósł, chcąc na księciu wymódz ich wykupienie, lub może ofiarować je przeciwnikom. Że ci w taki targ się nie wdadzą, ręczę. Jutro ogłosim kradzież w gazetach...
Metlica smutnie pochylony nad stołem dumał, nie mówiąc słowa. Mierzyński po kilku słowach kondolencji ścisnął rękę Konstantego.
— Tak jak dziś rzeczy stanęły, — rzekł, — ja procesu nie wyrzeknę się nigdy... Bądź co bądź, pójdziemy przed kratki choć z gołemi rękami... zresztą są po świecie akta...
Widząc kniazia tak przybitym, iż słowa wymówić nie mógł, Metlica z żoną i córką poczęli go tak prosić i naglić, ażeby sam nie zostawał i zszedł z niemi na dół, że się wreszcie dał namówić. Tu dopiero siadłszy nad stołem, chłopak rozpłakał się rzewnie.
Znając siłę jego charakteru Grzegórz, niewymownie zdziwił się temu.
— Mości książę! — zawołał, — wy! płakać dla takiéj straty?
— A wiesz ty, jaka to strata? — odparł cicho Konstanty, — czy sądzisz, że płaczę po straconéj nadziei wygrania procesu. O, nie! Z temi papierami zabrano mi, co miałem najdroższego, listy matki, papiery ojca, ślady życia ich obojga... pamiątki, którychbym nie oddał na wagę djamentów. Kocham Korjatówkę i chciałbym do niéj z wami powrócić, alem gotów, gdy mi los wzbroni, przyjąć wyrok z pokorą, pójść pracować... Niegodziwy złoczyńca wydarł mi nie majątek, ale przeszłość moją... wszystko...
— Czekajno książę, czekaj, jeszcze rzecz niewyklarowana... jeśli ja tu na Marywilu nie odszukam złodzieja, to nikt...
I jakby sobie coś przypomniał Metlica, wybiegł na chwilę, a wróciwszy ręce zacierał... i na drzwi spoglądał.
W kwadrans ostrożnie otworzyły się one i weszła figura wielce osobliwa... Był to mężczyzna średniego wieku, dość słusznego wzrostu... ubrany niby po francuzku, w pończochach i trzewikach... ale w jarmułce na głowie, z długiemi lokami po obu stronach twarzy. Téj niewiele było widać, miał bowiem zielony daszek nad oczyma, z pod którego ledwie koniec nosa i zarosła wyglądała broda... ogromne dewizki od zegarka, laska z gałką, kapelusz z wielkiemi skrzydłami, a ze spodni wyglądająca chustka kolorowa czyniły zeń karykaturę godną rylca Norblina.
Wszedłszy skłonił się z lekka milczący. Metlica żywo doń pośpieszył.
— Pięćdziesiąt dukatów nagrody! — zawołał.
— To jest piękny pieniądz — ochrypło odpowiedział Hirsch Mejnfeld.
— Skradziono kilka godzin temu (Hirsch spojrzał na zegarek).
— Ile godzin?
— Między trzecią a szóstą, jak sądzę — dodał gospodarz...
— Co skradziono?
— Papiery.
— Ino papiery? — spytał Żyd.
— Tylko papiery... u księcia Korjatowicza.
— Gdzie on stał?
— Pierwsze piętro... szósta stancja.
— W korytarzu?
— Tak jest.
— Na co komu te papiery? — spytał chłodno egzaminując Żyd.
— To trudno odgadnąć... służyć one miały do procesu, ale to rzecz pewna, że ci przeciw którym mogły służyć.. nie zrobili tego.
— Jaka może być pewność? — zapytał zwolna Hirsch.
— Ludzie są uczciwi! — rzekł Metlica. Żyd głową kiwnął i ręką potrząsł.
— A co daléj? — odezwał się zwolna.
— Resztę ja myślę, że ty sam dojdziesz — dodał gospodarz — Hirszu, ty wiesz, żem ja ci pomagał nieraz, rachuję na ciebie.
— Możesz jegomość być pewnym, że się zrobi co się może zrobić... ale ja jeszcze nie nie wiem. Trzeba iść póki sprawa gorąca.
Zawrócił się już w progu.
— W czém mogły być papiery? wiele ich było? — szepnął ciekawie.
— Pak dosyć znaczny, pod jedną ręką jednak w chuście unieść go było można.
Hirsz głową kiwnął.
— Kłaniam...
Znano Hirsza jako bardzo rzetelnego faktora i usłużnego człowieka, posługiwano się nim chętnie, wiedział on wszystko... nie poszlakowano go nigdy, aby coś nieuczciwego popełnił, ale to pewna, że on jeden znał tajemnice Marywilu i snujących się po nim ludzi, i że w wielu razach, nie chcąc wydać złodziejów, potrafił skradzione rzeczy odzyskać. Policja ówczesna była żadną prawie, a zbyt by téż wiele miała do czynienia, gdyby chciała śledzić wszystkie nadużycia stolicy, do któréj bez żadnéj kontroli z całego świata płynęli awanturnicy i oszuści.
Wieczór spływał na smutnéj urywanéj rozmowie, którą napróżno Julka starała się uśmiechem wymuszonym ożywić; było już późno w noc, gdy Hirsz zjawił się we drzwiach, ale tym razem w czarnéj opończy.
Metlica poskoczył ku niemu.
— Wiesz co?
— Tak jak nic — odezwał się Żyd.
— Mów proszę... coś się dowiedział?
— Mogę panu tylko jedną rzecz zaręczyć, a choćby i poprzysiądz — uroczyście rzekł Hirsz — od godziny trzeciéj do siódméj stał na wschodach prowadzących na górę jeden z naszych. Czego on tam stał, ja tego naturalnie powiedzieć nie mogę, ale mogę zaręczyć, że on sam dla siebie patrzał na każdego co wchodził i wychodził.
Żaden z naszych i żaden z tych, coby mogli te papiery kraść, nie był na górze.
— Ale kto był? kto był... — zapytał Grzegórz.
— No, było osób wiele... kilka kobiet, żadna nie nie wynosiła... O godzinie piątéj, przyjechał doróżką jakiś panicz młody, bardzo fejn elegant... śpiewając wszedł na górę, chodził długo po korytarzu, potém wszedł do któregoś mieszkania i nie było go. Wyjeżdżając nazad niósł w serwecie coś jak książki.
— Jak wyglądał? jak wyglądał? — przerwał kniaź i Metlica.
— Jak oni wszyscy wyglądają! co to mówić! Extra fein, po francusku, z harbaitlem.
— Mały, słuszny?..
— A kto jego mierzył!! — rzekł ruszając ramionami żyd. — Musiał być średni, bo ten co patrzył, nie wie jaki był... Powiada tylko, że wychodził blady, że się spieszył bardzo, potknął na wschodach... Ano jeszcze co?... Miał z sobą bardzo pięknego czarnego psa, którego wun bardzo się zląkł.
Jedyna nadzieja pozostawała, że po czarnym psie owego niebiałego można będzie dobadać się człowieka. Hirsz nie dostał nagrody, ale miano już nitkę w ręku...


Dzień ten dla wielu osób był równie feralnym, jak dla biednego Konstantego; najsmutniejsze wrażenie po nim zostało w sercu i umyśle pana starosty. Wielka jego miłość a raczéj namiętność dla żony zmieniła się prawie w niechęć i nienawiść. Bilecik odebrany przy obiedzie, z którego mu się wytłumaczyć nie chciała i nie mogła, wściekłość w nim prawie obudził, postanowił zmienić swe postępowanie i całkiem się wyrzec niewdzięcznéj. A że potrzebował pociechy i zajęcia, tegoż wieczora pojechał na assamble do pani krakowskiéj. Tu błądził prawdziwie jak dusza w czyśćcu, i zdaniem wszystkich był uosobionym nudą... ziewał nie kryjąc się wcale, patrzał nie widząc, chodził potrącając kobiety, nadeptywał na suknie, obrywał firanki, stawał tyłem do znajomych, mięszał się w rozmowy niewłaściwe.... Wśród téj wędrówki rozpaczliwéj los... nadarzył mu siedzącą w kątku samotną kasztelanowę. Była to jego pierwsza w życiu, choć nieco już ostudzona miłość... Znajdując ją opuszczoną, smutną, przybiegł szczęśliwy tą myślą, że przy niéj lepsze czasy sobie będzie mógł przypomnieć. Miejsce niezajęte było obok, rzucił się na nie... Ale w téjże chwili wystraszona tym napadem kasztelanowa, wstała.
— A! czy téż i pani nademną litości mieć nie będziesz! — zawołał błagająco starosta.
Nina odwróciła się, oczekując wyjaśnienia.
— Choć chwilkę mi pani daj rozmowy, to mi dawne lata przypomni...
— Na cóż dawne przypominać lata? — spytała stojąc ciągle Nina, — nie wiem, czy one lepsze były, niż dzisiejsze.
— Dla mnie! — podchwycił starosta, — dla mnie one były rajem, a ja dziś jestem w piekle...
— A! to pięknie! — zawołała udając jak umiała spokój i chcąc ciągle odejść, a nie mogąc się oddalić, — cóżby to było, gdybym o tém powiedziała Giecie?
— Powiedz jéj to pani, jeśli chcesz, — rzekł starosta obojętnie, — zdaje mi się, że przy pierwszéj zręczności sam jéj to wyznam, że mi stworzyła... piekło...
— Pan żartujesz?
— Nie, mówię z namysłem... mówię co czuję... Ta kobieta..
— Ona jest moją przyjaciółką, — przerwała Nina.
Starosta się rozśmiał.
— Ona! przyjaciółką pani! i pani możesz na chwilę ją o to posądzać! Ona nie jest niczyją przyjaciółką w świecie, bo nawet swoją własną być nie umie...
— Cóż pana dziś tak rozdrażniło?
— Mnie? dziś? dziś tylko może ostatnia kropla do pełnego naczynia dolaną została...
Spuścił głowę na rękę. Kasztelanowéj żal się go zrobiło, przysiadła.
— Nie mówmy o tém co jest, — począł cicho starosta, — ale o tém, co było, piękna i dobra Nino... Pamiętasz mnie innym, spragnionym serca, uczucia, gotowym do ofiar, wierzącym w ludzi... a dziś!
— Ale to chwilowe rozdrażnienie.
— Nie, pani moja, to rozpacz! Życie uchodzi marnie... Każdy ma szczęścia kropelkę jak kwiat, każdy łzę miodu na dnie kielicha... mnie schodzą lata... ze spalonemi usty na pragnieniach... Ja życie przeklinam...
— Doprawdy, ja pana dziś nie poznaję...
— Pociesz mnie pani! ratuj!
— Powiedz pan, jak? Chcesz, bym mu pośredniczyła do zgody z tą dziecinnie roztrzepaną Giettą, nieprawdaż?
Starosta zerwał się z krzesła.
— Na miłość Boga, ani słowa o tém, to zgoda niemożliwa, bo to jest lalka bez serca... Ona będzie się bawić do śmierci, kochać nigdy, ja się nią brzydzę.
— Ale cóż, jeśli nie to jedno jest w méj mocy? — spytała kasztelanowa.
Starosta spojrzał jéj w oczy i ujął rękę drżącą.
— A! pani, — rzekł, — przypomnij! przypomnij...
— Zapomniałam, wszystko...
— To być nie może! ja pamiętam...
— Dla mnie przeszłość zamknięta... — pocichu mówiła kasztelanowa, — do niéj się nie wraca...
— Pani jesteś surową nad miarę. Wiele potrzeba przebaczyć.
— Tak... wiele, ale nie wszystko... — dodała kasztelanowa cicho, wstała i oddaliła się zwolna.
Starosta powiódł za nią rozpaczliwém okiem. Stara miłość rozbudziła się w nim... zapóźno!!
Na tym samym wieczorze na udręczenie jego w salonie mówiono tylko o Konstantym, ku któremu czuł wstręt nieprzezwyciężony. Sam król JMć., który był tego dnia wedle zwyczaju u siostry na obiedzie i parę godzin po nim zabawił, nasłuchał się historji Kurcewicza, którą mu ze wszech stron na coraz inny sposób opowiadano.
Piękna starościna, któréj pilno było pochwalić się, że go miała u siebie, nieco fantastycznie skreśliła N. Panu obraz postaci, charakteru i oryginalności tego jednodniowego bohatera.
Między młodzieżą krążyła już pogłoska o pojedynku między nim a podkomorzycem Padniewskim.
Podkomorzyc umyślnie przyszedł na wieczór, aby się pochwalić swém wyzwaniem, był pewny, że te go podniesie... odgrażał się srodze, a że rąbał się i strzelał doskonale, zapowiadał przeciwnikowi jeśli nie śmierć, to nieochybne kalectwo.
— Ciekawym, — mówił głośno, — kto mu za przyjaciela służyć będzie... wątpię, żeby Siemionowicz, mógłby dostać kataru... Chyba kuchmistrz, który go utrzymuje...
Zaczęto się śmiać.
— Doszedłem jednéj rzeczy, — szepnął ktoś inny, — kuchmistrz ma śliczną córeczkę... coś tam się musi święcić...
Kilku młodych paniczów usunęło się na bok...
— Widział kto z was tę córkę?
— Ja, — odezwał się jeden.
— Jak wygląda?
— Lat piętnaście, figurka prześliczna, twarzyczka niczego, utalentowana...
— A nie możnaby mu jéj pochwycić? rzekł pierwszy.
— Jakto, nie można? potrzeba!! djabli muszą djabelskiego spłatać figla... Panienka tak czy owak padnie ofiarą czyjąś prędzéj lub późniéj... Wielka mi rzecz, córka traktjernika...
— Ale chyba djabli pociągną na węzełki...
— Zobaczymy.
Zbliżył się ktoś poważniejszy, rozmowa się przerwała.
W drugim kątku sali szeptało innych kilku młodzieży.
— Wiész o zakładzie?
— O jakim?
— Beppo się założył z księciem, że w biały dzień przejedzie przez Warszawę Krakowskiém przedmieściem i Nowym światem, stojąc w whisky swém i powożąc czterema końmi... całkiem nagi.
— To nie może być!
— Słowo honoru.
— Nie dotrzyma zakładu.
— Dotrzyma, ręczę. Mignie zdumionym oczom jak błyskawica... i dowiedzie, że dla tężyzny nie ma niepodobnych rzeczy.


Pomimo wielkiego zwycięztwa swego, dlaczego starościna, to wesołe ptaszę, była tego wieczora jakby nieswoja, i wygadawszy się, wyszczebiotawszy, skarżyła się na ból głowy, na nerwy... niktby się był nie domyślił.
Gniewała się na męża za swego gościa, przynajmniéj tak jak on na nią... Mimo owéj kartki djabelskiéj jakieś dziwne uczucie ciągnęło ją ku temu nieznajomemu świadkowi. Nie serce przylgnęło do niego, ale fantazja za nim goniła. Czułą, że po pierwszém przyjęciu książę już u nich nie będzie... a pragnęła go widzieć, chciała go bronić, pomagać mu, wziąć go w swoją opiekę.
Czyż nie sam los jéj go oddał? nie byłoż w tém przeznaczenia?.. Zdawało się jéj chwilami, że mogłaby go pokochać. Znudzona tymi ludźmi jednakowymi, którymi była otoczoną, znajdowała dziwny wdzięk w dzikim wieśniaku, pełnym życia, odwagi, ognia, którego w innych nie spotykała.
— Ręczę — mówiła sobie pocichu — że ten człowiek inaczéj będzie kochał... tak jak to kochają w książkach... strasznie, strasznie... bez miary... aż do śmierci! A! jaka to być musi miłość ciekawa!!
I starościna głęboko się zadumała.
Któż wié, może oprócz téj chorobliwéj ciekawości dziecięcéj budził się też instynkt niewieści, potrzeba sercowa przywiązania się do kogoś, do czegoś, opiekowania macierzyńskiego.
W najpłochszych istotach natura na chwilę przynajmniéj odzyskuje czasem swe prawa.
Starościna czuła, jakby tęskniła już za tym nieznajomym, którego wszystko prześladowało. Właśnie dlatego, że cały świat się nań spikał, że nieznośny mąż go nie lubił, piękna Gietta wybierała się pocichu go kochać bardzo, bronić, pomagać... ale jak? nad tém łamała sobie głowę? Jak?
Pierwszy raz może trzpiot, którego widywano zawsze wesołym, roztargnionym, różowy pyszczek wtykającym gdzie tylko śmiech było słychać, zadumał się, zadumał...
Intryga tajemnicza miała dla niéj urok niewysłowiony... na nią trzeba było tylko odwagi? a na téj nie zbywało jéj wcale.
Z podziwieniem przechodzący patrzali na starościnę zamyśloną, pokazywano sobie ten fenomen osobliwszy... Siemionowicz ją mijał właśnie... postrzegła go.
Cher Comte — zawołała — proszę was... powiedzcież mi, bo nie miałam spytać czasu, gdzież wy to książątko znaleźliście? Gdzież on mieszka?
— A! pani starościno — z uśmiechem odparł hrabia — trudno to opisać... dosyć powiedzieć, że w Marywilu... żaden ze sług pani nie zgodziłby się pewnie pomieniać z nim na mieszkanie... Jedna szczupła izdebka...
— Na piętrze?
— Tak, na piętrze...
— A jest ich tam wiele?
— Jak w ulu... dobrze się namęczyłem nim ten numer szósty znalazłem.
Starościna dziwnie chwyciła uchem numer...
— Szósty! szósty! — powtórzyła po cichu — sam jeden...
— Tak, sam jeden, jak się zdaje... a ubogo! ubogo!
— Biedny chłopiec... nie ma rodziny?
— Zdaje się, że nikogo prócz ciotecznego brata, którego pani widziała w ogrodzie, a za całą opiekę starego sługę domu... Ten, słyszę trzyma tam garkuchnię i karmi go.
— Mój Boże! otóż to losy ludzkie! Korjatowicz! kniaź! Mówią, że to taż sama rodzina co Wiśniowieccy, z których był jeden na tronie...
— Niezawodnie ta sama.
Starościna znowu się zadumała.
— Szkoda mi go — rzekła — ale są przeznaczenia.
— Ja go już nie żałuję — grzecznie zawołał Siemionowicz — od czasu, jak nad tym kuzynkiem moim pani się raczysz litować... jest szczęśliwy.
Pieszczoszka uśmiechnęła się milcząco. Gdyby Siemionowicz umiał był czytać w wejrzeniu, zrozumiałby, że jéj wzrok mówi:
— Więcéj niż litość czczą mam dla niego...
Ale ten hieroglyf do wysylabizowania tém był trudniejszy, iż nikt Gietty o czułość nie śmiał posądzać...
Jeszcze stał przed nią Siemionowicz oczekując na odprawę, gdy przysunął się jeden z tych panów, co byli na obiedzie.
— Nowina — zawołał — Hipolit w téj chwili widział się z Mierzyńskim mecenasem, który trzyma interesa tego książątka Lazarona... Już gdy się komu nie wiedzie, to nie wiedzie. Padniewski go wyzwał, a oto wieczorem złodziéj wtargnął do mieszkania i papiery do procesu służące mu ukradł. Cha! cha!
Pewien jestem, że to wszystko na stu djabłów złożą.
Starościna, która i o wyzwaniu Padniewskiego nie wiedziała, a tém mniéj o drugiém nieszczęściu, pobladła i krzyknęła... rączki jéj mimowolnie się zbiegły i załamały...
Zdawało się jéj, że los wyzywał ją... że to wszystko zmuszało, aby nieszczęśliwemu pomogła i poślubiła jego sprawę.
Siemionowicz i przytomni, co nigdy nie widzieli Gietty tak poruszonéj, zdziwili się niepomału.
— Pani żywy bierzesz udział jak widzę w losach księcia Lazarona? — spytał uśmiechając się przechodzący.
— Nie mylisz się pan, bardzo żywy — odparła starościna. — Jestem kobietą, niesprawiedliwość losu mnie oburza! nieczułość ludzi gniewa. Zresztą lubię iść na przekór wszystkim.
Przechodzący ruszył ramionami. Siemionowicz i on spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się...
— Szczęściem dla pani, że nowy jakiś przedmiot jutro oderwie jéj uwagę od téj nieszczęsnéj losu ofiary! — zawołał szydersko gość.
— Pan mnie masz za tak płochą? — spytała Gietta z błyskiem oczów rozgniewanych.
— Nie, mam starościnę za nadto rozumną i dobrego smaku, aby się do takiéj powszedniéj figury i niskiéj mogła zbytnio przywiązać... Za parę dni Padniewski go zabije lub skaleczy... postarają go się wypędzić może z Warszawy i zapomniemy o tym śmiesznym epizodzie spóźnionego karnawału...
Wzrokiem żmijki, którą drażnią odpowiedziała pogardliwie starościna, i powoli, nie mówiąc słowa odeszła.
— Ja ci mówię — szepnął Siemionowicz do przyjaciela, — że te panie mają gusta osobliwe... trzeba się przebrać za niedźwiedzia aby pokochały! Starościna pierwszy raz w życiu ma nie wiem czy serce... ale głowę niezawodnie zajętą...


Porównanie bardzo pospolite... przebaczcie. Mówią, że gdy żyto na polach kwitnie, wódka z niego pędzona w kadziach się burzy... tajemniczy jakiś związek łączy to, co z treści ziarna powstało z rodzącego się nowego zboża przygodami... Coś podobnego widzimy w historji narodów, które są w pokrewieństwie ducha z sobą; jakkolwiek odległe i bez związku, doznają tych samych wzruszeń, jest między niemi jakieś wspólnictwo uczucia, choćby widomego nie było wpływu.
Tak było w téj epoce, gdy Francja przechodziła ową tajemniczą fazę swego odrodzenia spółecznego, wielce od niéj różna Polska... z cale innemi ludźmi i instytucjami, mimo odmiennych losów i położenia drgała sympatycznemi ruchy...
Tuby może nigdy rewolucja spółeczna do takich rozmiarów i gwałtowności nie doszła... przecież oburzając się na ekscesa, ogół w Polsce lepiéj rozumiał to, co się działo we Francji, niż jakikolwiekbądź inny naród.
Pewne symptomata dowodziły, że w łonie narodu, co dotąd żył tylko przez jednę część swą kosztem wszystkich innych, odbywał się proces niespodziany. Gdy arystokracja dożywając dni ostatka rozpustowała, nie dając się kilku poważniejszym umysłom powstrzymać, z dna spółeczności niemającéj jeszcze prawa do życia samoistnego, wychylały się postacie trybunów, wodzów, żołnierzy... i lud nieśmiało przez ich usta głosił, że on także ma ojczyznę...
Kiedy lekkomyślni frymarczyli z zagranicznemi ambasadorami, szewc Kiliński siedząc za warsztatem już z rzeźnikiem Morawskim mówili sobie, że oni moskalów, z któremi panie piękne tańcowały i romansowały, wypędzą... już podkanclerzy Kołłątaj przewidywał, że nowa siła rośnie w cieniu i starał się dla swéj zużytkować ambicji. Gdy szlachta abdykowała układając się z nieprzyjacielem; mieszczaństwo czuło, że nań spada ciężar i chluba ratowania ojczyzny...
Przyszli jéj zbawcy w chwili, gdy wszystko padało na twarz przed ambasadorem wszechmocnym, rośli tam, gdzie się ich najmniéj spodziewać było można... Patrjotyzm hodował Kapostasa, Eljasza Tremo i ludzi nieznanych wczora na żołnierzy i dyplomatów.
U góry, począwszy od króla, wszystko straciło nadzieję; najgorętsi czepiali się króla pruskiego, inni dynastji saskiéj, inni moskala; oprócz ludzi nieświadomych polityki i niewidzących daleko, ale czujących gorąco, nikt nie wierzył, by Polska własną siłą obronić się mogła.
Kraj przedstawiał, nawet w téj epoce czteroletniego sejmu pełnéj nadziei na pozór, widok szczególny zaprawdę... rachowano na prusaków, na cesarzowę, na Francję nawet, nikt prócz ludu nie wierzył w swą siłę... widziano zawczasu przyszłość całą...
To co naród dotąd wiodło w walkach, w zapasach z nieprzyjacielem, możni, zrozpaczyli pierwsi.. abdykowali. Mała ich cząstka dała się do czynu nakłonić, reszta uważała rezygnację za jedyny ratunek. Lud był jeszcze za słaby, ażeby sam podołał zbawieniu ojczyzny, a pozostał sam...
To co się patrjotyzmem zwało, w czasie sejmu czteroletniego wierzyło w powolne odrodzenie pod egidą aljansu pruskiego... w wybicie się z niewoli nic wcale... ale i najgorliwsi postrzegali, że w chwili groźnego niebezpieczeństwa zapóźno było tworzyć lud z tego, co dotąd było pogardzonym chamem... bez ojcowizny i ojczyzny...
Uczucie słabości ogólnéj usprawiedliwia do pewnego stopnia ten patrjotyzm wylękły wyższego świata, który zależał na wyrzekaniach wśród czterech ścian... a płaszczeniu się otwarcie, na przeklinaniu w duszy, a gorliwém służeniu czynem nieprzyjacielowi.
Chciano zbawić Polskę wyczekiwaniem Opatrzności... W sferach wyższych choć mówiono o zwiększeniu wojska, nie chciano ani pomyśleć o możliwości użycia go.
Spółeczność téż cała ówczesna dzieliła się na dwa tylko w istocie obozy: na pragnących spokoju i wzdychających do narodowéj wojny.
Ale najgorętsi nawet obrońcy późniejsi kraju, żołnierze kościuszkowskiego obozu — w czasie sejmu ani przeczuwali, ani pragnęli stanąć do krwawéj rozprawy. Téj może tylko wyglądał szewc i rzeźnik... ostatni, staréj Polski wierni synowie, którzy w jéj potęgę ufali. Niestety! potęga ta dni lepszych była na wieki skruszoną od rdzy, która ją za Sasów zjadła...
Nazajutrz wieczorem nie było w zamku królewskim żadnego przyjęcia. Król długo był na sesji sejmowéj, znużyła go praca, zmęczyła ta niepewność ducha, która go przerzucała z jednego do drugiego obozu, z jednego do drugiego przekonania nieustannie. Jak wszyscy ludzie wraźliwi słabéj woli w dobréj wierze zapalał się równie do podźwignięcia rzeczypospolitéj i do powstrzymania wszystkiego, aby Rossji nie jątrzyć. Jednego dnia słuchał ambasadora i potakiwał mu, drugiego szedł przeciwko jego woli z narodem.
Oprócz wielu zgryzót domowych i publicznych, które żywot jego czyniły pieszczoném męczeństwem najdziwniejszego rodzaju... jedna jeszcze trwoga stała u łoża nieszczęśliwego dniem i nocą goniąc za nim... postrach krwawéj rewolucji... wywrotu społecznego, jakóbinizmu... Symptomy rodzącego się ruchu demagogicznego król widział wszędzie... niekiedy po cichu opowiadał on przed swojemi, iż czuje, że umrze na szafocie... Gorszéj nad tę może śmierci i upokorzenia doczekał... powolnego konania za wozem zwycięzkim, do którego był przykuty...
Nędzniejszego nad jego losu... myśl stworzyćby nie mogła, gdyby pragnęła kary... dlań za grzechy niedołęztwa i słabości...
Tego dnia małe tylko kółko familijne otaczało króla: pani Krakowska, ks. prymas, pani Zamojska, Mniszchowa i Grabowska. Król był posępny i niespokojny. Na twarzy jego niegdyś pięknéj a dotąd jeszcze pełnéj wyrazu uprzejmości i słodyczy, ale rozlanéj i opadłéj, malowała się ta niepewność, która go ciągle pożerała. W jednéj chwili przybierała ona wyraz nadziei i wesela, to znów obawy i zwątpienia.
W takich godzinach pani Grabowska, Mniszchowa, p. Zamojska, Marszałek koronny Mniszech umieli go rozrywać, odciągając rozmową od rzeczy publicznych, mówiąc o sztuce, o nowych książkach, o obrazach, o teatrze, czasami grano i śpiewano, a król, który lubił rozrywki artystyczne i umysłowe, dawał się uwieść pokusie i łatwo zapominał o udręczeniu.
Tego wieczora czytano dramat Diderot’a i gorąco się unoszono nad nim, rozprawiając nad tém, czy tragedja na tle rzeczywistości jest możliwą, gdy późno już nadszedł Mniszech, niosąc na twarzy chmurny jakiś odblask wrażeń dnia tego.... Król, który był czuły na wszystko do zbytku, z rysów jego odgadł jakąś niemiłą nowinę.
Decidement, rzekł po chwili les dieux s’en vont....
— Ale mój drogi, odparła pani Zamojska, ja sądzę, że oni już dawno poszli...
— Mówią przez porównanie, odezwał się Marszałek, my i szlachta byliśmy dotąd solą ziemi, ale sami abdykujemy.... Mieszczaństwo, lud, tłum nom de borde, my mu przyklaskujemy i odsuwamy się. Ulica wkrótce panować będzie. Na każdym kroku spotyka się parwenjusza lub apostatę, który podaje rękę tłumowi dla zarobienia na popularność... dla ambicji.
— No, powiedzże, spytał król, stojąc naprzeciw niego, co ci żółć zburzyło?
— N. Panie, odparł Marszałek, jest to mała rzecz pozornie, mais ć’est un des signes du temps. Biorę za przykład młodego człowieka tego ze znakomitego rodu, malheure usement il nous cet aus... aparendé księcia Korjatowicza, który żyje wśród mieszczan, występuje przeciw nam i urąga się swemu pochodzeniu... To skandaliczne odezwanie się na reducie... całe postępowanie jego myślicie, że zgrozę obudza?... przeciwnie, oklaski...
— Mój marszałku — odezwał się Stanisław August — to jeszcze jedno z najmniejszych, wychowanie, sieroctwo... ale przypatrz się stolicy do głębi... pysze nowo wyrosłych, mieszczaństwu odgrażającemu się, zbiegowiskom ludu, menerom z szlachty i nieszlachty, którzy całą sprawę prowadzą... a przyznasz, że Polska jest na wulkanie.
— Dodać trzeba przykład Francji! — westchnął marszałek.
— Dla nas najzaraźliwszy!!
Kobiety umilkły nierade obrotowi, jaki przybrała rozmowa. Król chodził posępny.
— Czy masz mi co po cichu do powiedzenia? spytał Stanisław August.
— Po cichu nic, ale głośno... N. Panie, jadąc tu, spotkałem się ze starościną Giettą...
Żona pogroziła palcem marszałkowi, który ramionami ruszył.
— Któżby się spodziewał, żeby ona jak najgoręcéj, natrętnie poleciła mi błagać w. k. mość, ażebyś raczył w ojcowską opiekę wziąć to utrapione kniaziątko. Zdaje mi się w istocie, że jest bardzo biedny i że... może ten upadek wiedzie go na niebezpieczne drogi.
— Ale cóż ja mogę! — zawołał Stanisław August. Królem jestem bez królewskiéj władzy i prerogatyw — ubogim, bez wpływu... więcéj mam nieprzyjaciół niż zwolenników i tylko w waszém dobrém kółku czuję się chwilowo swobodniejszym i szczęśliwszym. Opieka moja wielu zaszkodziła, mało komu dopomogła, przyjaźń była darem niefortunnym. Co ja mogę? powiedz mi, co ja mogę?
— Najj. Panie! — odparła żywo pani Mniszchowa — w kółku ludzi oddanych tobie, a koło to szerszém jest niż sądzisz... jesteś wszechwładnym.
Pani Zamojska i Krasicka szmerem wyrazistym potwierdziły wyrazy ulubionéj króla siostrzenicy.
— Cóż starościna chce dla niego? — zapytał król.
Marszałek koronny poruszył ramionami i uśmiechnął się.
— Jestem pewny — rzekł — iż ona nie wie dobrze sama czego chce... ale i to pewna, że gdy czego zapragnie, nie zna miary... żądałaby może, abyś go W. K. Mość zrobił odrazu dygnitarzem, dał mu parę starostw... que sais-je! Słowem oddaje go w opiekę W. K. Mości.
— Ale ja nie znam pupilla.
— Nikt go nie zna, jedna starościna s’en est coiffèe.
— A! to nie na długo! — szepnęła marszałkowa — Król może być spokojnym, elle ne reviendra pas une seconde fois à la charge.
Stanisław August chodził ciągle.
— Wracając do pierwszego przedmiotu — począł Mniszech — bo mi leży na sercu, i my téż winni jesteśmy.
— A! — rzekł król — kto, my?
— Ale młodzież nasza... elle fait des folies.
— Kiedyż młodzież nie szalała?..
— Tak, ale są czasy, gdy się jéj to nie godzi... Co dzień jakaś historja, co dzień wybryk nowy... i ten koncept stu djabłów... si trivial.
— Czyż ty tę plotkę bierzesz na serjo? — zapytał król.
— Bo na nieszczęście Najj. Panie! nie jest to plotka, ale rzecz bardzo serjo... A bardzo się lękam, aby ten poczciwy Beppo także do téj szajki nie należał.
— To niepodobna.
— Najj. Panie, trzeba żebyś go połajał... bo to nas kompromituje wszystkich.
— Ja go łajałem, ale się kończy na uścisku... tak miły chłopak.
— Wyobraźcie sobie — rzekł Mniszech ciszéj do pań — ale nie, chyba tego nie powiem...
Kobiety obskoczyły go wszystkie.
— Albo nic albo wszystko... mówże! niepodobna tak zaciekawiać.
Mais c’est monstrueux i nie mogę powiedzieć chyba po cichu.
— Cóż takiego?
— Młodzież djabelska porobiła zakłady, że jeden z nich wśród białego dnia przez Krakowskie i Nowy Świat przejedzie w powozie stojąc... nagi!
— A! — panie sobie oczy pozakrywały.
— To żart chyba.
— I jakże chcecie potém, żeby nas lud i ulica szanowały? — rzekł Mniszech — my sami abdykujemy.
— Przepraszam cię kochany marszałku, — przerwała pani Zamojska, — fakt jest smutny, ale prędzéj dowodzi pewnéj brawury i zuchowstwa, niż abdykacji.
— Jednakże wolałbym, żeby król Beppa trochę połajał, — rzekł marszałek, — i polecił mu powstrzymać to szaleństwo... To zrobi wrażenie okropne.
Król słuchał półuchem, ruszał ramionami, nie wierzył... Rozmowa zaczynała się rozdzielać i stawać cichszą, gdy bez oznajmienia wcisnął się do pokoju młody chłopak, na którym oczy wszystkich spoczęły.
Piękniejszego mężczyzny wymarzyć było trudno, począwszy od twarzy świeżéj, wesołéj, rysów dosyć regularnych, o oczach czarnych ognistych, wszystko w nim było jakby na wzór Apollina belwederskiego ulane. Strój, który miał na sobie, wyszywana bogato srebrem kurtka i obcisłe spodnie malowały kibić, któréjby kobieta mogła pozazdrościć. Ruchy miał pełne wdzięku i zręczności, a mimo piękności téj cała postać nosiła na sobie piętno siły. Twarz uśmiechnięta ironicznie nieco, weselem i tęsknicą na przemiany, jak niebo wiosenne słońcem i chmurkami się przyoblekała... Powitał króla z uszanowaniem, panie z wielką grzecznością. Marszałkowa uśmiechnęła mu się przyjacielsko. Marszałek podał rękę.
— Beppo, przychodzisz jak wilk, o którym była mowa...
— Naturalnie źle mówiono...
— Bardzo źle...
— Do tego przywykłem, et je ne m’en porte pas plus mal. Znoszę moje męczeństwo ze stoicyzmem, — dodał Beppo. — Cóż mówiono?
— Że dokazujecie niepomiernie! — przerwała pani Zamojska. — Wiemy nawet o pewnéj projektowanéj przejażdżce, qui fait dresser les cheveux sur nos tétes.
— A! — zaśmiał się młodzieniec, — co za doskonała policja... Marszałku, — rzekł obracając się do Mniszcha, — przyznaj się, że do niéj należysz?
— Ja? jestem tylko echem pogłosek miejskich, — odezwał się z francuska Mniszech, — ale nie wątpię, że to... bajka...
— Co do mnie, ja nic o żadnéj nie wiem, — niewinnie odparł Beppo, — a znajduję śmieszném, aby poważni ludzie tak się zajmowali młodzieńczemi dzieciństwami...
Król dodał:
— Cóż chcesz, gdy te dzieciństwa spadają z młodzieży na starych, co ich wychowali... Mój Beppo, przez litość.
— N. Panie, — zawołał zagadnięty, — nie wiem nawet, o co jestem oskarżony?..
— Ale wiesz... La societé est begueule, a lud co na nas patrzy, jeszcze więcéj...
Beppo ruszył ramionami zarumieniony.
— Wszyscy są niezmiernie ostrzy, gdy idzie o drugich, a powolni dla samych siebie...
To mówiąc Beppo, który się był przysiadł do marszałkowéj, wstał jakiś markotny i rzucił na Mniszcha wejrzenie wymówek pełne.
Otwarły się drzwi i oznajmiono, że wieczerza była podana. Król podał rękę pani Krakowskiéj — wyszli.
— Powiedzże starościnie swéj protegowanéj, — szepnął do marszałka, — jeśli chce, bym co zrobił dla książątka, niech mi się go postara zaprezentować.


Od czasu kradzieży papierów na Marywilu smutno było i dnie upływały na próżnych poszukiwaniach... Hirsz niezmordowanie śledził sprawcę, ale o tajemniczym jegomości z psem czarnym w całéj Warszawie dowiedzieć się nie było podobna. Gubiono się w domysłach... nad pobudką tego napadu... Tymczasem Padniewski, który był wyzwał księcia, nie przysyłał do niego... Konstanty na wszelki przypadek zamówił sobie pocichu na przyjaciół przez Stefusia dwóch oficerów kawalerji narodowéj i czekał.
Trzeciego dnia rano zapukano do jego izdebki; dwóch panów weszło z butną miną, jeden dobrze podstarzały, szpakowaty, barczysty, pokiereszowany i groźny, zdający się tylko czekać znaku, aby rozsiekać na kapustę; drugi szczupły, cienki, blady, zwinny i szyderski. Zaprezentowali się pierwszy jako były rotmistrz Trąba, drugi jako kawaler Zabichowski i oświadczyli, iż przychodzą od p. Padniewskiego. Rotmistrz ujął zaraz krzesło, nim go poproszono siedzieć i wskazał ręką na Zabichowskiego, dając do zrozumienia, iż tamten był oratorem a on tylko służył do szabli.
— Pan podczaszyc Padniewski służy panu, — rzekł krótko Zabichowski, — ale z jednym warunkiem.
— Jakiż to warunek? — zapytał książę.
— Nieco trudny do wypowiedzenia, — odezwał się Zabichowski, — ale posłów nie ścinają i nie wieszają, tylko w Konstantynopolu. W. ks. mość nie jesteś tu znany, epoka to, w któréj samozwaństwo bardzo się praktykuje... Wiele osób przybiera i nosi nazwiska, do których nie ma prawa, naprzykład choćby książę de Nassau... Pan Padniewski będzie się bił, ale radby, żebyś mu się W. ks. mość wylegitymował, że jesteś tym, za kogo się podajesz...
Spojrzał z uśmiechem na Konstantego, który płonął gniewem ale się miarkował.
— Najłatwiejsza rzecz, — rzekł, — niech pośle do mojego adwokata p. Mierzyńskiego, który trzyma interesa moje, a mianowicie proces z kk. Woronieckiemi, to się dowie kto jestem.
Zabichowski, który się téj odpowiedzi znać nie spodziewał i miał zawcześnie tryumfującą minę, spuścił z niéj bardzo... Rotmistrz Trąba spojrzał nań, pokręcił wąsem i splunął.
— Jeżeli panu Padniewskiemu dowody mecenasa będą niewystarczające, kłaniam mu uniżenie... Obrażony nie jestem, może swą mniemaną urazę schować do kieszeni...
To mówiąc kniaź się skłonił i krok odstąpił.
Zabichowski był widocznie zakłopotany.
— Rozumie książę, że ja w téj sprawie...
— Rozumiem, że pan byłeś pośrednikiem, ale i to pojmuję, że pan Padniewski chciał takiém podejrzeniem mnie obrazić.. W tém się omylił, ja opinją jakiegoś p. Padniewskiego wcale nie mogę być dotknięty, bo ona mnie nic nie obchodzi... Ale ponieważ przeciwnik mój każe mi się legitymować, nawzajem będę go prosił o papiery... Książę Korjatowicz nie będzie się bił tylko ze szlachcicem, który jest natus et possessionatus, choć szlachectwo ma za bajbardzo... a w razie, gdyby warunki nie odpowiadały, może sobie zaczepiony uczynić satysfakcję plebejuszowską... kijem... Upadam do nóg.
P. Zabichowski zbladł, ale rotmistrz Trąba, który słuchał widocznie zły, porwał się nagle z krzesełka.
— Trzysta was mordowało, mościdzieju! jak pana mego kocham, zakrzyknął, ja do gadania tego nie jestem... ale książę czy nie książę ma słuszność... Chcecie się bić, czy nie!!
Zabichowski tém wystąpieniem przeciw sobie przyjaciela zmięszany jeszcze bardziéj, napróżno dawał mu znaki... tamten na nie odpowiadał łajaniem.
— Ja tu nie po to... ażeby trzysta mordowało, adwokackie sztuki wyprawiać — zawołał — ale — szach-mach... Ręką w powietrzu pokazał krzyżową sztukę... — Bić się to bić, a nie, to bierz was djabli!
To mówiąc, podał rękę księciu, czapkę nasunął, Zabichowskiego przed sobą we drzwi pchnął i wyszli.
Scena skończyła się śmiesznie, ale Konstanty po niéj uczuł się jeszcze smutniejszym, siadł na łóżku i ponuro wpatrzył się w podłogę...
Był w jednéj z tych chwil życia stanowczych, w których się czasem rozstrzyga przyszłość; czuł się ciężarem światu i sobie, w położeniu fałszywém. Z trochą odwagi można było wynijść z tego... rzucić proces na łaskę Bożą, Warszawę, ukryć nazwisko i pójść pracować i służyć wojskowo, dobijać się bytu o własnéj sile. Myśl ta uśmiechała mu się coraz bardziéj, czuł, że ją wykonać potrafi. Nie chciał dłużéj ciężyć biednemu Metlicy, wieść życie dręczące i puste... tylu przecież ludzi potrafiło się dorobić czegoś... czemużby nie on.
Wśród tych dumań gwałtowne pukanie do drzwi słyszeć się dało niespokojne, bojaźliwe; podbiegł, by je otworzyć i czarno ubrana, zakwefiona kobieta wpadła jak piorun do izdebki... Nim zdołał wyjść z podziwienia, nieznajomy ów gość zaryglował drzwi żywo z obawy może, by kto nie nadszedł, chwycił zasłonę i bladą twarzyczkę starościny mu ukazał.
Trzpiot był tak sam przestraszony i wylękły, że słowa wyrzec nie mógł, drżał, w oczkach kręciły się łzy... Konstanty osłupiał... Starościna chwyciła go za rękę.
— Książę, zawołała — nie sądź źle o mnie, sprowadza mnie tu litość nad twém położeniem, chęć poradzenia ci. Sama czuję, że popełniam szaleństwo, że się kompromituję, ale mi cię żal tak bardzo.
W istocie postać, głos, ruchy zdradzały tak żywo sympatją, że największy sceptyk dałby się był nią uwieść.
Książę był rozczulony... pierwszy raz w życiu spotkała go tak dziwna oznaka, współczucia, w głowie mu się zawracało; nie wiedział co powiedzieć, co zrobić z sobą, załamał ręce.
— A! pani! czyżem ja godzien... tego...
— Mój Boże! — szczebiotała rozglądając się po pokoiku starościna — to książę tu mieszkasz..? w téj izdebce... A! pozwól mi być dla siebie siostrą — mówiła coraz żywiéj — nie gniewaj się na mnie, że ci chcę dopomódz, nie myśl, żem... płocha zalotnica... przyjmij odemnie pomoc... zwierz mi się...
Sama nie wiedziała co mówiła, Konstanty stał przed nią jak winowajca; ile razy zastukało co w korytarzu, trwożył się, aby kto nie wszedł... rumienił się, bladł, słabnął.
— Chciej mi pani wierzyć, że na wieki wdzięcznym jéj będę, że masz we mnie sługę, niewolnika... więcéj niż brata.... człowieka, którego życiem możesz rozporządzać.
— Cóż się stało z pojedynkiem? — zapytała, wysłuchawszy tych słodko brzmiących wyrazów starościna.
— Zdaje mi się, że z niego nic już nie będzie — rzekł książę — ale zkądże pani wiész?
— Ja wiem wszystko! — uśmiechnęła się — a przyszłam do was... z prośbą.
Książę zadrżał cały.
— Z prośbą? — zapytał.
— Król — dodała — do którego udało mi się dojść za możném pośrednictwem jego rodziny, chce, żebyś mu się w. ks. mość prezentował.
— Ja! królowi! a pani! to niepodobieństwo...
— To konieczném — dodała żywo — będziesz książę przyjęty łaskawie, sprawa jego poparta... i wyjdziesz z tego smutnego położenia, które mi serce ściska. Wszak pójdziesz... pójdziesz?
— Pani — rzekł smutnie książę — na niewiele się to przyda, a mnie uczyni wielką przykrość... Odłóżmy to przynajmniéj... w téj chwili...
Pocałował ją w rękę, nie kończąc.
— Pan to uczynisz dla mnie! dla mnie! dla siostry! — dodała. — Król jest dobry. Przecież to ci uwłaczać nie może... przed własnym królem skłonić czoło? on jest uprzedzony, dobréj woli... to zaprze drogę prześladowaniu, niechęciom, pomoże do procesu, da was poznać...
Prosiła go tak gorąco, z takiém naleganiem, że książę nie wiedział, jak się jéj tłómaczyć, nie śmiał sprzeciwiać.
Pani — zawołał — gdybym się nie lękał przedłużyć téj rozmowy, możebyś mnie lepiéj zrozumiała.
— A! prawda... tu z tobą długo mówić nie możemy, a ja tak jestem ciekawa i tak bym pragnęła przeciw całemu światu was ratować... Wiész pan co? Znajdziesz mnie zawsze rano o dziewiątéj w Saskim ogrodzie. Napisz, kiedy zechcesz bym przyszła, a nie śmiéj się z biédnéj kobiety, która chce grać rolę czarodziejki... i nie sądź źle o mnie.
Kniaź nie znał dawniéj Gietty, a ta, którą widział, tak była odmienną od téj, jaką cały świat w Warszawie uwielbiał, tak ją serce czy rola przybrana zmieniły, iż mimowolnie uczuł się dla niéj najgłębszą poruszony wdzięcznością. Sama śmiałość tego kroku, któryby może inaczéj mu się wydał, gdyby nie dla niego był uczyniony, napełniała go podziwieniem i zobowiązywała... Wśród tego zepsutego świata zdało mu się, że natrafił na anioła opiekuna...
Gietta zakręciła się raz jeszcze, chciała widzieć wszystko w téj ubogiéj izdebce... ubóstwo ją przerażało, nie miała wyobrażenia o niczém podobném. Ona, któréj życie tylu wymagało przyborów, ceremonjału, miejsca, sprzętu... nie mogła zrozumieć człowieka, co się obchodził czterema ścianami białemi i nędznym tłómoczkiem... Patrzała, ale milcząc już i smutna podała rękę kniaziowi, który ją z żywą ucałował wdzięcznością.
— Wyjrzyj pan na korytarz, — zawołała.
Konstanty otworzył drzwi, w korytarzu w istocie nie było nikogo, chociaż baczniejsze oko odkryć mogło za jedną framugą skrytą kobietę jakąś, w drugiéj przytulonego mężczyznę. Kniaź chciał dla bezpieczeństwa przeprowadzić starościnę, na co ona nie pozwoliła... szybko, drobnemi kroczkami zbiegła ze wschodów pierwszego piętra, a daléj na Marywilu ukryć się w gęstym tłumie nie było trudno.
Po téj osobliwszéj przygodzie kniaź długo musiał oprzytomniać się, aby uwierzyć, iż była rzeczywistością nie snem i złudzeniem... Wrażenie tych naciskających się wypadków... jednych po drugich z takim pośpiechem, z taką gwałtownością, odejmowało mu władzę zdrowego sądzenia o nich. Pokierować się wśród tych Scyll i Charybd nie umiał. Jedynym zawsze środkiem zdawała mu się — ucieczka. Stawić czoło, nie było podobna... a ujść, nie znaczyłoż znowu uznać się słabym i zwyciężonym?..
Nie upłynęło pół godziny, kniaź się zbierał wyjść, gdy Metlica pokazał się w progu, minę miał posępniejszą niż zwykle, spojrzał na kniazia jakby z wymówką i żalem... jego niewyczerpana rzeźwość umysłu i wesołość dziś w jakiémś zaprzątnieniu głębokiém utonęła.
Pozorem do przyjścia było oporządzenie izdebki, ale w istocie z czémś on inném przybył, co mu wypowiedzieć było ciężko. Coraz spoglądał na pupila, wzdychał i niby porządkował na stolikach, ale Konstanty uważał, że co naprzód położył na lewo, w chwilę potém przerzucał na prawo, tarł czuprynę, chrząkał i poglądał.
Niewiadomo, jakby się to było skończyło, gdyby nie przypadek. Starościna odrzucając kwefik rozwiązała widać małą koronkową chusteczkę czarną à la Marie Antoinette, którą miała na szyi; chusteczka upadła i nikt jéj nie postrzegł, aż dopiero pan Grzegórz Metlica podniósł ów corpus delicti... Potrzeba to było widzieć, z jaką powolnością schylił się, ujął delikatnie w dwa palce chusteczkę, podnosił ją coraz wyżéj i wpatrywał się w nią niby zdumiony, w milczeniu pokazując ją księciu z bolesnym jakimś twarzy wyrazem.
— Mości książę, — rzekł, — cóż to za zguba? Czy książ używa koronek do wycierania podłogi?..
Konstanty spłonął jak wiśnia, rzucił się ku niemu, pochwycił chusteczkę i schował co żywo.
Metlica stał, założył ręce na piersi... i głową kiwał wymownie.
— Mości książę, — odezwał się po chwili, — czyż to się godzi! czyż to się godzi! Czyżbym ja był co podobnego o nim mógł pomyśleć? W biały dzień przyjmować kobiety? I kogo? bo juściż tu nic bardzo paradnego do kawalera przylecieć nie mogło, jakaś awanturnica... A niechże się co ludzie dowiedzą... co na księcia gadać będą! Że drugich rozumu uczysz, nauki im dajesz, a sam jesteś taki jak wszyscy... Ale bo, jak Boga kocham, — dodał załamując ręce i ze łzami prawie, — gdyby nie oczywistość, jabym sam temu nie wierzył... Wy...
Konstanty pochwycił go za rękę.
— Słuchaj stary, — zawołał, — wierzysz ty jeszcze mojemu słowu honoru?
— No, to co?
— Daję ci słowo, że w tém nie było nie zdrożnego, że to nie żaden romans, nie żadna płochość. Osobę, która tu przyszła, przyprowadziła litość, uczyniła nierozważną ofiarę.
— Bardzo nierozważną, — zawołał Grzegórz, — jeśli jéj o siebie nie chodziło, mniejsza o to... ale po co księcia kompromitować. Ludzie widzieli... wszak Julka do mnie wleciała jak oparzona i mówić nie mogła, tak ją to przeraziło.
— Grzegorzu... powtarzam słowo, żem niewinny, że to osoba najszanowniejsza.
— A jużciż szanowna, kiedy gubi takie koronki, które kilkanaście dukatów są warte... bardzo szanowna! niedowierzająco kiwał głową.
Mów tam sobie kniaziu co chcesz, ale kobieta rozważna i rozsądna, nie trzpiot... znalazłaby inny sposób widzenia się z księciem.
Konstanty zamilczał; Metlica postrzegł, że go zmartwił i już żałował zbytniéj surowości.
— Licho bo tę Julkę na korytarz przyniosło — mruknął ruszając ramionami... niewiedzieć jak jéj to wytłómaczyć... Jeszcze dziewczyna ciekawa i plecie niewiedzieć co.
— Ale cóż takiego?
— A no, okazuje się, że drzwi były na klucz zamknięte.
Kniaź się zarumienił.,
— Naturalnie — rzekł — chciałżeś, bym ją na to naraził, aby ktoś u mnie zastał?
— Już nie pytam... ale czyż to jaka wielka pani? — westchnął Grzegorz...
Kniaź zamilkł.
— Jabym do stu katów wolał, żeby to była jaka... bałamutka... to by było mniéj groźne... a z wielkiemi paniami...
Ruszył ramionami i rękami machnął.
— Jedno ci mogę powiedzieć przecie — przerwał kniaź, któremu myśl nagle błysnęła jasna — to powód jéj przybycia.
Metlica zwrócił głowę, ale znać było niedowierzanie.
— Ta pani wyrobiła mi posłuchanie u króla i przyszła żądać po mnie, ażebym mu się prezentował.
Grzegórz podparł się na stole, słuchał nic nie odpowiadając... kiwał głową.
— A wy coście na to odpowiedzieli?
— Bronię się, to się na nic nie przyda... Dotąd szedłem pewną, wyznaczoną i jasną dla mnie drogą, wiedzieliśmy cośmy czynili, raz wpadłszy w labirynty dworu, wielkiego świata, stosunków... człowiek nie wie jak daleko zabrnie i w co go ocieranie się o tych ludzi i stosunki te obrócą...
— No tak — rzekł Metlica — ale gdyby nam Korjatówkę oddali! dalipan jużbym czarnéj chusteczce przebaczył jéj niewczesną czułość.
Kniaź się uśmiechnął.
— Więc radzisz!
— E! e! ja nic tu nie radzę i o niczém nie chcę wiedzieć, to już nie moja rzecz... wysokie progi na moje nogi... ale czemu nie iść! król by nie zjadł... zębów biedaczysko nie ma dawno...
Zamilkł, a po chwilce rzekł po cichu, jakby sam do siebie...
— To chyba musi być stara baba, ale tém ci gorzéj.
Kniaź się uśmiechnął... Oba stali naprzeciw siebie po raz pierwszy przedzieleni tajemnicą.
— Ale co u licha Julce powiedzieć? — mruczał kuchmistrz — co mojéj żonie?.. Powiem że siostra, nie uwierzą... że... że... no — dalipan... tłómacz się im książę sam gdy na obiad przyjdziesz... bo ja nie potrafię...
Pomruczawszy chwilę jeszcze Metlica, bardzo ostrożnie sięgnął do kieszeni, dobył z niéj pięć dukatów i położył je po cichutku na stoliku, potém oddalił się od niego zmiatając kurz, ustawiając krzesełka, regulując zaniedbane położenie tłomoczka i wyprawując odzież na właściwe miejsce. Kniaź postrzegł dukaty na stoliku i już podkradał się, aby je oddać, gdy zręczny stary, który się domyślał tego, dopadł drzwi żywo i zniknął.
Kniaź postanowił je odnieść na dół Metlicy, ale wiedział, że go musi szukać u żony, a tam zajść nie śmiał, pókiby sobie bajki nie ułożył dla wytłómaczenia bytności starościnéj... Jakkolwiek więc przykro mu było odkładać zwrot pieniędzy, których na teraz nie potrzebował, zszedł z niemi w ulicę i machinalnie udał się ku Krakowskiemu Przedmieściu.
Część ta miasta z Nowym światem stanowiła najświetniejszy dział Warszawy... wyglądała może nie tak wytwornie jak niezmiernie ruchawa i życia pełna. Charakterem stolicy ówczesnéj było szczególniéj to, że w niéj co krok się spotykały kontrasty największego przepychu i najsromotniejszego zaniedbania.
Pałace stały wśród kletek, obok najwspanialszego gmachu, trzymała się przylepiona do jego boku kamieniczka staruszka, pamiętająca może książąt mazowieckich.
Na Krakowskie cisnęła się ludność, która albo widzianą być chciała lub widzieć pragnęła. Oprócz pałaców zajętych przez ich właścicieli z wielkiemi dworami, domy były powynajmowane deputatom na sejm, i téj ludności, którą ruch sejmowy tu ściągał. Gdy na dalszych przedmieściach w najwięcéj uroczystych dniach było zupełnie pusto... na Krakowskiém dzień i noc toczyły się powozy, a przed pałacami, którym brakło dziedzińców, stały godzinami, niemal dniami przepyszne ekwipaże pańskie. Wspaniałe sklepy towarów angielskich i francuzkich, gdyż przemysł krajowy mimo starań Tyzenhauza mało jeszcze był widoczny, zwabiały nieustannie kupujących.
Były to, jak Jaszewicza, Hampli i kilku innych, prawdziwe bazary, w których od żelaztwa do perfum, od rękawiczek do powozów, wszystkiego dostać było można po niesłychanie drogiéj cenie.
Tego dnia na krakowskiém przedmieściu nie wiedzieć z jakiego powodu panował nie ruch nadzwyczajny... ale jakby pewne niedowierzające oczekiwanie czegoś. Na piętrach domów okna były pełne głów kobiecych i męzkich. Niektóre z nich mogły zwrócić oko nietylko pięknością swą, ale zalotnym wyrazem. Wiadomo bowiem, że Krakowskie szczególniéj było upodobane sławnym z wdzięków i płochości ówczesnym loretom, które po prostu, a grzecznie nazywano panienkami. Grubijanie mieli na to dobitniejszy wyraz, a starzy, co ani grzecznymi ani gburami być nie chcieli, zwali te panny flondrami.
Starego autoramentu panowie pomnący saskie czasy, nie wdając się w wykwintną francuzczyznę, osoby te od prototypu zwykli byli mianować Madmozel de Kozel... (de Cosel... ulubienica Augusta II).
Dziś drugie piętra kamienic zajęte przez tę ludność różnobarwną występowały w całym blasku i świetności.
Po bokach ulic kupkami stali ludzie gwarząc po cichu; w bramach stróże i szwajcarowie, służba i dziewczęta chichoczące gromadzili się jak na jakie widowisko.
Na chodnikach i u wnijścia do sklepów pełno téż było najrozmaiciéj dobranych postaci, szlachty, poprzebieranych francuzką modą ichmościów, a nawet starozakonnych...
Strój ówczesny mógł w istocie fantazyjnemu artyście dostarczyć materjału do zajmujących szkiców, nigdy bowiem różnolitszym nie był. Obok dawnego kroju polskich ubiorów, nowomodne narodowe, cudzoziemskie fraki i peruki, a naostatek złożony z dwojga ubiór dorywczy, w którym często konfederatka szła z frakiem, buty ze sztylpami do kontusza. Niemniejsza rozmaitość była w ubiorach kobiecych, jupkach i rubronach, fryzurach i kwefach...
Dzień był jasny, prześliczny, ciepły, wiosenny. Gdy kniaź wszedł na Krakowskie i wcisnął się w tłumy, dostrzedz mu było łatwo, że tu się coś przysposabiało, że oczekiwano na coś niecierpliwie... Spytał jednego i drugiego, ruszeniem ramion i śmiechem mu odpowiedziano tylko.
Stary szlachcic, który z boku dosłyszał pytania, odezwał się:
— Kat ich wie... jakaś tajemnica, od nikogo się nic dopytać niepodobna... ale coś jest! coś jest...
Ludzie szeptali między sobą tajemniczo, niektórzy powtarzali głośniéj:
— Bałamuctwo! ktoś zamyślił, ażeby pozwodzić, przecież to nie prima aprilis...
W téjże chwili od Krakowskiej Bramy dał się słyszeć krzyk, który jak szum wichru poszedł po tłumach... W oknach kobiety pozasłaniały oczy wachlarzami, chustkami; ciekawi cisnęli się włażąc jedni drugim na ramiona, w tłumach zakipiało, ruszyły się, zawrzały... Kniaź odwrócił głowę i ujrzał odkryty powozik lekki, cztérma końmi siwemi zaprzężony, na którego przedzie stał jak rzymski gladjator nagi, młody, piękny mężczyzna... W rękach trzymał z wdziękiem ujęte wodze rozhukanych rumaków, które pędziły spienione, zziajane, oszalałe od okrzyków...
Środkiem ulicy rozstąpił się tłum jak fala kołysząc; powóz, konie i powożący błysnąwszy jak zjawisko niepojęte, niezrozumiałe, znikli pędząc daléj ku Nowemu światu... Oczy wszystkich pobiegły za śmiałkiem, a ludzie zostali w jakimś rodzaju osłupienia.
Dopiero gdy pierwsze odeszło zdumienie, można było dostrzedz wrażeń, jakie uczyniło to nadzwyczajne zjawisko. Starzy byli posępni i jakby strwożeni, kobiety śmiały się i ruszały ramionami, lud sarkał... W kupkach słychać było szemrzących.
— Za co to nas mają panie Macieju i całe ono miasto?..
— Ot, do czegośmy doszli!..
Młodzież śmiała się i poklaskiwała, poważni ludzie zamyśleni milczeli... Widowisko było skończone, tłumy powoli rozchodzić się zaczęły... ale na długi czas zostało im mówić o czém. Konstanty był oburzony i zawstydzony razem.
Jakkolwiek wypadek ten miał znaczną część ludności stolicy za świadków, wiele osób upierało się weń nie wierzyć, inni upewniali, że ów woźnica był ubrany w trykoty, inni woleli milczeć cale i składać na bałamutne potwarze.


Wypadek, o którym wspomnieliśmy, miał to szczęśliwe następstwo dla naszego bohatera, że na czas jakiś odwrócił uwagę od niego. Warszawa łaknąca nowości miała się czém zająć przez dni kilka, z wyjątkiem bowiem domów największego świata, spokrewnionego z dworem, w których unikano wspomnienia o tém i gdzie nikt nie śmiał się nawet odezwać o dziwnym kursie, wszędzie na różny sposób komentowano historję, nadając jéj różne znaczenie. Jedni ją starali się zmniejszyć do rozmiarów dziecinnéj igraszki, drudzy używali za dowód niesłychanego zepsucia obyczajów w młodzieży, która źle rozpoczynała życie, obiecujące się być dla niéj wcale niełatwém. Znaleźli się tacy, co wystąpienie na reducie zbliżali z tą eskapadą, jak ją świat wielki nazywał i usprawiedliwiali oburzonego cenzora.
Wszyscy pocichu powtarzali sobie imię śmiałka; głośno udawano, że nikt o sprawcy nie wiedział, choć w razie niepoznania osoby, konie i powóz dostateczną były skazówką.
To pewna, że odważny ów gladjator... zyskał wiele na popularności i niejedno serduszko fantastycznych pań uderzyło dla niego. Domyślny autor tego trafnego żartu przez kilka dni potém wcale się nie pokazał w Warszawie.
Tymczasem poważni ludzie pracowali nad poprawą ustawy, a twardy ich trud przeplatanym być musiał oczywiście rozrywkami, gdyż inaczéjby mu nie podołali. Bale następowały po balach, asamble, wieczerze, teatra amatorskie, a tajemnicze djabły płatali figle coraz wyśmienitsze... Znajdowano je zawsze trafnemi, gdy tyczyły się drugich.
Tego dnia, gdy starościna śmiałym swym krokiem zawróciła księciu głowę do reszty, była ona oprócz tego niezmiernie czynną. Wprost z Marywilu udała się do serdecznéj przyjaciółki Niny. Była to jéj zwykła pielgrzymka, gdy albo potrzebowała się z czém pochwalić, lub żądała pomocy, albo bardzo była znudzoną. O nudach na ten raz mowy nie było, bo śliczna Gietta niezmiernie zajęta, ożywiona, dosyć nawet była z siebie szczęśliwą... Chciała tylko do sprawy swéj, to jest do sprawy księcia Konstantego wciągnąć koniecznie Ninę. Dla niéj nie było nic niepodobnego, a jak skoro powiedziała sobie, że się coś stać musi... musiało. W główce jéj zrodziła się myśl narzucenia Ninie trochę opieki nad protegowanym, nie żeby się nią, broń Boże, dzielić chciała, ale że upatrywała w tém dla siebie wiele dogodności. Chodzić do niego często było trudno, schadzać się z nim w ogrodzie niebezpiecznie, ale jak doskonale można było za to zainstalowawszy u kasztelaństwa... tu go zawsze mieć, ile się razy podobało!! A więc śmiało do dzieła... Udała się do przyjaciółki, którą, jak prawie zawsze, zastała nad książką.
— Wiesz co, — rzekła spojrzawszy po przywitaniu na kartki, — ty sobie oczy psujesz! Na co ci to czytanie! wierz mi, że ludzie żywi daleko lepsze rzeczy mówią niż piszą... Ale ty chcesz być sawantką! Proszę cię, na starość.. to jeszcze... a teraz!
Nina podniosła na nią oczy z uśmiechem i złożyła książkę potępioną.
— Ja do ciebie przyleciałam, — westchnęła, — z takim ważnym, ważnym bardzo interesem, nie uwierzysz... z prośbą...
— Mów i sans préambules... jeśli mogę.
— Ale ty wszystko możesz... czy zechcesz, to rzecz inna...
I pocałowała ją jak dziecię, które się czegoś ma naprzeć.
— Ty wiesz, jak mnie los tego nieszczęśliwego księcia obchodzi...
Domawiając tych wyrazów patrzała, aby odgadnąć wrażenie. Nina nieco szydersko się uśmiechnęła.
— A! proszę cię tylko, bez posądzeń żadnych...
— Ja cię nie posądzam.
— Śmiejesz się złośliwie... to tylko, wierz mi, czysta miłość bliźniego... Wystaw sobie człowieka takiego rodu, pochodzenia, w takiéj nędzy, upadku, wystawiony jeszcze zewsząd na prześladowanie.
— Ale cóż ja mogę uczynić dla niego?
— Zająć się wspólnie ze mną jego losem... odezwała się Gietta, wprowadzić go do waszego domu, namówić kasztelana.
— O! zmiłuj się! czego ty wymagasz po mnie! ja do towarzystwa kasztelana i jego stosunków nie mięszam się nigdy.
— To się teraz wmięszaj...
— Ale mnie może posądzić, zawołała Nina.
— Wstydź się! to go wyłajesz, a zobaczysz, że połajany będzie jeszcze lepszy.
Nina oczy spuściła. — Tego uczynić nie mogę, rzekła, nie znasz moich domowych stosunków... nie mogę... a wreszcie, kochana Gietto, teraz ci się tylko głowa pali, zajmujesz się stworzonym przez się bohaterem... jutro kto wie, co z tego może wyrosnąć... tyś nierozważna, nie jesteś panią siebie, on młody, tyś cudnie piękna, on niedoświadczony i gorącego charakteru... intryga gotowa, do któréj ja się mieszać, ani być wmieszaną nie chcę.
Gietta się skrzywiła i zadąsała.
— To twoje ostatnie słowo!
— Pierwsze i ostatnie... nie wiész sama, czego chcesz.
— Tak dalece wiem, zawołała uparta pieszczoszka, iż siedzę tu, czekam na twego starego, biorę go jak pa wędkę na moją wymowę i zalotność, skłaniam do protegowania księcia i pod nosem tobie się u ciebie rozgospodaruję. Widzisz! namyśl się...
— Kasztelan zdaje mi się, nigdy się nie zgodzi na to, aby cenzora tego, jak go zowie, do domu swojego wprowadził. Poróżniłoby go to z mnóstwem osób. Znasz go, jest człowiek najzacniejszy, prosty, dobroduszny, ale do czegoś wychodzącego za kres zwyczajnych czynności nie pochopny.
— To znaczy, że jejmość dobrodziejka, która ma nieograniczoną nad kasztelanem władzę, będzie mi psuć i przeszkadzać, nie prawdaż?
— Mylisz się, ale pomagać ci nie będę, odparła Nina spokojnie.
— Jakto? ze strachu tylko, aby na moją panią co nie paplano, twe złote serduszko wyrzecze się dobrego uczynku? A! dodała, tegom się po tobie nie spodziewała. Nie chcieć pomódz biednemu, gdy to nicby cię nie kosztowało, nie podać temu ręki, dać mu zginąć marnie.
— Ale moja najdroższa, zkądże znowu w tobie czułość taka?
Gietta się pogniewała.
— Ty mnie posądzasz, ale ja go raz czy dwa tylko w życiu widziałam.
— I główka mi się zapaliła.
— No, to co? przecież od tego do... do czego i serjo... bardzo jeszcze daleko... A! ty jesteś nielitościwa.
— Gietto, ty jesteś nad wyraz nieopatrzna i samowolna.
— Jestem taką, jak mnie Pan Bóg stworzył, odrzekła wstając starościna i chciała już rozgniewana odchodzić, ale po namyśle usiadła znowu.
— Nie dobra jesteś Nino, mówiła, bawiąc się końcem szala, przyszłoby to wam bardzo łatwo. Wiesz, że cała szlachta polska i wszystkie lepsze familje z sobą spokrewnione, ręczę ci, że kasztelan musi być powinowatym z Korjatowiczami. Przytuliłby go jak kuzynka.
— Kasztelan może zrobić, co zechce, ale ja... będę neutralną.
Wśród rozmowy oznajmiono bardzo niefortunnie pana starostę. Kasztelanowa, usłyszawszy to imię, nieznacznie się zapłoniła, przypomniawszy sobie wieczorną rozmowę, a Gietta zacięła usta. Nadejście męża krzyżowało jéj plany.
Starosta wszedł z ironicznym uśmiechem spoglądając na żonę, która zmieszana ledwie mu ukłon jego oddała, i siadł z galanterją wielką przy kasztelanowéj dopytując o jéj zdrowie, widocznie okazując jak największe nią zajęcie, z którém nietylko się nie taił, ale zdawał się nawet popisywać.
Przerywana rozmowa trwała dosyć długo o rzeczach obojętnych. Starosta był w usposobieniu szyderskiém, sarkastyczném, nielitościwém. Żartował i wyśmiewał wszystko.
Niecierpliwiło to jego żonę, a dziwiło kasztelanową. Wreszcie Gietta wstała.
— Pani starościna pozwoli — rzekł mąż — abym jéj albo mój powóz ofiarował lub towarzyszył do domu; wiem bowiem, że swoich koni nie masz.
Gietta się zarumieniła.
— Czy wolno mi jechać razem?
— Ja pójdę pieszo — sucho odparła żona.
— Do domu? — zapytał starosta.
— A cóż to pana obchodzi? — groźno zapytała kobieta.
— Mam mały interesik.
— Do mnie? — zapytała zdziwiona.
— Tak jest... do pani.
— Cóż tak pilnego?
Starosta się uśmiechnął tylko, pożegnał kasztelanową i nielitościwie w ślad poszedł za żoną. Trochę niespokojna, nie patrząc na niego, nie odwracając się, starościna poszła do domu, a w progu zastała już męża, który milczący towarzyszył jéj do sypialnego pokoju.
Pierwszy raz w życiu może serce jéj biło trwogą; ale udawała, że nie widzi natręta i nie rozumie téj jego natarczywości. Starosta rzucił się na sofkę, czekał aż się rozbierze, odprawił służącą i po chwili namysłu tak począł:
— Z największą przykrością przychodzi mi nieprzyjemną dla nas obojga zacząć rozmowę...
— Pocóż ją rozpoczynać?
— Potrzeba położenie nasze wyjaśnić. Zdaje mi się, że pani wyszłaś za mnie, nie oddawszy mi serca.
Après? — mruknęła Gietta.
— Spodziewałem się pozyskać je, pracowałem na to; nie możesz mi pani nie zarzucić.
— Oprócz, żeś pan był tak nudny.
— Jak wszyscy zakochani wydają się paniom, gdy ich nie chcą. Miałem oprócz tego to kalectwo, że byłem mężem.
— Kończ pan... proszę!
— Natychmiast — odpowiedział starosta. — Dopóki kaprysy pani nie przechodziły pewnéj granicy zwykłéj, cierpiałem je z pokorą.
— Ja także. Nie mamy sobie nic do wyrzucenia.
— Teraz położenie się zmienia... Chodzisz pani, jeździsz, zapraszasz nierozważnie, zawierasz stosunki, ośmielasz płochych, kompromitujesz się tak...
Gietta zaczęła się śmiać przymuszonym suchym śmiechem.
— Ale gdzież pan żyjesz?.. na jakim świecie, że nie widzisz, jak są wszystkie małżeństwa urządzone?... Tyranja mężowska nie w modzie i nie we zwyczaju; nie znosimy jéj. Małżeństwo jest pewną spółką, do któréj serce nie wchodzi... Ja pana nie kontroluję.
— Ale ja nie chodzę przebrany, ani do wieszczbiarzy.
— Kasztelanowa była ze mną! — zawołała starościna.
— Ani rankami do Saskiego ogrodu.
— No, to cóż?
— Ani — dodał z naciskiem — do młodych chłopców na Marywil... z którymi rozmowę prowadzi się przy drzwiach zaryglowanych.
Starościna zbladła, poczęła drżeć i wybuchła gniewem.
— WPan jesteś podły, nikczemny; śmiesz mnie szpiegować! Otóż w tém niéma nie oprócz litości...
— Ale ona osobliwszym sposobem wygląda — rzekł szydersko starosta — i jutro może się zmienić na wcale co innego...
— Więc cóż? co? chcesz mnie w. pan zamknąć?
— Ale bynajmniéj! — zawołał starosta — chcę panią uwolnić od natręta... podajemy się do rozwodu.
— Do rozwodu!! cha! cha! — rozśmiała się starościna — ale to najmilsza nowina, jaką mi pan mógłeś zwiastować! Do rozwodu! bardzo dobrze.
I odstąpiwszy od toalety, ceremonjalném dygnięciem pożegnała męża.
Starosta stał osłupiały... bądź co bądź spodziewał się więcéj żalu, łez, nerwów, tłómaczeń; myślał, że serce przemówi... Znalazł najzupełniejszą obojętność.
Resztka miłości, którą miał dla téj kobiety, odezwała się w nim; stanął smutny, pogrążony, przybity.
Adieu, kochany starosto — zawołała Gietta — j’espère, que nous allons rester bons amis.
Mąż stał wzruszony, milczący, a ona szczebiotała.
— Ale to najnaturalniejsza rzecz w świecie, że się rozstajemy! — rzekła. — Nasi hommes d’affaires porozumieją się co do interesów...
A teraz gdy wszystko skończone — dodała — pozwól sobie powiedzieć, que vous avez pris la mouche... nie wiedzieć dlaczego, prawda że mnie to książątko swoją biédą zajęło, ale od tego do romansu, do czułości sto mil jeszcze. Fantazja! bardzo naturalna... Nie tłómaczę się... coś powiedział pozostaje nieodwołaném, rozwodzimy się... a proszę się nie gniewać...
— Pani jesteś nielitościwą.
— Ale ja cię, panie starosto, nie kochałam nigdy, nie wiem, pokocham chyba może gdy stracę! a! toby było osobliwsze...
Podała mu rękę... biédny starosta nie wyciągnął swojéj, skłonił się, to lekceważenie jego uczucia bolało go... mówić nie mógł... wyszedł, a starościna pośpieszyła do kantorka, aby wielką nowinę, zmianę swojego losu zwiastować przyjaciółce. Bawiło ją to, że przez kilka dni o niczém mówić nie będą tylko o jéj rozwodzie. A co o nim mówić miano, nie obchodziło ją wcale. Była to rozrywka...
W parę dni potém kniaź powróciwszy z koszar od Stefusia, przechadzając się po pokoju swoim, postrzegł na stoliku papiery, które mu były skradzione, rzucone na kupę.
Oczom swoim zrazu wierzyć nie chciał, rozpatrzył je... były wszystkie, porozrzucane nieco, ale w całości. Na wierzchu leżała karteczka:

„Prosta ciekawość i ochota zweryfikowania praw do tytułu w. ks. mości, który kontrasygnuje i konfimuje
Sto djabłów.“
Chociaż ten dodatek i sposób, w jaki papiery zjawiły się tu, dowodzący że do jego mieszkania wchodzono i wychodzono bez ceremonji kiedy się podobało — dosyć go zmięszał, pobiegł natychmiast dobrą nowiną podzielić się z Metlicą.

Grzegórz pobiegł z nim na górę... obejrzał, stanął, głową pokiwał i wnioskował, że w istocie chyba djabli po Marywilu chodzić muszą. Ale dobrze było i papiery odzyskać.
Tegoż dnia starościna, która natychmiast przeniosła się do najętego domu przy ulicy Miodowéj, przysłała z biletem do kniazia, zaklinając go na wszystko, ażeby do niéj przyszedł na kawę.
Kniaź musiał rad nie rad być posłusznym, a choć kobiety się obawiał, choć osobliwsze w nim budziła uczucie namiętności i trwogi, winien jéj był wdzięczność za okazaną sympatję. W liście swym starościna pobieżnie dała mu wiedzieć, że się przeniosła na inne mieszkanie.
Nie żyjąc w świecie Konstanty, wcale o rozwodzie projektowanym nie wiedział, chociaż o nim znowu z kolei mówiono po całéj Warszawie, a że tu się nic ukryć nie mogło, powszechnie utrzymywano, że powodem doń był kniaź Konstanty, w którym starościna gwałtownie się zakochała. Nawet owe odwiedziny na Marywilu, tak sekretne, dzięki niedyskrecji starosty mściwego nieco, rozpaplano.
Piękna Gietta miasto strapienia okazywała jak największą wesołość, była panią znacznego majątku, stawała się swobodną, nic jéj nie brakło. Familja wyrzucała jéj płochość... ona ruszała ramionami i śmiała się z familji.
Mais une personne de qualité — mówiła — nie może się więzić i wędzić w monotonji jednego małżeństwa... c’est bon pour les pauvres gens.. a byłoby zabójczo nudném... I teraz... nie myślę tak rychło o nowych ślubach... o! muszę po nudziarzu moim wypocząć. To dobry człowiek... ale nul! nul! nul!
Gdy tupnęła nóżką, nakazując, ażeby jéj dom we dwa dni był gotów, stanął urządzony jak rószczką czarodziejską. Jaszewicz dostarczył angielskich mebli, bronzów, obić, i starościna cieszyła się nowością, bo pałacyk mężowski już zadługo jednakowy, jak sam mąż ją nudził.
Całe umeblowanie domu było w jak najświeższym smaku... o cenach nawet mowy nie dopuściła.
W dniu naznaczonym dla kniazia starościna umyślnie tak ubrana, jak była, gdy do niego przyszła na Marywil, oczekiwała go chodząc niecierpliwie po pokoju. Pamiętała doskonale swój strój, ale miała gwałtowną sprzeczkę ze służącą, która chusteczki à la Marie Antoinette wynaleść nie mogła. Ubiór zyskał na tém gdyż prześliczna szyjka świeciła jak prawdziwa wieża z kości słoniowéj.
Nareszcie godzina naznaczona wybiła. Służący oznajmił, kniaź Konstanty wszedł drżący. Starościna powitała go dość serdecznie.
Myślała, że wie o jéj historji i że padnie na kolana. Zdziwiła się, znajdując go nieśmiałym, nieświadomym.
— Cóż się to stało, że się pani starościna przeniosła?
— Jakto?... książę nie wiesz nic?
— A cóż mam wiedzieć?
— Książę nie wiesz, że, gdym była u niego, mój mąż mnie śledził, widział..... i że jesteśmy w rozwodzie?
— Z mojéj przyczyny! — łamiąc ręce zawołał Konstanty. — Ale ja...
Starościna śmiać się zaczęła.
— Ale to się stało dla mnie największém szczęściem, ja tego oddawna pragnęłam. Jestem księciu wdzięczna, jestem wolna!!
Klasnęła w ręce.
Konstanty słuchał, patrzał osłupiały. Ta wesołość zdawała mu się przybraną, udaną, heroiczną, ale nie szczerą; nie znał jeszcze ślicznéj Gietty. Musimy dodać, że teraz gdy starościna była wolną, gdy postępowanie księcia nie było ani niebezpieczném, ani potrzebowało być ukrywaném, on i cała ta sprawa daleko mniéj ją nęciła. Kniaź, który powinien był już stracić głowę, oszaleć, zakochać się do wścieklizny, wydawał się jéj nadto zimnym.
Nie mogła się wydziwić jego skromności i zbyt głębokiemu poszanowaniu.
— Widzisz, mości książę — zawołała wesoło — jak to niebiosa zawsze dobre uczynki wynagradzają... Przyszłam z pociechą do was... i z tego powodu ziściły się najgorętsze moje życzenia. Starosta mnie znudził, nie mogłam go znieść.
Kniaź milczał.
— Ale siadajże, mów, spowiadaj się, zwierzaj przedemną...
W téj chwili Konstanty, który nie wiedział, jaki nadać obrót rozmowie, nieśmiało dobył chusteczki czarnéj jak relikwje zawiniętéj i rzekł:
— Pani u mnie zostawiłaś...
— A, moja Marja Antoaneta!... Darmo umęczyłam Marysię. — Zaczęła się śmiać. — Właśnie mi jéj dziś brakło... Włóżże mi ją książę sam.
Na ten niespodziany rozkaz Konstantemu ręce się zatrzęsły. Zbliżył się z trwogą, rozłożył chusteczkę... wzrok jego mimowoli objął cudne kształty szyi i ramion starościny, ale rzucił tak niezgrabnie ten stroik, że pani zawołała:
— A, nie zdałbyś się na garderobianę.
Scena ta znowu nie usposobiła do rozmowy, bo onieśmieliła księcia; ale szczebiotka mówiła za niego i za siebie. Miało to tę dobrą stronę, że dało mu czas zebrać myśli, odwagę i plan sobie jaki osnuć.
— A cóż, byłeś pan u króla?
— Dotąd jeszcze nie.
Ruszyła ramionami.
— Nie — poczęła Gietta — tak być nie może... Książę musisz się otrząsnąć z uprzedzeń, wejść we właściwe sobie towarzystwo... zająć stanowisko, jakie mu się należy. Ja nie pozwolę jako opiekunka...
— Piękna pani! — zawołał Konstanty — pozwól mi się tym razem wytłómaczyć jasno i otwarcie... nie żądaj odemnie rzeczy niepodobnych. Znaczna część młodości mojéj upłynęła w ciszy i osamotnieniu; świata wielkiego ani lubię, ani pragnę... tytuł mój jest szyderstwem losu, którego chciałbym się raczéj pozbyć, niż go świetniejszym uczynić. To, co pani dla mnie marzysz, poczytywałbym sobie za nieszczęście, za klęskę, za kłam zadany sobie samemu.
Wierz pani, że wdzięcznym jéj będę całe życie, ale...
— Słuchać nie będziesz — dodała, ruszając ramionami.
— Bo nie mogę.
— Aleś przecież winien to przodkom swoim, imieniu...
— Im winienem tylko, bym nieskalane nosił to imię. Podźwignąć je nie w mojéj mocy. Ambicji nie mam żadnéj.
— A, to być nie może... ale cóż książę poczniesz? mów!
— Jeśli wygram proces, pójdę gospodarować i zakopię się na wsi; jeśli go przegram, jak prosty plebejusz będę pracował...
— Popsuli cię, mości książę; znać, że byłeś w towarzystwie ludzi nizkiego pochodzenia... Ale ja nie rozumiem, co za życie jest na wsi?... To gnicie, ale nie życie!...
— Widzisz pani, jak trudno nam zgodzić się na jedne pojęcia!...
Starościna zamyśliła się.
— Jakże, i książę nie pożałujesz Warszawy?...
Ledwie że nie dodała — mnie.
Konstanty westchnął.
— Z Warszawy wyniosę smutne niedoli długiéj wspomnienie i jednéj tylko chwilki jasnéj.
Starościna nie powiedziała nic, ale pomyślała, że i ten człowiek mógłby być bardzo nudny. Szukała w nim oznak namiętności i nie znajdowała, dziwiąc się, że nie szalał. Młodzieniec trzymał się na wodzy.
W istocie położenie obojga było wcale dziwne. Starościna zajętą nim być chciała, on jéj był wdzięcznym, ale ona wahała się zanadto go ośmielić, on się obawiał ją obrazić. — Na dość stygnącą rozmowę przyszła umyślnie zaproszona kasztelanowa, którą Gietta chciała mieć świadkiem swojego tryumfu. Po raz drugi już spotykał ją Konstanty, ale przy owym obiedzie ledwie widział ukradkiem, teraz dopiero mógł się przypatrzeć lepiéj. Poważna ta piękność zrobiła na nim wrażenie, nawzajem Konstanty skromny, surowy, nieśmiały, podobał się kasztelanowéj. — Takich jak on ludzi wśród młodzieży nie spotykała.
Nina potrafiła go ośmielić tém, że go lepiéj od starościnéj pojmowała. Znajomość poczęła się od téj poufałości sympatycznéj, która zwykle trwałe zapowiada stosunki. Tymczasem starościna bawiąc się nowém gospodarstwem, biegała, kręciła się, a z pod oka poglądała na tych ludzi dwoje, którzy od pierwszych kilku słów wymienionych z sobą byli już jak od wieków dobrzy znajomi.
— Wiesz Ninciu — szepnęła jéj na ucho — jestem zazdrosną, bałamucisz mi mego księcia.
Kasztelanowa się rozśmiała, ale rumieniec na twarz jéj wystąpił.
Wszczęła się na nowo rozmowa o wsi i mieście — o życiu stolicy i prowincji. Oboje oni zgadzali się na pojęcia, jedne mieli upodobania tak, że Konstanty słysząc z ust jéj wychodzące myśli własne, nie mógł ukryć swojego podziwienia. — W téj krótkiéj ale pamiętnéj dla obojga rozmowie, w zamienionych wejrzeniach bojaźliwych i skromnych, nie miała udziału namiętność żadna, ani uczucie, ani zalotność, ale ona obudziła sympatję dla obojga ich dziwną i potrzebę bliższych, jakby braterskich stosunków.
Kasztelanowa pożałowała w duchu, że się nie zgodziła na życzenie Gietty i nie namówiła męża, by się zajął biednym sierotą; Konstanty pomyślał, jakby był szczęśliwym, gdyby mu był los zamiast starościnéj dał za opiekunkę tę kobietę, która go tak dobrze rozumiała...
Okiem rywalki Gietta dostrzegła tego porozumienia księcia z kasztelanową i podwoiła zalotność. Nie mogła ścierpieć, aby kto przy niéj się komu podobał. Poczęła nawet obchodzić się z nieco zdumionym Konstantym tak poufale i rozkazująco, jakby przyjaciółce chciała dać do zrozumienia, iż panuje nad nim wszechwładnie, a stosunki, które ich łączą daleko są ściślejsze niżeli były w istocie.
Całą tę grę Nina z pozornym swym chłodem i obojętnością widziała bardzo jasno, żal jéj było biednego chłopca... ale nie mogła go ani ostrzedz ani zapobiedz. Oczyma śledziła ich oboje, rumieniła się na każde śmielsze wystąpienie starościnéj, milczała... Wieczór upłynął tak na pozór na bardzo zwyczajnéj rozmowie, pod któréj jednostajną barwą ukrywało się mnóstwo sideł, dwuznaczności i tajemniczych węzłów zadzierżgniętych na jutro... Gdy kasztelanowa wstała nareszcie, aby się pożegnać i odejść... a Konstanty znajdując porę spóźnioną, wziął także za czapkę, starościna dopełniając wedle planu kompromitacji pupilla, zatrzymała go z uśmiechem, kazała mu czapkę położyć i odprowadziła, zostawiwszy go w salonie, kasztelanową do przedpokoju...
— Na miłość Boga, Gietto! co ty myślisz? co ty robisz? na co to robisz czy kochasz go? czy myślisz, że się z tobą ożeni?..
— Nie kocham go... podoba mi się i bawi mnie swoją prostotą... co się tyczy ożenienia, gdybym chciała zostać księżną, będę nią... to nie ulega wątpliwości, ale pocóż się mam spieszyć. Wzięłam na siebie jego wychowanie.
— Gietto, Gietto! nie żartuj! — poważnie rzekła Nina do niéj kładąc wieczorną salopkę z gorączkowym jakimś pośpiechem, — zaklinam cię! wolno bałamucić ludzi naszego świata, którzy tego nie biorą na serjo... on, jak sama powiadasz, jest prostym i naiwnym, on każde słowo i uczucie bierze za dobrą monetę... możesz go uczynić nieszczęśliwym...
— To mu się opłaci kilku dniami, które mu z życia poświęcę, — odparła gospodyni. — Ale bo ty wszystko bierzesz tragicznie... uczucie masz za nieśmiertelne, śluby za nierozerwalne, miłość za obowiązek wiekuisty... a to wszystko są kwiatki, co jedną wiosnę kwitną...
— Zawsze ci więc ofiar potrzeba, jak nieubłaganemu bóstwu jakiemu! — westchnęła kasztelanowa, — jak dziecko musisz połamać swe lalki, aby się niemi zabawić.
— Jesteś nieznośna, kaznodziejko...
— Gietto! daj Boże, abyś nie odcierpiała także twéj płochości.
— Bądź spokojną, — uśmiechając się szepnęła jéj w ucho starościna, — dziś go tylko zatrzymam do północy en tête á tête... ale gdy go wypuszczę, ręczę ci, że już mi go nikt odebrać nie potrafi! Ani ty nawet! A widzę, widzę, — dodała grożąc, — że się jejmości bardzo podobał, że pani na nim uczyniła wrażenie i że si je n’y mettais pas bon ordre, mogłaby mi go kasztelanowa odebrać... Ale nic z tego, jutro już będzie zapóźno...
Kasztelanowa zarumieniła się gniewna i wyszła prawie jéj nie żegnając.
Starościna wróciła do salonu. Konstanty oczekiwał na nią, ale z czapką w ręku i widocznie pomięszany... Jak się stało, że piękna Gietta potrafiła go w salonie z tą czapką ciągle trzymaną, odchodzącego, wracającego, po dziesięciokrotném pożegnaniu zatrzymać aż do północy, na to odpowiedzieć nie umiemy. Przybrała osobliwszą postać mentora, nauczycielki, doradczyni, co ją upoważniało do bardzo i nadto poufałych nawet zbliżeń do pupila. Musztrowała go, śmiała się, wypytywała... zawróciła mu głowę, zburzyła nieszczęśliwego, spaliła na węgiel, ale tego, czego się spodziewała, żeby się na chwilę zapomniał i wyszedł z granic pewnych przyzwoitości, nie potrafiła dokazać. Konstanty smażył się na stosie zapalonym jéj wejrzeniami, ale wycierpiał stoicko. Północ biła. Starościna rzuciła nań wejrzenie prawie gniewne... Dobra noc... Kniaź ledwie dotknąwszy ustami jéj ręki, uciekł.
— Nie, to człowiek kamienny! — zawołała po odejściu jego rzucając się na kanapę, — ale zobaczemy!
Ostatni wyraz gróźb był pełny.
Noc była cicha i piękna, ale ciemna; powietrze wiosenne, deszcz ulewny oczyścił rynsztoki i ulice Warszawy oddawna potrzebujące téj interwencji natury, w owym czasie bowiem pan Bóg tylko opiekował się porządkiem w stolicy. W innych częściach odleglejszych miasta około północy, pomimo pierwszy raz czasu sejmu zaprowadzonych straży i patroli, niebardzo było bezpiecznie przechadzać się dla użycia świeżego powietrza, ale na Miodowéj, Senatorskiéj, Krakowskiém, całą noc niemal krążyli wracający z późnych wieczorów, teatrów, assambli panowie, słudzy, ekwipaże... Jeżdżono z pochodniami, często więc wśród ciemności kawalkata ognista dozwalała się zorjentować, gdy ulice albo wcale oświetlone nie były, lub nędznie bardzo, a około północy każdy musiał się własną latareńką posiłkować. Nie było to wygodném, ale dramatyczném i malowniczém...
Konstanty wyszedłszy od starościnéj wlókł się zwolna do domu, potrzebował ochłonąć, oprzytomnieć, zrozumieć lepiéj położenie swoje, obmyślić przyszłość; więcéj niż kiedy ta kobieta go przerażała. Był jéj winien wdzięczność, ale nie mógł oddać życia w ofierze... Niespokojny, niepewien co pocznie, dochodził do bramy Marywilu, gdy hałas z wnętrza, ruch niezwykły... bieganie ze światłem, naostatek głos Metlicy podniesiony i groźny uderzyły go tak, iż kroku przyspieszył.
W garkuchni było tylko kilka osób w milczeniu otaczających Grzegorza, który stał w środku sali w postawie tak tragicznéj, tak podnieconego gniewem człowieka... jakby coś nadzwyczajnego, strasznego mu się trafiło. Nieco opodal pani Minna płakała chodząc bezprzytomna... Wszystka służba była we drzwiach, wśród izby, częścią na ulicy... Mnóstwo osób mieszkających na Marywilu zbudzonych tą wrzawą... gromadziło się na podwórku, w progach mieszkań. Cała ta część gmachu przedstawiała obraz niezwyczajny i wróżący jakiś wypadek, którego Konstanty wcale się znaczenia domyśleć nie umiał.
Wprawdzie garkuchnia bywała nieraz teatrem kłótni, awantur i sporów, w których do bójek przychodziło, ale potężny kułak Metlicy i groźna jego prawica przywracały pożądany ład i spokój.
Zbliżając się zaś Konstanty mógł łatwo poznać po postawie Grzegorza, iż go zwyciężono, że olbrzym bezsilny miotał się rozpaczliwie, nie mogąc tajemniczemu owemu podołać nieszczęściu... Kiedy niekiedy wyciągał on dłoń ściśniętą i klął niewyraźnie... gospodyni zachodziła się od płaczu, widocznie nawet pocieszać nie śmieli.. służba stała przerażona i wryta.
Ledwie kniaź ukazał się na progu, Metlica, który go spostrzegł, żywo podbiegł ku niemu.
— Na miłość Bożą, co wam jest? co tu się stało? — zapytał chwytając go za rękę Konstanty.
Twarz Grzegorza przybrała ironiczny wyraz, który tylko największa czasem rozpacz nadawać umie.
— Co się stało! — zawołał — a! zaprawdę! rzecz bardzo naturalna, któréj ja głupi powinienem się był dawno spodziewać. Paniczowi któremuś, co ma prawo z łaski Bożéj wybierać sobie dziesięcinę z chamów, podobała się ładna dzieweczka! My nie mamy prawa bezkarnie rodzić pięknych dzieci.. Chamska córka zrodzona do ciężkiéj pracy, brzydka i poczwarna być powinna, inaczéj wezmą ją na stół pański.
Nie ma mojéj Julki! nie ma córki mojéj, mego jedynego dziecięcia..
— Jakto! Julka... porwana! cóż się stało? gdzie? kiedy?
— Porwana! ale nie! — zakrzyczał Metlica — toby jeszcze było nadto dla nas zaszczytnie, ażeby ją pochwycono siłą... poszła sama posłuszna, zwabiona kłamstwy i obietnicami...
To mówiąc bił się olbrzym w piersi, a w ręku trzeszczał mu poręcz krzesła, za które pochwycił.
— Mój Grzegorzu! mów jaśniéj — zawołał Konstanty — kiedy? jak się to stało? może co poradzić można, udać się do marszałka, do władzy.
Metlica uśmiechnął się gorzko.
— Poradzić! pójść! do kogo? do tych co ją porwali! Wszyscy oni należą do jednéj kliki i trzymają się za ręce... kruk krukowi oka nie wykole... Władza to szlachta, sędziowie szlachta... a cóż w ich oczach znaczy biedne dziecko chamskie!.. które wyrzucą potém na bruk zbezczeszczone gdy przekwitnie! Gdzie tu jest sprawiedliwość, kiedy oni jedni są ludźmi a my bydłem? Słyszałeś kniaziu, aby się woły na rzeź prowadzone skarżyły, że je zabijają! W najlepszym razie zapłacą... nie głową ale pieniędzmi... bo my jesteśmy otaksowani jak chamy.
Widząc, że się od niego nic nie dopyta, Konstanty poszedł do zapłakanéj matki, ale i ta nie mogła mu nic powiedzieć, łzy jéj przerywały mowę i powtarzała tylko: Julki nie ma... Julka uciekła.
Powoli reszta gości rozeszła się w milczeniu. Służba usunęła się, w pustéj salce został Metlica, który biegał jakby szukał co zgnieść i połamać... rozpłakana matka i przerażony Konstanty. Olbrzym pił z cebra wodę, aby pożar trawiący go ugasić i ciskał wiadro o posadzkę... tłukł co wziął w rękę; Konstanty ledwie powolnie skłonić go potrafił, ażeby usiadł i jaśniéj mu przygodę opowiedział.
— Co ja ci mam mówić, — ryknął ojciec. — Wszystko się zamyka w tych kilku słowach: Niema Julki! a gdyby dziś wypadek mi ją powrócił, już nigdy Julki nie będzie. Przywlecze się do domu istota obca, którą zwalało dotknięcie zbrodniarzy... któréj ja nie uznam za dziecko moje... Po co mi dziś starać się o byt, o przyszłość, na co pracować? dla kogo?..
Cóż było odpowiedzieć ojcu rozżalonemu?..
— Byliśmy ślepi, — mówił Metlica, — ale któżby się mógł spodziewać, ażeby niepoczciwy złodziéj porwał się na tę istotę niewinną, ufną, którą tak łatwo oszukać było?.. Julka chodziła sama do kościoła... tu włóczyło się do tego obrzydłego traktjeru, który jest przyczyną całego nieszczęścia... ludzi tylu... nie pilnowaliśmy dziecka. Któż zresztą od rabusia i zdrajcy dopilnuje i kto tych paniczów przeniknie sztuki? Oni to mają we krwi i tradycji... Czémżeby żyli, gdybyśmy im za pastwę nie służyli?..
Westchnął i zapłakał stary.
— I dziś, — rzekł, — Julka się wybrała na nieszpory i przechadzkę, matka dla niezdrowia została w domu, nie domyślaliśmy się nic, tyle razy chodziła i powracała. Ale dziś i wieczór późny nadszedł i noc, a jéj nie było z powrotem... pobiegłem ja, matka, słudzy, kto żył na wszystkie strony, a nikt z nas nie dopatrzył, że w jéj koszyczku od roboty leżała karteczka... Wytępić to wilków stado! — zakrzyknął pięścią tłukąc w stół Metlica.
— Gdzie jest ta kartka? — zerwał się Konstanty. Grzegórz wskazał mu pokój sąsiedni. W istocie znalazł pomięty świstek ręką biednéj dziewczyny zapisany. Brzmiał on jak następuje:

„Kochani rodzice! Przebaczcie mi, idę za głosem mojego przeznaczenia, kocham... muszę się z ulubionym połączyć. Nie przeklinajcie mnie. On mi poprzysiągł miłość i jak tylko rodzina jego da się przebłagać, weźmiemy ślub... Zamiast wstydu przyniosę wam pociechę, gdyż przyszły mój mąż jest bogaty i rodzina jego do najświetniejszych należy. Ściskam nogi wasze błagając o przebaczenie... nie obawiajcie się, polegam na najszlachetniejszém sercu, jakie biło pod słońcem... Wasza na wieki przywiązana córka Julja.“

List ten jakby przepisany z francuskiego romansu świadczył o staranności wychowania panny Julji i o dobréj wierze, z jaką nieszczęśliwa uwieść się dała. Oburzenie Konstantego równało się rodzicielskiemu, ale więcéj nad nich miał przytomności.
— Słuchaj, — rzekł do Metlicy, — mów sobie co chcesz, a córki szukać potrzeba... Wiesz sam najlepiéj, że na policję naszą spuszczać się niema co. Jest doskonała policja pruska, moskiewska, ale my swojéj nie mamy. Trzeba zawołać Hirsza i nie tracąc czasu...
Metlica nie mówiąc słowa, rzucił ręką jakby mu milczeniem odpowiedział:
— Rób sobie co chcesz.
Konstanty pobiegł i znalazł Hirsza, który będąc pewien, że się bez niego nie obejdzie, ze swym daszkiem zielonym i laską w ręku czekał dawno w kredensie. Żyd był tak spokojny i zimnéj krwi, jakby szło o skradzionych łyżek parę.
Wstał, powoli z powagą na widok młodego kniazia, uchylił jarmułkę i czekał.
— Panie Hirsz, — zawołał Konstanty, — jeden ty na ślad tego złoczyńcy naprowadzić możesz... widzisz rozpacz tych rodziców, jesteś sam ojcem.
— Z przeproszeniem, mam onuki, — szepnął Izraelita,
— Zlituj się nad nieszczęśliwymi.
— A co tu proszę księcia robić? — zapytał żyd, — to jest prawda, że ja mogę wiedzieć przez swoich o wszystkich złodziejach, którzy kradną srebro i garderobę, ale kto dojdzie takiego, co kradnie dziewczęta? Gdzie jego szukać? to może być, bez urazy, jaki książę, albo graf, bo oni są na tę zwierzynę najłakomsi.., a co z niemi począć? Co biedny żydek może przeciwko nim?..
— Ale dośledźcie tylko... reszta do nas należy...
Hirsz głową kiwał.
— A dlaczego rodzice nie patrzali, kto tu chodził? i gdzie ona się wymykała?
Zbliżył się do księcia i szepnął mu na ucho:
— Kto ją wykradł? ja milczę, ale to nie jest żadna tajemnica... i nic nie pomoże wiedzieć o tém. Ja wiem jego nazwisko... ale oni już daleko od Warszawy.
I szepnął w ucho księciu znane bardzo imię niebardzo młodego trzpiota, którego to nie było pierwszym popisem.
Hrabiątko owe mimo doszłych ledwie lat trzydziestu, tak dobrze korzystało z czasu od doścignięcia pełnoletności, że już zjadło cały majątek, ożeniło się raz, rozwiodło — i dla wielkiego posagu zaślubiło nie pierwszéj młodości wdowę, która długo na teatrze wielkiego świata Warszawy, avait tenu l’emploi des grandes coquctes. Pożycie nowego małżeństwa po kilku miodowych tygodniach spędzonych na wsi, nie odznaczało się wielką przykładnością. Przebąkiwano coś o bardzo przystojnym koniuszym, który z panią jeździł nieodstępnie i w wielkich u niéj był łaskach, sam zaś małżonek trzpiotał się w jak najskandaliczniejszy sposób i znany był z cynizmu ale razem z doskonałéj umiejętności maskowania swojego charakteru.
Jak piorunem raziło to Konstantego, gdy mu Hirsz szepnął, że hrabia był żonaty. Żyd dodał zarazem, że niedaleko Warszawy, gdzieś około Wiązownéj, miał wyznaczoną sobie przez żonę wioseczkę, którą trzymał i gdzie niezawodnie schronić się musiał ze swą ofiarą.
O tém wszystkiém mówić rodzicom próżném było okrucieństwem; czując swe obowiązki dla Metlicy, Konstanty chwili się nie wahał, zażądał od Hirsza dostarczenia sobie nazajutrz rano pary dobrych pistoletów i postanowił potajemnie udać się na wieś, ażeby Julkę ratować.
Całą niemal noc trzeba było przebyć z nieszczęśliwemi, których rozpacz objawiała się cale różnie. Metlica tłukł i rozbijał co spotkał. Minna zbierała pamiątki po córce, rozlewała się we łzach, ale po cichu szeptała księciu: — On się z nią ożeni...
To ją pocieszało.
Nadedniem Grzegorz, po namyśle, ostygłszy nieco, zapowiedział służbie, iż restaurację zamyka, nic nazajutrz gotować nie kazał i przylepił na okiennicach kartę, że lokal jest do wynajęcia. Ponieważ był znany, uczęszczany i korzystny, a kilku pomniejszéj wagi podobnym przedsiębierstwom zawadzał, zdarto zaraz z okiennicy napis, bo drugi traktjernik ugodził się od kilku słów z Grzegorzem i przejął przedsiębierstwo całe, wcale nieźle za nie płacąc. Interes robił się przez Hirsza, który od obu stron wziął porękawiczne, miał czas na Marywilu pistolety wyszukać i o białym dniu poszedł spać ze spokojném sumieniem człowieka, użytecznego sobie i drugim.
Nazajutrz Metlica poleciał nająć dworek za miastem w okolicy Mokotowa, gorączkowo sprzęty swe przewozić kazał, a że teraz całe jego przywiązanie zlało się na Konstantego, nie zapomniał o pomieszkaniu dla niego, chcąc i jego za sobą pociągnąć. Zdziwił się bardzo, gdy około południa otworzywszy drugim kluczem mieszkanie Konstantego, nie znalazł w niém nikogo, a baczném okiem dopatrzył, iż musiał gdzieś w nieco dłuższą wybrać się drogę. Grzegorz znał tak dobrze zapasy garderoby swego pupilla i użytek, jaki on z nich robił, przenikał tak jego myśli, iż odrazu dorozumiał się, że chłopak trafiwszy na ślad, za Julką poleciał.
Łzy mu się w oku zakręciły.
— Daremny zachód — zawołał — gdy się człek rzuci do wody, choć go nurek wyciągnie, już tylko trupa na wierzch dobywa... a nie wszystkoż jedno, czy trup zgnije w ziemi czy w wodzie!!
Machinalnie Grzegorz poustawiał wszystko, uporządkował... i zdało mu się, że te szczęśliwsze czasy powróciły, gdy wesół gospodarzył tu, niedotknięty jeszcze ręką nielitościwego losu.
Przez otwarte drzwi zobaczył opartego na kiju Hirsza, który stał i przypatrywał mu się, a nie śmiał odezwać. On też pytać się go obawiał.
Żyd zbliżył się do progu, podparł na kiju... i chrząkał. Metlica wściekle zamiatał. s
Naostatek podniósł głowę Grzegórz i zapytał go:
— Ty wiesz, dokąd on pojechał?
Hirsz potrząsł głową, nic nie mówiąc.
— Bo to pewna, że pojechał — dodał Metlica. — Czyś się co dowiedział?
Żyd ruszył ramionami.
— Poczciwy, dobry chłopak, choć książę — dodał Metlica. — Ale już oni go ciągną; a jak go sobie przyswoją, odezwie się krew... nie daj Boże... zostanie takim, jak oni. Tylko nie, nie!... na to poradzić trzeba; dosyć tych djabłów chodzi po świecie. Trzeba jednę duszę ocalić. Jeszcze nie zepsuty.
Rozmowa przerwała się na tém. Żyd, który dla prostéj, jak się zdawało, ciekawości snuł się po korytarzu, przeszedł, zniknął, powrócił, stanął, a Metlica, choć zamiecione było, zamiatał. Ta czynność durzyła go, dawała mu ruch, dozwalała zapomnieć o nieszczęściu.
Żyd ukazał się raz jeszcze w progu, jakby po namyśle.
— Co ja sobie przypomniał — rzekł powoli. — Książę kazał jéjmości pięknie kłaniać i powiedzieć, że on dla swojego interesu pojechał na dwa dni na wieś; żebyście o niego się nie kłopotali, bo on zaraz powróci.
Metlica kiwnął głową, rzucił szczotkę i drzwi zamknąwszy, puścił się na dół, sam nie wiedząc co robi. Wpadł do kuchni, postrzegł ludzi obcych i uciekł.
Wskazówki, dane księciu Konstantemu były dosyć dokładne co do miejsca pobytu hrabiego, ale polegały na tém przypuszczeniu, że nie szukając innéj kryjówki, zbiegł z nią tylko do swéj wioski w lasach około Wiązownéj położonéj. Kniaź nie chciał brać z sobą nikogo. Konia nie miał za co kupić. Stefuś mu wszakże od znajomego sobie oficera gwardji konnéj potrafił pożyczyć wierzchowca, starego, wyjeżdżonego, sławnego z wytrwałości i rozumu. Koń to był niegdyś nawet wcale piękny, nieco ciężki, nóg mocnych, szeroki, zbudowany jak pod zbrojnego żołnierza; dziś już na białéj skórze trochę hreczką posiany, ale niepospolity biegun i stary wyga, który w potrzebie mógł jeszcze jeźdźca prowadzić. Można go było pożyczyć nawet nierozważnemu, bo nadużyć się nie dał i miał swoją wolę. Jak skoro jeździec zanadto od niego wymagał, przestawał go słuchać; a gdy przyszło do walki między nim a szaleńcem, wygrana zawsze była po stronie rozumnego konia. Dla form jego dano mu nazwisko Bucefała i znał je tak dobrze, że się na nie jak pies wabił. Był przytém łagodności nadzwyczajnéj i ujeżdżony doskonale. Przywiązawszy płaszcz w troki, pistolety wziąwszy za pas, do worka kilka dukatów pożyczonych u Stefusia i u Hirsza, Konstanty wybrał się z mocném postanowieniem odzyskania Julki i pomszczenia się na uwodzicielu. Wyprawa to była niebezpieczna, ciężka dla człowieka nieobeznanego z krajem i samego jednego, ale uczuwszy jéj obowiązek, nie wahał się Konstanty ją przedsięwziąć. Rankiem puścił się przez most i przebywszy już okolicę bezleśną, a zaczynającą się domkami zaludniać, wjechał w gąszcz lasów, które w tę stronę na długiéj rozciągały się przestrzeni. Rachował, że raz popasłszy konia, stanie przed wieczorem na miejscu. Bucefał puścił się kłusem twardym, trzęsącym, ale wyciągniętym, tak że inny koń aniby mu galopem nie sprostał. Można mu było puścić cugle, gdyż nie potrzebował w drodze żadnéj wskazówki, wybierał sam ścieżki, a niczego w świecie się nie uląkł. Mijał przejeżdżających zręcznie, szukał cienia, a z dobrego humoru zrywał liście po drodze dla ochłodzenia sobie pyska.
Konstanty tylko głaszcząc go i klepiąc natrętne muchy i bąki opędzał... a niekiedy zażywał głosem, ostrogi ni rózgi nie potrzeba było.
W ostatniéj wsi wedle wskazówki Hirsza w karczmie u żyda, do którego dano mu karteczkę, należało się dowiedzieć o drogę do wsi leżącéj na uboczu.
Przed wieczorem jeszcze dostał się szczęśliwie podróżny do gospody i nie tracąc czasu, wytarłszy konia, pobiegł do gospodarza. Wysoki, chudy żyd milczący odebrał ów list rekomendacyjny z pewną dumą, uchylił czapki przeczytawszy kilka wyrazów i poprosił spocząć do izby. Nie byłoby to może księcia inaczéj spotkało, gdyż wyglądał raczéj na oficjalistę pańskiego niż na pana. Gościnny arendarz napróżno go chciał wypytywać o zdrowie i powodzenie znakomitego swego przyjaciela Hirsza... niewiele mu odpowiedziawszy począł naglić podróżny o pokazanie sobie drogi do wioski.
— Do wioski? — zapytał arendarz — czy jaśnie pan ma interes do ekonoma?
— Nie... do hrabiego samego... on tu być musi.
— Pewno że jest, bo wczoraj przyjechali. — Żyd się uśmiechnął. — Ale oni nie mieszkają we wiosce...
— A gdzież!
— A waj! to jest pański koncept, on ma chatę w lesie! Jaką chatę!! — I począł kiwać ręką.
— Daleko ztąd?
— Co? daleko... pół godziny drogi.
— A droga... dobra, pewna?
Arendarz się uśmiechnął znowu.
— Oni umyślnie tak zrobili, żeby żadnéj drogi nie było... Trzeba iść przez las... kto wie to trafi, kto nie wie, to zabłądzi...
— Przecież można dopytać?
— Kogo pytać? w lesie? chyba drzewa.
— Cóż poradzić? mój panie arendarzu.
— U mnie jest chłopiec, co za tryngeld doprowadzi.
— Zgoda, byle prędko. Jakże się to miejsce nazywa?
Żyd ruszył ramionami.
— Ono się nazywa chata... a u nas mówią hrabiowska chata... a sam jasny hrabia mówi, że to jest jego gniazdko — Żyd śmiał się szydersko. — On tam czasem i po kilka tygodni zamknięty siedzi, ale nie sam...
Arendarz opowiadając robił tak dziwne miny, z których kazał się domyślać różnych rzeczy osobliwych, które się nie mówią, iż kniaź już go o więcéj nie pytał.
— Dużo ma ludzi z sobą? — rzekł po chwili.
— Kilku... pewnie...
Żyd niedowierzająco spojrzał na podróżnego po tém pytaniu, ale list Hirsza go ubezpieczał...
Nie upłynął kwadrans, a kniaź siedział znowu na Bucefale ugodziwszy się z żydem, aby chłopiec, który go miał przeprowadzić do Gniazdka, gdy staną na miejscu konia trzymał i czekał, a w razie potrzeby odprowadził go do karczmy.
Dany za przewodnika młodzieniec lat piętnastu nie przywdział na się stroju innego nad domowy ów kabat z wiszącemi sznurkami, który go zwykle okrywał, wystąpił boso, a głowę miał okrytą prostą wyszarzaną jarmułką. Był to chłopak zwinny, wesoły, ale niegadatliwy, szedł manowcami przed koniem podśpiewując, podskakując, rwąc gałązki, a niekiedy uśmiechając się tylko do kniazia białemi ząbkami.
Prowadził mimo braku drogi, z taką pewnością, iż w pół godziny z za ogromnych pni drzew ściany białéj chaty się pokazały. Jak tylko je żydek palcem wskazał kniaziowi, ten wstrzymał konia i oddał cugle przewodnikowi.
Żydek zdumiał się bardzo zobaczywszy, że podróżny zsiadłszy opatrzył pistolety, podsypał prochu na panewki i poprawiwszy szablę, dopiero posunął się daléj.
Gniazdko czułém tém imieniem nazwane stało w pośrodku dzikiego, nieprzetrzebionego lasu, opasane tylko bardzo misternym płotem z bramką. W dziedzińcu, pod dębem ogromnym, kamienny stół, ławy i mrucząca fontanna jedyną były ozdobą z mnóstwem kwiatów, które posadzono dokoła. Ściany chaty niskiéj, któréj okna jednak składały się z szyb pojedynczych (na owe czasy bardzo kosztownych) okrywały bluszcze i pnące się rośliny. Cisza panowała do koła, nikogo koło domku, na progu, nigdzie, drzewa tylko szumiały posępnie. Gdy kniaź furtkę uchylił, nikt nie wyjrzał, nikt się nie ukazał. Poszedł więc daléj śmiało. Drzwi stały wszędzie otworem, milczenie panowało w chacie jakby nikt tu nie mieszkał. Z progu widać było w prawo i w lewo pokoje wcale nie po wiejsku urządzone, jakby na przekorę słomianemu dachowi i prostocie zewnętrznéj. Wszędzie biły w oczy ogromne zwierciadła, wytworne sprzęty, złocenia, dywany. Ale jak w zaczarowanym pałacu w bajce nie ukazywał się nikt. Na stole w pierwszym pokoju stało jeszcze niezebrane przykrycie do stołu, od którego widocznie dwie osoby wstały przed niedawném. Na jedném krześle wisiał przepyszny szal kobiecy, na inném męzki płaszcz zrzucony... Kniaź miał wstręt do dalszego śledzenia i zawrócił się od progu; ale co było począć? czekać??
Widocznie państwo wyjść musieli, a słudzy korzystali z tego i rozpierzchli się także odpoczywać gdzieś w chłodzie.
W stanie umysłu, w którym się kniaź znajdował, oczekiwanie było jedną z największych przykrości, na jakie mógł być narażony. Potęgowało ono niecierpliwość, rozgorączkowywało...
Nie śmiał siąść, nie mógł chodzić, stał wryty i jak przykuty w progu z oczyma zwróconemi na chatę, gdy śmiechy wesołe dały się słyszeć w niewielkiém oddaleniu za domkiem. W jednym z nich ucho Konstantego nawykłe do głosu Julki poznało bez trudności świeży jéj prawie dziecinny uśmieszek, pełen radości i szczęścia.
Gorzko mu się zrobiło, myśląc jak często nie wiedząc o tém, śmiech i wesele graniczą blizko z płaczem i rozpaczą. On tu przybył szczęście zamącić i zerwać spokój i ciszę. Ale tak kazała powinność.
Nim miał czas przyjść do siebie i ochłonąć z wrażenia, z boku chaty ukazała się para szczęśliwa. Julka sparta na ramieniu człowieka nie zbyt wyglądającego młodo, bladego, wycieńczonego, z wyrazem twarzy słodkim ale chytrym i niemal okrutnym, szła rozmarzona jak dziecię nieopatrzne, uśmiechające się rozbójnikowi, co je na ręku unosi.
Na widok kniazia, którego ona pierwsza spostrzegła, krzyknęła przeraźliwie, chwyciła silnie za rękę hrabiego i chciała uciekać. Towarzysz jéj podniósł dumnie głowę, zmarszczył brwi, a domyślając się, z kim ma do czynienia, mimo trwogi Julki posunął się żywo ku Konstantemu...
W ręku trzymał rodzaj pejcza.
— Co wpan tu robisz? — zawołał z niewyrażoną dumą i gniewem — kto waćpan jesteś?
— Jestem kniaź Korjatowicz Kurcewiez, brat téj nieszczęśliwéj, o któréj krzywdę przychodzę się upomnieć.
Hrabia na chwilę zamilkł, usiłując się uwolnić od Julki, która kryła twarz za nim, a nie puszczała ręki jego.
— Czego waćpan chcesz? — zawołał hrabia.
— Mówiłem wam to.
— Nie rozumiem... osoba, o któréj mowa, do któréj braterstwa się waćpan przyznajesz, poszła ze mną dobrowolnie.
— Być może — odparł kniaź — ale poszła zwiedziona przez was bezczelném i podłém kłamstwem, obietnicą małżeństwa, gdy całemu światu wiadomo, że waćpan jesteś żonaty.
Na te słowa Julja, krzyknąwszy, puściła rękę hrabiego i odepchnęła go gwałtownie.
— Mów! — zawołała — to prawda? tybyś był żonaty?
Hrabia się uśmiechnął złośliwie.
— To cóż? — rzekł — mogę się przecież kiedyś rozwieść. A gdybym się nie ożenił, przecież człowiek mojego stanu może krzywdę córce traktjernika nagrodzić.
Julka usłyszawszy ten sarkazm, padła zemdlona, a hrabia począł niecierpliwie w dłonie klaskać, wołając ludzi na ratunek.
Konstanty trząsł się z gniewu.
— Podły! bij się! — zawołał — bij się, lub w łeb ci jak psu strzelę...
Hrabia czy nie dostrzegł pistoletów, czy lekce sobie ważył groźbę, postąpił krok naprzód i pejczem, który trzymał w ręku, smagnął kniazia przez ramię.
W mgnieniu oka Konstanty, nie zastanawiając się nad tém co czyni, dobył broni, zmierzył krótko i strzelił. Hrabia okręcił się dziwnie na nodze, chwycił za piersi i padł.
Kula ugodziła go w serce.
Wszystko to stało się w tak krótkim przeciągu czasu, iż służba nie miała czasu nadbiedz.
Ale wystrzał obudził omdloną, która z obłąkaniem ujrzawszy trupa, rzuciła się do Konstantego.
Jedna ta chwila zmieniła w niéj uczucie... Przerażona tuliła się do zbawcy, wołając: bierz mnie ztąd! uciekajmy! na miłość Boga... uchodźmy...
Było w tych wyrazach coś takiego, co mogło obłąkanie zapowiadać; Konstanty podał jéj rękę a raczéj uniósł ją ztąd pospiesznie, rachując na konia, którego w krzakach zostawił.
Koń i żydek stali wszakże daléj, niż się spodziewał, a Julja była omdlewająca; co chwilę mogli nadbiedz ludzie i puścić się w pogoń za zabójcą... Unosząc ciągle nieszczęśliwą biegł Konstanty dobre staje, dopóki nareszcie nie zobaczył białego, który doń rżał i rwał się z rąk przestraszonemu chłopcu. Nie było do stracenia minuty, koń silny, jeździec dobry, biedne dziewczę nie wiele mogło zaciężyć, wsadził ją więc na siodle z przodu, sam jakkolwiek uczepił się na Bucefale, rzucił żydkowi talara i kazał mu biegiem prowadzić się do gościńca.
Poczciwe stworzenie, jak gdyby czuło potrzebę pośpiechu, gorąco poszło z miejsca i ściany białéj chaty, przed chwilą wesołego gniazdeczka znikły im z oczu.
Julja nie mówiąc słowa płakała, Konstantemu biło serce jednym wyrazem: Zabójca.
Stał się nim mimowolnie, sam prawie nie wiedząc jak; w obronie córki swego opiekuna i własnego honoru, czuł się usprawiedliwionym, a pomimo to... obraz tego nieznanego mu przed chwilą człowieka, jego ruch przedspowiedny, dźwięk jego głosu, nie mogły mu wyjść z pamięci.
W prędce ukazał się gościniec, żydek przeprowadzający zniknął, jeździec został sam z biedną dziewczyną wylękłą, przestraszoną śmiercią człowieka, na którego ramieniu przed chwilą była oparta — sam wśród lasu, nocy, ciemności... mając przed sobą drogę długą, prawdopodobną pogoń i znużenie konia. Trzeba było wszakże z nocy korzystać, bo we dnie sam widok kobiety uwożonéj w ten sposób narażał na zatrzymanie i niebezpieczeństwo nowe. Właściwie nie człowiek, ale koń był wybawcą, a poczciwe zwierzę nietylko, że się nie opierało zwiększonemu ciężarowi, ale zdawało rozumiejąc swe obowiązki przyspieszać kroku. Julja przelękniona puszczą, którą przebywali ciągle i nie zwykła do jazdy, drżąca czepiała się to grzywy konia, to sukni swojego towarzysza. Szczęściem cugli mniéj, niż kiedykolwiek było potrzeba. Bucefał z zadziwiającym instynktem kierował się ku Warszawie, a biegł daleko prędzéj i pewniejszym krokiem, niż we dnie.
Wiosenna noc, mimo cieniów lasu nie była zbyt czarną, a gdy się oczy z nią oswoiły, dozwalała uniknąć niebezpiecznych przejść na rozbitym gościńcu. W ciemnościach pomijali wozy, ludzi i tabory całe furmanek spieszących z różnym towarem do Warszawy. Gdy te zbytnio zalegały gościniec, biały instynktowo szukał tak zwanéj objażdżki i przesuwał się zręcznie niedostrzeżony.
Na pół drogi koniecznie potrzeba było wreszcie odetchnąć koniowi i dać odpocząć Julji, którą siły opuszczały. Przed ciemną więc już gospodą zatrzymał się jeździec, zsadził swą towarzyszkę bezwładną i posłuszną, a sam miał wnijść do karczmy, gdy postrzegł powóz z latarniami spieszący ku Warszawie, który w téj chwili zatrzymał się także, aby wytchnąć koniom. Była to kareta pańska, przez któréj otwarte okno wyjrzała głowa kobiety. Światło latarni dało kniaziowi poznać kasztelanową. Jakkolwiek nie dosyć był pewnym swego, posadziwszy Julję przy słupie ganku na wschodkach, pobiegł do karety.
Głosem zmienionym, ochrypłym, którego ledwie dobyć zdołał, odezwał się zbliżając:
— Pani kasztelanowa?
— Któżto taki? — odpowiedział głos z powozu.
W istocie byłato Nina, wracająca z wieczoru w okolicach Wiązownéj.
— A, pani! to ja jestem — zawołał, czepiając się drzwiczek Konstanty. — Nie dla mnie, ale dla najnieszczęśliwszéj istoty wzywam w imię boże twéj opieki... Ratuj pani!
Na te słowa Nina rozkazała natychmiast powóz otworzyć.
— Zkąd książę jedziesz?
— Nie mam czasu ani przytomności opowiadać obszerniéj. Córka mego dobroczyńcy, biednego człowieka, została wykradzioną przez niegodziwego uwodziciela.
— Przez kogo?
Kniaź wymówił imię.
— Puściłem się w pogoń, uratowałem ją; leży tu omdlała, zmęczona. Ja nie mam prócz jednego znużonego konia. Zlituj się pani, zabierz ją i dowieź do Warszawy! Uczynisz mi dobrodziejstwo, za które całe życie moje wdzięczny ci będę.
— Gdzież ona jest? — odezwała się kasztelanowa.
— Aż dotąd musiałem ją wieść na koniu; daléj niepodobieństwo.
— Najchętniéj, mości książę, wezmę was oboje.
— Nie, mnie mój koń dowlecze; ja muszę się skryć.
— Skryć?.. dlaczego? — spytała kasztelanowa, spoglądając na niego.
Kniaź spuścił oczy; nie chciał powiedzieć, że był zabójcą; ale po rysach jego twarzy poznała kobieta, że więcéj pytać go nie powinna.
Z troskliwością dobrego serca, które samo cierpiało, kasztelanowa pospieszyła naprzeciw Julji, podała jéj rękę i płaczącą posadziła obok siebie. Konstanty czule ucałował jéj ręce. Nie wiem, co się z nim działo i zkąd mu przyszła ta śmiałość, bo dłoń białą kasztelanowéj przycisnął do serca.
— Pani! — rzekł — jeżeli kiedy potrzebować będziesz człowieka, coby chętnie dał życie za ciebie, wezwij mnie. Będę szczęśliwym, jeżeli się mną posłużysz... Od chwili, gdym cię ujrzał raz pierwszy, wzbudziłaś we mnie poszanowanie i miłość, jakiéj nie czułem dla nikogo!
— Mości książę! — przerwała kasztelanowa, siadając do powozu, jakby go chciała powstrzymać.
— Przebacz mi pani i nie tłómacz za złe, com powiedział. Bóg wie, czy w życiu widzieć się będziemy jeszcze. Rodzice Julji mieszkają na Mokotowie... matka przyjdzie po nią.
— A wy, mości książę?
— Ja?.. nie wiem, co się ze mną stanie...
— Mówże mi wyraźniéj, jeśli masz zaufanie we mnie!
— Zabiłem hrabiego.
— W pojedynku?! — krzyknęła kasztelanowa.
— Nie. Zamierzył się, by mnie uderzyć; broniłem się.
Nina, która już jedną nogą była w powozie, zstąpiła z niego.
— Ale czy pan wiesz, jakie ten człowiek miał stosunki?.. co może jego rodzina?
— Nic nie wiem i wiedzieć nie chcę Zrobiłem to, do czego byłem zmuszony.
Jeszcze raz ucałował rękę kasztelanowéj i odstąpił od powozu. Służący drzwi zamknął i kareta ruszyła ku Warszawie, a w mroku wyjrzała jeszcze, szląc mu pożegnanie, piękna głowa kasztelanowéj, którą w Warszawie nie bez przyczyny zwano Junoną.
W ciągu téj rozmowy znużony Bucefał, któremu się od nas należy przynajmniéj wzmianka o jego czynach chwalebnych téj nocy, stał puszczony swobodnie przed gospodą nie myśląc ruszyć bez pozwolenia, parskał, strząsał siodło, które mu przywrzało do grzbietu i czekał cierpliwie. Ulitowawszy się nad biedném zwierzęciem kniaź, któryby był usiłował podążyć za powozem, musiał się wstrzymać w gospodzie; kazał sobie ją otworzyć, wprowadził konia, zwolnił mu popręgi, postawił go u żłobu, dając wypocząć przed posiłkiem, a sam na garści słomy legł przy nim. Złamany był i również potrzebował spoczynku, ale o śnie ani mógł myśleć nawet.
Blada postać tego człowieka, którego raz widział w życiu na tak krótko, a którego zabić był zmuszonym, z przedśmiertém ust skrzywieniem, z ruchem tym dziwnym młyńca i ręką na piersiach zbroczonych, stała mu ciągle na oczach.
Nie wiedział kniaź, że to okręcenie się gwałtowne zawsze towarzyszy postrzałowi śmiertelnemu, chwilami więc łudził się tém jeszcze, że mógł go ciężko ranić tylko. Pierwsza śmierć, którą człowiek zadaje, jest zawsze wrażeniem okropnem, mimowolnie sumienie pyta, czy ona była koniecznością, gniew najwścieklejszy się uśmierza, żal przychodzi... Możnaż nie boleć nad tém, co jest niepowrotném i czego moc ludzka nie w stanie naprawić?.. Późniéj dla ludzi skazanych na mordowanie swych bliźnich, staje się to igraszką, ale pierwsza krwi kropla nie zmywa się z pamięci nigdy...
W tych myślach zanurzony Konstanty mimowolnie zaczął zamykać powieki, nie sen go morzył, ale zmęczenie; gorączkowe widziadła przechodziły po głowie; zdawało mu się, że jeszcze wiezie na poły obumarłą Julję na koniu, że pogoń ściga, że broniąc się ludzi morduje... Budził się przerażony i zadrzémywał znowu, gdy nagle wrzask i hałas przed karczmą zupełną mu przytomność przywróciły. Przez szczeliny ścian szopy, w któréj odpoczywał, czerwone jakieś światło dobywało się z podwórza, dobijano się do drzwi karczemnych z tém zuchwalstwem, które znamionowało ludzi wysoko w świecie położonych i nieobowiązanych do poszanowania spokoju drugich.
Kniaź wstał i poszedł ku wrotom nieszczelnym od stajni, w których mnogie otwory dozwalały się przypatrzyć temu, co się działo przed gospodą.
Zrazu nie mógł nic rozpoznać, a raczéj zrozumieć... ogromny wóz wysłany i okryty kobiercami stał u drzwi, na nim leżało coś pokrytego białą osłoną, dokoła kręcili się ludzie z pochodniami, kilku konnych, a z tyłu szło parę powozów. Wpatrzywszy się lepiéj, po fałdach i kształcie białego pokrycia poznał kniaź, że okrywało trupa, którego kolana wystające w górę i głowę zapadłą w poduszkę chwilami mógł dostrzedz wśród natłoku ludzi otaczających... Przestraszony gospodarz otworzył drzwi dobijającym się, którzy poczęli wołać i pytać o człowieka z kobietą uciekającego na białym koniu, czy go w gospodzie nie było.
Łatwo się domyśleć, że ta smutna kawalkata wiozła do sądu dla obdukcji trupa hrabiego i że poszukiwanie tyczyło się księcia...
Ale żyd kobiety nie widział szczęściem i odparł, że jeden tylko samotny jeździec nocuje w stajni i że powóz tylko z latarniami widział jadący ku Warszawie...
Kniaź już myślał co począć z sobą i chciał, konia okulbaczywszy mocniéj, wymknąć się tylnemi wrotami, gdy tłum ludzi kazawszy na prędce dać wódki, po krótkiém wytchnieniu wraz z trupem puścił się w dalszą drogę.
Z okiem wlepioném w otwór wrót Konstanty widział, jak wóz z miejsca się dźwigał... jak białe na zwłokach prześcieradło, brzaskiem wschodzącego dnia oświecone, poruszało się na nich... jak ludzie gasili pochodnie i żałobny pochód w milczeniu znowu posunął się w głąb lasu.
Był więc zabitym!! a zabójcy poszukiwano. Cóż` począć? gdzie się podzieć, jechać do Warszawy, czy tułać się po kraju? Wstręt miał Konstanty do ukrywania jako zabójca poczuwający się do winy; ale chciał, nimby sprawa została rozpoczętą, widzieć się z Metlicą, naradzić z mecenasem Mierzyńskim, przygotować do więzienia, pożegnać poczciwego Stefana, naostatek — myślał o tém — oddać pożyczonego konia, który go ocalił od pierwszéj napaści mściwych dworaków hrabiego.
Brało się na brzask, gdy rozważywszy wszystko Konstanty, koniowi popręgi przykrócił, zapłacił w karczmie, siadł na białego i puścił się dobrym kłusem ku stolicy... Miał myśl wyprzedzić wóz z trupem wlokący się powolnie drogą piasczystą, wymijając go ścieżką jaką borową, gdyż po obu bokach gościńca nie zbywało na takich objażdżkach, w czasie błota i posuchy porobionych. Dobry kawałek drogi nie spotkał nikogo oprócz nędznych wozów chłopskich z drzewem, sianem i zbożem; nareszcie w dali poznał wóz okryty białym całunem, wziął się w bok gąszczami, konia nieco zagrzał, a Bucefał posunął się tak tęgim kłusem, iż gdy z boru znowu wyjechali na gościniec, jeździec ujrzał w znaczném oddaleniu za sobą żałobny ów pochód... i uspokojony, o ile koń zdołał, spieszył ku miastu.
Zbliżając się ku niemu, coraz gościniec stawał się ludniejszy, a przez most mimo godziny porannéj ledwie się można było przecisnąć.
Dziękując Bogu, że mu się udało w pierwszéj chwili ujść pogoni, książę z koniem naprzód pospieszył do koszar kadeckich... Tu już o téj godzinie młodzież była na nogach i choć na chwilę mógł Stefana widzieć i uścisnąć. Rachował na to, że Julja już musi być w domu u rodziców. Stefan przez odźwiernego wywołany pospieszył i na widok brata wybladłego, przerażony rzucił mu się na szyję.
— Mam tylko chwilę, by cię pożegnać — rzekł książę — nie dopytuj mnie, uściśnijmy się, bo Bóg wié, kiedy się zobaczymy.
Stefan nie śmiał w istocie zadać pytania.
— Nie dotykaj mnie nawet — rzekł po chwili Konstanty — jestem zabójcą; ten, który Julkę pochwycił, nie żyje.
— Pojedynek?
— Nawet nie pojedynek... Zuchwalec chciał mnie uderzyć, strzeliłem i zamordowałem go. Ścigają mnie, ciało wiozą do obdukcji do Warszawy, za kilka godzin cała liczna rodzina zabitego pójdzie do króla, do sądów upominać się o głowę moją. Nie wiem co pocznę... Stefanie, do widzenia.
— Czekaj — zawołał brat — jeśli idzie o ukrycie się... któż wié, najbezpieczniéj możeby tu było.
— To nie może być! nie! idę do Metlicy, do mecenasa... potém dam ci znać. Koń mnie ocalił... nie ma takiego drugiego... stoi u wrót, każ go właścicielowi odprowadzić.
Nie chcąc być postrzeżonym w ulicy, wziął książę pierwszego fiakra, który się nastręczył, i popędził do Mokotowa. Dzień był już dobry. W dworku najętym przez Grzegorza zastał drzwi otwarte, stary do dnia był wyszedł i siadł pod lipami zapłakany. Ujrzawszy kniazia porwał się i podbiegł; znać było, że o Julji i losie jéj nie wiedział jeszcze.
Po staréj, zmarszczonéj twarzy Metlicy nie stworzonéj na to, aby ją łzy oblewały, wyciosanéj jak maskaron kamienny dłutem losu, ciekły nieotarte ich strumienie. Dziko przy nich wyglądał Grzegorz... Spojrzał na kniazia...
— Co się z wami stało? Od wczoraj dowiaduję się... Hirsz plecie niewiedzieć co.
— Dobry mój ojcze — rzekł Konstanty — zbierz męztwo i słuchaj, trzeba umieć niedoli stawić czoło... miałem ślad Julji, popędziłem za tym niegodziwym.
— Wiedziałeś nazwisko?
— Odgadli je ludzie i nie omylili się...
Julja — dodał kniaź po chwili — ocalona, jest tu w Warszawie, ale uwodziciel... zabity...
Oczy Metlicy zabłysły.
— Pan Bóg sprawiedliwy — rzekł — nie jesteś ranny?
— Nie, strzeliłem zmuszony... padł... Ciało wiozą do Warszawy, mnie ścigają jako zabójcę... Julja osłabiona jest u kasztelanowéj na Krakowskiém. A teraz poczciwy mój dobry ojcze, co czynić? czy mam się kryć jako złoczyńca, czy sam oddać w ręce sprawiedliwości?!
Mówił to szybko jak człowiek, który czuje, że mu czasu zabraknąć może, a nawał tych wieści tak Metlicę przybił w początku, iż ust nie mógł otworzyć... Nie wiedział co radzić: biedz do żony z nowiną, jechać po córkę, czy zająć się losem wychowańca... Stał jeszcze tak cały drżący, potém pochylił się i padł całym ciężarem na kolana przed kniaziem, chcąc go pochwycić za nogi.
— Mój ty panie drogi! czyżeśmy byli warci twojéj ofiary...
— Na miłość Boga Grzegorzu! daj pokój... wstawaj, daj mi rękę jeśli nie masz wstrętu do dłoni mordercy...
— A! święta to dłoń mściciela, — chwytając ją i całując zawołał Metlica — przynajmniéj bezcześć dziecka zbrodniarz życiem przypłacił... Tyś mój anioł zbawca.
Podźwignął się olbrzym z ziemi i poleciał do dworku; żona już była wstała, pobiegł do niéj z nowiną... Kobieta wybiegła z płaczem, ale na jéj twarzy więcéj znać było przerażenia niż wdzięczności... Kniaź zabił jéj marzenie, bo pani Metlicowa od wczora usiłowała wmówić w siebie, że uwodziciel musi się z Julką ożenić.
Mąż kazał jéj jechać po córkę, a sam przywdziawszy kontusz i potajemnie na wszelki wypadek zabrawszy cały grosz gotowy jaki miał w domu, ruszył z Konstantym do Mierzyńskiego. Na drodze dopiero przyznał mu się prawie omdlewający kniaź, że dwadzieścia cztery godziny prawie nic w ustach nie miał. Weszli więc do pierwszéj garkuchni, jaką na drodze znaleźli, aby życie podtrzymać i po kwadransie znowu byli w pochodzie do mecenasa.
Dom prawnika był na wcale pańskiéj stopie, kancelarja zajmowała cały dół kamienicy, a na pierwszém piętrze mieszkał i przyjmował prawnik.
Zmuszony widywać i miewać u siebie osób mnóstwo, żyjąc prawie na stopie równości lub przyjaźni z większą częścią szlachty, mecenas musiał niemal pańsko występować. Miał ekwipaż, liberją, kucharza paradnego, dawał objady i wzdychał tylko do chwili, gdy zaokrąglony kapitał dozwoli mu usunąć się zupełnie, zamieszkać w dobrach, postarać o urząd, a przez stosunki wyrobić sobie pozycję, do któréj się czuł powołanym.
Zawcześnie było, ażeby się dostać do mecenasa, który z klijentami prawie codzień do godziny trzeciéj przy kieliszku i na rozmowie dosiadywał, ale dukat wsunięty w rękę głównego dependenta, manualisty ulubieńca... potrafił otworzyć drzwi i wyjednać posłuchanie. Mecenas tylko co był wstał i w tureckich butach, białym kitlu, z czapeczką na głowie zabierał się do kawy i korespondencji, gdy Grzegórz kniazia wprowadził. Nawykły do odgadywania myśli ludzkich, mecenas spojrzawszy po twarzach, wczoraj jeszcze uwiadomiony o porwaniu panny Julji, odgadł od razu, że się coś niezwyczajnego święciło...
— Mości książę — zawołał — czy znowu co zbroiliście, aby sobie proces utrudnić? Już po godzinie odwiedzin i zafrasowaném obliczu widzę coś niedobrego...
Grzegórz chciał mówić, ale kniaź wystąpił naprzód.
— Powiem wam rzecz w dwóch słowach — zawołał — puściłem się w pogoń za uwodzicielem córki mojego opiekuna i... zabiłem go.
Mierzyński, który papier trzymał w ręku, puścił go i załamał dłonie.
— Za-bi-łeś go? książę...
— Tak jest; trupa w téj chwili musieli przywieźć do obdukcji... Co mam począć?
Mecenas zamyślił się, ruszył ramionami.
— A to jakaś fatalność! — zawołał — czyż książę nie wiedziałeś o stosunkach téj familji, o nieubłaganéj mściwości tych ludzi, o rozgałęzionych wpływach, o uległości naszych trybunałów.
— Wszystko to wiedząc, byłbym się nie mógł wstrzymać od uczynienia tego, co dopełniłem. Mów pan, co mam robić?
— Zapakować tłumok i jechać za granicę, dopóki się pierwsze wrażenie nie uspokoi.
— Uciekać jak zbójca? — zawołał Konstanty. — Ale ja chcę być sądzonym, chcę szkaradę téj sprawy wywlec przed kratki.
— Miałeś w. ks. mość świadków?
— Nikogo prócz nawpół omdlałéj panny Julji.
Mierzyński się zadumał.
— Zła sprawa... w najlepszym razie długie więzienie, a bądź co bądź mężobójstwo...
— Na gwałtowniku popełnione!
Mecenas zamilkł.
— Najbezpieczniéj byłoby uchodzić.
— Nie mogę... — powtórzył książę, — ale może pan bronić nie odmawiasz?
— Muszę... tylko za skuteczność obrony nie ręczę. Instygator jest krewnym zabitego, sprawę obrócą do góry nogami... a więzienie dla młodego... długie... twarde...
Metlica stał wryty.
— Nic tak strasznego, — rzekł weseléj kniaź, — idę parę osób pożegnać i oddaję się sam w ręce sprawiedliwości, nie mam co myśleć i naradzać się... Bądź mi pan obrońcą...
To mówiąc skłonił się i wyszedł.
Metlica pozostał chwilę spoglądając na mecenasa, który mu szepnął:
— Niech jedzie do kaduka!!


Do uciech modnych wielkiego świata w téj epoce, w któréj wyczerpywano wszystkie do dna, siląc się na ich wynajdowanie — z przeczuciem, że się dożywa ostatka — należały wytworne konie i ekwipaże. Najpiękniejsze jednak u ludzi przyzwoitych nie powinny były trwać długo; zmieniać powozy, coraz z innemi pokazywać się końmi, a co miesiąc inną kompromitować kobietę, należało do dobrego tonu. Szał téj części społeczeństwa, która się chlubiła, że dała życie nieustraszonym stu djabłom, przechodził pojęcie, a w dzisiejszych ludziach spokojniejszego ducha obudzać może niewiarę.
Księciu Józefowi, który był luminarzem modnéj młodzieży, zawdzięczała Warszawa w téj właśnie chwili, inaugurację nowej instytucji, która w przeciągu kilku tygodni miała tak niesłychane powodzenie, iż na rodzaj szału zakrawała i wielu groziła ruiną. Książę Józef równie piękny jak śmiały i zręczny, był nieporównanym jeźdźcem i woźnicą. Siłę miał ogromną i niczém dlań było leciuchny kabrjolet zaprzężony ośmiu rozhukanemi końmi kierować z gracją i śmiałością obudzającą zapał prawdziwy. On téż ten rodzaj powoziku za granicą zwanego whisky, a w Polsce kabrjoletem, pierwszy zaaklimatyzował w Warszawie.
Zrobił tém fabryce Dangla największą łaskę, gdyż nazajutrz po ukazaniu się pierwszego kabrjoletu, nikt się bez niego obejść już nie mógł. Ponieważ Dangiel nieprzygotowany potrzebował kilku tygodni dla dostarczenia powozików napastującym go zewsząd amatorom, sprowadzano je wielkim kosztem z Wiednia i wypisywano z Londynu.
Kabrjolet musiał mieć każdy, lub wykreślić się ze spisu ludzi dobrego tonu. Ale nierównie trudniéj było powozić nim tak jak książę Józef, który z początku wprzęgał do niego cztery konie rosłe i ostre w poręcz, a po niejakim czasie dwie czwórki jedna przed drugą. Stojąc na przedzie, w towarzystwie Wilkońskiego i którego z przyjaciół, przelatywał tak ulice, wymijał powozy — dokazywał cudów.
Po kabrjolecie pierwszym księcia Józefa pokazał się zaraz drugi współzawodniczący, potém trzeci i czwarty... Znajdowano je cudnie pięknemi, a choć wielu zazdrościło, dotąd tylko szlachta dobrze urodzona i mająca prawo popisywać się z kabrjoletami, jeździła niemi. Wszystko więc było w porządku... Tylko pięknym paniom, emancypantkom owéj epoki, zachciało się gorąco jeździć także kabrjoletami, a gdy panie czego zechcą, stać się to musi. Nauczyły się nawet potajemnie same powozić i jednego pięknego poranku kilka w tajemnicy największéj konspirowanych elegantek ukazało się w kabrjoletach, pozaprzęganych małemi tatarskiemi żwawemi konikami, po trzy siedząc rzędem. Środkowa trzymała wodze. Uciecha była niezmierna, przyklaskiwano z okien, tryumf zupełny... W kilka dni potém kabrjolety męzkie z żeńskiemi zawarły sojusz i ukazały się podobierane towarzystwa tak, że w każdym z nich siedział jeden szczęśliwy woźnica wśród dwóch pięknych jak anioły elegantek.
Dotąd szło wszystko jak najlepiéj, ale na świecie niema radości bez smutku i goryczy... Szlachta i arystokracja jeżdżąca kabrjoletami używała nieprawnie wyłącznego przywileju; nie mogli tego znieść synowie Teppera, papa Tepper, Szulc, Kabrit, bogaci bankierowie i kupieccy synowie. Żadne prawo nie zabraniało użycia whisky, choć nieposiadającym indygenatu... o pieniądze nie było trudno mającym nazajutrz zbankrutować... w cichości postarano się o kabrjolety, a naówczas tyle ich już połamanych i abszytowanych było po świecie, tyle w fabryce u czynnego Dangla, że nabycie nie stanowiło najmniejszéj trudności. Co gorzéj, trafiały się kabrjolety do najęcia. Na nieszczęście ci, co chcieli koniecznie pokazać, że ich stanie na konie i nowomodne ekwipaże, wcale powozić nie umieli... ale nikt jeszcze nie wiedział, jak się wielka walka rozwiąże. Dotąd kabrjoletowała tylko arystokracja; spisek przeciw niéj krył się w najgłębszéj tajemnicy.
Właśnie tego poranku zapowiedzianą była wielka kawalkata. Losami ciągniono, która z pań siędzie przy ks. Józefie, którą powozić ma Wielhorski, Sapieha i t. p.
Młodzi Tepperowie pocichu przygotowali swe zaprzęgi, aby tegoż dnia wystąpić i zaćmić świat uprzywilejowany. Znajdowali, że z konia każąc ludziom swym powozić, mniéj źle wyglądać nie będą. Była to walka o lepszą dwóch klas społeczeństwa na gruncie godnym epoki.
Panicze wcale nie domyślali się konkurencji, jaką im bogate mieszczaństwo zrobić chciało; ale — któż przewidzi wszystko? Na złość tym ogromnym przyborom do tryumfalnego wystąpienia, gotowało się trzecie, jakby naumyślnie skarykaturować mające dwa pierwsze zastępy.
Wielką rolę odgrywały w Warszawie za czteroletniego sejmu panienki zostające w stosunkach najściślejszych z obu światami, arystokratycznym i bankierskim. Gdy hr. P... chwalił się nieporównanego wdzięku francuzką przywiezioną z Paryża, synowie Teppera musieli się starać o równie kraśne boginie, aby na krok nie ustąpić. Pań tych było mnóstwo, a i one miały swą miłość własną, nie przyjmowane nigdzie, chciały się pokazywać wszędzie, aby wdziękami zaćmić utytułowane rywalki. Dwie najsłynniejsze panny, tak zwana Johanka i panna Jakubowska, dobrawszy sobie towarzyszki i kilku djabłów, którzy im gotowi byli towarzyszyć nawet publicznie, ponajmowały wszystkie karykle okaleczone u Dangla i właścicieli powozów, wynajęły konie i w cichości tegoż dnia, gdy arystokracja miała wyjechać na plac, a bankierowie gotowali się z nią walczyć o palmę, wybrały się także popisać ze swemi karyklami tandetnemi.
Ranek był prześliczny, gdy unikając dnia upału szereg najpiękniejszych whisky, z których pierwszym powoził Beppo, wyruszył ku Ujazdowskim alejom; ledwie ostatni kabrjolet wychodził z Krakowskiéj bramy, gdy... o niespodzianko, tuż za nim wyjechali Tepperowicze, hr. Thomatis i kompanja, jeśli nie z równym smakiem, to z niezmiernym przepychem ubrawszy konie i ludzi... Od ostatniego kabrjoletu wieść o tym ogonie podawana głośno do następnych przeszła i wzbudziła homeryczne śmiechy... Wszystkie głowy zwracały się na te kontrabandowe whisky po raz pierwszy się zjawiające; kupiectwo tryumfowało, ale krótko... Ostatni z arystokratów pieniężnych, który się obejrzał za siebie, ujrzał Johankę i Jakubowską w strojach naśladujących doskonale starościnę i kasztelanowe jadące przodem, polegające od śmiechu w musztardowym kabrjolecie. Daléj sięgając wzrokiem, postrzegli bankierowie cały szereg twarzyczek, niestety aż nadto znanych, które chwilową ich radość zatruły.
Pochód rozpoczęty przez najświetniejsze gwiazdy, kończył się nebulozami, których nazwiska nawet nikt nie wiedział. Wyglądało to na szyderstwo, a było prostym zbiegiem okoliczności, które czasem charakterystyczne figle płatać umieją... Napróżno woźnice pierwszego oddziału starali się między sobą a drugim zostawić jak największą przestrzeń, oznaczającą towarzyski dział... kabrjolety drugiego szeregu mięszały się z pierwszemi, a trzecie choćby konie pozabijać, nie dawały się wydzielić także. Tak ta osobliwsza mięszanina ludzi ras różnych w czułym uścisku swobody społecznéj zlała się w jednolitą całość. Ale z niéj chyba najostatniejsze kabrjolety były zadowolnione... w pierwszych śmiano się kwaśno i gniewnie... Ochota do wyścigów ustała, w alejach zawrócono. A że ostatnie powozy chciały do téj saméj dobić się mety, cały pochód mijając się miał przyjemność przypatrywać się sobie oko w oko.
Najpogodniejsze słońce przyświecało temu widowisku... a ludzie, którzy znali jadących w kabrjoletach i ich położenie towarzyskie, pękali ze śmiechu...
W tém... zamęt powstał w szeregach... trwoga wystąpiła na twarze... konie się zaczęły plątać, niektóre dyszle zagroziły plecom poprzedzających whisky... niektóre rumaki wspięły się, jakby na wstrzymane nagle wózki wpaść miały... Cały pochód stanął, a tylko przodownicy mogli sobie zdać sprawę z téj przeszkody, która zatamowała jazdę dalszą.
Naprzeciw téj wesołéj bandzie szedł Krakowskiém Przedmieściem inny pochód nie wesoły wcale... Na ogromnym wozie okrytym dywanami wieziono trupa... Nie widać było ani twarzy jego, ani stroju, całun tylko przez drogę opadając, odcisnął na sobie białą postać umarłego: złożone ręce, złamane nogi, pierś wpadłą i twarz zagadkową...
Przy wozie jechało kilku ludzi ze zgasłemi pochodniami, szła służba milcząca, gromadzili się niespodzianie powołani krewni nieboszczyka.
Dziwnym trafem losu zabity należał właśnie do tego grona karnawałowego, które nie wiedząc o zgonie, spotykało go zamiast żałoby klaskaniem z biczów i śmiechem...
Po twarzach przytomnych powlokły się także całuny blade... przypomnienie śmierci... kobiety zakrywały chusteczkami twarze, mężczyźni wyraźnie gniewali się na tę śmierć źle wychowaną, grubjańską, która czwarta cisnęła się do igrzyska... Po śmiechach, wykrzykach i szyderstwach nastąpiło milczenie grozy. Wóz żałobny posuwając się krok za krokiem zwolna... wszedł w bramę pałacu i ostatni róg białego jego całunu zniknął. Kabrjolety także ruszyły z miejsca, zwolniwszy kroków i cicho rozpierzchły się po mieście...
Od tego dnia kabrjolet stał się własnością powszechną, ale złota młodzież, tężyzna i djabły już go prawie używać przestali.
Po przejażdżce dopiero wielki świat się dowiedział z przerażeniem o śmierci hrabiego... Przyjaciele nieboszczyka wszyscy bez wyjątku uwiadomieni byli o jego ostatnim wybryku miłosnym, który był nawet skutkiem zakładu... ale któż się mógł spodziewać tak smutnego końca wesołéj farsy i bezprzykładnéj pomsty za jedną jakąś tam dziewczyninę, która bądź co bądź przeznaczoną była od urodzenia na zabawkę dostojnym panom.
Oburzenie na kniazia przeszło wszelkie granice... dawano sobie słowo ścigać go na każdym kroku i mścić nieszczęśliwego hrabiego, który niósł z sobą do grobu sławę najprzyjemniejszego towarzysza, najmilszego biesiadnika, człowieka pełnego dowcipu. Et il etait de si bonne maison!
Sam ambasador, który w nim miał osobistego przyjaciela i któremu wielce był pomocnym w razach delikatnych, ofiarował swe wpływy, aby ten występek nie uszedł bezkarnie. Daléj tedy miało być już wolno lada chamowi, któryby przyzwoitego człowieka schwytał w zbyt bliskich stosunkach ze swą familją, masakrować gwiazdy narodu, szukające niewinnéj rozrywki po trudach poświęconych zbawieniu ojczyzny!!
Król, który ludzi de cette trempe cenić umiał, zapłakał nad zgonem poczciwego hrabiego, a po cichu rzekł do Mniszcha: Mój marszałku! wierzcie mi, to naszych Jakóbinów sprawa, nie o dziewczynę im szło, ale o nienawistnego tym demagogom człowieka!!
Sposępniała Warszawa.
W domu Kasztelanowéj prawie o tém mowy nie było. Julja spocząwszy, zabraną została przez ojca. Stary kasztelan milczał, bo po chrześcjańsku widział w tém rękę Bożą.
— Czém kto wojuje, od tego ginie — rzekł cicho — niech mu tam pan Bóg przebaczy, módlmy się za grzeszną duszę.
Około południa oznajmiono starościnę, która wpadła jak wicher do przyjaciółki.
— Proszęż cię! proszę moja Nino! — zawołała w progu — słyszał to kto co podobnego! ten biedny hrabia zabity. Il etait si drole, si bon enfant... si amusant en socicté! Nie mogę się oswoić z myślą o jego śmierci! Ale co najokropniejsza, że ja tego węża, tę jaszczurkę... tego szaleńca wyhodowałam — mogą powiedzieć! otworzyłam mu dom, chciałam z niego uczynić człowieka... ale po tym wypadku! o! zamknę mu drzwi! widzieć go nie chcę... to okropny człowiek... Proszęż cię, pour une fille de rien dla takiego kopciuszka... zabić un homme de qualité..! Ale na czémże się to skończy! więc już ci ludzie mają nam być równi! i taką amuretkę będziemy przypłacali życiem. Ale to szaleniec! to Jakóbin, jestem oburzona.
To mówiąc zadyszana siadła załamując ręce.
— Teraz się go wypierać muszę, bo naturalnie il est mis au ban de la societé.
Kasztelanowa milczała.
— Jaka ty jesteś zimna! — przerwała Gietta — jak gdyby cię to niewiele obchodziło... a to nawet nie był pojedynek, to było morderstwo!
— Moja śliczna — odparła Nina powoli — zastanów się proszę tylko, kto tu większą popełnił zbrodnię.
Gietta spojrzała zdziwiona.
— Jakto? to ty go bronić myślisz? ale wiesz, jak ja się jego losem zajmowałam, mais cafin, jest granica na wszystko... Człowiek jego urodzenia nie powinien się był mieszać do sprawy jakiegoś tam nędznego chłopa. Czy się kochał w téj dziewczynie...
— Ale to była dlań siostra!
Jolie parenté... un cuisinier! a on książę... to szaleństwo... Ja go więcéj widzieć nie chcę — c’est fini.
— I prawdopodobnie go téż nie zobaczysz moja droga — odrzekła kasztelanowa, albo będzie uwięziony, lub ucieknie za granicę...
Starościna spuściła głowę.
— To okropne! zawołała — wystaw sobie, wszystko się na nas spika... ta hałastra uliczna nie daje nam spokoju... Dziś wyjechaliśmy rano w najróżowszych humorach kabrjoletami na przejażdżkę... mieliśmy w alejach być na Rakach, projekta były najpiękniejsze... księżna marszałkowa mimo żalu za pobite kaczki i gęsi chciała nas ugościć w Mokotowie... ale cóż się dzieje? ledwieśmy wyjechali... tuż.. za nami Teppery, Thomatysy, Szulce... cała zgraja w kabrjoletach... daléj... ale to już był spisek wyraźny... nasadzali dziewcząt do kabrjoletów i powieźli je za nami... Jakeśmy spostrzegli ten czarny ogon... Beppo kazał zawrócić zaraz i sam pierwszy nazad do miasta, aż tu na Krakowskiém oko w oko spotykamy się — a! tego nigdy nie zapomnę...
— Z kim? — spytała kasztelanowa.
— Z trupem hrabiego... W życiu nic straszniejszego nie widziałam... Wieźli go bez trumny na wozie ogromnym, leżącego na wznak, okrytego białym całunem...
Starościnie łza zakręciła się w oku.
Wypowiedziawszy co miała na sercu, po kwadransie szczebiotania wyszła szukać silniejszéj rozrywki, aby zatrzeć wrażenie tego okropnego poranku...
Z wielkiém podziwieniem dowiedziano się około trzeciéj z południa, że zabójca hrabiego dobrowolnie się stawił i dał osadzić w więzieniu. Tego nie spodziewał się nikt, z ucieczki można było korzystać, proces w każdym razie miał wielkie niedogodności. Przy ogólném rozdraźnieniu klasy średniéj i gminu przeciwko lekkomyślnym panom musiał obudzać namiętności, a z toku sprawy saméj wywiązywały się fakta, których obnażenie rodzinie rozgałęzionéj przyjemne być nie mogły.
Proces obiecywał być ożywiony, musiał być dla wszystkich przykry.
Tegoż dnia napadnięto Mierzyńskiego tłumnie zaklinając go, aby się zrzekł téj sprawy i nie podawał rąk nieprzyjaciołom ojczyzny, ktokolwiek bowiem występował przeciwko arystokracji, szedł przeciw niéj... ona była jéj podporą, światłem, bogactwem, polityką, tradycją, wszystkiém... W przesadzie téj, niestety, nie było prawdę rzekłszy, fałszu. W istocie panowie i szlachta składali rzeczpospolitą, a gdy ta sól zwietrzała, nim nową z ziemi pan Bóg dozwolił wykopać, zabrakło Polsce i głów, i kieszeni, i rozumu, i poświęcenia.
Ilekroć dziś możni się uniewinniają z zarzutów, że się głównie przyczynili do upadku kraju, niech pomną, że w istocie oni byli wszystkiém... w ich rękach było wszystko... a jeśli Polskę rozszarpano, winni oni, co jéj ani bronić już, ani zasłaniać, ani o niéj radzić nie umieli...
Wśród tego imion tysiąca ilu było Ignacych Potockich? ilu Zamojskich, Chreptowiczów, Brzostowskich, Małachowskich??
Jak odcięta gałęź nierychło odrasta, tak wyrwana krajowi przewodnia jego część nieprędko inną siłą zastąpioną być może. Ci, na których leżały losy rzeczypospolitéj, nie podołali im, ratowali swoje manatki jak owi majtkowie ks. Skargi, a okręt tonął... nie było ich komu zastąpić... Pierwsi oni uciekając od złéj doli emigrować i wyprzedawać się zaczęli, mieniać narodowość swą i zapierać się Polski.
Wśród tego bezkrólewia burza nas pochłonęła.


Izba więzienna, w któréj osadzono kniazia Konstantego, nie była wcale straszną, ale była smutną i opuszczoną, a zatęchłe jéj powietrze świadczyć się zdawało, że w niéj zdawna nikt nie przebywał. Stół, stołek, tapczan, podłogę, pokrywał kurz, który miał czas spokojnie grubą warstwą zalegnąć. Więzienie to i tém się odznaczało, że się do niego potrzeba było wprosić; klucznik nie miał najmniejszéj ochoty więźnia zatrzymać i byłby mu każdéj chwili swobodne wyjście zostawił. Tylko uporném żądaniem dostał się kniaź do niego i postanowił pozostać.
Tymczasem rodzina zabitego po naradzie zgodziła się na to, że procesu należy uniknąć, a Korjatowicza jakimkolwiek sposobem się pozbyć. Wybór środków, gdzie szło o sławę rodziny, nie zastanawiał wcale. Przypomniano sobie Padniewskiego, który jakoś do podniesienia sprawy pojedynkowéj ochoty już nie miał. Był to i rębacz i strzelec dobry, ale rozsądny, a właśnie na ten raz z jakichś znaków sobie wniósł, że spotkanie będzie nieszczęśliwe i nie widział konieczności narażania się bez przyczyny. Napróżno nasłano na niego kilku przyjaciół, Padniewski odparł, że nigdy pojedynku nie unikał, ale że tym razem ma przeczucie, iż w nim zginie. Zaczęto się śmiać z djabła... rozniesiono jego trwogę po salonach, smagano go szyderstwem.
Nie mogąc się oprzeć Padniewski wreszcie odparł, że przecie z uwięzionym bić się nie może i oskarżonym o morderstwo. Kilka dni przeciągnęły się narady i żywa krzątanina. Rodzina hrabiego stała przy swojém, iż kniazia się pozbyć potrzeba jakimbądź kosztem.
Tymczasem Konstanty przyszedłszy do pewnego porozumienia z niechętnym zrazu klucznikiem, rozsiadł się na dobre w swém dobrowolném zamknięciu i czekał.
Poczciwy Metlica odwiedzał go codzień, żywił, strzegł i choć sam chodził jak cień, straciwszy całą energję i ochotę do pracy, odzyskiwał nieco życia dla swego wychowańca. Stefuś także wykradł się z koszar, aby uścisnąć brata, którego znalazł dosyć spokojnym, zrezygnowanym, a nawet prawie wesołym. Po zamęcie, w który był wpadł mimowolnie Konstanty, spokój więzienia, cisza, samotność zdały mu się prawie miłemi.
Trzeciego czy czwartego dnia Siemionowicz, którego od pierwszego poznania w Saskim ogrodzie prawie już nie widywał książę, stawił się w więzieniu, jak zawsze wielce wyświeżony, wyelegantowany i słodziuchny.
Przyszedł jak powiadał z kondolencją szanownego kuzyna, a zdawało się raczéj, że był wysłany na zwiady, tak dziwnie starał się go wybadać. Konstanty z natury, temperamentu i nawyknienia był samą prostotą, nie umiał nic zmyślać, nie posądzał nikogo, brał za najlepszą monetę wszystkie kulfony, które mu podawano i płacił za nie czystém złotem poczciwego serca.
— Przyznać trzeba, — odezwał się Siemionowicz siadając na jedynym stołku, który wprzód starannie z pyłu oczyścił, ażeby mu fraka aksamitnego nie zwalał, — że kuzyn jesteś prawdziwie nieszczęśliwym. Co za fatalny wypadek!.. a jakie on ciągnie za sobą nieobrachowane następstwa...
— Zdaje mi się owszem, iż się one dadzą obrachować, — rzekł kniaź spokojnie, — sprawa wytoczyć się musi, powody mojego postępowania się wyjaśnią...
— A nieprzyjaciół liczba się powiększy jeszcze, — dodał Siemionowicz patrząc mu w oczy. — Jabym na miejscu kuzyna rzucił Warszawę na czas niejaki... zniknął; sprawaby się zapomniała, ludzie ostygli i wszystkoby się skończyło pocichu.
— A ja właśnie, kochany kuzynie, — rzekł Konstanty, — lękam się wszelkiego cichego, w milczeniu pogrzebanego końca. Nieprzyjaciele mieliby prawo mnie czernić i sprawiedliwości nie stałoby się zadosyć... ona powinna być głośną.
— Ale trudno walczyć z całym światem! — zdławionym głosem rzekł Siemionowicz, — wy go nie zwyciężycie.
— To być może, a niemniéj za prawdę walczyć, choćby się widziało swą przegranę, jest obowiązkiem.
Spojrzeli po sobie, jasno było, że się nigdy nie zrozumieją.
— Do wielu innych przykrości, jakieście ściągnęli na siebie, — dodał elegant, — dodać należy i tę, że na was starościna jest zażalona, prawie gniewna... Całkiem straciliście u niéj łaskę.
— Nigdy nie mógłem zrozumieć, czém zarobiłem na nią, — uśmiechając się rzekł Konstanty, — przyszła fantazyjnie i odeszła z kaprysu. Ubolewam, ale cóż robić!
— Tak, śliczna pani, — mówił cedząc Siemionowicz, — która dla was, jak wszyscy mówią, poszła do rozwodu...
— Dla mnie?
— Z waszéj przyczyny.
— Ale go oddawna pragnęła?
— To być może, — dodał gość, — a gdybyście byli umieli chodzić tylko... najłatwiéj się wam było z nią ożenić... Zdaje mi się, że tytuł książęcy się jéj uśmiechał.
— Ożenić! — rozśmiał się książę, — ja nie miałem najmniejszéj do tego ochoty.
Znowu spojrzeli na siebie i mocniéj jeszcze przekonać się musieli, że się nie zrozumieją.
— Prawdziwie, kochany kuzynie, jesteśmy jakby z dwóch różnych światów ludzie; pojęcia nasze tak się różnią.
— To prawda...
Rozstali się zimno, Siemionowicz pojechał z raportem i musiał donieść, iż kniaź był zatwardziałym grzesznikiem, którego nawrócić na wiarę wielkiego świata będzie niepodobieństwem.
Książki leżące na stole nie uszły nawet baczności tego dyplomaty, znalazł biblję i kilka tomów Russa... a biblja nie używała naówczas najlepszéj reputacji; powieści Voltaira znajdowano daleko zabawniejszemi.
Miało się już ku wieczorowi, gdy na cichym korytarzu więziennym szmer się dał słyszeć niezwyczajny; klucznik prowadził kogoś idącego poważnie krokami posuwistemi, powoli i rozmawiającego głośno z urzędową swobodą; drzwi się otwarły szeroko, a w nich postrzegł kniaź postać widzianą na reducie, staropolską, dobréj tuszy, z twarzą rumianą, okrągłą, spokojną i wesołą. Ogromną chustką ocierał sobie czoło kasztelan i sapiąc, ale z tą grzecznością dawną, która nigdy nie odstępowała ludzi dawnego wychowania, przybliżył się ku więźniowi.
— Chociaż miałem zaszczyt i przyjemność widzieć w. ks. mość na onéj reducie pamiętnéj, gdyż nam wszystkim dałeś nauczkę, muszę mu się zaprezentować... kasztelan... Proszę się nie dziwić, że mnie tu szczera dla w. ks. mości sympatja przywiodła, acz nieznajomego... W przykrych przejściach nie ma się do zbytku życzliwych... przybywam przez szacunek dla godnego imienia w. ks. mości i dla zacnych uczuć, jakie wyrażałeś (acz ostro)... spytać, czy mu użytecznym w czém radą, czynem, lub... lub na jakikolwiek sposób być nie potrafię.
Książę podał naprzód krzesło, którego kasztelan wielce potrzebował, począł dziękować ogólnikami i pocałował starca w ramię.
— Serdecznie panu kasztelanowi jestem wdzięczen, — rzekł, — szczególniéj za ten jawny dowód współczucia, który mi daje moralną podporę... Słyszę, że na mnie krzyk jest wielki...
— Krzyczą, wykrzyczą się i przekrzyczą, — ciągle ocierając pot i sapiąc odezwał się kasztelan, — aleć książę masz po sobie sumiennych ludzi... Hrabia, panie mu przebacz, był człek płochy, a że wielkiego rodu i imienia, to nie zmniejsza winy a raczéj ją zwiększa.
— Sprawa moja jest więc panu dobrodziejowi znaną i nie potrzebuję jéj wykładać, — rzekł książę. — Ująłem się za córką człowieka, który był i jest moim opiekunem... w chwili, gdym wszelkiéj opieki pozbawiony. Hrabia nie byłby zginął, gdyby się na mnie nie porwał, strzeliłem w obronie czci mojéj.
— Mości książę, — odparł kasztelan, — źle jest z nami, a wszystko złe pochodzi według mnie z tego, żeśmy się z wiary wyzuli, o religji zapomnieli, stary obyczaj odrzucili i żeśmy oddani próżniactwu. Nie robiąc nic, łacno źle robić. Czepia się człowieka z nudów fantazja różna... a długo się bawiąc zabawa na neronowskie wybryki wychodzi... Ale Bóg łaskaw i narodowi zginąć nie da.
Westchnął stary.
— Wojnaby nas tylko zbawić mogła, — dodał, — obudzając męztwo, ofiarność, wzbudzając współzawodnictwo; zgnuśnieliśmy pokojem i waśniami domowemi, szable tylko na sejmikach dobywając, między sercem a szablą straciliśmy związek, który je dawniéj łączył...
Westchnął stary.
— Ale ja tu — dodał — nie po to przyszedłem, ażebym gdérał, a raczéj bym mu usługi moje ofiarował.
— Panie kasztelanie, wdzięczen jestem, — rzekł Konstanty, — czekam sądu cierpliwie i w mojém położeniu wytrwam spokojnie.
— No, ale jeśli sobie asindziej m. książę pozwalasz w czém służyć kuchmistrzowi, nie odmawiajże współobywatelowi, który chce być użytecznym.
— I owszem, panie kasztelanie, jeźli to jest możliwém, będę go prosił, abyś wyjednał u tych, do których ta sprawa należy, aby nie odraczano sądu... Uczynicie mi łaskę wielką, a powaga wasza zaważy, jeźli się za mną wstawić zechcecie.
Kasztelan się uśmiechnął.
— Użyję wszelkich środków ku temu... ale Bóg raczy wiedzieć, czy mi się co zrobić uda...
Rozmowa była krótka, w tonie ciągle grzecznym i dosyć ceremonjalnym, nareszcie kasztelan widząc, że więcéj nic od niego nie przyjmie więzień, odszedł. Nie było najmniejszéj wątpliwości, iż dobre serce saméj kasztelanowój skłonić potrafiło męża do tego kroku, na który w téj chwili niktby się był nie ważył, tak famiIlja cała hrabiego pociągnęła za sobą opinję wielkiego świata.
Nie prędko po wyjściu kasztelana, chodząc po izdebce na podłodze rzucony znalazł więzień papier... który podniósł... kto go mógł tu rzucić, gdy oprócz klucznika, kasztelana i Siemionowicza nikogo tego dnia nie było. Konstanty zachodził w głowę...
Na wielkim arkuszu wypisane stały charakterem zamaszystym kancelaryjnym wyrazy następujące:
„Jeźli pochlebiasz sobie, że cię więzienie zasłoni od zemsty... mylisz się. Nikogo nie oszuka to dobrowolne zamknięcie... Wszyscy wiedzą, że sprawy nie będzie i że wieża jegomości za bezpieczny przytułek służy. Ale kto miał odwagę popełnić morderstwo, powinien téż mieć męztwo i swoje życie nastawić. Z więzienia dobrowolnego, które was śmiesznością okrywa, kiedyś przecież wyjść będziecie musieli, a wówczas my cię znajdziemy. Będziesz musiał krwią za krew zapłacić. Ty jesteś jeden; nas powinowatych, przyjaciół, familji i pokrewnych znajdzie się stu i więcéj — zginie jeden, dwóch, dziesięciu, ale i ty zginąć będziesz musiał. Nie bierzemy cię zdradą ani podstępem, mówimy ci broń się. Nie kryj się, wyłaź z nory... sprobuj się. Więzienie cię nie zasłoni, ucieczka cię nie obroni, znajdziemy cię na drugim końcu świata....“
Konstanty czytał jeszcze z brwiami namarszczonemi, gdy Metlica się wsunął. Od czasu porwania Julki olbrzym był milczący, ale coś w nim wrzało groźnego, niespokojnego, krył wewnątrz siebie uczucia i myśli. Napróżno kniaź chciał mu to pismo utaić, podając je za obojętne. Grzegórz czy się domyślał, czy wiedział już coś może, naglić począł, póki go nie odczytał.
— Czyż może być, zawołał kniaź, ażeby procesu nie było?
— Zwleką, to pewna, rzekł Grzegórz, instygator zajęty, na dworze wszyscy są za tém, aby sprawy nie dopuścić.
— Więc w istocie moje więzienie uchodzić może za kryjówkę ze strachu?
— Źli mogą je tak tłómaczyć, to pewna — rzekł Metlica; — ale choć groźby ich wyglądają bardzo przerażająco, ja sądzę, że... no! i my téż potrafimy się obronić. Nie będziesz książę sam, a w razie potrzeby, na ich stu...
Metlica obejrzał się i zatrzymał, krew mu się ściągnęła. — Ano, o tém potém... Długo — rzekł daléj stłumionym głosem — straszni byli ci panowie, trzymając się taborem: ale nareszcie i drudzy zaczęli się uczyć tego sekretu, że, do kupy się zbiwszy, coś zrobić można. Nie te to już czasy, gdy wolno było bezkarnie zabijać... i z biednych się naigrawać... Ludzie się uczą, powoli, ale uczą się...
Książę mało zważał na znaczenie tych wyrazów; tkwiło mu w myśli to jedno tylko, że za tchórza mógł być poczytany, kryjąc się w więzieniu; odczytywał pismo znalezione i bladł.
— Jeśli w istocie proces się odciągnie w nieskończoność; jeśli i kasztelana wstawienie się i nic nie przyspieszy go, trzeba wyjść; a zechcą się bić, trzeba się bić...
Wtém Metlica pokazał palcem Konstantemu zakończenie niedoczytane:
„Nie łudź się, parszywe (sic) książątko, że my cię rycersko na rękę wyzywać będziemy; na toś nie zasłużył. Zabiłeś bezbronnego, i my cię téż bezbronnym zamordujemy, aby się stała sprawiedliwość.“
Konstanty osłupiał.
— Możnaby pismo do sprawy i sądu oddać — rzekł Metlica; — ale to się na nic nie zdało. Podpisu niéma, kto na nie zważać będzie?... Trzeba radzić inaczéj. Książę musisz jeszcze dni kilka bądź co bądź wysiedzieć, dopóki ja nie przygotuję wszystkiego.
— Cóż masz przygotować? — zapytał Konstanty. — Mnie to samemu gotować się trzeba, nie wam.
— To moja rzecz — odezwał się Metlica; — ale pismo mnie dać musicie, jutro je wam odniosę.
Grzegórz schował papier, i uprosiwszy Konstantego, ażeby bez jego wiadomości nie opuszczał więzienia, wyszedł pospiesznie. Sam zostawszy kniaź, rzucił się na tapczan i rozmyślał o swém położeniu. W istocie mniéj odważny a więcéj stracić mogący człowiek struchlałby pod ciężarem takiéj groźby. Konstanty myślał tylko, jakby swą cześć powinien uchować; śmierć nie była dlań straszną.
Wieczór nadchodził; zwykle klucznik przynosił mu światło, ale tego dnia nie było go znać, bo w chwili zwyczajéj zastąpił go kto inny, zupełnie nieznany.
Ze zwykém pozdrowieniem, które przynosząc świecę zwyczajem było powtarzać: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, wsunął się mały, siwy, uśmiechnięty, ubogo ubrany mężczyzna. Twarz jego pomarszczona o drobnych wciśniętych głęboko oczkach siwych miała wyraz szczególny, po którym łatwo było odgadnąć, że nie był zupełnie przytomnym. Skłonił się bardzo grzecznie, postawił świecę, kiwnął głową, potarł wąsa i zamiast odejść, siadł na stołku. Patrzał i uśmiechał się.
— Pan mnie nie zna? — spytał.
— Nie.
— A ja jegomości znam, — rzekł tajemniczo, — to jest... znałem, jakem był żywy, rodziców księcia...
— Jakto? — podchwycił Konstanty, — kiedyś był żywym?
— A tak, tak, excellentissime, bo mnie dawno temu moskale zamordowali i odtąd chodzę po świecie niby dusza pokutująca.
— A cóż tu robisz w więzieniu?
— Niby czekam sądu, bo powiadają, żem kogoś zabił, ale to bajka. Co się tyczy świecy, którą przyniosłem, uczyniłem to na prośbę mego przyjaciela klucznika, który ex re prywatnych interesów oddalił się do miasta... On mnie zna, że ja jestem człowiek spokojny, uczciwy i dobry szlachcic.
To powiedziawszy, znowu począł się uśmiechać.
— Otóż tak, — począł po chwili, — patrzę się na księcia jegomości i jakbym za przeszłego mojego życia widział szanownego ojca waszego, kapka w kapkę do tatka jegomości jesteś podobny, bo nawet i z charakteru.
— Znałeś wpan mojego ojca!
— O mój Boże! jeszcze jak! ileśmy to razy z nim polowali... Ale i on nie miał szczęścia do ludzi, bo jakoś innego był ułożenia od drugich... Był kniaź z kniaziów, a wyglądał na prostego kozaka i więcéj się z ludem kumał, niż ze szlachtą i ze swoimi, dowodząc, że wszyscy kniaziowie byli niegdyś z ludu powybieranymi i niczém lepszém nie są od niego. Ile razy te herezje prawił, to się na niego szlachta rwała... ale on sobie z tego żartował.
— Mów pan, mów, — począł książę widząc, że się wstrzymuje, — ja tak mało wiem o ojcu...
— Tak, tak! znałem go dobrze za życia, — dodał szlachcic, — człowiek był osobliwie dla ludu dobry, ojciec dla włościan, występu nie lubił, wspaniałością się daremną brzydził, ale jak przyszedł głód na włości, to kupił zboża, żeby karmić wieśniaków i zrujnował się do szeląga. I toście choć słyszeć musieli, albo pamiętacie może, iż gdy zmarł, a kazał się w prostéj trumnie pogrzebać z tarcic zbitéj i wołami wieźć na cmentarz, to się kilkanaście tysięcy ludu wysypało na jego pogrzeb, a z familji i szlachty żywéj duszy nie było.
— Tak, o tém słyszałem od matki, — rzekł Konstanty pocichu.
— A co do mnie, — dodał gość, — to bardzo prosta historja, jestem Seweryn Orzeszko, podkomorzyc piński, zabity przez moskali...
— Jakto zabity? — spytał książę.
— Na śmierć! na śmierć! — westchnął Orzeszko. — Napadli na mój dwór w nocy, kozactwo nasłane przez jenerała, aby mnie wziąć z innemi do Kaługi... ludzie i ja broniliśmy się, bośmy myśleli, że cudze wojsko w wolnéj rzeczypospolitéj gospodarujące czasu pokoju, to chyba rabusie i rozbójnicy... Tam mnie tedy trzema kulami przeszyto...
Odsłonił piersi i pokazał brunatną głęboką bliznę, odkrył szyję i wskazał w niéj dziurę, oderwał rękaw i obnażył trzeci szram.
— Dwór spalili, żona umarła, córka chorowała i poszła za matką, a ja zginąłem na miejscu... Za pokutę tylko pan Bóg kazał mi się włóczyć upiorem po świecie... ot i łażę tak nieszczęśliwy...
— Ależ pan przecie czujesz, żeś żyw i w kraju swym jesteś? — rzekł książę.
— Gdzie tam! wszystko fikcje! — odpowiedział Orzeszko, — Polski niema, jest nieboszczka rzeczpospolita... zaludniona widmami. Idziesz, pytasz, kto to taki... Mówią ci nazwisko... hetmańskie, ale przypatrz się jeno, trup chodzi... nieboszczyk, widma i upiory...
Książę spełna nie wiedział, czy mówi żartem czy szaleje; Orzeszko daléj prawił swoje, coraz się bardziéj ożywiając.
— Wszystko fikcje i dlatego téż to, co oni mnie zarzucają, także bajka...
— A cóż panu mają do wyrzucenia?
— Imaginacją, sen! mówią, że ja gdzieś przydybawszy w lesie śpiącego moskala, zarznąłem go. Naprzód, że gdyby i tak było, toć pismo święte powiada: ząb za ząb, oko za oko... ale wierutny fałsz, bo to nie był nawet moskal, tylko małpa z menażerji uciekła... którą na hecę wieźli. Nie poznali się i mnie wzięto do kryminału... Dobrze! niech sądzą... przecie ja wiem, że statut umarł także i trybunały pogrzebione, co oni mi zrobią!!
Pan Orzeszko uśmiechnął się.
— Za mojego życia, w młodości, — dodał, — co innego było jeszcze, chociaż zawsze niedobrze... ale żyła rzeczpospolita, i ruszała się. Dopiero za Stasia moskale zaczęli gospodarzyć i wszystko się skończyło... Teraz już lepiéj nie żyć i ja się cieszę, że umarłem...
To mówiąc wstał z krzesełka i ukłonił się.
— Seweryn Orzeszko podkomorzyc piński, nieboszczyk zabity przez Moskali, niegdyś dziedzic Sołotwiniec, Zyrwan i Budziszówki, prosi W. Ks. Mości, jeźli łaska o trzy grosze na tabakę.
Konstanty dobył, co miał spiesząc z datkiem i litując się téj niedoli, — a ex-podkomorzyc żywo schował do kieszeni pieniądz.
— Notabene, rzekł, — nie żadna darowizna, gdy wrócę na świat, oddam z procentem.
— Spodziewasz się powrócić? — spytał Konstanty.
— Niedocieczone są wyroki Pańskie — rzekł p. Seweryn, — nie dożyłem życia, należy mi się jeszcze coś do niego.
Do nóżek księciu upadam....
I wyszedł z uśmieszkiem na ustach.


Są czasem dziwnie mściwe losy, — które po rodzinach, po ludziach, po głośnych imionach i olbrzymich majętnościach w przeciągu jednéj wieku ćwierci, czasem rychléj — śladu nie zostawiają.... Niezwykłe szczęście, rozgłośna sława, powodzenie niezmierne więcéj powinny obudzać trwogi, niż radości, bo to, co się niém buduje, nagle, jednym piorunem obalone upada. — Z téj epoki Stanisławowskiéj tak chwilowo świetnéj, ledwie dziś znaleźć można ruiny, często i gruzy znikły.
Z znacznéj części Warszawy Stanisławowskiéj szczątki nawet zginęły... Podróżni, którzy ją zwiedzali, unosili się nad wspaniałością i wykwintem więcéj oryginalnych, niż w istocie pięknych ogrodów księcia Podkomorzego na Szulcu, gdzie dziś smutny stoi szpital.
Było to w istocie jedno z najciekawszych w stolicy miejsc, do którego gdy już przestało gromadzić samą śmietankę towarzystwa, jeszcze długo na piwo chodził gromadnie lud podziwiać fantazję księcia.
W epoce, o któréj mowa, ogrody na Szulcu były jeszcze takiemi, jakiemi je stworzył gust dosyć nieosobliwy autora. Położenie wzgórzyste dozwoliło podzielić przestrzeń niezbyt rozległą na tarasy zasadzone winną latoroślą. Ale ta część ogrodu wyglądała jeszcze jako wszystkie winnice, reszta wpół angielska, pół francuzka, przedewszystkiém była wielce osobliwą. Nie szczędzono ani marmuru, ani kamienia, ani cegły, ani nawet porcelany do przyozdobienia i poopasywania kwater bukszpanem i misternie pozasadzanych kwiatów. Miejscami ogród wyglądał na chiński...
Maleńkie drzewka, mikroskopowe chatki, a obok niewiele wznioślejsze wieże, obeliski, świątyńki, ołtarzyki, fontanny ledwie były trochą drzew poprzedzielane... tego wszystkiego było do zbytku, nadto i dosyć niesmacznie nabito. Wschody i galerje marmurowe wiodły z tarasów ku dołowi na maleńkie jeziorko, osłonione znowu chałupkami dla łabędzi, po którém oprócz nich żeglowało kilka statków. Jedyna marynarka ówczesnéj rzeczypospolitéj, nie licząc téj, którą książę panie kochanku założył wraz ze szkołą dla majtków w, Albie... na umyślnie pokopanych kanałach, aby na wypadek, gdyby morze do nas przyszło, mieć w pogotowiu wszystko na jego przyjęcie.
W blasku pięknéj nocy księżycowéj wśród wiosennie rozkwitłych klombów... w ogrodzie oświeconym jeszcze kolorowemi latarniami à la veritienne, przy dźwięku przedziwnéj muzyki ukrytéj w krzewach, któréj melodje rozchodziły się wśród ciszy... kilkadziesiąt osób zaproszonych na zabawę przechadzało się po ogrodach księcia Podkomorzego.
Stworzone one były do takich nocnych zabaw, gdyż w czarownym półmroku ginęły dysharmonijne kontrasty, mieniły się proporcje, a wielka rozmaitość budowli, ozdób, posągów, zieleni i drzew tworzyła obraz wielce fantastyczny.
Ale ta część jego zewnętrzna, jakkolwiek sama z siebie urocza, ginęła całkiem, gdy gość schodził do tajemniczych głębin ogrodu.
W tych piętrzących się tarasach, do których wstęp osłaniały pozasadzane krzewy, kryły się zaczarowane pałace. Kilka piątr połączonych z sobą zewnętrznemi i wewnętrznemi galerjami i wschodami, składały się na gmach, który Jan Potocki zwał powieścią z tysiąca nocy.
Dla nieznajomego wniście w te pieczary, których zewnątrz niepodobna się było domyślać, stanowiło już niespodziankę zdumiewającą. Nagle z ogrodu widział się przeniesionym do wytwornego ogromnego salonu, który kończył się grotą całą wysadzaną muszlami. Biła w niéj fontanna, a w prawo i lewo ciągnęły się oświetlone galerje wiodące do nowych sal coraz innych i odmiennie przybranych.
Niektóre z nich popodpierane były słupami odzianemi wedle mody wieku od stóp do głów w źwierciadła, inne podtrzymywały karjatydy.
Jeden z salonów okryty hieroglifami, wyobrażał egipską świątynię, inny był niby jaskinią w skałach wykutą i najeżoną ogromnemi bryły głazów.
Wszystko to przy rzęsistém oświetleniu wieczorném wyglądało na marzenie. W jedném miejscu z górnéj sali przez okno obwiedzione marmurową balustradą, oko w dół spadało przez cztery piętra sal oświeconych i opierało się na tafli wody, która środek dolnego gmachu zajmowała.
We dnie mogło to wszystko wydać się nieco sztuczném, dekoracyjném, teatralném, w marmurach znalazły się fałsze, w rzeźbach niedoskonałości, ale w blasku świec i półcieniu nocy, sale podziemne zdumiewały każdego.
Tego dnia świetne towarzystwo krążyło po pieczarach, galerjach i grotach. Niejedna Dido z Eneaszem przysiadła na czułą rozmowę, niejedno westchnienie obiło się o mury.
Cała sala jedna poświęcona była bufetowi, w którym gospodarowano po polsku; burgund, węgrzyn, szampańskie, angielskie piwo lały się strumieniami, beczki pełne oranżady i limonady dostarczały paniom ochłody, a stoły dwa zastawione mięsiwem, konfiturami, cukrami i ciastem zapraszały przechodzących, którzy też chętnie się około nich zatrzymywali.
Świetności temu wieczorowi dodawały przepyszne toalety pań i złociste, szyte, kameryzowane stroje mężczyzn, niemniéj wytwornie od kobiet poubieranych.
Krążyło wiele strojów polskich bogatych i świetnych, francuzkie wszakże przeważały.
Muzyka w ogrodzie jedna grała tym, co chcieli używać świeżego powietrza, druga ukryta w środku podziemia brzmiała dla tych, co czarowne groty woleli. Swoboda największa panowała w tém towarzystwie, a spojrzawszy na nie, słysząc srebrne śmiechy i wesołe wybuchy, któżby był nie rzekł, że to najszczęśliwszy i najswobodniejszy kraj w świecie obchodzi jakieś wielkie zwycięztwo? któżby zgadł, że to była jedna ze scen wielkiéj stypy, wśród któréj grzebano wstyd, powagę, przyszłość kraju... a bawiono się tak wyśmienicie! Żadne miejsce do obyczajów wieku lepiéj zastosowane nie było. Tu się można było zgubić, znaleźć, podąsać, porzucić, pogodzić i zgodę uroczyście poprzysiądz, a oko ciekawego szpiega w labiryntach zgubione nie odkryłoby ani jednéj sceny dramatu.
Wśród zaproszonych osób na tę galę, którą na chwilę zaszczycił nawet król przybyciem swém, błądził z twarzą ponurą starosta.
Zawsze on miał minę znudzonego życiem człowieka, ale tego wieczora szczególniéj, znudzenie to dochodziło aż do niecierpliwości i sarkazmu. Kiedy niekiedy przesuwająca się krokiem Sylfidy ukazywała mu się otoczona gronem czcicieli jego ex-żona, uśmiechnięta, wesoła, roztrzpiotana, szczęśliwa, jak gdyby w jéj losie najmniejsza nie zaszła zmiana.
Nigdy tak swobodną nie bywała za owych lepszych czasów, nigdy nie wydawała się piękniejszą i pewniejszą siebie. Na kogo rzuciła okiem, wlókł się za nią ujarzmiony, pochwycony, pociągnięty; ale wkrótce, gdy napróżno żebrał drugiego wejrzenia, zostawał gdzieś pe drodze i innym, nowym ustępować musiał miejsca.
Ukryty za słupem starosta patrzał długo na czarownicę, śmiał się, a gdy mu z oczów znikła, potarł czoło, jakby chciał spędzić wspomnienie natrętne minionego szczęścia.
Naówczas wpadła mu w oczy siedząca i słuchająca muzyki, niemal odosobniona kasztelanowa, to drugie wspomnienie młodości. Po błyskotliwym motylu, który zaświeciwszy skrzydełkami przeleciał, ta jeszcze mu się wydała piękniejszą. Była poważną, smutną, ale na czole i w oczach jaśniała powaga niezmienna, jedna, trwała, która duszy i serca spokój i uczucia wytrwałości znamionowała... Starosta zawahawszy się z razu, postąpił, niby przechadzając się ku niéj... stanął nieco opodal, nareszcie nabrawszy odwagi, przysiadł.
— Pani kasztelanowa zadumana?
— Słucham muzyki...
— Pani smutna!
— Ja? nie — muzyka uroczysta zawsze na mnie czyni wrażenie.
— Cóż pani mówi o losie moim?
— Żeś pan nań może zasłużył...
— Nie — ja to sobie miłosierdziem Bożém nad zasługi tłumaczę — uśmiechnął się starosta, prędzéj późniéj dostałbym się był do czubków... Nigdy nie kochałem téj kobiety.
— Jakżeś się pan ożenił?
— Nie wiem.
— Byłeś pan małoletnim?
— Zdaje mi się, że jeszcze nim jestem... a co najpewniejsza, to żem bardzo nieszczęśliwy i że nikt nawet nie lituje się nade mną. — Śmieszny los. — Nina spojrzała nań.
— Litują się wszyscy nad panem, ja pierwsza.
— Tak, bo ja od pani jednéj litości nie żądam.
— Dlaczego?
— Chciałbym coś więcéj. — Kasztelanowa spojrzała groźno i surowo.
— Więcéj nad litość nie mogę mu ofiarować.
— Serce więc całe dostało się komu innemu? gdybym zgadł?
— Wszak ci to bardzo łatwo.
— A! nie sądzę — urzędownie daje się serce u ołtarza, to prawda, ale pani kasztelanowa nie zechcesz mi przecie wmawiać, że się kochasz w czcinajgodniejszym małżonku swoim...
Kasztelanowa zamilkła.
— Są osobliwsze przeznaczenia, — mówił ironicznie starosta, wpatrując się w nią. — Wpada w życie czyjeś postać obca, nieznana, bez żadnego z niém związku i łamie mu wszystkie szyki. Takim dla mnie był ten nieoskrobany kniazik, który przyczynił się do mego rozwodu... to mniejsza, ale co daleko dziwniéj, podobno i na uczucia pani dla mnie wpłynął...
Kasztelanowa oburzona nie dała mu dokończyć.
— Panie starosto, — zawołała, — nie zwykłam do żartów...
— Przepraszam... pani najlepiéj wie, że to nie są żarty. Moja ex-żona porzuciła go, to prawda, ale teraz pani go protegujesz. Mnie nie pozostaje dziś nic, jak stanąć w szeregu tych, co go ze świata chcą sprzątnąć. Dowiedziona rzecz, że mi będzie ciągle zawadzał.
— Ale zkądże pan do tak śmiałych przychodzisz domysłów! — oburzając się przerwała Nina.
— A któż posłał kasztelana do jego więzienia?
Spojrzał na nią.
— Kasztelan idzie gdzie chce... żona go nie posyła.
Starosta uśmiechnął się.
— Byłoby coś wiecéj do powiedzenia, ale się wstrzymuję, — dodał, — pani stanowczo mnie nienawidzisz...
— Lituję się nad panem...
— Pani! Nino! — szepnął ciszéj starosta, — o wielkie są winy moje... ale czyż teraz nie pokryjesz ich miłosierdziem?.. Ja jestem już wolny, ty wolną być możesz...
Kasztelanowa wstała zarumieniona.
— Ani słowa więcéj! — rzekła groźno.
— Wszystko więc niepowrotnie zerwane... skończone?..
Domawiał tych wyrazów, gdy piękna starościna stanęła przed niemi, ujęła z obu stron suknię i dygnęła im wdzięcznie.

Et l’on revient toujours,
A sez premiers amours!

Zaśpiewała im nad uchem.
— Otóż to ładnie, pięknie, przykładnie, starosta wierny pierwszym uczuciom.
— Gietto!
— Ale je jure mes grand Dieux, były między wami pierwsze uczucia, to ja zmąciłam ten czysty kryształ miłości... a mnie już dziś niema. Nina się rozwodzi, pan starosta się żeni i mnie prosicie na wesele...
Kasztelanowa płonęła gniewem, starosta usta gryzł.
— Gietto! — zawołała przyjaciółka, — wolno ci z życiem, przysięgą i małżeństwem obchodzić się, jak się ze swym mopsem obchodzisz, ale pozwól, że nie wszyscy są jak ty... dziećmi.
— Cóż starosta na to? — ruszając ramionami i śmiejąc się rzekła Gietta, — ja dostałam burę, a waćpan?
— Ja także.
— Czy za podobną mojéj propozycję?
— O nie! — rzekł starosta, — ale za niezręczny komplement.
— Jam zawsze znajdowała, że waćpan nie umiesz tourner bien un compliment, jestem z kasztelanową przeciwko panu.
Dla kasztelanowéj cała ta rozmowa stawała się coraz przykrzejszą, zwróciła oczy w inną stronę niechcąc słuchać jéj i dając do zrozumienia Gieccie, aby skończyła, ale to tylko mogło ją przedłużyć. Starościna domyśliwszy się o co idzie, usiadła. Starosta pozostał także.
— Przebaczże temu nieszczęśliwemu staroście, odezwała się pół cicho, ja się za nim wstawiam... jest raczéj bête niż méchant...
— Dziękuję, — szepnął starosta.
— Ja każdemu oddaję sprawiedliwość.
Widząc, że Gietta uwzięła się ją dręczyć, kasztelanowa wstała chcąc odejść, ale przyjaciółka nie mogła jéj saméj zostawić, wsunęła rączkę swą pod ramię jéj i kiwnąwszy głową ex-mężowi poszła razem z Niną.
Była zaledwie o kilka kroków, gdy Gietta schylając się do ucha przyjaciółki zaczęła żywo:
— Już wiem wszystko... i tobie ten oryginał główkę zawrócił?
— Kto?
— A ten mój książę, którego ja bliżéj poznawszy, brzydzę się nim, — rzekła starościna. — Tous les gouts sont dans la nature... ale to człowiek dziki, nieokrzesany, nie naszego świata i obyczaju... trzebaby długi czas poświęcić jego edukacji, jużcić lepiéj wziąć gotowego... Ja takich ludzi znam, są kompromitujący, tragiczni, niezabawni, wszystko zaraz biorą na serjo... miłość ich nawet niewesoła... zazdrośni, nieostrożni. Ja ci nie życzę, jeśli już na ciebie przyszła pora, że chcesz nareszcie (i masz słuszność) z młodości korzystać, wybierz sobie człowieka przyzwoitego, dyskretnego... to gbur...
— Moja Gietto, — odezwała się uśmiechając się kasztelanowa, — słucham cię i podziwiam. Zkądże naprzód przypuszczenie, że ten książę twój...
— Mój?
— Tak, tyś go pierwsza na świat wyprowadziła, a więc twój książę mnie obchodzi? powtóre, moja najdroższa, ja wcale nie myślę mieniać spokoju mojego sumienia na namiętność, na zabawkę niezdrową i nie... sumienną. Czy kocham kasztelana czy nie, wiary mu dotrzymam.
— Heroizm! ja zawsze mówiłam, że ty stworzoną jesteś na heroinę, — odparła Gietta. — Kasztelan jest doskonały na tatka, ale na męża!! nie rozumiem... na ukochanego? jeszcze mniéj. I dla niego, któryby o tém ani wiedział, bo poczciwe człeczysko do zaślepienia cię adoruje... marnować życie...
— Nie dla niego, tylko dla siebie, — zawołała Nina, — nie chcę się sprzeniewierzać — sobie!
— Dziwne pojęcia! — ruszyła ramionami Gietta, — a gdyby serce, które jest panem — przemówiło...
— Zmusiłabym je do milczenia...
— Ja, przepraszam cię, całkiem to pojmuję inaczéj, — mówiła Gietta. — Patrz na nasz świat, pokaż mi jednę żonę, któraby małżeństwo i przysięgę brała na serjo, jednego męża, któryby wiary dotrzymał. Dlaczegóż ja z dobrodziejstw tego poczciwego wieku naszego nie mam korzystać? Ściśle biorąc, nie odpowiadam za to, idę tam, gdzie przedemną poszli wszyscy... Straconego życia, uronionéj młodości nikt mi nie nagrodzi.
Schyliła się jéj do ucha.
— Starosta ex-mój kocha się w tobie do dziś dnia... słowo ci daję... ale ci go nie radzę, nudny, to mało... ale wyżyty i i zepsuty... rozumiesz... nieznośny.
Kasztelanowa udała że nie słyszy.
— Bądź pewna, że lepszéj nademnie przyjaciółki mieć nie będziesz...
Kusicielka widząc, że Nina nie odpowiada, poczęła o rzeczach obojętnych i wprowadziła do innéj sali...
Tu na uboczu rozmawiało kilka osób, Ignacy Potocki, Kołłątaj, Niemcewicz...
Pierwszy z nich miał twarz smutną i zamyśloną... Jest to jedna z tych wielkich a pięknych postaci wieku, która dowodzi, że nie wszystko w Polsce było zgnilizną i zepsuciem. Nie tylko, jak mówiła kasztelanowa Kamieńska (Kossakowska) płacił ów za przewinienie i błędy rodziny swéj, ale należy do najwspanialszych epoki téj zjawisk, umysłem a nadewszystko charakterem. Dla tego może znalazł dziś więcej nieprzyjaciół i sędziów niesprawiedliwie oceniających go, niż apologistów. Ignacy Potocki wśród wielu jeden pojmował i obowiązki potomka wielkiéj rodziny i wymagania wieku; czuł, że arystokracji trzeba było albo stać na wyłomie i pracować lub się położyć do trumny... Stawał więc wszędzie, nawet tam, gdzie jego rodzina i jego świat niechętnie go wiedzieli, a bronił nietylko sprawy kraju, ale godności stanu aż do ostatecznéj ofiary.
Piękne rysy jego twarzy w tym dniu jak zawsze były spokojne, oblicze pogodne, takie, jakie na medaljonie Schnorra pozostało... patrzał ale zdał się być obcym temu co go otaczało.. Ks. podkanclerzy, który mu towarzyszył z twarzą nabrzmiałą, oczyma wystającemi, wzrokiem niespokojnym, odgadującym, ruchliwym, stanowił typ nie łatwy do określenia. Z czoła widać było bystrość pojęcia, rozum przenikliwy, z ust pożądliwość świata i ambicją nienasyconą a niebardzo przebierającą w środkach; w wyrazie twarzy malowała się i duma dorobkowicza i plebejuszowska zazdrość a szyderstwo. Nic sympatycznego nie mówiło z téj fizjonomiji, na któréj przyszłość tajemnicza była i zagadkowa. Zdało się patrząc nań, że człowiek ten ma jasno przed sobą wyznaczony cel, ale dróg do niego wybierać nie będzie i ugiąć się potrafi... W oczach czytałeś oczekiwanie jakieś, które już go znużyło...
Mimo mnogości pism X. Hugona Kołłątaja, roli jaką grał, losów jakim uległ, z osób działających téj epoki nikt mniéj znanym nie jest... nikt pochwalić się nie może, by zajrzał w głąb téj duszy. Kołłątaj z małym wyjątkiem, dobrze był ze wszystkiemi, szczerze z nikim; nie miał przyjaciela, choć wielu liczył zwolenników... Jest to figura historyczna jedna z najtrudniejszych do ocenienia, bo niedokończona. Los nie dozwolił mu ani przyjść do marzonéj władzy, ani ofiar nagrody osiągnąć, ani wyrzec ostatniego słowa. Wiemy to tylko jedno że w przekonaniach i zasadach był człowiekiem swéj epoki i każde drgnienie ducha wieku oddźwięk w nim znajdowało...
Trzecim był Juljan Niemcewicz, niemniéj ciekawy owoc czasu, a jako człowiek, poeta, patrjota, nieodrodny syn kraju i wieku swego. Najszlachetniejsze serce, umysł bystry choć niesięgający głęboko, poczucie piękna wszelkiego potężne, wola słaba... wyjąwszy, gdy o ojczyznę chodziło.
Książę jenerał, który go znał najlepiéj i cenił wielki talent, zaklinał go w młodości, aby pracował i spoważniał; ale pan Juljan innym jak go Bóg stworzył być nie mógł. Zbyt ulegał wrażeniom wieku i otoczenia swego, którego błędy widział a sam uniknąć ich nie mógł. W chwili, o któréj mowa, byłto piękny młodzieniec, pełen talentu autor „Powrotu posła“, patrjota gorący i domownik a przyjaciel serdeczny posła pruskiego Luchesiniego, serdeczniejszy jeszcze wielbiciel saméj pani... niestety!
Nienawiść dla Moskwy, którą zachował do śmierci, była jedną z cech jego szlachetnego charakteru; brzydził się nią jako gwałtem i fałszem. Każdy piękny czyn go poruszał, ale téż każda śmieszność nieubłagane z ust wywoływała szyderstwo. Kochało go wielu, bali się niemal wszyscy. Przy wielkiéj miłości dla Polski, wychowaniem, nawyknieniem, ciągłém towarzystwem sfrancuziałém i kosmopolityczném, Juljan nabrał powierzchowności i fizjonomji obcéj; w pojęciach nawet czuć było więcéj Europejczyka niż starego polskiego szlachcica. Ale pojęcia te wierne wielkim zasadom wiodły go zawsze drogą postępu, ku prawdzie. W czasie sejmu wesołością swą, wiarą w przyszłość, dowcipem, żywością, gotowością serca i pióra Niemcewicz innym przodował.
Stare aureole Naruszewiczów, Krasickich, Trębeckich patrzały nań, jak na obiecującego młodzika jeszcze; dla ducha narodowego, dla kraju więcéj on uczynił niż oni wszyscy. Poetę zabił w nim obywatel; ale poszarpany laur zastąpił wieniec dębowy, zielony wiecznie. Oddał na ofiarę ojczyźnie więcéj niż inni, bo talent rozproszony na usługach, którego dla własnéj sławy samolubnie zachować nie chciał. Rzucił go kawałkami po gościńcu męczeństwa i wygnania.
Trzej panowie stali u wnijścia jednéj z sal; przed nimi ciągnęło się oświecone wnętrze, po którém jak cienie snuły się rozpromienione kobiety i nadskakujący mężczyźni. Ignacy Potocki zdawał się myślą być gdzieindziéj.
— Co mówisz, panie Juljanie, na to wszystko? — zapytał po chwili Ignacy Potocki. — Ja patrzę na nasze dzisiejsze położenie jak człowiek krótkowidzący, który się wysila dal zobaczyć, i sięgnąć jéj okiem nie może. Czyto stypa, czy chrzciny?...
— Ale chrzciny, panie Ignacy! — zawołał Niemcewicz. — Najświetniejsze nadzieje!... wydobędziem się raz ze szpon najjaśniejszéj carowéj i samoistną stanie rzeczpospolita na stopie innych państw europejskich, gdy dotąd była...
Śpiącą, zgrzybiałą, upartą staruszką, niechcącą się ruszyć z krzesła — dodał Kołłątaj. — Ale panowie moi, pilnujcie się, aby w odrodzonéj rzeczypospolitéj zająć stanowiska dawne, i żeby młodsi nie ubiegli.
Obaj spojrzeli na Kołłątaja, który, jak zawsze, powiedział te słowa trochę gburowato dla wyrazistości i twarzy nadał coś tajemniczego.
— Panie podkanclerzy, — rzekł Potocki — jaśniejszym być prosimy.
— Nie jest to łatwém — rzekł ks. Hugo — ja sam nie widzę jasno, czuję raczéj. Jak wszędzie, tak u nas gotuje się coś zwiastującego nowy rzeczy porządek; nowi ludzie (boć i ja do nich należę) występują z łona narodu, ze dna społeczeństwa. Na tém dnie wre i kipi i budzi się do życia... lud.
— A! — zawołał Ignacy Potocki — bodajby co najrychléj wstał; mielibyśmy w nim do ocalenia ojczyzny droższego sprzymierzeńca niż króla jm. pruskiego i cesarzowę. To tylko nieszczęście, mości podkanclerzy, że lud nie dorasta w godzinie; że pierwszym objawem jego niemowlęcéj siły... burzenie; że nim przezeń się co odrodzi, wiele naprzód zginąć musi.
— Któż wie, czy nie taki jest rzeczy porządek? — spytał podkanclerzy — ja nie wiem.
— Ale zkądże dowód, że lud poczuwa się do synowstwa w rzeczypospolitéj? — spytał Niemcewicz.
— Dowodem to, że wy mu sami chcecie rozkuwać kajdany, czując, że go w nich długo nie utrzymacie — mówił Kołłątaj. — Ustawa nowa prawnie powoła go do życia; ale będzie tylko sankcją faktu, któryby i bez niéj stać się musiał.
— Właśnie dla zapobieżenia temu, aby nieprawnie nie przyszedł, my mu chcemy dać uznanie.
— Tak jest, — rzekł Niemcewicz; — szlachta zrzecze się przywilejów; wieśniak uzyska opiekę prawa, któréj nie miał, a kilkanaście lat spokoju i oświaty stworzy prawdziwy naród, gdy dotąd on cały w szlachcie się zamykał.
— Ale prędko — rzekł Kołłątaj; — ale nie skąpcie swobody, aby jéj wam nie wydarto. Wielki czas, żeby się to nareszcie dopełniło i żeby szlachta, rzuciwszy w kąt przywileje, jęła się do pracy, do znoju, do obowiązków.
— Znać w waszmości niedoszłego kaznodzieję, — rzekł Niemcewicz; — a do szlachty macie ząb, ojcze.
— Nie ja, nie ja! lękam się, aby zęba nie miał lud, który cierpi, czuje, i choć nie rozumie, odczuwa co się wkoło dzieje. Widzi, że ojczyzna upada, a panowie hulają i skaczą; że Moskal robi u nas porządek, a my mu się kłaniamy... A choć obiecujecie mu wyrzeczenie się przywilejów, w obyczaju tkwi szlachectwo i wyjątkowy stan, któremu prawie wszystko wolno.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział Potocki — jak narzucić tłumom nienawiść powagi wszelkiéj.
— Ale ona się sama rodzi jako skutek codziennych upokorzeń i nadużyć.
— Niech tylko Bóg uchowa — dodał, poglądając na podkanclerzego Potocki — aby kto podsycał namiętność tłumu i zakłócił nam spokój publiczny, którego tak potrzebujemy. Mogłoby to być dziełem tylko ambitnego kogoś, coby chciał sam ludowi przewodzić; bo u nas tłum jest, ale ludu jeszcze niéma... tylko nazwisko.
Spojrzał na ks. Kołłątaja, który usta skrzywił.
— Panie hrabio! — odrzekł, nacisk pewien kładąc na tytuł, podkanclerzy — rozumiem, do kogo pijecie. Ale ten tłum nie potrzebuje ani poduszczeń, ani podszczuwaczy, ani tajemniczego działania... sam on już o sobie myśli... i o ojczyźnie.
— Przyznaję się, że tego nie widzę — rzekł Potocki.
— Ani ja — dodał Niemcewicz. — Gdzie o chleb trudno, tam się polityką nie zajmują...
— Na wsi, pewnie — rzekł Kołłątaj; — ale i w starożytności i w nowszych czasach miasta były zawsze sercem narodu; one dawały hasła, one szły z inicjatywą. Wiecie panowie, co tam wre pocichu i fermentuje na dnie téj spokojnéj Warszawy, która patrzy na wasze tany, skoki, szały, grę, miłostki, i czuje téż, że za nie płacić będzie?
— A wy, księże podkanclerzy — spytał Ignacy Potocki — świadomi jesteście?
— Niezupełnie, — rzekł Kołłątaj; — wszakże o moje uszy łatwiéj się coś obije.
— Obiło się co? — pytał Niemcewicz. — Mieliżbyśmy już naszych jakóbinów w kolebce?...
— Kto wie? może! — szepnął Kołłątaj. — Lud śpiewa piosenki, których dawniéj nie umiał; w szopkach przy żłobku Chrystusowym pokazują osobliwsze rzeczy. Spojrzyjcie na mieszczan, gdy ambasador ciągnie do zamku, jak na niego patrzą. Przysłuchajcie się rozmowom rzemieślników... Dalipan, tam praktyczniéj rozumieją politykę niż my.
— Nie powiem — odparł Ignacy Potocki, — bo lud ma jednę formułę polityczną... pięść, i jedno lekarstwo... wojnę, a nam trzeba spokoju, aby wyrobić siłę.
— Zacznijcież od siebie — szepnął Kołłątaj. — Nie marnujcie czasu,
Jgnacy Potocki westchnął.
— Wierzcie mi — rzekł, — łatwiéj z tego materjału, którym jest lud i mieszczaństwo, stworzyć naród, niż z nas eks-królików rzeczypospolitéj zrobić obywateli. Starych nałogów nie otrząsa się tak łatwo. Wieki stworzyły obyczaje, lata przetwarzać je muszą; ale przyznajcież nam choć dobre chęci!
— Gdyby wszyscy panowie podobnie szli do pana Ignacego — rzekł Kołłątaj...
— Toby panów nie było — rozśmiał się Niemcewicz. — Ale mój podkanclerzy, myśmy tu nie na sesji komisji sejnowéj, tylko na asamblach... powiedzże nam co weselszego!
— A zkąd wezmę? — spytał Kołłątaj.
— Choćby o naszych jakóbinach... — dodał nalegając Niemcewicz. — Ja ich sobie nie umiem wyobrazić, gdzie u nas na nich materjał?
— A gdzie był we Francji w przededniu rewolucji? Gorące jéj słońce zielone owoce w kilku dniach dojrzałemi czyni.
— Ks. podkanclerzy gdyby chciał, mógłby nam coś ciekawego powiedzieć, — dorzucił Niemcewicz.
— Powiedzieć nie, ale pokazaćbym mógł, — uśmiechając się powoli i oglądając dokoła, wyjąkał ks. Kołłątaj.
— Na Boga! proszę..
— Ale sekret...
Ignacy Potocki obojętnie słuchał, Niemcewicz był ciekawy, a przytém znany z tego, że sekretu utrzymać nie umiał, z tém tylko, że powierzoną mu tajemnicę dowcipnie ubraną w świat puszczał.
Ks. podkanclerzy obejrzał się raz jeszcze, ale grupy opodal krążyły, powoli sięgnął do bocznéj kieszeni sukni i dobył białą, niepoczesną blaszkę.
Sala była tak oświecona, że Potocki i Niemcewicz wyczytali na niéj z łatwością wybite niezgrabnie wyrazy:

Piasto more.

— Cóż to jest? — spytał Potocki.
— Cóż ma za związek obyczaj piastowski... z jakóbinizmem polskim?
Kołłątaj ruszył ramionami, odebrał blaszkę i pospiesznie ją schował.
— Ja nie wiem, — rzekł, — to może znak i hasło..
— Czyje?
— Tych, coby starą piastowską kmiecą rzeczpospolitę zamiast szłucheckiéj stworzyć chcieli... Wiele się działo rzeczy za Piastów, o których już głucho było za Jagiellonów, a dziś ich i ks. Naruszewicz nie dojrzy.
Piasto more! — rzekł Niemcewicz powtarzając, — bądź co bądź, już to nie kmiecie godło stworzyli... znać w niém pedanta nieco i łacinnika nie dobrego... Chłop Piasta nie pamięta i po łacinie nie umie.
Kołłątaj bystro nań spojrzał.
— Poprostu, ktoś ks. podkanclerzego zmistyfikował... — rzekł Potocki.
— Może, — odparł chłodno Kołłątaj.
Piasto more! — powtarzał Niemcewicz. — Ale prosimy o objaśnienie.
— Żadnego nie mam, — rzekł Kołłątaj, — wiem tylko, iż ten znaczek służy za godło stowarzyszeniu jakiemuś republikańskiemu, które się bez szlachty obejść myśli i... może nie zbyt jéj jest życzliwe...
— To się pewnie u nas nie urodziło, — odpowiedział Potocki, — jest to naśladownictwo Francji, zasiane ręką nieprzyjazną...
— A jeśli zasiew się przyjmie? — spytał Kołłątaj.
— Tém gorzéj dla nas, — zawołał Potocki, — naśladowania wszelkie niewiele warte, w literaturze rodzą lichoty, w polityce potwory... Wszystko jest zaraźliwe, ale choroby szczególniéj...
Spojrzeli na siebie z podkanclerzym.
W téj chwili nadszedł Jan Potocki, który zapewne dla dodania fantastyczności scenie dnia tego przywdział był ubiór wschodni przywieziony z Marokko.
— Kochany kuzynie, — rzekł Ignacy, — przeląkłem się widząc cię... Cały ten wieczór dziwnie wygląda, a ty...
— A ja musiałem się do harmonji z nim dostroić, — uśmiechając się rzekł Jan. — Wy, co się zajmujecie polityką, nie macie czasu żyć... ja... tylko o tém myślę... Żal mi was.
— Zazdrościm wam, — rzekł Niemcewicz, — ale gdyby wszyscy żyć chcieli, ktoby w kuchni gotował?
— Może pan Bóg, — odpowiedział Jan Potocki, — i kuchnia mogłaby być niezgorszą wnosząc z reputacji kuchmistrza...
Wszyscy się rozśmiali.
— Ale cóż chcecie! — mówił wesoło Jan, — są ludzie, coby po polityce płakali. Nie ja... Jedni lubią ostrygi, drudzy politykę...
— Cóż słychać o balonie? — spytał Niemcewicz.
— Lecimy z Blanchardem, — rzekł Jan — stanowczo przyrzekł mi, że mnie bierze z sobą. Ziemia ciekawą być musi, gdy się na nią patrzy z góry... Ja i mój pudel musimy sobie pozwolić téj satysfakcji.
— Pudel także? — spytał Kołłątaj.
Jan Potocki spojrzał bystro.
— Pudle są wszędzie, panie podkanclerzy, gdzie są ludzie, sami oni nie puszczają się na odkrycia, ale w towarzystwie... ich pełno...
— Wzlecieć to nic, — przerwał Ignacy, — byle nie zlecieć i nie rozbić się.
— A gdyby? — spytał Jan, — raz w życiu trafia się kark skręcić; przyznasz, że heroiczniéj niepodobna, jak z mongolfierki...
Ad astra! — rzekł ramionami ruszając Niemcewicz, — hrabia zawsze wzdychasz do wielkich rzeczy.
— Do nowych, panie Juljanie, — odparł skromnie Jan Potocki, — życie składa się z tak oklepanych ingredjencji, historja tak się powtarza, dnie są tak jednostajne, iż każda nowość dobrodziejstwem.
— Choćby skręcenie karku? — spytał Kołłątaj.
— Ale z balonu!.. Co chcecie, i to nie nowe! świadkiem los Faëtona...
Grupa coraz się powiększała, a rozmowa po chwilce zmieniła się zupełnie, obyczajem polskim zeszła na kobiety. Pani Lucchesini przechodząca właśnie zabrała Niemcewicza wiernego sługę, hrabia Jan poszedł za skinieniem pięknéj Julji, królowéj ówczesnéj salonów, któréj piękność i urok zaćmiewał wszystkie inne. Zostali w końcu chmurny i jakby nadąsany Kołłątaj i Potocki.
— Zabiłeś mi wmość klina tém swojém Piasto more! — rzekł p. Ignacy, — ale szczerze, wierzycie wy w co podobnego u nas?
— Nietylko wierzę, ale przekonany jestem, że istnieje... Lekarstwem na to szeroka swoboda i przyznanie praw człowieka ludziom... Oby tylko nie zapóźno...
To mówiąc, wymknął się ks. podkanclerzy spiesznie, o ile mu nogi i pedogra dozwoliły.
Poważniejsi ludzie znikali, piękniejsza tylko połowa... kobiety i młodzież nie umieli opuścić sal ks. podkomorzego, muzyka brzmiała, na dole szalonego tańczono mazura. Ks. Józef w kurtce, w opiętym stroju, prowadził rej w tańcu z Julją Potocką. Była to najpiękniejsza para w całéj Warszawie, a gdy na nich koléj przychodziła, widzowie otaczali kołem tańczących.. oczów oderwać nie mogąc... Po niejednéj z tych figur, w których cudna Julja wydała się nieziemską jakąś istotą, starzy, młodzi, kobiety, wszyscy w uniesieniu, jak na teatrze, okrywali ją oklaskami i okrzykami bez końca.
W upojeniu tańca, wesela, wina, muzyki... zdawało się temu światu, że miał zupełne prawo do tego życia i roskoszy, że sobą przedstawiał kwiat żywota, najwdzięczniejsze uosobienie ideału...
W chwili, gdy sale brzmiały jeszcze, gdy w jednéj z nich spijano toasty z kolei wszystkich przytomnych i wszystkich życzeń bezsilnych, za ścianą pieczary, w nędznéj dziurze, na słomie, szparą przyglądając się zabawie leżało dwóch stróżów z dóbr ks. podkomorzego. Czekali oni na ukończenie balu, aby wymieść jego szczątki.
Były to dwie postacie, które ukazaniem się swojém przeraziłyby towarzystwo, gdyby wyszły ze swéj kryjówki... dwaj ludzie łachmanami okryci, w koszulach brudnych, bosi i pijani... Oba oni od pół roku nie widzieli chaty rodzinnéj, zamiatali ogród, czyścili sale, a dla zalania tęsknoty upijali się rano i dolewając przez dzień, dożywali tak nocy.
Były to machiny do pracy, była to para bydląt, którą służba liberyjna mniéj może jeszcze warta, pomiatała jak niebożém stworzeniem... Rąbali drwa do kuchni, nosili wodę, zamiatali po koniach i ludziach... wreszcie, jak teraz, ze swéj jamy patrzali na ten błyszczący świat i nie uczyli się go kochać oczyma...
Obok tych istót ludzkich wybranych, z wejrzeniem jasném, z uśmiechem na ustach, z perłowemi ząbkami, z warkoczami złotemi, tych ludzi dwoje ledwie wyglądało na ludzi... Twarze mieli pożółkłe, wejrzenie osowiałe, usta spieczone, ciało popadane od pracy, na grzbietach reszty koszuli, na nogach obuwia reszty... Przez szparę w ścianie wciskał się do ich zakątka promień tego światła, które oblewało sale... to jeden to drugi przykładał oko i wzdychał... Widzieli wszystko i stół złotem zasypany, i lejące się wino, i kobiety rajskiéj piękności, słodko szepczące do uszu tancerzy jakieś obietnice szczęścia...
— Macieju! Maciéj! hę! śpisz? — mówił jeden potrącając drugiego, — ano spojrzta! jakie to bestyjstwo hece wyprawia! jak Bóg miły hece... a pije to, a skace, a śmieje się dyby małpy... i takie scęśliwe, ze nie potsebuje pracować nigdy...
— A cobyś i ty spał, jak ja, to nie gadał, co się nie godzi, — zamruczał Maciej — niby to ty nie wiesz, co nas Pan Bóg nierównie stworzył, — a jak jegomość z kazalnicy mówi (kiedy pana niema w kościele), im dano się tu najeść i napić i nadurzyć, a nam u Ojca niebieskiego dopiero przyjdą gody.
— Ale! będzies ty ich widział! rzekł pierwszy — naprzód, że nim się dochrapiesz do św. Piotra, nagrzeszysz srodze... a potém myślita, że oni i Pana Boga nie obałamucą! Abo to mu kościołów nie stawiają i nie kłaniają się... i nie pochlebiają.
— Tyle ty już Pana Boga nie miej za bajbardzo — rzekł drugi, on się zna na farbowanych lisach... Tyle ich, co tu użyją, aż ich wszyscy djabli pobiorą.
— A tymczasem nasz brat... męczy się i z głodu zdycha!
— Coś to nie słyszał o miłym Chrystusie, który przecie Pan Bóg był, a jak mu na świecie dojedli, — czy to my lepsi być mamy?!
— Toś mądry!... Pats no pats...
— Co mam patseć, a ocy sobie psować, mało się ich widziało, malowane kukły! Wolałby ja zobacyć wioskę swoją i chatę i matkę starowinę i żonę, co tam na przyzbie siedząc, ocy ociera.
— A ty no — nie z parobkiem — rzekł drugi szydersko.
Kułak mu nagrodził ten koncept boleśny.
— Cicho! a nuż posłyszą, dopiero sobie na cięgi zarobimy. Gdyby wiedzieli, że my tu siedzim za ścianą.
— A po cośmy téż wleźli, boć to ty spokusił — teraz siedź i nie wyleziesz, choćbyś z pragnienia zdychał, — a oni jak się rozskacą, to im psecie końca nie będzie do dnia... Lepiéj już spać, aby o żołądku zapomnieć, niż patrzeć głodnemu, jak jedzą i spalonemu, jak piją.
— Toć się psecie choć muzyki nasłuchacie, a to nie drumla i cymbały, — rzekł drugi. — Ale na tém urwała się rozmowa, oba zamyślili się o wsi i domu — rozmarzyli tęsknotą i sen powoli znużone skleił powieki.


W jednéj z sal kasztelan spotkał się z mecenasem Mierzyńskim.
— No cóż mi powiecie? spytał, — o waszym i moim klejnocie.
— Procesu zdaje się, że w żaden sposób nie dopuszczą. Jeźli kniaź zechce siedzieć w więzieniu, może i rok w niém zostać. Tymczasem, sam nie wiem, jak mu złą zwiastować nowinę.
— Jeszcze inną? — Spytał kasztelan.
— A może najgorszą ze wszystkich, jakie go mogły spotkać. — Przegraliśmy proces z X. Woronieckiemi na głowę... Nie pozostało żadnéj nadziei. Korjatowicz bez chleba, siostra jego bez posagu, ojcowiznę wezmą obcy.
— Kiedyż się to stało?
— Dziś panie kasztelanie. Sprawa była na rejestrze oddawna, — niespodzianie, umyślnie pędzono inne per non sunt i zachwycili nas nieprzygotowanych. Prawdę rzekłszy i gotowość na nicby się nie przydała. Sędziowie wszyscy byli ujęci, a najgorętsza obrona przeszła niesłuchaną... Korjatówka przepadła... Nie będę mu śmiał oczów pokazać.
Kasztelan westchnął.
— Biedny człek — rzekł, — zanosi się na to, że go zgniotą, a szczupła garść przyjaciół i życzliwych nie obroni... Co począć?
— Zejść z oczów ludziom... dosyć im w krótkim czasie dogryzł sam i zawinił książę. — Prędzéjby może przebaczono komu innemu, niż człowiekowi z imieniem, co się przeniewierzył swoim. Towarzystwo milcząc i bez dekretu skazuje na banicję, a kogo dotknie wyrok, zabity....
Kasztelan popatrzał na Mierzyńskiego i kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Panie mecenasie, bywało to przed laty może, kiedyśmy spójne ciało stanowili, dziś ile ludzi, tyle obozów, ilu mężów, tylu wodzów, a żołnierza nie ma. Banicja nie straszna. Ja tak źle nie tuszę.
Mecenas nic nie odrzekł, ścisnął tylko dłoń kasztelana i dodał grzecznie.
— Dopóki pan kasztelan go bronisz... i ja nadziei nie tracę.
Stary potrząsł głową.
— Mój mości dobrodzieju, — co ja mu jeden dać mogę, oprócz sympatji mojéj. Biedny chłopiec, — ale Pan Bóg cuda sprawia, — a ja wierzę w sprawiedliwą opatrzność.
I z uśmiechem tajemniczym dorzucił:
— Nie tak djabli czarni, jak ich malują.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


STO DJABŁÓW.

MOZAJKA
Z CZASÓW CZTEROLETNIEGO SEJMU
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.

TOM II.

KRAKÓW.

Nakładem wydawnictwa „Kraju“.
1870.






Osobna odbitka z dziennika „Kraj“.



O zwykłéj godzinie rannéj, o któréj zawsze prawie do więzienia przychodził, Metlica zastukał do drzwi, które stały otworem dla wszystkich. Tym razem wlókł się powoli, wszedł niechętnie; namyślał się, jak ma swemu pupilowi zwiastować złą nowinę. Od wczoraj wiedział o przegranym procesie, ale nie miał serca odebrać księciu ostatniéj nadziei. Znać to było z jego zafrasowanéj twarzy i podwojonéj troskliwości.
Znalazł téż Konstantego bardziéj ożywionego, poruszonego, niespokojnie przechadzającego się po izdebce. Zmiana humoru i fizjonomji księcia nie uszła jego baczności; nie wiedział tylko, czemu ją przypisać. W istocie kniaź wiedział już o przegranym procesie, ale nie sądził znowu, że Metlica miał o tém wiadomość; a że czuł, jak go to obejdzie, ociągał się z oznajmieniem, aby nie zmartwić. Obaj spoglądali sobie w oczy, usiłując myśli odgadnąć.
— Cóż, jak się tam stało? — zagadnął stary, rozglądając się niby dla porządkowania. (Dostrzegł, że łóżko od wczoraj nie było tknięte.)
— Jak zwykle! — westchnął kniaź. — Sen mnie od niejakiego czasu nie bierze... człowiek myśli a myśli... Jak się u was mają?
— Dość dobrze, dziękuję księciu — rzekł Grzegórz. — Kobieta moja przyszła już do siebie, a Julka... to jeszcze dziecko! i to szczęście dla niéj. Płacze, ale już zpoza łez czasem się i śmiech dobywa. Tylko ja... no, co tam mówić!
Nie dokończył i potarł czoło.
— Co tam mówić!... Nie potrzeba księciu czego?
— Nie a nic, mam z łaski waszéj wszystkiego do zbytku! — rzekł Konstanty ze smutnym uśmiechem. — Będę cię tylko prosił, ażebyś kilka książek odniósł Stefusiowi do koszar.
— I wziął inne? — spytał Metlica.
— Nie, innych już nietrzeba.
Znowu spojrzeli na siebie, badając się wzajemnie.
— Mój kochany opiekunie! — odezwał się po chwili książę, — to więzienie moje wiecznie trwać nie może, proces się także kiedyś rozwiązać musi... bez wątpienia źle.
— Pewno, że źle, — wtrącił Metlica z westchnieniem. — Mierzyński nic dobrego nie rokuje.
— Trzeba coś myśleć o sobie — dokończył więzień.
— Otóż to jest, trzeba czekać, — rzekł Metlica i zamilkł.
— Wziąć się muszę do jakiéjś pracy.
— Naprzykład?
— Poradź mi!
— Ja?.. o, to trudno! — począł stary. — Gdzieindziéj na bożym świecie, mówią że wszystko wszystkim otwarte. U nas inaczéj. Dla szlachcica, a co gorsza, dla księcia pozamykane wszystko, krom wojska i gospodarstwa.
— No i klasztoru — dodał książę.
— A, tego ja nie liczę; boć się książę w cztéry mury nie zamkniesz Pana Boga chwalić gębą, kiedy go możesz sławić rękami. Do wojska pójść? ano... Ale tam się spotka z tymi ludźmi, którzy waszmość prześladować poprzysięgli... wyżyć będzie trudno!
— I ja tak myślę, a wojskowy zawód bardzoby mi się uśmiechał.
— Onoby to było dobre, gdyby nasze wojsko nie stało po kwaterach i nie wojowało tylko z kurami chłopskiemi. A do cudzoziemskiego pójść, jeszcze teraz, nie godzi się. Gdyby można poczekać...
— To co? — spytał kniaź.
— Albo ja wiem?... cośby się może j zmieniło — rzekł spuszczając oczy Metlica.
— Czekać trudno, ale cóż począć?
— Jeśli już nie wojsko, to gospodarstwo na wsi — ozwał się ekskuchmistrz. — Jużcić księciu się ani do handlu, ani do rzemiosła nie brać, to darmo. Zresztą trzeba się było do tego sposobić... dziś późno.
— To tylko zapomniałeś, kochany Metlico, że, aby gospodarzyć, trzeba mieć na czém; a wiesz najlepiéj, że ja ani złamanego szeląga przy duszy, ani piędzi ziemi nie mam na świecie.
— To nic, — odparł Metlica. — Przecież się ziemię dzierżawi.
— Trzeba mieć za co wziąć dzierżawę.
— Hę! to fracha! — odparł Grzegórz. — Jużcić ja niedarmo pracowałem całe życie, znajdzie się coś grosza mojego u Kapostasa, poszukawszy. Wksmość będziesz gospodarzył i spłacisz mnie powoli. Któż to wie? Poszlibyśmy i my może mieszkać na wsi... zawsze to lepsze niż miasto, gdzie człowiek życia i czci niepewny.
— Ale mój poczciwy Grzegorzu, ty na nieszczęście zawsze swój grosz uważasz za własność wspólną, a ja przecie zagryzłbym się, żyjąc na waszéj łasce.
— Na jakiéj łasce! cóż znowu! — oburzył się stary, — co to za łaska! Pożyczkę mi oddacie, a w procencie jeszcze będę miał chatę darmo... Ot! gdyby się co w okolicy znalazło... jabym już i końca procesu nie czekał.
— Zapewne, że niema go co czekać, — ze smutnym uśmiechem rzekł kniaź, — bo go można uważać za przepadły.
Spojrzeli sobie w oczy raz jeszcze.
— Czy książę co wiesz? — zapytał żywo Grzegórz.
— Od wczoraj, mój drogi Metlico... a ty?
— I ja także! — szepnął stary wzdychając, — ale... cóż wy na to?..
— Widzisz, jestem spokojny, jużem to Bogu ofiarował.
— Ale któż doniósł księciu? komu to było tak pilno przyjść ze złą nowiną?
Kniaź z pod poduszki dobył kartę i podał ją Metlicy. Na półarkuszu stało nakreślone pospiesznie:
„Na początek. Winszujemy księciu jegomości na łeb przegranéj sprawy z Woronieckiemi. Korjatówka cum attinentiis przepadła. To jeszcze nic... tylko tymczasem.. sygnaturka na celebrę... Spodziewajcie się więcéj, a wyłaźcie z jamy, jeśli tchórzem nie jesteście. Drugiego procesu do sądnego dnia nie będzie... za to ci ręczą ci, co o waszeci przysięgli pamiętać...“
„Dekret podpisany przed godziną.“
Grzegórz milcząco popatrzył na papier i stał długo zamyślony, potém nieznacznie, powoli wsunął go do kieszeni.
— Nim co będzie... nim się postanowi... o co jabym wielką prośbę miał do księcia jegomości, — rzekł po namyśle.
— Prośbę?.. czyż potrzebujesz mnie prosić?..
— Tak jest, prośbę. Ja z klucznikiem się porozumię... Gdybyście wy ze mną na godzinę w jedno miejsce pójść chcieli??
— Pójść? dokąd?
Metlica brodę i głowę tarł zakłopotany.
— Dokąd? w jedno uczciwe miejsce, gdzie się niezgorsi ludzie zbierają... Możeby wam to ducha dodało...
— Cóż tam mamy robić?
— Nic. Książę staniesz i będziesz słuchać; zechcesz się odezwać, jak wola... Jest to sobie zgromadzenie poczciwych, którzy wszystkim dobrze życzą... Niech książę pójdzie ze mną...
— Nie powiesz mi kto będzie?
— Nie mogę mówić nic, tylko sumieniem ręczę, że ludzie zacni, choć niepokaźni. Coś tam książę posłyszysz i dowiesz się, co z życiem pogodzi...
— Ale ja urzędownie jeszcze nie wyszedłem z więzienia, nuż mnie tam zobaczą?..
— Kto? — uśmiechnął się Metlica strzepując ręką, — tamto wszystko swoi, ze stu djabłów nie będzie nikogo...
— Więcéj mi nie powiesz?
— Nie mogę... pójdziecie?..
— Po co?.. jeśli chcesz?..
— Proszę...
Widząc, że książę się zgadza, skłonił mu się do kolan.
— Nie potrzebuję nawet prosić księcia o tajemnicę, to się samo z siebie rozumie... jabym głową odpowiedział...
Pokazał ręką sunąc po gardle.
— Klucznikowi powiem, że pójdziemy spocząć na godzinę do mnie, dam mu pół talara. Oniby się radzi księcia ztąd jednéj godziny pozbyć.
Znowu pochylił się czapką do kolan i szepnął na wychodném:
— O godzinie jak dobry zmrok padnie, długo tam nie zabawiemy. Zobaczysz książę, że się potém lżéj zrobi na sercu.., boć są i nieźli ludzie na świecie... ale... sza!!
Położył palec na ustach i wyszedł spiesznie.
Wieczorem ledwie się zciemniło, Metlica przyszedł z klucznikiem i zabrał Konstantego z sobą. Zdziwił się książę niezmiernie, gdy ujrzał, że go prowadził na królewski zamek, około którego mnóstwo było ludzi i koni, bo się jeszcze sesja sejmowa nie skończyła.
— Dokądże mnie prowadzisz? — zapytał.
— Ale już bądźcie spokojni, — rzekł Grzegórz z uśmiechem, — ani do króla JMci, ani przed izbę, za to ręczę... A może téż na górze inny a na dole inny sejm się odbywa? Kto to wie? Trafimy téż bodaj na posiedzenie, ale nie senatorów... Już ja ręczę, że księcia ani w kłopot, ani na złe miejsce nie wprowadzę.
To mówiąc Metlica potarł czoło, uśmiechnął się, poprawił paska i minąwszy główne wnijście, skierował się boczną bramą na pusty, wązki dziedziniec, do którego wprawdzie gwar z pierwszego podwórza dochodził, śmiech woźniców, rżenie koni i hałas służby; ale tu żywéj duszy nie było widać, ani światła w oknach pozabijanych deskami, które w tę stronę wychodziły. Gdy przednia część zamku cała była w światłach i gwarze, ta stała opasana milczeniem i ciemnością.
Stare zamczysko królewskie budowane powoli, wiekami, nosiło téż ślady różnych rąk i ludzi różnych, którzy nad niém pracowali. Od czasu przeniesienia stolicy z Krakowa, ba wcześniéj nawet klejono to królewskie gniazdo, rozszerzając je, dosztukowując, poprawiając. Każdy z królów i budowniczych zdobił je po swojemu i zapisywał mimowoli datę kamienną na gmachu coraz rosnącym. W końcu się z tego stworzyło coś dziwacznego, a ostatniemu królowi w opustoszałéj budowie było już za przestronno. Gdy zamek rósł, Polska malała.
Stanisław mieszkał już tylko w jednéj części, jak chwilowy lokator ledwie się śmiąc rozgospodarować. — Spadkobierca Wazów małym wyglądał w szerokiéj sukni swych poprzedników. Połowy zamku nie było czém przystroić, ani jak zapełnić, poprzednicy ostatni rychléj z niéj co zabrali niż dołożyli, mieli swój zamek i stolicę; sale ogromne stały pustkami, strzegły ich wybladłe królów wizerunki, gdzieniegdzie zczerniałe zwierciadło, połamane krzesło, z którego szczury dobyły wnętrzności na gniazda i stół okryty pyłem, na którym myszy pozostawiały ślady pochodów.
Stanisław August jak na króla żył ubogo, wydając wiele. Rodzina, kljenci, posługacze, pośrednicy zabierali mu do grosza; fantazje płacą się drogo, niepokój oddaje wszystko... Wyjąwszy apartamenta królewskie, w których czuć było, że panujący uważał się za gościa, prócz sali sejmowéj i mieszkań służby pańskiéj, dalsze części położone ku kościołowi św. Jana, niemal były opuszczone. Nie wiedziano, co robić z niemi, przekształcano je na pracownie dla Bacciarellich, na kryjówki dla artystów.
Nawet ten dziedziniec królewski, który poprzedzał szczupłe stosunkowo komnaty pańskie, najczęściéj stał pustkami. Niejeden raz się trafiło, że więcéj karet liczono na dziedzińcu ambasadora, niż u najj. pana, szczególniéj pod koniec jego panowania.
Przedpokoje Repninów, Bułhakowów, Stackelbergów pełniejsze były nad królewskie; w samym zamku patrząc na grono ludzi otaczających posła carowéj i nieszczęsnego króla, można się było omylić i jak ów dowcipny podróżny — waleta wziąć za króla...
Pod bokiem jego posługiwano się pustką zamkową, któréj on tak mało potrzebował, na najrozmaitsze cele. Znajdowała się tam niejedna kryjówka, o któréj przeznaczeniu małe tylko kółko wtajemniczonych wiedziało.
Z ciemnego dziedzińca wszedł książę za Metlicą do przedsienia kilką wschodami w dół, tu ciemność była zupełna, pokierować się mógł tylko doskonale znający te zakamarki zamkowe. Metlica nie dosyć znać pewnym był siebie, bo wyjąwszy latarkę musiał ognia skrzesać i siarniczką knot w niéj zapalić. Przed niemi był korytarz, który przeszli milcząc i stanęli u ogromnych drzwi. W nich mniejsza furtka zamkniętą była, ale Metlica miał klucz od niéj. Izba następna była rodzajem sklepionego przedsienia wyłożonego kamieniem, z oknami zabitemi deskami... nie było w niéj nic oprócz kilku ław dębowych i olbrzymiego ale zamurowanego komina.
Nie znaleźli tu żywéj duszy, a najmniejszy szmer nie zdradzał w sąsiedztwie ludzi. Drzwi do następnéj sali sklepionéj stare i zeschłe, bez zamku nawet, otwarły się za lekkiém popchnięciem; ale i ta sala była pustą. Znać dawniéj należała do przedniejszych w zamku; pozostały w niéj ozdobne odrzwia kamienne, reszty posadzki wydartéj i drewnianych obramowań między oknami. Powietrze wiało chłodem cmentarnym, zapach wilgoci i stęchlizny grobowy panował wszędzie.
Idąc tak, przeszli jeszcze mniejszą komnatę, w któréj szczątki zwierciadeł zostały, a w murze czarna misa, do któréj niegdyś spływała woda z gardła zzieleniałéj mosiężnéj poczwary. Gdzieniegdzie na ścianach okrytych szarą pleśnią i fantastycznemi rysunkami plam mokrych, czerniły się jeszcze jakieś prastare napisy Vivat rex! Tu i owdzie świeciły daty z końca XVII wieku. Po kątach stały kawały drzewa bezkształtne, malowane z jednéj, spróchniałe z drugiéj strony. Któż wie?... kulisy teatru, czy stopnie rozwalonego tronu?
Z gzémsów zrywał się światłem zaniepokojony nietoperz i krążył ponad głowami. Kniaź nie śmiał pytać i szli w milczeniu.
Kilka stopni w dół sprowadziło ich na wązki przedsionek, w którym dwa wojskowe kotły stare, z rodzaju tych, które na koniach jazda woziła, z rozdartą skórą tuliły się w kącie. Przy nich stało kilkoro drzewców od proporców, a na jednym świeciły się gwoździe i wisiały łachmany. Byłyli to trofea, czy chorągwie bez żołnierzy?
Maleńkie drzwiczki w murze, do których się zbliżyli, kute żelazem całe, z ogromnym zamkiem, stały zaparte. Metlica przyłożył ucho i kluczem, który trzymał w ręku, zapukał trzy razy po dwa. Z drugiéj strony nierychło odpowiedziały mu trzy uderzenia.
Jakiś głos niewyraźne zadał pytanie. Grzegórz niezrozumiałemi dwoma odpowiedział słowy. Klucz zgrzytnął w zamku, drzwi się uchyliły... światełko błysnęło z nich.
— Ilu?
— Dwóch.
— Gdzie znaki?
Metlica podał dwie białe blaszki. Chwila upłynęła na obejrzeniu ich, drzwi się rozeszły, a Metlica, ciągnąc za sobą kniazia, wsunął się w wązką szyję dzielącą pierwsze od drzwi drugich, otwartych. Tymczasem ten, co ich wpuścił, zasunął wnijście. Grzegórz poszedł przodem, prowadząc za sobą zdumionego Konstantego.
Znajdowali się znowu w sali wyglądającéj tak dziwnie, że ją było można uważać za skład łomu i niepotrzebnego sprzętu. Sklepiona, nizka, w obu końcach podparta była grubemi słupami. W pośrodku przestrzeń dosyć znaczna była wolna, ale po bokach i pod arkadami słupów pełno było narzuconéj starzyzny, którą wieki tu może składały.
Kilku ludzi stojących w kupie, których twarzy trudno było dojrzeć, rozmawiało w środku pocichu, jakby oczekując jeszcze na kogoś. Metlica zbliżył się do nich, szepnął coś jednemu z nich i bokiem poprowadził kniazia w zagłębienie, z którego salę najlepiéj rozeznać było można. Nateraz trudno było zgadnąć jéj przeznaczenie. Maleńki chór nad jedném wnijściem był pusty, nad drugiém była galerja oszklona.
Dwie czy trzy grube świece woskowe, podobne do gromnic, paląc się w lichtarzach, słabo oświetlały środek gmachu.
Był on tak opuszczony, okryty pleśnią, jak poprzednie. Ale najciekawszą rzecz tu stanowił ów sprzęt odwieczny zepchnięty w kąty i złożony kupami przy ścianach.
Zrazu trudno to było rozpoznać; ale gdy się oczy oswoiły z mrokiem, wszystko wychodziło powoli wyraźnie i zarysowywało się na czarném tle murów okopconych.
Pierwszym szczątkiem, który ciekawe oczy przybyłego uderzył, był wywrócony i połamany tron, którego korona na poręczy, jakby naumyślnie została strzaskana. Pozłota z niego się pościerała, zbladła purpura opadła, a na poręczy herby spłowiałe ledwie było można rozeznać. Obok niego brat rodzony takiż tron drugi, większy i wspanialszy, tego samego doznał losu. Pochylone jeden na drugi, trzymały się, jakby w trupim uścisku. Za niemi widać było odarte z sukna stopnie.
Tuż z jakiegoś katafalku trumna bez sukna i galonów, która nie służyła nikomu, gwoździe tylko nabite misternie zatrzymała jeszcze.
Obok kulisy teatru niezgrabnie malowane w niebywałe na świecie drzewa uśmiechały się spłowiałemi wieńcami, twarzyczkami amorków i cyframi niezrozumiałemi.
O ścianę sparte były resztki z tarcie zbudowanego łuku tryumfalnego, a wielkie Vivat przypadło nad samém wiekiem trumny.
Z boku, jakby na straży, stał rycerz żelazny, w zbroi od rdzy zjedzonéj, bez rąk, bez stóp i bez głowy. Na piersi miał wielki krzyż mosiężny, który sam jeszcze świecił się na niéj. W drugim końcu rzucono biały posąg marmurowy jakiéjś bogini zwycięztwa, któréj utrącono palmę. Niezgrabna a wymęczonym ruchem popisująca się rzeźba, okryta grubą warstwą pyłu, wyglądała jak najdziwaczniéj.
Kilka ławek jakby kaplicznych, stół wsparty na delfinie z potrzaskaną deką, stos płócien grubych, potłuczone garnki, potrzaskane drągi, pogięte żelaziwo, kupiło się po kątach.
Z pośrodka tych rupieci ogromna basetla, jakby siekierą porąbana, z wypiętym brzuchem, kaleka, skarżyła się na swych morderców.
Widok ten przykry był i przejmujący; mówiła z niego cała zapomniana przeszłość, odrzucona jako niepotrzebna; majestat, wesele, smutek; uczty, wojny i zwycięztwa.
Dobyty może z tych gruzów stolik prosty przyparty był do ściany i około niego gromadzili się ludzie wychodzący gdzieś z kątów, z cieniów, powoli coraz liczniéj skupiający się w pośrodku sali. Niekiedy skrzypnęły drzwi, przybywał człowiek, mówił coś pocichu, czekano. Metlica, zostawiwszy księcia na ławie pod chórem, sam czynił parę wycieczek ku naradzającym się i powracał.
Zgromadzenie składało się — o ile je mógł Konstanty rozeznać — z ludzi różnych, po większéj części mieszczan, rzemieślników i postaci nieznanych, ale wybitnie nacechowanych pochodzeniem ludowém. Parę tylko figur zdawało się do wyższéj należeć klasy. Wielu niepodobna było dostrzedz rysów, bo mieli na twarz nasunięte kapelusze, albo podniesione od sukni kołnierze, tak że im lice zakrywały prawie całe.
Nikt po wnijściu księcia niedyskretném nawet wejrzeniem go nie zmieszał. Zdawali się nazbyt zajętymi przedmiotem narady, by na przybysza zwracali uwagę.
Po kilkunastu minutach oczekiwania żwawo wszedł mężczyzna średniego wzrostu, niepozornéj twarzy, oczów czarnych ognistych, ubrany szaro, po polsku. Ruszyli się wszyscy ku niemu, ściskać poczęli za ręce, i pewien porządek zaczął w tym tłumie się robić sam przez się. Wszyscy rozstawili się i posiadali, milczenie zaległo salę, a ostatni przybyły podniósł głos. Łatwo się było dać słyszeć przytomnym, więc może z téj przyczyny, lub aby na zewnątrz nic nie wyszło, mówił niezbyt głośno, starając się stłumić umyślnie organ silny i donośny.
Gdy zbita w gromadę kupka ludzi rozstąpiła się, kniaź dopiero przy słabém świetle świec mógł lepiéj rozpoznać składające ją żywioły. Na przedzie stał wychudły, słusznego wzrostu, w odartéj i połatanéj sukni kapucyn z brodą po pas, bawiąc się różańcem. Obok niego w kapocie mężczyzna, który wzrostem i budową nie ustępował Metlicy; daléj nieco staranniéj ubrany, mały, czarno zarosły, ormjańskiéj twarzy, sępiego nosa mężczyzna, kilka figur niepoczesnych i jeden wieśniak w siermiędze, zpod któréj obnażona wychodziła szyja, a nad nią sterczała ogromna wygolona głowa. Zapracowane ręce trzymał sparte na kiju.
Przybyły uderzył zlekka w stół.
— Kto z was obywatele ma co do wypowiedzenia lub wniosku...
Milczenie panowało z razu.
— Mówcieno przodem wy sami, — ozwał się kapucyn.
— Od ostatniego naszego zgromadzenia się nic nie zaszło nowego, — ozwał się pierwszy, — rzeczy idą swym trybem. Sejm radzi tak, aby ludu pozbyć się słowy i obietnicami, a w rzeczy nic nie zrobić. My téż sami o sobie myśleć musimy. Obliczmy się, ilu nas jest i jaką mamy siłę.. zaważy ona przecie, gdy się poczuje tylko...
Czasy panowania ludzi nad ludźmi minęły, wszyscyśmy równi... i jako dzieci Chrystusowe i jako synowie rzeczypospolitéj...
Rzeczpospolitą naszą dobijają i dobiją, jeźli my jéj nie uratujemy. Sprzedawali ją i sprzedają jak szaty Chrystusowe... alić dość frymarku i nieszczęścia... Gdy panowie starsi bracia skaczą, a lud głodny, czas myśleć o lekarstwie... Piasto more.
Szmer dał się słyszeć między przytomnymi.
— Ale jakże dojść do tego co zamierzamy? — spytano.
— Jak? — odparł mówca, — przeliczyć się i wziąć za ręce... a potém stanąć i rzec: Nie wyście narodem, boście ojczyznę zmarnowali i sprzedali, zjedli i wypili, ale my, cośmy wieki cierpieli i marli dla niéj... nie na polu bitwy, ale w znoju na zagonie, ale w głodzie na barłogu... bez czci i sławy i imienia ludzkiego.
Kapucyn podniósł głos i przerwał, obie ręce dźwignąwszy do góry.
— Chrystus się narodził w żłobie, żył w cieśli ubogiego domu, pracował, cierpiał i umarł za cały rodzaj ludzki, przestawał z celnikami i ubogiemi, cieszył tych co boleli... Tak, bracia moi... ale on téż rzekł, że przebaczyć należało wszystkim... Więc czyńmy co trzeba, aby ubogi lud podźwignąć, ale nie naśladujmy tych, co krwią się dlań dobijają swobody...
— A jeźli krwią niewolę zechcą uwiecznić? — zawołał mówca.
— Tylko słabi tyrani używają tego środka, — mówił ksiądz powoli, — a myśmy miljonem... i silni... pocóż jak oni broczyć się mamy, gdy dosyć tchnąć, aby te cienie obalić.
— A zemsta? — mruknął inny ktoś.
— Zemsty niema w chrześcjańskiém prawie, — łagodnie kończył mnich, — i gdyby jéj zepsute serce pragnęło, byłażby większa, jak w upadku i bezsilności zostawić życie i zgryzotę.
Zamilkł. Mówca nieco był zmięszany, nie odpowiedział już nic, rzucił okiem po przytomnych, jakby się z niemi porozumiewał milcząco...
— Czyńmy więc daléj co rozpoczęto... — rzekł po chwili, — Piasto more, do kmiecéj rzeczypospolitéj idźmy. Niech miasta przodują, ale po wsiach, po siołach, po osadach idźmy z pochodniami i zapowiadajmy swobodę ludowi... niech się gminy łączą, niech się porozumiewają, a ktoby tajemnicę zdradził — śmierć!!!
— Śmierć! — powtórzyli przytomni...
— Nie zaczynajcie od śmierci, jeźli życie nowe stworzyć chcecie, — przemówił zakonnik, — patrzcie na Chrystusa Pana, jak on prawdę szczepił... Ofiarą siebie i uczniów swoich, a nie występnych, bo prawda nie cierpi gwałtu, a kto ją chce narzucić, ten ją zaćmi... Patrzmy na Chrystusa, bo on jest światłością, a cokolwiek czynimy na ziemi, w nim wzór znajdziemy.
Mówca z uszanowaniem słuchał, ale na twarzy jego malowało się téż i zniecierpliwienie.
— Ojcze Serafinie, — rzekł, — nikt temu nie przeczy, ale tu się sprawy ziemskiemi musimy zajmować.
— Nic bez Boga! — zawołał kapucyn. — Prawica jego niewidoczna dlatego się wam zda, że ona spoczywa, aliści spójrzcie... sypią się gruzy... duch Boży przeszedł...
Wszyscy przytomni spoglądali to na mówcę, to na kapłana, który umilkł w téj chwili i kilka kroków ustąpił.
— Ci, co lud wieki gnębili, dają mu wrzekomą swobodę, — odezwał się mówca obejrzawszy się, — kują mu prawa powoli, każą mu czekać póki dojrzeje... a do dojrzałości słońce zasłaniają. Trzymają się oni za ręce jako jeden i to ich moc stanowi, bronią się jako jeden mąż... czemużbyśmy my ich naśladować nie mieli?.. Jeźli który z nas zaczepionym będzie, niech niewidoma siła staje w jego obronie; wszyscy za jednego, każdy dla wszystkich. Taką bronią walczyć musimy, jaką nas rażą. Miejmy więc narady swe i zarząd własny, i grosz na potrzeby wspólne, i ludzi wyznaczonych na posterunkach... wszędzie... U boku króla, w radzie, w sejmie i gdzie im się zdaje, że oni sami są...
— A jakże do tego dójść? — spytał mieszczanin z gromadki, — oni tam nie wpuszczą nikogo z nas.
— Albo my to swojego między niemi i z nich mieć nie możemy?.. Toć i oni ludźmi są, a nie we wszystkich piersiach rozmiękłych uczucie sprawiedliwości wygasło... Przyjmijmy ich pomiędzy siebie, aby nam służyli gdzie potrzeba... A jeźli sług prawdzie zabraknie, toć się służalcy kupują...
Szmer zdawał się potwierdzać wniosek mówiącego.
— W ciemnościach omackiem się nic nie robi... musimy wiedzieć, co się dzieje, aby iść. Rozdzielimy więc robotę.
— Ja, mości dobrodzieju, — ozwał się słuszny mężczyzna w polskim stroju, — mogę z JMPanem Morawskim wziąć na szyję moją miasto, bo nie chwaląc się, mam miłość i wiarę u braci... Na moje skinienie pójdą... Jeno trzeba ostrożnie i cicho, bo moskaliska nie śpią, a ich téż korcić będzie nasza robota; wiedzą, że się na nich skrupi.
— Niechże mi panowie słowo powiedzieć pozwolą, — odezwał się chłop, który na kiju oparty słuchał dotąd z uwagą.
Wszyscy zamilkli, stary westchnął.
— Słucha człek i radby tam wierzyć temu, co się obiecuje i prawi, ale trudno... Dziadowie i pradziadowie nasi chodzili w tém jarzmie, pono i dzieciom jeszcze naszym go nie zdejmą, Świat przerobić nie łatwo. A jeźli ludzie co prowadzą wszystko, wytropią nasze sprawy, nie kto szyją przypłaci tylko my. Jak nas potrzebują, tośmy bracia kochani, gdy po wszystkiém, znowuśmy chamy przeklęte. Co komu przeznaczone, nieuniknione... nie dożyjemy pono innego świata.
— Źle mówicie mości Mikołaju, — przerwał pierwszy orator, — inne czasy nadchodzą i świat się przemienić musi, ale na to pracować trzeba.
— Ażeby pracować, toć musi człek wiedzieć jak, a myśmy ciemni, przodkiem zdałoby się nauczyć nas... abyśmy ślepo nie szli, bo zawsze za kimś iść będziemy musieli, jednego dnia za dobrym przewodnikiem, drugiego za złym... i... skrupi się na nas...
Tęskne te wyrazy wieśniaka z Jabłonnéj zrobiły wrażenie i nastała cisza chwilowa.
— Prawdę mówicie, — rzekł ktoś inny, — ale abyście się uczyć mogli i podźwignąć, poczujcie się ludźmi i pracujcie z nami. My was źle nie poprowadzimy...
— A jak to dziś rozeznać? — spytał wieśniak, potrząsając głową.
— Bracie mój, — gorąco przerwał Kapucyn, — ja ci powiem. Coćkolwiek rzekną, abyś czynił, pomyśl, a porównaj, jeźli się to godzi z ewangelją, dobre jest jeżeli przeciwne, choćby się uśmiechało, odrzuć.
— A wieluż z nas i katechizmu z głodu zapomni! stęknął wieśniak...
— Ja wam powiadam, — odezwał się pierwszy mówca, tylko się kupić i wiązać do gromady, — a zrobimy, co zechcemy. Szlachta zginie!
— A co ją zastąpi? — odparł wieśniak, — u nas jest przysłowie, że nie ma gorszego pana i ekonoma jak z chłopa. Szlachta niedołężna, są i źli, są i dobrzy, ale tam choć iskra ludzka w sercu... a...
Nie dokończył.
—Co? wybyście ich bronili? — zawołał mówca. — A kto nas do tego upokorzenia i sromu wobec nieprzyjaciół doprowadził, jeźli nie oni? Kto z wolnych kmieci niewolników porobił? Kto sądy i rządy gromadzkie poznosił? Kto pańszczyzny z jednego dnia na sześć popodnosił? Albo to nie wiecie od swoich, że prapradziady wasze ledwie osypy dawali i jeden dzień do dróg chodzili, a byli sobie wolni?
Teraz to wszystko w prawo przeszło, a bogaty nie łatwo się wyrzecze majątku, choćby wiedział, że go nieprawnie dostał.
— Za wiele obiecujecie! — westchnął chłopek, — aleć — zobaczymy. Mówią przecież, że się nowe prawo pisze, które nas uwolni.
Mówca się rozśmiał.
— Pomalutku... pomalutku! — rzekł — nie praw przez szlachtę z łaski danych potrzeba... ale odkopania pogrzebionych, które Pan Bóg całemu rodzajowi ludzkiemu dał...
Gdy to mówił, z pod chóru, z ciemnego kątka, w którego głębi zdawały się być jakieś dźwięki ukryte, powoli a ostrożnie rozglądając się wystąpił nowy człowiek... Mówca postrzegł go pierwszy i zamilkł. Twarzy dostrzedz było trudno, kapelusz czarny taki, jaki we Włoszech noszą duchowni, zasłaniał mu czoło i cień rzucał aż ku ustom. Czarna chusta obwijała szyję i sięgała prawie pół twarzy. Płaszcz miał na sobie ciemny i laskę w ręku. Z razu wszedłszy nie postąpił do środka, sparł się na ławce i rozglądał, potém zwolna począł się posuwać, wybierając drogę najmniéj oświeconą i wcisnął się do mówcy. Przytomni coś szeptali między sobą... na chwilę umilkli wszyscy... Przybyły zwolna ręką chustę odgarnął i stanął przed stołem jakby do mówienia... Twarzy mu nie było widać cale, tylko dwoje oczów czarnych błysnęły niekiedy jak źrenice kota w ciemności.
— Mówiliście dobrze, panie Mikołaju, — rzekł, obracając się do chłopa, ale, że tysiące lat źle było na świecie, nie idzie zatém, aby tak zawsze być miało. Dobre i sprawiedliwe powoli się zdobywa, wiele pokoleń nie ujrzawszy ziemi obiecanéj umrze... a wnuki ją przecie zobaczą. Ludzie po całym świecie jakby ze snu się budzą i przeglądać zaczynają... wszyscy uczciwi podają sobie ręce, a nie tracą nadziei, że zwyciężą.
W Polsce téż nie umarła pamięć jeszcze, że było inaczéj i że wszyscy byli wolni, ino wrócić trzeba do pierwszego stanu Piasto more. Z kmiecia powstał szlachcic, którego wysłali na wojnę, a powrócił z niéj — panem. Odegnawszy nieprzyjaciela, braci się narzucił, zapomniawszy, że z nich wyszedł. W drugiém i trzeciém pokoleniu już się naród podzielił, jakby innéj matki dzieci... Ale czas wrócić do starego porządku, bo u nas dziś niemieckie prawo i obyczaj, a dawnego polskiego wszyscy zapomnieli.
Więc ino do kupy, kto poczciwy i do roboty, — a prawda zwycięży.
— Amen! — rzekł westchnąwszy włościanin.
— Po wsiach zbierajcie ludzi, opowiadajcie im cicho prawdę tę i niech będą w pogotowiu. Dosyć cierpieliście.
Zaczęto szeptać... i kilku wyszedłszy zgromadziło się do koła stołu.
Pierwszy mówca, dobył z zanadrza nawieszanych na sznurek blaszek, pytał i począł je rozdawać przytomnym.
— Dobrze wypróbować trzeba każdego, komu się znak da, — bo uchowaj Boże, zdrady, głową nałożyć przyjdzie! — rzekł ten, który mówił ostatni.
W chwili rozdawania znaków, Metlica się wysunął i poszeptawszy coś, wrócił na miejsce do kniazia, niosąc mu blaszkę.
— Słyszeliście? — rzekł — należeć będziecie do nas... weźcie znak...
Konstanty się zawahał chwilę, potém rękę wyciągnął i ujął podane godło.
Przytomni rozchodzili się powoli i nikli po jednemu. Nieznajomy, który ostatni przyszedł, wysunął się najpierwszy, Metlica pociągnął zapatrzonego księcia za rękę i rzekł mu cicho.
— Idźmy.
Nikt na wychodzących nie zważał. —
Grzegórz zapalił latarkę u gromnicy i napowrót poszli tąż samą drogą. U drzwi stał ten, który im je był otworzył i podawszy rękę, wypuścił... Gdy się znaleźli znowu w pustych salach zamkowych, Metlica stanął i szepnął cicho.
— No, co wy na to? nie rośnie wam serce?
— Jedno tylko czuję, że okrutne brzemię wzięliśmy na słabe ramiona, — odpowiedział Konstanty, — ale nie przetoż je rzucać.
— Macie przeciwko sobie swoich, mieć będziecie za sobą oto tych, — a nie sądźcie, aby tak słabymi byli, jak się wam może zda...
Poszli daléj w milczeniu. Na progu ostatnim wychodząc w dziedziniec Grzegórz latarkę zdmuchnął. Cicho znowu było i pusto, jak przedtém, żywego ducha w podworku. Bramę otworzył ktoś i zamknął za niemi, nie mówiąc słowa. Po za nią mimo spóźnionéj pory gwar miejski i ruch znaleźli, część zamku była oświetlona, reszta pańskich powozów gnała w miasto z lauframi i pochodniami. Noc była chmurna... ale na ciemnych obłokach posąg Zygmuntowski czerniał ze swą kolumną posępnie, w dali za bramą krakowską ulica łyskała latarniami. Tu i owdzie stały pańskie powozy u wrót pałaców, a po szynkach odzywała się chrypliwa muzyka. Metlica nie opuścił kniazia, aż go do więzienia odprowadził... ścisnęli się za ręce.
— Do jutra!
— Cóż myślicie z sobą...
— Zobaczemy.
Konstanty wszedł do swéj izdebki, jakby ze snu dziwnego i niezrozumiałego przebudzony... myśli biły się po głowie, jak chmury po niebie poszarpane i bezładne. Sam dobrze nie wiedział, co począć, ale tego był pewien, że w oczekiwaniu bezwładném pozostać nie mógł. Same groźby budziły do czynu... i wyzywały.


Chociaż ówczesne wypadki polityczne nie dopuściły jawniéj wynijść na świat kwestji spółecznéj, nie ulega wątpliwości, iż w łonie narodu odezwała się już naówczas do życia. Przeszłość zbyt jeszcze ciężyła wielkiém brzemieniem na Polsce, ażeby odrazu idee nowe na wierzch wystąpić mogły. Mnóstwem dróg wszakże zlały się one na różne warstwy spółeczności naszéj i powoli na umysły działały: oddźwięk wypadków we Francji, pojęcia równości i braterstwa przyniesione przez wolno-murarzy, literatura, filozofja, ten duch wieku, który jest wieku prawem, głęboko już oddziaływały na starą rzeczpospolitę szlachecką. Tu one téż łatwiéj jąć się mogły narodu, bo nie szło o nic więcéj, tylko o rozszerzenie wolności przyznanéj w zasadzie jednemu stanowi uprzywilejowanemu, na wszystkie inne. Pojęcie swobody istniało i więcéj, niż gdzieindziéj było rozwinięte; szło o to, aby ci co dotąd z niego sami korzystali, podzielili się niém z innymi. Potrzeba tego ustępstwa była uznaną, prace sejmu konstytucyjnego acz nieśmiałe, dowodzą tego wymownie, a mocniéj jeszcze czyny i dobrowolne ofiary Chreptowiczów, Brzostowskiego, Zamojskich, Stanisł. Poniatowskiego. Ale te przykłady mało jeszcze skutkowały, o słowa łatwiéj było niż o czyny. Wszyscy się zgadzali prawie na oswobodzenie włościanina i emancypację pracy, ale mało kto mógł i miał odwagę jąć się reformy, która za sobą prowadziła zmniejszenie dochodów, ofiary osobiste, zmianę życia... Obyczaj stawał na przeszkodzie dobréj woli. Odkładano z dnia na dzień obowiązek... dla nałogów.

W wielkim świecie milczano, ruszano ramionami, niechętnie patrzano na prąd wieku, krzyczano na jakubinizm wszędzie i ludzie porządku chętnie się kupili pod sztandar carowéj... z obawy rewolucji. W Petersburgu wielkie ubóstwienie dla filozofji wieku, zastąpiła teraz wielka nieufność przeciw wszystkiemu, co płynęło z Francji.
Świat warszawski chociaż nadzwyczaj liberalnym być pragnął i o tytuły nikogo nie pytał, kto mówił po francusku, ubierał się przyzwoicie i miał grosz w kieszeni; chociaż w salonach nie był wybrednym, stał wszakże w niemym antagonizmie ze światem kupieckim, mieszczańskim i niemającym praw krwi i rodu. Tu znowu prąd był dwojaki... jedni, jak Thomatysy i im podobni, dobijali się o tytuły, nabywali szlachectwa i herby, aby z niemi się wcisnąć do wybranéj gromadki; drudzy z nią walczyli aż do szaleństwa, przepychem, zbytkiem, zewnętrznemi oznakami cywilizacji i przybierając jéj barwy, niepokonanymi byli jéj nieprzyjaciołmi. Na oko spółeczność prawie stanowiła jednolitą całość; na obiadach u Tepperów bywali książęta i dygnitarze, na teatrze Thomatisa widzieć było można i panią Krakowską i Mniszchów i Potockich, ale gdy się te dwie zbliżone ku sobie części rozpadły chwilowo, śmiano się z pretensji zbogaconych plebejuszów z jednéj, z dumy i arrogancji arystokratycznéj z drugiéj strony... Panowie nie mogli się obejść bez bankierów, bankierowie bez panów... Ale dwa te światy potajemnie sobie zazdrościły i cichą wiodły walkę... Jako cechę wieku zacytować można, że Prot Potocki sam bankierem został, czego jeszcze dotąd w Polsce nie bywało. Takich dowodów przetwarzania się polskiego świata znalazłoby się więcéj. Ale, nawiasem powiedziawszy, polski obyczaj, nieopatrzność, uczuciowość oddziaływały jeszcze tak, że Tepperowie rujnowali się zbytkiem szalonym straciwszy głowę, a Potocki również padał niedługo pożywszy, chcąc więcéj naraz objąć, niż mógł i umiał.
Niemniéj te dwa światy nawzajem się u siebie zapożyczające (szczególniéj wad i ułomności) nietylko przejednane nie były, ale głuchą, pokrytą, tajemną wiodły walkę.
Gdy kniazia Konstantego przygody rozeszły się po mieście, jego wystąpienie na reducie wzięło kupiectwo i mieszczaństwo za wypowiedzenie wojny szlachcie (chociaż samo jak ona grzeszyło), kniaź ów pozyskał sobie sympatję w świecie finansistów i kupców. Zwiększyła się ona jeszcze zabiciem hrabiego i ogłoszonym wyrokiem prześladowania; naostatek proces przegrany podniósł ją do najwyższego stopnia... Dowiadywano się niespokojnie, co książę zamierza i czy w istocie chce się uznać zwyciężonym, miasto opuścić i ukryć gdzieś na wsi. O tém złota młodzież nienawidząca zuchwalca, djabli wszyscy i można rodzina zabitego nie wątpili. Zawczasu się naśmiewano z rejterady... Powieści o tém chodziły i obijały się o uszy antagonistów arystokracji, którzy milczeli grzecznie, życząc innego sprawie obrotu.
Nazajutrz po tajemniczém zgromadzeniu w zamku, Metlica jeszcze był w domu, gdy mu przyniesiono od Kapostasa karteczkę, aby dla rachunków z nim był tak grzeczny i w biurze jego się stawił przed południem.
Chociaż niedobrze to wezwanie zrozumiał pan Grzegorz, bo na rachunki nie była pora wcale, zabrawszy jednak papiery, pospieszył do biura bankiera. Obok olbrzymich naówczas najwziętszych domów bankierskich Teppera, Schulza, Cabrita i Blanca, skromny kontuar Kapostasa bardzo niepoczciwie wyglądał, ale mówiono, że robił dobre interesa. Któż wówczas nie mógł korzystać z nieopatrzności i szału ogólnego? Zbytek, rozrzutność w wydatkach posunięte były do niezrozumiałych dziś rozmiarów. Nikt się nie liczył z dochodami, korzystali wszyscy, kupcy, rzemieślnicy, bankierowie, rządzcy, a ruiny majątkowe nawet najogromniejszych pańskich fortun, już się jako nieuchronna okazywały konieczność. Nikt nie umiał mierzyć się możnością, każdy się wstydził okazywać uboższym; a gdy Czartoryscy przeżywali miljony dochodów, ci, co z nimi bywali w jednych salonach i naśladować ich mieli sobie za obowiązek, miljony także tracili, odłużając dobra, które potrzymawszy się chwilę, szły na subhastę i wierzycieli.
Przy niepomierném zamiłowaniu w przepychu, przemysł krajowy był obumarły, nie wydawał nic; wszystko więc, co zbytek żywiło, sprowadzano z zagranicy, a kupcy kazali sobie opłacać czterykroć cenę i cło towarów. W takim stanie rzeczy, przy ciągłéj potrzebie pieniędzy, którą Fryderyk Wielki mówiąc o Polsce tak straszliwém napiętnował wyrażeniem, interesa bankierów mogły być najświetniejsze...
Brano i pożyczano, nie oglądając się na warunki. Na swą więc skromną skalę Kapostas także robił dość dobre interesa, ale kantor jego i on sam odznaczał się tém, że postaremu był tylko kantorem, a nie pragnął świetnieć i rywalizować z żadnym domem i żadnym społeczeństwa odłamem.
Znano Kapostasa tylko jako patrjotę gorącego, jako związanego ścisłemi stosunkami z mieszczaństwem, a domyślano się w nim potrosze jakubinizmu i nowych doktryn. Mówiono, że spiskował; wszakże byłto człowiek zamknięty, milczący, napozór oddany swym interesom, obyczajów skromnych i niepnący się wysoko. Mimo téj roli podrzędnéj, gdy chciał, mógł on wiele, a wcale się z tém nie chwalił.
W kantorze było prawie ubogo i wielce niepozornie. Metlica się oznajmił jednemu z komisantów i po krótkiéj chwili wprowadzono go do gabinetu głowy domu. Byłto człowiek średniego wzrostu, dobréj tuszy, czarno zarastający, twarzy chmurnéj, mówiący mało, krótko i niechętnie. Na widok wchodzącego wstał od książki rachunkowéj, i skinąwszy na tego co go wprowadził, ujął pod rękę Grzegorza, odchodząc z nim ode drzwi w głąb pokoju.
— Powiedz mi, ale szczerze, czy twój kniaź zagrożony myśli z Warszawy uciekać, czy....
— Jeszcze nic nie postanowiono — odezwał się Metlica; — chce mu się do wojska, ale i tam znajdzie gotowych nieprzyjaciół. Ja radzę na wieś. Myślałem podnieść u was sumkę i wziąć dla niego dzierżawę.
Kapostas głową potrząsł.
— Czy się lęka?
— Niczego w świecie.
— Po cóż uciekać?... toćby to był tryumf dla złych, którzyby nie omieszkali z niego się naśmiewać. Trzeba w miejscu pozostać.!
— Ale książę nie chce siedzieć z założonemi rękami, proces przegrany.
— Wiem.
— Musi się jąć pracy.
— A do czegoż zdolny?
— On? — rzekł składając ręce Metlica z ojcowskiém rozrzewnieniem; — to człowiek, który się wszędzie przyda i potrafi co zechce. Serce złote, głowa dobra, pracowity jak mól.
Kapostas się uśmiechnął.
— Ale cóż umie?
— Na miłego Boga! wszystko! — rzekł Metlica. — Matka, dopóki żyła, nie szczędziła na wychowanie, a chłopiec korzystał z niego chciwie. Pytacie, co umie; pytajcie, czego nie umie.
— Mój ty poczciwy, — przerwał bankier, — przecież do czegoś się sposobił więcéj... ku czemu ma ochotę?
— Dobrodzieju! z niego można wszystko zrobić.
— Nawet w potrzebie kontrolora w banku?...
Metlica spojrzał i zamyślił się. Nie odpowiedział nic.
— Widzisz, panie Grzegorzu, — kończył Kapostas, — idzie tu o to, aby go na wieś nie wysyłać; trzymać go w Warszawie na złość tym, co go zgubić chcą; pokazać, że oni mu nic nie zrobią, a dać mu zajęcie. Nie będzie się wstydził pióra za uchem...
— On się nie powstydzi żadnéj pracy, za to ręczę! — zawołał Metlica, — ale widzicie... ja nie wiem, trzeba pogadać.
— Przydałby mi się w kantorze... no, i gdzieindziéj może — rzekł bankier.
Stary opiekun namyślał się.
— Muszę z nim pogadać.
— Pogadajcie... ale zresztą mniejsza co przedsięweźmie — dodał Kapostas; — idzie o to głównie, ażebyście go z miasta nie wyprawiali. Rozumiecie sami, jakie to będzie miało znaczenie... Jeśli go ztąd wymiotą, zwyciężyli; a oni — dodał z naciskiem — nie powinni zwyciężyć.
Wierzajcie mi, mówiłem o tém z ludźmi uczciwymi, którzy mi swą pomoc przyrzekli... Ignacy Potocki trzyma ze mną, że go podnieść potrzeba za to, że śmiał przeciw złemu wystąpić, a nie dawać zgnieść.
Metlica chciał w ramię pocałować bankiera, ten się żywo usunął.
— Tu nie o niego tylko idzie, — dokończył, — ale o coś więcéj. Jeźli djabły będą głowę górą nosiły, królestwo Boże nigdy nie przyjdzie... On męztwa dał dowody, a przecież sam nie będzie... pomożemy.. niech czoło stawi...
— O! o! jemu w to grać! — zawołał Grzegórz, — ale na czém się to skończy! na czém! Wam, co o większych rzeczach myślicie, niewiele znaczy, żali przepadnie jeden człowiek czy ocaleje... ale dla mnie... Mój drogi panie, ja go kocham jak dziecko, ja drżę o niego... ja się boję... nuż my go narazimy...
— Cóż mu zrobią?
— Kat że ich wie, co djabli zrobić mogą? wszystko. Ich nic nie powstrzyma, ani wstyd, ani litość, ani poszanowanie sieroctwa i męztwa... Siła złego tylu na jednego.
— Samopas go téż nie puścimy... znajdą się co czuwać będą! — z przyciskiem rzekł bankier, — rozumiesz mnie? Jeźli potrzeba straży, niewidzialną mu urządzimy... ale niepodobna dać mu zniknąć i zginąć... bo nie on padnie, ale my z nim...
Jeźli kniaź twój zechce, — dodał, — ma u mnie od jutra miejsce... We trzy miesiące nauczy się buchalterji, a pensją mu damy taką, żeby swemu tytułowi wstydu nie czynił.
Oto w dwóch słowach sprawa cała... idź i przynoś odpowiedź.
Metlica rozpromieniony, choć nie śmiał nic stanowczo przyrzekać, znowu do ramienia sięgnął, aby je pocałować, Kapostas rękę mu ścisnął.
— Idź, — rzekł, — co prędzéj to lepiéj.
Grzegórz się wysunął z bijącém sercem. Chciał wprost biedz do więzienia, ale po staremu poczuł, że nie zawadzi modlitwa... Znajdował się właśnie u drzwi kapucyńskiego kościoła... wszedł i pokląkł.
Co się tam w duszy działo w czasie modlitwy, któż zgadnie? Gdy wstał, spokojniejszy był... i powolniéj poszedł.. ale naprzód do koszar kadeckich, aby się ze Stefanem rozmówić.
Wywołano Stefana, który przybiegł z ciekawością, kto téż na co biednego kadeta mógł potrzebować, a zobaczywszy Metlicę, zląkł się. Szczęściem w ręku stary miał książki.
— Jak się ma Konstanty? — spytał żywo.
— Zdrowie to nic, zawsze ono dobre... ale.. nic pan nie wiesz?
— W koszarach? cóż mnie tu dojść może?
— Proces przegrany na głowę.
Stefan załamał ręce.
— Wié on o tém?
— Od wczoraj.
— Cóż myśli?
— Właśnie radzimy co robić, panie Stefanie, — szepnął Metlica, — gdybyście mogli pójść ze mną, pogadalibyśmy... Młodzi jesteście, ale go kochacie... Z więzienia trzeba wyjść, bo procesu nie będzie... boją się skandalu... wyszedłszy co robić?
Metlica tarł i brodę i włosy z desperacji.
— Czekaj chwilę, może otrzymam kartę do wyjścia, pójdziemy razem.
Jakkolwiek w koszarach rygor był wielki, obchodzono się z młodzieżą po ludzku; Stefan pułkownikowi opowiedział, o co chodziło, puszczono go. Po chwili więc poszli razem ze starym Metlicą.
Konstanty zobaczywszy ich, przywitał serdecznie, ale go zastali skłopotanym, milczącym, pogrążonym...
— Ja na ten raz nie z próżnemi rękami przychodzę, — zawołał kuchmistrz, — ale proszę panów, nim mnie zakrzyczycie, wysłuchajcie do końca... O nieszczęściu waszém m. książę, wiedzą już wszyscy, a że nie wszyscy z djabłami trzymają, dowód że już księciu dobre miejsce ofiarują.
— Służbę naturalnie! — westchnął książę.
Metlica się uśmiechnął.
— Nie służbę ale zajęcie.
— Choćby ulice zamiatać, — zawołał Konstanty, — byle uczciwie...
— Czekaj książę... przecież Prot Potocki jest bankierem, a wy nie moglibyście być pomocnikiem w banku?
— Gdybym potrafił, z ochotą! — zawołał Konstanty.
— Trzy miesiące wam dają na naukę.
— U kogo, u Tepperów?
— Lepiéj, bo u małego a poczciwego człowieka, u Kapostasa, za którego ja ręczę.
Konstantemu lice się rozjaśniło, przyszedł uściskać starego.
— Toś ty zrobił!
— Jak Boga kocham, nie! sam Kapostas mi zaproponował. Jego są słowa: kiedy wszyscy go nękają, my mu rękę podamy.
— My? — spytał Konstanty.
Metlica spojrzał na Stefana i poprawił się. — To jest... on...
— Bogu niech będą dzięki, — rzekł kniaź, — wprawdzie nie spodziewałem się nigdy być w banku i wolałbym był co innego, ale wybierać nie mogę...
Zbliżył się do Metlicy.
— Formalności prawne ty ułatwisz przez Mierzyńskiego; jeźli proces się rozpocznie, każdego czasu gotówem do więzienia powrócić... teraz niema tu co siedzieć.
Jakkolwiekbądź, choć zagrożonemu na swobodzie, uśmiechała się ona... Konstanty męczył się klauzurą. Z pogodną twarzą uściskał Stefana i zaczęli razem tłumoczek szczupły pakować.
Nazajutrz Konstanty pobiegł naprzód do Kapostasa, który go przyjął wpatrując się bacznie, z powagą i grzecznością, ale bez zbytnich czułości. Zdawał się bronić idei dobrodziejstwa narzucanéj mu... zaręczał, że im ludzi brakło, że bardzo był rad mieć zacnego i zdolnego pomocnika.. Nimby się zaś urządziły zajęcia, radził księciu kilkodniowy spoczynek i urządzenie się, zaręczając, że czekać będzie na niego cierpliwie.
Z téj swobody nadanéj sobie, zupełnie zapomniawszy o niebezpieczeństwie osobistém, w które nie wierzył, kniaź korzystał, aby pójść podziękować kasztelanowi za okazane współczucie. Któż wié? może do téj wdzięczności mięszało się i wspomnienie kasztelanowéj, która na nim dziwne, głębokie uczyniła wrażenie. Ta smutna, poważna twarz niewiasty przez cały czas od owéj nocy, w któréj oddał w jéj ręce Julję, stała mu uparcie przed oczyma. Nie mógł jéj zapomnieć, gdy myślał, serce mu biło, rumienił się, wstydził sam siebie, a zarzekając, że zapomnieć powinien, nieustannie wracał myślami ku niéj.
Wychowany religijnie, wśród zepsutego świata, skromny jak dziewczę i szanujący małżeństwo jako sakrament, kniaź nie śmiał nawet przyznać się sam przed sobą, że ją kocha... czuł, że toby było zbrodnią, ale od wdzięczności egzaltowanéj, od jakiegoś ubóstwienia cichego powstrzymać się nie mógł. Na wytłómaczenie niewinności tego uczucia, jego legalności, Konstanty tworzył sobie sofizmata, przypominał przykłady, cytował wypadki, a serce biło!
Czystszego jednak przywiązania pewnie w owym wieku nikt nie obudził. Stworzył z niéj sobie bohaterkę, bóstwo jakieś, wykuł posąg, postawił na ołtarzu i ubóstwiał. Było to jego tajemnicą... nawet przed Stefusiem nie śmiałby był wymówić jéj imienia, aby go drżący głos lub pomięszanie nie zdradziło. Sam przed sobą zaklinał się, że to nie była miłość, że to nie mogło być uczucie grzeszne, ale idealna cześć dla istoty, którą czuł nieszczęśliwą, zacną i wielką...
Dlaczego jednak cała postać kasztelanowéj tak plastycznie przedstawiała się jego oczom? czemu piękność jéj wydawała mu się tak czarującą? zapewne dlatego, że Bóg ją uczynił we wszystkich względach doskonałością.
Zbliżając się do pałacu, serce mu okrutnie bić zaczęło, złożył to na nieśmiałość. Z wielką téż obawą oznajmił się w przedpokoju; kamerdyner poszedł nic nie mówiąc i po chwili powrócił z doniesieniem, że j.w. pana nie było w domu, ale pani kasztelanowa prosi. Konstantemu nogi się zatrzęsły, uczuł i niezmierną radość i niesłychaną trwogę, nie umiał klamki znaleść we drzwiach, potém zabłądził w pokojach, choć mu pokazano, gdzie iść, nareszcie doszedłszy do saloniku, w którym pani siedziała, jak przez mgłę tylko ją zobaczył i nierychło potrafił przywitać.
To pomięszanie musiało być zaraźliwe, gdyż o wiele doświadczeńsza i pewniejsza siebie pani kasztelanowa także zdawała się zarumienioną i skłopotaną. Wyrzekła coś niezrozumiałego pokazując mu krzesło.
— Przyszedłem, — odezwał się ochłonąwszy książę, — panu kasztelanowi podziękować.
— Męża mojego niema w domu... jest jak zwykle na sesji sejmowéj.
— Nie wiedziałem...
— Ale cóż się dzieje z panem, opuściłeś więc więzienie?
— A, pani! — zawołał kniaź, — wypędzono mnie prawie z niego. Procesu, na który ja oczekiwałem, nie będzie... a ten, który był całą moją nadzieją, przegrany.
— I cóż książę poczniesz z sobą? jedziesz czy zostajesz w Warszawie...
— Zostaję, — rzekł rumieniąc się Konstanty, — nie mam już dokądbym powrócił... ojcowiznę moją przyznano innym... Muszę pracować...
— Cóż książę myślisz?... jaką obierasz karjerę?
— Nie miałem wyboru, prawie wszystkie są dla mnie zamknięte. Ręka życzliwego człowieka otwiera mi taką, któréjbym był nigdy sam nie obrał sobie.
— Cóżto takiego? — zapytała, ciągle bardzo chłodną starając się okazać, kasztelanowa.
— Będę... pomocnikiem w biurze bankiera — cicho szepnął książę.
— U Tepperów, u Kabrita, u Prota Potockiego, czy u Blanka?
— Nie, pani, w małym domu u poczciwego Kapostasa... którego podobno nikt nie zna.
— Ale cóż za przyszłość?
— Ja nie mam żadnéj, i na to jestem zrezygnowany — rzekł Konstanty; — pracować muszę... los mną rozporządza.
Piękna pani popatrzała nań i zamilkła.
— A! — rzekła po chwili, spuszczając oczy — gdyby nie okoliczności nieprzyjazne, cóżby właściwszego było nad zawód wojskowy?.. ale o tém... prawda? i myśleć nie można.
— Tak, pani, mam nieprzyjaciół, którzyby mnie nie dopuścili...
Konstanty czuł się jak przykuty do krzesła, nie umiał odejść; słuchałby jéj głosu wieki, ale położenie tak go niepokoiło a sumienie gryzło, że mimo to rad był uciec co najrychléj. Na nieszczęście nie miał siły się ruszyć; na myśl przychodziło, że ją może widzi po raz ostatni. Ona patrzała nań z takiém serdeczném politowaniem...
— O mój Boże! — zawołała — jakato szkoda, żeś książę nie zastał mego męża; człowiek to serca najlepszego i dobréj rady... możeby i w tym razie co pomógł, oświecił... Któż zna tego Kapostasa?... Wiesz co, książę, albo poczekaj na niego, albo powróć jutro w rannéj godzinie, ażebyś zastał. Ja uprzedzę.
— Ale nie śmiałbym prawdziwie nadużywać...
— Ja o to księcia... proszę — dodała kasztelanowa.
Było to jakby pożegnanie; rad nierad książę wstał z krzesła. Wtém w przyległym salonie bez oznajmienia otworzyły się drzwi gwałtownie, szelest jedwabnéj sukni żywo się poruszającéj dał się słyszeć i we drzwiach stanęła... pani starościna. Stanęła, tak jest; zobaczywszy bowiem kasztelanową i księcia, zagryzła wargi, ruchem udanym chciała się niby cofnąć napowrót i tłumiąc śmiech, zawołała:
— A! przepraszam, przerwałam miły tête-à-tête.
Książę sczerwieniał od gniewu. Nina rozśmiała się, choć się lekko zarumieniła i podbiegła ku przyjaciółce. Starościna ledwie pogardliwie ruszyć raczyła główką księciu i weszła, starając się nie widzieć go. Zamiast wyjść natychmiast, co byłoby niegrzeczném, Konstanty pozostał jeszcze chwileczkę.
Gietta umyślnie usiadła do niego plecami.
— Nie dziwię się, że książę dla oglądania kasztelanowéj cudów dokazuje; ale cały świat sądził, że książę siedzisz za zabójstwo w więzieniu.
— Siedziałem — odparł draśnięty książę — nie za zabójstwo, ale żeby zmusić do procesu o gwałt i porwanie kobiety... za który zabiłem hrabiego.
— To był mój blizki krewny — przerwała starościna.
— Niezmiernie mi żal... pani — dwuznacznie rzekł książę.
Starościna się odwróciła.
— Zmizerniałeś pan w wieży!
— Być może.
— Więc wypuszczono go?
— Wyszedłem sam.
— I zapewne wyjeżdżasz pan? — dodała starościna.
— Nie, zostaję w Warszawie.
Starościna odwróciła się znowu, popatrzyła w milczeniu i lekko dźwignęła ramionami.
— Zostajesz książę?... winszuję, to próbuje rycerskiego ducha.
— Gdybyś mnie pani w pierwszych chwilach wystąpienia mego na świat nie była nim natchnęła... zapewnebym go nie miał.
— Mój książę! — zawołała starościna, — tylko daj pokój wspomnieniom niepowrotnéj przeszłości. Ja nienawidzę tych starych łachmanów, powiędłych kwiatów, potłuczonych garnuszków i śmiecia dni wczorajszych. Są, co się niemi bawią; nie ja... Więc co było, a nie jest...
Konstanty czuł się trochę obrażony, a w takim razie zawsze przybywało mu przytomności i dowcipu.
— Pani starościna się myli, ja się do żadnych nie odwołuję wspomnień; bo jéj dobroć dla mnie mam za teraźniejszość.
— Otóż w tém się mylisz m. książę, — zawołała starościna — niezmiernie prędko przekonałam się, że książę...
Tu się wstrzymała.
— Niech pani mówi śmiało... ja otwartość cenić umiem.
— Książę nie należysz i nie będziesz nigdy należał do naszego świata, chociaż z tytułem do niego.
— Pozwoli mi pani spytać, do jakiego raczysz mnie zaliczać?
— A! już doprawdy nie wiem; jest ich tyle... Samże powiedz, jeśli mógłeś za prostą jakąś dziewczynę zabić takiego człowieka jak hrabia, cóżbyś zrobił za krzywdę wyrządzoną dystyngowanéj osobie?
— Słowo w słowo toż samo.
— Ale to są pojęcia jakubinów!
— Muszę więc być jakubinem, sam o tém nie wiedząc — odparł książę.
W ciągu całéj téj rozmowy oczy kasztelanowéj, choć się wstrzymywała, nie schodziły z Konstantego. Pierwszyto raz widziała go tak śmiałym, ożywionym i wytrzymującym zwycięzko napad starościny, słynącéj ze swych tryumfów.
— Pfe! pfe! — dodała Gietta — gdy wspomnę tego biednego hrabiego, jeszcze mi się chce płakać; tak dobrego towarzystwa, dowcipny, miły!... Prawda, un peu libertin, ale któż nim nie jest?... si bon garçon! Wiesz książę, że żona... żona, którą negliżował, z którą nie żył, którą niemiłosiernie zwodził... chodzi w grubéj po nim żałobie i odżałować się go nie może!... To już najlepszy dowód, jakito był dobry człowiek. Książę jesteś okrutny, niegodziwy!
— Pani jesteś litości pełną istotą! — odpowiedział książę; — nie miałem honoru znać hrabiego. Żałuję go szczerze, ale szło o honor kobiety.
Starościna parsknęła. Kasztelanowa napróżno dawała jéj znaki. Konstanty wziął za czapkę i zabrał się do pożegnania.
Nie mogąc mu przypomnieć przy Gieccie, aby przyszedł jutro, Nina przeprowadziła go oczyma i powiedziała tylko pocichu, że kasztelan pragnie widzieć się z nim koniecznie.
Dwie przyjaciółki zostały sam na sam. Pierwszém słowem Gietty było:
— On się w tobie kocha!
Kasztelanowa uśmiechnęła się pogardliwie.
— Słuchaj, ja się na tém znam!... Kiedy ja się, nie znając go, wdzięczyłam do niego... jak głupia... nie było w nim iskry czucia; teraz, ja ci przysięgam... on się w tobie kocha. Inny człowiek... ale ci nie winszuję.
— Wiesz kochana Gietto, że jabym nie dopuściła, ażeby się mężczyzna kochał we mnie...
— A! doprawdy! — rozśmiała się Gietta, — to zabawne... Pozwolisz czy nie, ale mu zawróciłaś głowę...
— Prędzéj ty... — odparła kasztelanowa, byle coś odpowiedzieć.
— Nie miałam tego szczęścia! — krzywiąc się rzekła starościna, — ale, powiedzże mi, bo ci się pewno spowiadał, co z sobą myśli?..
Nina zaparła się, żeby co wiedziała.
— Nie mówił mi, — odpowiedziała sucho.
Uśmiech Gietty dał do zrozumienia, że nie uwierzyła. Zmieniły rozmowę powoli. Starościna pomyślała w duchu:
— Gdybym była pewna, że on się w niéj kocha, a ona nie jest nieczułą... musiałabym jéj go odebrać... Trzeba ich pilnować... oni we dwoje bardzo mogą z sobą sympatyzować... dziecinnie serjo biorą życie...
Chwilę jeszcze trwała gawędka o sklepowych nowinach, o towarach u Hampli, u Jaszewicza, o sukniach panny Adeli... o nowych koniach młodych Tepperów... o przypadku księcia N., który spadł z konia pod oknem kochanki, o nieznośnéj dumie p. Lucchesini... o kaszlu i chorobie nieporównanéj Julji Potockiéj... naostatek starościna wyczerpnąwszy nowiny, pocałowała przyjaciółkę w czoło.
— Ninusiu! nie kochaj tego księcia... co najwięcéj, wart twojéj garderobianéj!! Adieu!
Wyszedłszy od kasztelanowéj, Konstanty, który się był umówił ze Stefanem, że go w koszarach zabierze i razem gdzieś na przechadzkę pójdą lub pojadą, pospieszył do kazimirowskiego gmachu. Stefan rozpromieniony czekał na niego, udało mu się dostać kilka dukatów, za które koniecznie chciał ufetować brata i zaklął go, aby koniecznie jechać na Wolą.
Wola była naówczas ulubionym celem przejażdżek nawet większego świata; codziennie prawie dawano tam obiady, podwieczorki, wieczerze, pikniki. Duży dom umyślnie na ten cel wzniesiony przez zbyt przedsiębiorczego zięcia Teppera, Szulca, wkrótce się stał modnym. Restauracja była wyborna, niezmiernie droga, wina nie złe... a odosobnione miejsce przypadało do smaku. Rzadko znaleść było można wolny pokoik, choć kilka sal i kilkanaście gabinetów zawierało obszerne domostwo. Stefuś uparł się jechać na Wolę, ciekawość go brała, Konstanty przystać musiał. Już nad wieczór najętym fiakrem dostali się na miejsce... Powozów i koni stało mnóstwo... z okien słychać było zdala okrzyki i wiwaty... liczne towarzystwo hucznie się zabawiało. Stefuś może tylko dobrze wszędzie widzianemu mundurowi kadeta winien był, że sobie osobną izdebkę uprosił.
Wprowadzono ich do niéj sprzątając razem resztki jakiegoś obiadu przeciągnionego... ale wszedłszy postrzegli, że pokoik był tylko przepierzeniem z tarcie oddzielony od wielkiéj sali, w któréj panowała wrzawa nie do opisania. Nie chcąc się przysłuchiwać, co się tam działo, nasi dwaj goście mimowolnie musieli chwytać wcale niebudujące rozmowy...
Ale służący zaklął się, że innego pokoju nie ma, że wszystko zajęte i że przecie nie tak wielkie złe wesoły śmiech pańskiéj uczty usłyszeć.
— Bo to tam, proszę porucznika, — dodał, — same grafy i książęta!.. a co wina wypili i łakoci najedli... no!! a końca jeszcze ani widać! pewnie do jutra potrwa...
Z tém wyszedł... nie było więc sposobu i kniaź choć ze wstrętem uczestniczył uchem w téj szalonéj orgji. Niewidząc jéj można się było domyślać z odgłosów, a nawet wnioskować, że długo w istocie trwać musiała, aby dójść do tego stopnia wesołości i podniecenia. Każda podobna hulanka zaczyna się od nieśmiałych śmiechów i wystrzałów dowcipnych, rośnie do burzy i wrzawy, a kończy się zwykle prostracją i milczeniem, które tylko ostatnie wybuchy wesołości przerywają. Stefan z bratem trafili właśnie na tę chwilę rozpasania, w któréj się o całym zapomina świecie. Dla Konstantego nic przykrzejszém być nie mogło nad dochodzące go urywki mów i rozmowy, śpiewów i dowcipów, świadczących o niezwyczajnym stanie umysłów, z któremi człowiekowi chłodnemu pogodzić się trudno. Niepodobna wszakże było nie słuchać i nie słyszeć. Wiwaty biegły jedne po drugich, ale z imionami jakiemiś przybranemi, które nie dozwalały zrozumieć, do kogo się odnosiły. Słyszeli zdrowie Satanjela, Zorobabela, Nabuchodonozora, Assura, Lucyferowicza i t. p.
Wśród szmeru ogólnego zaczęto wołać
— Kaznodzieja! kaznodzieja!.. Kakofonjusz powie nam kazanie! Słuchajcie!..
— Dajcie mi pokój! nie jestem usposobiony...
— Wypij a uczujesz wstępującego ducha!.. Kakofonjusz mówi, silentium!
Powołany snać się wymawiał, ale nareszcie rozbitym kieliszkiem nakazano milczenie i chrypliwy głosik rozpoczął zapowiedziane kazanie.
— Bracia moi, — rzekł, — nie bądźcie trzeźwymi, albowiem trzeźwi głupimi są. Słowa wyjęte z księgi Noëgo, rozdział nie pierwszy, kielich nie ostatni. Tak jest... nie bądźcie trzeźwymi, albowiem wszystko złe rośnie z tego stanu, który życiem nazwać się nie może. In vino veritas, mówi mądrość narodów, zapomniała wszakże dodać, że w mniejszéj dozie prawda z drożdżami mieszka i w piwie, a nadewszystko w wódce... Aqua vitae, wodzie życia, spirytusie, który ducha podnieca. Co wart człowiek trzeźwy? funt kłaków.. Jest to świeca niezapalona, jest to piec bez drew, jest to ciało bez ducha, to jest spirytusu... A zatém powiadam wam, pijcie bracia, ale baczcie zarazem, że nie jednym spirytusem, wódką, winem i piwem upaja się człowiek... Upija się oczyma niewiasty, poi się widokiem i dźwiękiem złota, które w sobie ma principium wszelkiego upojenia... Pijcie więc z oczów miłość, ze szklanek wesołość i drwijcie z hipokrytów, którzy pod kluczem zamknięci zrzynają się sami dla siebie. Albowiem pijaństwo samotne grzechem jest i zaprawdę powiadam wam, że kto pije sam, ten szubienicy wart. Trunek zbliża ludzi, uczucia żeni, myśli splata, dłonie do uścisku wyciąga, a jeźli niekiedy ku czuprynom złych, mścicieli palce podnosi, dobrze jest, aby szaleństwo łyse chodziło i twarz miało opuchłą. In vino veritas, zatém bracia nalejmy i wypijmy wiwat co upaja!
— Brawo! — zawołał ktoś.
— Kakofonjuszu, kochanie, powiem ci, że dziś nader słabo mówiłeś... barwy w kazaniu brakło.
— Bośmy pili zamało...
Hałas nie dał posłyszeć rozmowy. Trwała ona długą chwilę. Ku ścianie przepierzenia zbliżały się głosy, jak gdy gromada ludzi przechadzających się podsuwa się i staje.
— Miałbym ochotę, — rzekł jeden, — wypić zdrowie Johanki, ale są tu stronnicy Jakubowskiéj i Rozetty, którzy mi nie dotrzymają placu...
— A ty będziesz pił zdrowie Jakubowskiéj?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo ona sprzeniewierzyła się nam.., przyjmuje Tepperowiczów i tym podobnych plebejuszów.
— Za pozwoleniem, proszę o głos! — krzyknął jeden, — zdrowie téj, która wkrótce wystąpi i zagasi wszystkie.
Enigma! któż pije zdrowie zagadek?.. Mów, de qua agitur? — Niema sekretu tak wielkiego... — przerwał pierwszy. — Za kilka dni wszyscy ją admirować będziecie... Chrzczę ją imieniem Vendetty.
— Dlaczego?
— Bo jest dziecięciem zemsty... Znacie historją tego nieszczęśliwego hrabiego, którego infamis ów książątko zamordował. Szło o dziewczynę... Dopóki rzeczy tak stoją jak są, wygląda to na heroizm... ale dziewczyna owa, za którą hrabiego zabito, lada dzień z drugim ucieknie, a naówczas okaże się, że książątko biło się za to, o co się nikt nie bije... Wszystko przygotowane. Vendetta nie od tego, pochwycimy ją...
Konstanty słysząc te wyrazy, ścisnął rękę Stefana tak silnie, iż biedny kadet o mało nie krzyknął. Oba spojrzeli po sobie podziwiając traf, który im dał podsłuchać niecną zmowę... Teraz już książę bez namysłu zbliżył się do przepierzenia i słuchał.
— A kniaziątko? — rozśmiał się ktoś za ścianą.
— Weźmie kije, — odparł inny, — łupu cupu... cupu łupu...
— Czy jeszcze siedzi?
— Wyjdzie lub wyszedł z więzienia, naówczas nic łatwiejszego...
— Z przyjemnością mu kości podruzgoczemy.
Krew wystąpiła na twarz Konstantemu, zerwał się z siedzenia i w pierwszéj chwili chciał iść, biedz, stanąć przed nimi i powiedzieć im:
— Oto jestem, próbujmy się...
Ale broni nie miał, a oprócz tego siła była tak przeważająca, przeciwnicy tak pijani, iż historja mogłaby była na prostą burdę uliczną się zmienić.
Pospiesznie skończyli podwieczorek, bo Konstantemu natychmiast trzeba było lecieć na Mokotów i pomówić z Metlicą... Śmiechy i śpiewy towarzyszyły im do końca, ale napróżno starali się coś pochwycić... wrzawa rosła, a urywki rozmów po większéj części tyczyły się rzeczy obojętnych.
Zostawiając więc towarzystwo na Woli, pomnażające się jeszcze nowo przybywającymi, pospieszyli fiakrem do miasta.
Niemógł powątpiewać Konstanty, że to co słyszał, mieć musiało jakąś podstawę i nie było prostym wymysłem... a serce mu się ściskało na wspomnienie téj Julki, która gdyby nawet ten raz uratowaną być mogła, zdawała się przeznaczoną na zgubę. Wychowanie, płochość matki, codzienny widok kobiet zepsutych i wesołego ich życia zasiał tam już ziarno, które wyrwać było zapóźno. Kniaź znał Julkę oddawna, jako wesołe dziecię, trzpiota, rozmarzoną głowę, ale nie przypuszczał, aby po tak tragicznym wypadku mogła widząc rodziców łzy, rozpacz, śmierć człowieka, któréj była przyczyną... nie upamiętać się i nie obawiać przyszłości... Co było począć? Powiedzieć ojcu i matce? było ostatnim środkiem, najgwałtowniejszym, a dla Metlicy ciosem, któregoby może nie przeżył, dla Minny... przestrogą próżną... Jéj miłość dla dziecka graniczyła ze ślepotą, a rachuby były niegodziwe... Nicby to więc może nie pomogło. Konstanty postanowił starać się widzieć z Julją sam na sam i rozmówić otwarcie.
W Mokotowie téż nie zastał ojca, który był jeszcze w mieście, i łatwo mu było dać znak Julce, aby za nim wyszła do ogrodu. Od owéj obrony i podróży nocnéj dziewczę miało wstręt coraz widoczniejszy do Konstantego, podzielała go matka także; ale Julka nie wiedząc o co chodziło, na dany znak wybiegła do ogródka.
— Panno Jujo! — rzekł kniaź — mamy coś do pomówienia bardzo serjo... proszę mnie słuchać jak brata.
Julka oczy błyszczące nic nie mówiąc skierowała na niego i poprawiła włosów.
— Czy pani możesz żądać śmierci i nieszczęścia rodziców?
— Co książę mówisz?
— Powtarzam, czy możesz żądać nieszczęścia, rozpaczy, śmierci rodziców?
— Ale cóż to ma znaczyć?
— Pomyśl pani, a odgadniesz.
Julka zapłonęła.
— Ja wiem wszystko, — zawołał książę; — dowiedziałem się przypadkiem. Na miłość Boga!... czyż możesz pani, będąc tak okropnie zdradzoną, wierzyć lada komu?... czyż dom rodziców już pani obrzydł?
Julja zdziwiona popatrzyła oczyma pełnemi gniewu.
— Myślisz książę, że mi tu tak dobrze? — zawołała. — Ojciec mnie nie kocha, matka mnie nie rozumie... siedzę zamknięta jak w klasztorze... wszyscy mnie palcami wytykają. Takiego losu nie zniosę.
— Ale gorszy cię czeka! — zawołał Konstanty. — Nie znam imienia tego człowieka, który mimo dozoru rodziców wkradł się tu nie wiem jakim sposobem, ale to człowiek podły,
— Nie znasz go pan i mówisz...
— Bom przed godziną słyszał, jak się chwalił, że, wykradając cię, dowiedzie, iż niewartą byłaś, aby za ciebie ginął człowiek. Jestto rzecz uknuta umyślnie.
— To nie może być! — krzyknęła Julja.
— Czyż myślisz, że taką rzecz jabym skłamał?
Ruszyła ramionami.
— Albo ja wiem?
— Zlituj się nad sobą, — dodał kniaź — dziś jesteś niewinną ofiarą, jutro staniesz się pośmiewiskiem i... zabijesz ojca!
Julja zaczęła płakać.
— Ojciec, ojciec! — poczęła łkając, — ojciec mnie już nie kocha... ja tu nie mam co robić. Przyszłości niéma dla mnie... Mam ginąć... przeznaczenie takie... to zginę!
— Zlituj się, zlituj! — załamując ręce wołał książę, — niechże się serce w tobie obudzi!
— E! co mi tam książę prawisz! — zza łez odparła nagle. — To są bajki, ja nie nie wiem.
Konstanty zmianą głosu stanął zdumiony; spodziewał się przemówić do serca... znalazł je zamkniętém.
— Byłaś już przyczyną śmierci jednego człowieka! — zawołał — strzeż się, ja i drugiemu nie przebaczę.
— Kto księcia prosił o opiekę? — przerwało dziewczę — co księciu do mnie? ja nic nie wiem, proszę mi dać pokój!
Napróżno usiłował ją zatrzymać. Julka rozgniewana pobiegła i schroniła się do matki. Z matką mówić było niepodobieństwem, przestrzedz ojca czy nie? sam nie wiedział. Przechadzał się po ogródku, myśląc, że Metlica powróci, a rozmowa mu nastręczy sposobność jakiéj przestrogi ostrożnéj; ale wieczór się robił, a Grzegorza nie było. Nie zdało mu się groźném odłożyć sprawę do jutra. Wszedł tylko pożegnać Minnę. Zastał ją zapérzoną, czerwoną, gniewną, a Julkę zapłakaną w kącie. Okiem pełném złości spojrzała na niego, i skinąwszy nań, wyprowadziła go z sobą.
— Mój książę! — zawołała — daj już pokój téj opiece swéj nad naszą córką... Co książę jéj znowu dziś powiedziałeś przykrego, że dziecko płacze?
— Ale nic, nic, moja pani.
— Na to jest ojciec i matka... Książę pozwól sobie powiedzieć, że niepotrzebnie się mieszasz do naszych spraw. Ot, żeby nie ten ratunek i nie to zabójstwo, onby się był rozwiódł ze swoją starą i Julka byłaby hrabiną!
— Kochana pani! wiesz, że ja wam dobrze życzę.
— A źle robię — porywczo odparła Minna. — Już mnie zostaw staranie o dziecku.
Kniaź nic powiedzieć nie mógł, zamilkł, ale już na odchodném zwrócił się do Minny.
— Bądź pani pewną, że się nie wmieszam do niczego; ale...
— Co za ale? czy pan co wiesz?
— Wiem tylko to, że Julka jest dzieckiem i że przy pierwszéj zręczności lada chłystek ją zgubi. Pamiętaj pani, że jéj pierwszy krok był nieszczęściem, a drugi będzie... wyrokiem jéj losu na zawsze.
Minna ruszyła ramionami i mrucząc weszła do domu.
Ciemno już było zupełnie, gdy nie doczekawszy się Grzegorza, kniaź wyszedł z dworku i pieszo wybrał się z powrotem do miasta, gdzie tymczasowo znowu na Marywilu obrał sobie skromne mieszkanie.
Spory kawał drogi aż do Nowego Światu o téj porze był całkiem prawie pusty... Nocną porą przedmieścia i okolice Warszawy niebardzo były bezpieczne. Dopiero w czasie czteroletniego sejmu z zaprowadzeniem ogólnego w kraju porządku rozstawiono nocne warty po odleglejszych ulicach i ruchome patrole. Ale te nie były liczne ani zbyt czynne. To téż puszczać się po zapadłym mroku w ulice mniéj ludne samemu, zmusić tylko mogła konieczność. Sama fizjonomja pustszych części Warszawy o mroku nie dodawała odwagi. W małych drewnianych domkach ledwie się gdzie przez szpary okiennic świeciło, przechodzących prawie nie było widać, światło miały tylko główne ulice. Drogi nie były brukowane, a po deszczu ogromne błoto, kałuże w miejscach nizkich często całe je zalewały.
Zbliżając się ku alejom, posłyszał kniaź chód człowieka, który zwolna za nim dążył, mierząc jakoś kroki swe tak, ażeby go ani wyprzedzić, ani zbyt daleko nie pozostać. Pochód ten trwał tak długo, że książę wkońcu postanowił stanąć i dać się wyminąć, aby się przekonać, kto szedł za nim. Ale gdy się zatrzymał, niewidzialny ów towarzysz, którego w ciemnocie dojrzeć było niepodobna, przystanął także. Poszedł więc daléj, a za sobą znowu usłyszał chód powolny.
Mało go to obchodziło, wziął bowiem za przypadek i rzecz naturalną to jakieś niby ściganie. Nie miał nic przy sobie prócz szabli, która go nigdy nie opuszczała, a ta w każdym razie zdawała mu się aż nadto dostateczną.
Na Nowym Świecie więcéj już nieco krążyło ludzi i powozów, a doszedłszy bezpiecznie do miasta, kniaź nie miał powodu zważać, co się za nim działo. Ludzie szli, mijali go, krzyżowali się, nie zwracając uwagi.
Kiedy ku Krakowskiemu Przedmieściu się zbliżał, pod jedną z kamienic, około któréj musiał przechodzić, zastanowił go leżący na ziemi żebrak.
Mnóstwo ich wówczas przepełniało ulice, dopóki sejm nie kazał ubogich rozdzielić po klasztorach i szpitalach. Widok więc nie miał w sobie nic szczególnego, ale leżący jęczał strasznie. Kniaź stanął przy nim. Byłto barczysty, silny mężczyzna, zarosły, z rozczochraną głową, odziany w najobrzydliwsze łachmany; obok niego na ziemi leżał ogromny sękaty kij.
— Dobrodzieju! ratuj! — zawołał.
— Co ci jest?
— Noga, noga... padłem!.. albo zwichnięta lub złamana. Podnieść się nie mogę... o miły panie... a tu nikt nie ma litości...
To mówiąc, grzebał się po ziemi, chcąc niby powstać, a nie mogąc się dźwignąć.
— Litościwa duszo, panie dobry! — mówił, podnosząc głowę — ot tu o dziesięć... dwadzieścia kroków moja chata, a niéma sposobu doleźć!
Kniaź, nie namyślając się nawet, pochylił się i podał mu dłoń silną. Żebrak, zawsze stękając, jęcząc, powstał jakoś za prędko na kalekę, ale na to Konstanty nie zważał. Zerwawszy się na nogi, podparł się kijem i zawołał:
— Dobrodzieju! podprowadźcie... Pan Bóg nagrodzi... trzy kroki, ot tu...
Pokazywał uliczkę ciemną w lewo.
Konstanty podał mu rękę. Zpod napuszczonych włosów dziki wzrok błysnął. Poszli powoli razem.
— Ot tu zaraz, tu niedaleczko — mówił ubogi.
Ale uszli kilkadziesiąt kroków, a domu zapowiedzianego nie było widać. Uliczkę wązką, błotnistą, napół zarzuconą stosami drzewa i kłodami, które przed chatami leżały, trudno było przejść. Żebrak kilka razy stał, spoczywał, potém szedł daléj. Światło słabe od ulicy znikło zupełnie. W ciemnościach widać tylko było okalające parkany, nędzne chałupy, gdzieniegdzie dom ciemny nowy... ani żywéj duszy wkoło.
Żebrak, podszedłszy kawał, począł kaszleć i chrząkać głośno.
Silny ten kaszel, powtarzający się jakby naumyślnie, zdziwił trochę kniazia, ale żebrak zaraz potém jęczeć zaczął.
— Ot tu... zaraz... ino jeszcze kroków kilka, — mówił kaleka.
Kniaziowi przypomnienie gróźb, przestrogi starego Metlicy dopiero tu na myśl przyszły. Mimowolnie uderzyło go, że ubogi, który zrazu kulał mocno, szedł coraz żywiéj i przestał napadać na chorą nogę. Ścieżka szła popod parkanem samym.
— Macie tu już do domu niedaleko, — rzekł, — możecie się oprzeć o płot, a ja nie mam czasu...
Żebrak pochwycił go za rękę gwałtownie i przeraźliwie świsnął... nie było już najmniejszéj wątpliwości, że się gotowała napaść, a cała żebracza historja była niecnym podstępem. Jakkolwiek mniejszy wzrostem od draba, który go pochwycił, Konstanty był nadzwyczaj silny, wyrwał się więc z jego ręki i w mgnieniu oka dobył szabli. Udało mu się kij już nad głową wiszący odbić i ciąć w ramię zbrodniarza. Ale w téjże chwili, gdy żebrak bardzo żwawo odskoczył nawoływując swoich, Konstanty o kilka kroków odszedłszy, przyparł się na wszelki wypadek plecami do parkanu i stanął obronno. Uciekać ani chciał, ani mógł, uliczka bowiem była ciemna, zarzucona, błotnista. Z chaty nieopodal wybiegło na krzyk dwóch ludzi z dragami, którzy szybko podeszli do złoczyńcy. Ten jęczał, bo mu krew płynęła z ramienia i ochota odpadła od dalszéj napaści.
— Gdzie on? gdzie on? — zaczęli wołać, nie widząc nic po nocy. Drab także znać był oślepł od tęgiego razu i z oczów stracił w niewielkiém stojącego oddaleniu.
— Uszedł! — zawołał. — Jużeśmy go prawie mieli w rękach. Szedłem za nim od Mokotowa, na rogu przypadłem jęcząc, wiedząc, że mnie podprowadzi... No, i szedł ze mną aż tu... dopiero coś zwąchał i począł mi się wyrywać... Ale nie przepadło... do drugiego razu... Ino mi się dobrze dostało, bo mnie okrutnie płatnął.
Począł kląć.
— Boś téż głupi! — rzekł drugi, — trzeba było jęczeć... a nie siłą go brać, jakbyś go był prosił, byłby podszedł kroków kilka i mielibyśmy go w rękach...
Stał tak chwilę w milczeniu kniaź, aż powoli odeszli, słyszał jeszcze mówiących między sobą:
— Nie udało się, nie udało... lepiéj o tém i nie gadać... byle jeszcze na nas nie naprowadził straży...
— Albo my głupi czekać?..
Głosy ucichły w oddaleniu. Schowawszy szablę do pochwy, kniaź odszedł powoli nazad ku Krakowskiemu, zapamiętawszy miejsce i chatę, z któréj ludzie wyszli. Nie miał się co łudzić, uniknął bardzo szczęśliwie zasadzki, któréj przynajmniéj tego dnia się nie spodziewał. Baczniejszy więc na siebie zwrócił się do mieszkania. Zdziwił się bardzo, zastawszy w bramie Metlicę, który z Hirszem rozmawiając czekał na niego, a zobaczywszy, ściskać począł.
— No! chwała Bogu, że książę cały powracasz, w śmiertelnym byłem strachu, — zawołał, — po nocy samemu chodzić! kiedy już wiedzą, żeś książę wyszedł z więzienia, a my jeszcze się nie pilnujemy...
— Miałeś dobre poczciwego serca przeczucie, — odparł Konstanty, — o niewiele szło, że mógłem niecały powrócić.
W kilku słowach opowiedział swoją przygodę. Stary słuchając pobladł.
— To nie żarty! — rzekł, — wcześnie rozpoczęli i na taki sposób.
Spojrzał na Hirsza, który brodę gładził i ramionami ruszał.
— Jużciż w biały dzień nic mi nie zrobią, — odparł obojętnie książę, — a nocą... no, będę ostrożny.
Więcéj mu w téj chwili na sercu leżało to, co się o Julce dowiedział i niepocieszająca z nią rozmowa, niż własny wypadek. Dobył śmiejąc się szabli, na któréj krew była, otarł ją i życząc dobréj nocy Metlicy, a prosząc go, aby do domu powracał co rychléj, zamknął się w swéj izdebce.
W młodości, w tym szczęśliwym wieku, w którym rzeczy się cenią istotną ich wartością, choć zdaniem ogółu jest to chwila złudzeń i marzeń, myśl o ukochanéj, szlachetniejsze uczucie, poryw duszy ku czynowi świetnemu, tłumią wrażenia obawy osobistéj i żal po stratach grosza i mienia. Konstanty nie myślał już wcale ani o przegranym procesie, ani o niebezpieczeństwie, poił się zawczasu nadzieją, że jutro raz jeszcze zobaczy kasztelanową.
Gniewał się za to na siebie, ale umiał się przed sobą wytłumaczyć, że w tém nic nie było zdrożnego, że uczucie jego pochodziło z najczystszego dla niéj poszanowania i wdzięczności.
W tych szczęśliwych obietnicach jutra zasnął i przespał noc niespokojnie, bo mary napaści wieczornéj, hałas słyszany na Woli, powróciły mu we śnie.. Dopiero nadedniem głębszym snem znużenia spoczął i nie zbudził się, aż dosyć późno, a że godzina wyznaczona przez kasztelanową była wczesną, uląkł się, żeby nie stracić zręczności widzenia jéj. Pospiesznie więc ubrawszy się i rozliczywszy, ile czasu potrzeba na drogę, którą miał odbyć pieszo, puścił się z bijącém sercem do pałacu.
Kasztelan tym razem był w domu i musiał na niego czekać, bo go natychmiast wpuszczono. Saméj pani za to nie było.
Wyświeżony rumiany staruszek, z dobrodusznym uśmiechem, podobny był do pięknie rozkwitłéj malwy jesiennéj, miło na niego było spojrzeć, taką pogodę miał na obliczu, taką dobroć i uprzejmość na ustach. Był to mąż starego świata, żyjący jeszcze w tém dawném kole zaczarowaném patrjarchalnego żywota, którego przemiany się nie spodziewał. Nie gniewało go to, co się działo, bo ufał w miłosierdzie Boże, iż wszystko do starego powróci porządku. A jakżeby świat istniał inaczéj?.
Kasztelan miał wielkie poszanowanie dla imion i dostojności, ztąd wielki szacunek dla księcia, nad którego losem bolał wielce. Aby mu dodać animuszu, przywitał go serdecznie, posadził wygodnie, sam krzesło sobie przysunął i ręce na kolanach sparłszy, powoli począł:
— No, radźmy tedy, mój mości książę, radźmy... jak tedy nasze sprawy stoją?..
— Zdaje mi się, że pan kasztelan wié o tém...
— Ale mi mówiono, żeś książę przyjął propozycję bankiera? którego?
— Kapostasa.
— Kapostasa! — powtórzył stary, ocierając się i chrząkając. — Mało go kto zna, uczciwy człek, ale co tam robić? jaka przyszłość? Kapostas, o ile wiem, wekslarzem jest ledwie... nie bardzo majętny, a przyznam się... przyznam się, że choćby i Tepper i Blanc sobie życzył tego, nie radziłbym. To zawód nie dla księcia...
— Cóż mam robić? co wybrać? są nieszczęśliwe losy, którym się poddać potrzeba
— Mój mości książę, poddawać się, woli Bożéj, zapewne, aleć to próba a nie wyrok. Opatrzność człowieka stawi umyślnie w ciężkiéj perpleksji, aby go do czynu zmusić... Wiem to dobrze, iż książę masz przeciwko sobie wielu... ale nastawić czoło należy... Dlaczegobyś szukał rady nie tam, gdzie położenie jego rodziny mu wskazuje, ale u Kapostasów i mieszczan?.. Jabym na miejscu w. ks. mości poszedł do króla z memorjałem wprost, submitował się i poddał pod jego opiekę. Wierzcie mi, że Stanisław August ma serce dobre. Jakkolwiek go sądzą politycy, człowiekowi odjąć nie można uprzejmości wielkiéj, dobroci i chęci usłużenia nawet najmniejszemu... a cóż dopiero pokrzywdzonemu?
— Ależ właśnie około króla JMci skupiają się najnieprzyjaźniejsze mi żywioły.
— Nic to nie szkodzi, jéjmość moja, która zarówno ze mną dobrze mu życzy, jest krewną choć daleko rodziny. Przez nią, przez marszałkową, panią Krakowską wyrobiemy posłuchanie, usposobiemy króla.
— Ale cóż król przy najlepszéj woli pomódz mi może?
— Przejedna księcia z nieprzyjaciółmi... to główna rzecz. Może też choć proces skończony z książęty Woronieckiemi coś się da uczynić.
Konstanty słuchał z głową spuszczoną, nie przykładając serca do tego... Był wdzięczen, czuł że tą droga pójść mu się nie godzi, że toby go uczyniło niewolnikiem, niewiele los polepszając.
Podziękował więc kasztelanowi.
— Zostaw mnie pan moim losom — rzekł — znasz przysłowie stare: harda dusza w ubogiém ciele. Takim był nieboszczyk dziad, ojciec i ja. Nie prosiliśmy nigdy nawet królów o nie w świecie... i zginiemy snać niepoprawni.
Kasztelan ujął go za ręce.
— Szlachetne pobudki — to pewna, ale mój książę — siła złego wielu na jednego... Dobrze walczyć, gdy jest nadzieja, że się nieprzyjaciela zmoże; tu zaś... nie widzę żadnéj...
Westchnął.
— Jeden król mógłby wmościów pogodzić powagą swoją, chociaż rodzina hrabiego — nie taję — o żadnéj zgodzie dziś słuchać nie chce.
Książę zamilkł, kasztelan także.
— Mój mości książę — rzekł — o jedno go proszę; gdy rady dobréj albo pomocy przyjacielskiej zażądasz, uczyń mi ten zaszczyt, abyś mnie użył. Przyjdzie może rozmysł, znajdzie się potrzeba, proszę wierzyć, że jestem i będę w gotowości służenia mu.
Było to jakby pożegnanie, wstał Konstanty i poczciwego starca jak ojca ucałował w ramię. Kasztelanowa nie pokazywała się, nie miał nadziei widzenia jéj, i podziękowawszy odszedł.
— Bądź co bądź — rzekł w duchu kasztelan — czy on chce czy nie, ja królowi jmości casus powiem i swoje uczynię. Nie godzi się, aby człowiek dobrego rodu, pięknego imienia zwalał się tak uciśnięty przez swoich. Mieszczaństwu by z tego urosła pociecha.
Około południa pobiegł Konstanty do Kapostasa, choć był wolnym od obowiązków, chciał tylko dowiedzieć się, kiedy może stanąć do pracy.
Zastał go w towarzystwie kilku osób nieznajomych, które wprędce naradziwszy się z nim, wyszły. Pryncypał jak zwykle był chmurny i milczący, przywitał księcia poważnie, polecił mu wielką oględność... a że stał z piórem za uchem, nie wypadało go wstrzymywać długo i książę zameldowawszy się tylko, wysunął.
Bankier nie powiedział mu najważniejszéj nowiny: od wczora odebrał był kilka listów z groźbami, jeśli księcia zatrzyma w biurze, obiecującemi mu niemiłe ostateczności. Parę domów szlacheckich, z któremi był w stosunkach, z tegoż powodu zażądały sum swoich i zrywały interesa.
Wszystko to uśmiech tylko wywołało na usta Kapostasa, który się wielce o to nie troszczył, a jeśli co mogło go skłonić do czynnego zaopiekowania się prześladowanym, to właśnie owe nierozsądne pogróżki.
Wyszedłszy z biura Konstanty, powrócił na Marywil... a że teraz ostrożniejszym był w istocie zdziwił się, postrzegłszy, że dwóch jakichś wcale niepozornych ichmościów niepostrzeżenie szło za nim aż do bramy i w niéj na straży zostało.
Przyznać trzeba, że położenie biednego człowieka mogło było najcierpliwszego rozdraźnić; ale Konstanty, który może wśród powszedniego życia byłby stracił energję, czuł się niezwyczajnemi wypadkami podnieconym i wyrabiał w sobie siłę do pokonania przeciwności, które go spotykały. Kilka razy wśród dnia wypadło mu wyjść i powrócić na Marywil, zawsze ci dwaj ludzie gdzieś niedaleko się kręcili, lubo widocznie starali się nie być postrzeżonemi. Konstanty także udawał, że ich nie widzi i męczył ich nieco, kręcąc się bez wielkiéj potrzeby po mieście.


Rodzina hrabiego, który śmiercią przypłacił swą płochość, składała się naprzód z wdowy po nim, któréj wielkie przywiązanie do nieboszczyka objawiło się dopiero po jego zgonie tragicznym, z zamężnéj siostry wydanéj za bardzo majętnego ale niewiadomego pochodzenia i podejrzanego szlachectwa człowieka, który jak Tepper naprzód sobie kupił krzyż maltański a późniéj otrzymał śgo Stanisława i z pomocą zręcznego archiwisty wcale niezłą stworzył sobie genealogją, naostatek z rodzonego jego brata, który stanowił głowę familji i był jéj teraz ostatnim reprezentantem po mieczu.
Nie brakło imieniowi zaszczytów, szczególniéj w XVII w. otrzymanych. Rodzina sama spotykała się wzmiankowaną w XVI., ale jako zwykła szlachta dojrzewająca jeszcze do przyszłych swych losów. Dopiero za Wazów hrabiowie wystąpili jako magnaci i dygnitarze; jeden z nich otrzymał, będąc wysłany w poselstwie do Wiednia, ów tytuł hrabiego św. państwa rzymskiego, a że kolligacje szczęśliwie porobione, małżeństwa z dziedziczkami wielkich majętności zbogaciły jeszcze rodzinę, podniosła się ona do najpierwszych w rzeczypospolitéj. Hrabiowski tytuł, którego prawie w Polsce nigdy nie uznawano, wystąpił dopiero za Sasów i Poniatowskiego, gdy tradycje dawne coraz się bardziéj zacierały. Za ostatniego króla hrabiowie już stali tak daleko od prostych śmiertelników, tak byli wcieleni do arystokracji, iż nawet genealogję skromną znajdującą się w Paprockim inaczéj przerobić sobie kazali, znajdując ją śmieszną. Fabryki tego rodzaju historji fantastycznych bardzo były rozpowszechnione, i za kilkadziesiąt dukatów danych zręcznemu gryzipiórkowi, można było dostać jednego z królów Ostrogockich za przodka. Hrabiowie w nowém drzewie mieli go w istocie i jako przydomek imię protoplasty przykleili do swojego. Całkowity tytuł adoptowany przez ostatnich członków znakomitego rodu, brzmiał przepysznie, a że wyprzedane nawet dobra w nim figurowały, zajmował w aktach prawie pół arkusza.
Równo jednak z uporządkowaniem genealogji i tytułów i oddzieleniem się od pospolitego świata śmiertelników, szczęście jakoś mniéj służyć zaczęło dostojnym panom. Okazały się długi na ogromnych majątkach ogromniejsze od nich, a że wydatków na żaden sposób zmniejszyć nie było podobna, bez ujmy świetności imieniowi należnéj, że podróże za granicę były koniecznością i niezmiernie kosztowne, że rządzcy i plenipotenci o sobie nie zapominali a nikt w szczegóły interesów nie wchodził, fortuna ziemska powoli uszczuplać się, topnieć, niknąć i rozsypywać zaczęła, tak że w końcu z olbrzymich dóbr pozostały tylko świadectwa, że się je kiedyś posiadało.
Nieboszczyk był najzupełniéj zrujnowany i żył na łasce żony, ale nigdy do ostatniéj godziny nie zniżył się do oszczędności i porządku. Gra, kredyt, resztki pozakrywane, różne szczęśliwe operacje na dworze, pośrednictwa i t. p. dostarczały na zbytek. Mówiono, że kilka pięknych pań także, w dowód dawnych zasług, podtrzymywały hrabiego, znając jak zbytek dlań był koniecznością. Dobił się w ten sposób nieboszczyk do heroicznego końca, zostawując po sobie pamięć najmilszego, najdowcipniejszego, najukochańszego z ludzi. Opłakując go nabierano naturalnie nienawiści ku mordercy, którego nie zwano inaczéj w towarzystwach jak „le spadassin,“ „le Prince Lazarone,“ „le meurtrier,“ „le Cosaque.“
Młodszy brat opłakiwanego hr. Abdon, Zeno, Sylwester (trzech imion) za żywota starszego swego, chociaż nie zerwał był z nim urzędownie stosunków, prawie się nie widywał. Byli z sobą więcéj niż zimno... nienawidzili się jak bracia. Przyczyną tego nie było żadne, jakby sądzić można, charakterów przeciwieństwo, ale owszem zupełna ich tożsamość. Gdyby bliźniętami byli, podobniejsiby do siebie być nie mogli; ale starszy ubiegł brata, zaćmił zupełnie, unicestwił. Napróżno Abdon, Zeno, Sylwester starał się stanąć obok niego, wydawał się zawsze jak zła kopja przedziwnego arcydzieła; choć życie wiódł samoistne, uczynki jego zawsze przyznawano naśladownictwu brata. Nie cierpieli się więc tém bardziéj, iż zaćmiony hr. Zeno w jednéj rzeczy był od niego szczęśliwszym, zachował znaczniejsze fortuny reszty i nieco się majątkowo dźwignął. Tego mu ani nieboszczyk, ani jego przyjaciele darować nie mogli, przypisywano nawet szczęście to niesprawiedliwemu podziałowi majątku i krzywo patrzano na młodszego, który z każdą chwilą na reputacji tracił. Brat zamiast go wspierać w towarzystwie swym wpływem, szkodził mu, dowcipkował z niego, nazywał go swym niefortunnym Sozją, zrobił zeń pośmiewisko. Tak było za życia starszego, ale po jego śmierci rzeczy inną przybrały postać; hr. Zeno został głową rodziny i prototypem z kopji, znaleziono w nim chętnie un faux air nieodżałowanego brata, zaczęto się w nim rozpatrywać i przejednano. Nieznacznie dozwolono mu w towarzystwie zająć opróżnione miejsce. Winien to był szczególniéj trafności, z jaką w pierwszéj chwili po zgonie brata wziął na się głośno rolę nieubłaganego mściciela. Ówczesną społeczność znudzoną bawiło wszystko, a szczególniéj co na tragiczność zakrawało i na niezwyczajność. W dniach znużenia z przyjemnością chodzono na hecę patrzyć, jak psy wychudłego wilka rozszarpywały, lub uganiały się za okneblowanym niedźwiedziem... Heca ludzka bawiła niemniéj wyżytych i poziewających. Hr. Zeno przekonawszy się, iż spółeczność zapomnieć gotowa przeszłości, jeźli jéj da karm dla nienasyconéj pożądliwości rozrywek, namiętnie rzucił się na tak korzystną zemstę.
Bratu kosztowny wystawiwszy nagrobek, żył jego łupem, nosił się z miłością dlań, któréj nigdy nie miał, po salonach, zrobił z niéj sobie cel i zadanie życia, całą rodzinę, kolligatów le ban et l’arrière ban, powinowatych zaprzągł do wielkiego dzieła. Tym sposobem z biednego zapomnianego człowieczka, stał się bohaterem chwili. Był tak zajmującym, iż panie, które się dawniéj z niego wyśmiewały, znajdowały go bardzo niepospolitym, miłym i pełnym najszlachetniejszych uczuć człowiekiem. Szwagier, o którym wspomnieliśmy, obywatel z Podola, szlachcie niedawno wątpliwy, świeżo udekorowany orderem maltańskim trzeciéj klasy, którego mundur nosił z przyjemnością wielką, nie zapominając wstęgi św. Stanisława nabytéj za gotowy grosz przez Stępkowskiego wojewodę kijowskiego... pochwycił także zręczność tę podniesienia się, wyjścia na widownię, pochwalenia z koligacją i nowego wyszlachcenia. Ten jeszcze zapamiętaléj poślubił sprawę nieboszczyka, a że był bogaty, wspierał ją pieniądzmi. Człek to był prosty, bez wychowania, ale wielkiego węchu... Umiał milczeć, umiał odpowiadać tak, żeby się nie wydać ze swojém nieuctwem, naśladował maniery wielkiego świata z talentem, a w mniejszém kółku pozwalał sobie nawet (na próbę) grać rolę magnata z powodzeniem znakomitém. Dla oka wprawniejszego bywał śmieszny, dla pospolitych ludzi niezmiernie efektowny. Szczególniéj fizys swéj roli przedziwną sobie stworzył, chód, podnoszenie głowy, ruchy wspaniałe, pewne miny arystokratyczne, ale z tém wszystkiém popisywał się tylko w mniejszém kole, a wobec oryginałów, które kopjował, był bardzo pokorny.
W złocistym przepychu mieszkania, ekwipażów, służby, sprzętów, wydawał się dorobkowicz brakiem smaku i wiarą w błyskotki. Nie było dlań rzeczy za drogiéj ani za świetnéj... Od rana chodził w lamach i aksamitach, a liberja jego służby rywalizowała z królewską. Przyjmował wspaniale, obdarowywał po pańsku... ale mówiono, że wyjechawszy za Warszawę, w dobrach swych był nielitościwym sknerą.
Wdowa po nieboszczyku swoim żalem po niewiernym starała się dowieść miłości jego ku sobie, chociaż z sobą nie żyli oddawna; naostatek oddalona rodzina, stryjeczni, cioteczni, wujeczni i t. p. legitymowali się swą zemstą... Przyjemnie było okazać udziałem w niéj, że się było z tak dostojną rodziną spokrewnionym.
Pragnienie pomszczenia szło tak daleko po rozgałęzieniach różnych, iż zazdrośny hr. Zeno często się wyśmiewał nawet z kuzynków nieznanych, iż śmieli tę rolę przybierać, nie mając do tego prawa. Jako współpracowników wymienić tu jeszcze należy mężów tych pań, które hrabia bałamucił za życia, przez żony nawróconych lub zadowolnionych tém, iż się natręta pozbyli.
Obóz mścicieli składał się więc z przerozmaitych żywiołów, do których łączyli się nieprzyjaźni księciu młodzi djabli, wszystko, co chciało używać, szaleć, a gniewało się na jakubińskie występy przeciw arystokracji. Na ostatek choć milczących wprzęgano tu przeciwników w procesie a krewnych księcia... którzy posługiwali dobrze przeciw niemu świadcząc o rodzinie, że to byli wartogłowy niespokojne i wichrzyciele...
Po stronie swéj nie miał Konstanty niemal nikogo, kasztelana i kasztelanowę tylko, mecenasa Mierzyńskiego, który milczał... wreszcie kilku ludzi poważniejszych i mieszczaństwo.
Ci, co go bronili, nie śmieli otwarcie za nim ust otworzyć, przy drzwiach zamkniętych, w małém kółku, pocichu litowali się nad losem banity.
Rodzina nieboszczyka przy całéj swéj zaciętości byłaby może skończyła na wielkim hałasie i odgróżkach, gdyby nie znalazła przedsiębiorcy, który wykonanie mściwych planów wziął na siebie. Warszawa w ciągu tego czteroletniego sejmu, tak pełnego nadziei i życia, nagromadziła w swém łonie mnóstwo wszelkiego rodzaju mniéj więcéj przyzwoitych awanturników, graczów, szalbierzy i mniemanych artystów. Płynęli tu oni ze wszystkich Europy stolic, rachując na polską gościnność, dostarczały ich prowincje, kraje sąsiednie, a ci nawet, którzy zrodzeni w Polsce, całkiem się jéj wyrzekli, powracali w nadziei jakiegoś łupu. Cudzoziemców i krajowców różnego powołania, obojéj płci, niezliczone było mnóstwo, żywiących się okruchami z tego stołu i korzystających z niezmiernéj, nienasyconéj żądzy rozrywki, która pożerała Warszawę. Począwszy od alchemistów do śpiewaków, od brzuchomówców do proroków, od operatorów nagniotków do zręcznych wycinaczy sylwetek, spotykało się wszędzie rycerzy przemysłu, a niektórzy z nich ubierali się w tytuły, imiona, ordery, nie kontrolowane i dające wstęp do najlepszych towarzystw. Wśród podróżnych, których sprowadzała ciekawość, dyplomatów incognito i spekulantów na wielką skalę, trudno było rozeznać mataczy podrzędnych, umiejących się podawać za coś wielkiego. Jeden list rekomendacyjny lub przypadkowa znajomość dająca wstęp do domu, otwierała potém inne... a po pewnym przeciągu czasu awanturnik się naturalizował całkowicie. Do takich właśnie należał mało przed kilku laty komu znany pułkownik Pancini... Był to człowiek lat średnich, budowy atletycznéj, włoch imieniem, wychowany niegdyś w Polsce, potém długo w niéj niewidziany, gdyż — jak opowiadał — służył w różnych wojskach cudzoziemskich; mówiący doskonale po polsku, chociaż z pewnym obcym akcentem, a znający kraj jak mało kto...
Pułkownik Amadeusz Pancini nosił czasem jakiś fantastyczny mundur, który miał być sardyńskim, szczycił się łaskami wielu monarchów... był przytém znakomicie goły i gotów w każdym razie służyć temu, kto mu zapłacił.
Nietylko jako doskonały i trafny strzelec, jako władający wybornie szablą i szpadą, — ale jako roznosiciel biletów, pomocnik pełen pomysłów w różnych wycieczkach, faktor, pośrednik, szpieg, kawaler Amadeusz nie miał równego. Miał przytém i inne przymioty będące rękojmią najlepszą usłużności, któréj żadne drobne względy powstrzymać nie mogły, — lubił niezmiernie dobrze zjeść, pił namiętnie i grał wściekle. Dla nasycenia tych pasji naturalnie potrzebował zajęcia i gotów był dla nich poświęcić wszystko, co miał, a nawet to, co mieli drudzy. Nikt go nie złapał na uczuciu, na wstydzie i na śmiesznéj jakiéjś skrupulatności dziecinnéj, można było ręczyć, że za pieniądze zrobi wszystko... Nadzwyczaj dowcipny i akomodujący się swym protektorom, pochlebca nieco przesadny ale trafny, nie znający urazy i gniewu, znoszący żart i połajanie ze stoicyzmem, głuchy, gdy nie trzeba było słyszeć, ślepy, gdy widzieć nie należało... Kawaler Amadeusz był ulubieńcem wykwintnego świata, bo nim jak ścierką wytrzeć było można i krew i błoto... i co się komu podobało.
Tłumaczył nieco słabość, jaką dlań miano — jego dowcip, francuzczyzna wyborna, umiejętność języków i doskonała znajomość skandalicznéj kroniki całéj Europy.
Takim, jakeśmy go tu z profilu narysowali, był on dla — wielkiego świata, dla małych zaś mógł uchodzić i starał się być co się zowie wielkim panem i arystokratą.
Pułkownik Amadeusz Pancini wyglądał jak był powinien, mimo największego starania, aby się okazać przyzwoitym, czuć w nim było awanturnika zdala, chociaż poznawać dawał, że gościł w salonach. We wszystkie historje, w których potrzeba było przebiegłości, kłamstwa, wykrętów, bezczelności, umiał się wmięszać, z każdéj potrafił korzystać, a jak tylko miał kilka dukatów w kieszeni, djabeł go porywał i sadził do gry, póki do ostatniego kulfona nie przegrał.
Tego to szacownego pomocnika dobrał sobie hr. Zeno do przedsięwziętéj zemsty, zapewniwszy pułkownikowi na każdy raz, uchowaj Boże śmiertelnego wypadku, który był przewidziany, — silną opiekę i protekcję.
Pułkownik miał swoich ludzi, których werbował po szynkowniach i posługiwał się niemi. Ci byli zawsze na zawołanie, czyhał więc tylko na zręczność pochwycenia kniazia, którego z fizjognomji znał, a zaręczał, że jeźli się wyskrobie, to będzie miał wielkie szczęście. Pierwsza jednak próba poszła niefortunnie i pułkownik począł myśleć o nieco artystyczniejszém podejściu, a tymczasem z oka nie spuszczał powierzonego mu młodzieńca.
Następnego dnia, gdy kniaź był jeszcze w domu, niespodziana go spotkała wizyta rotmistrza Trąby, który przychodził pierwszą razą wyzywać go na pojedynek od Padniewskiego, chociaż późniéj spotkanie do skutku nie przyszło.
Rotmistrz Trąba był prostszego kalibru rębacz, wysługujący się każdemu, kto go potrzebował, niewymowny, milczący, niemal ograniczony, ale mężny i doskonały szermierz.
Na widok jego kniaź przypomniał sobie pierwsze wyzwanie i był pewien, że je chcą odnowić, chociaż Trąba był sam. Najtrudniejszą dlań było rzeczą rozgadać się i wytłumaczyć. Rękę miał doskonałą, ale gębę do jedzenia tylko. Od progu kłaniając się miął czapkę i przeżuwał wyrazy niezrozumiałe.
— Mościdzieju książę... oto tego... proszę mi nie mieć za złe. Okoliczności... ludzka rzecz... Co chciałem mówić... Nie o tym głupim interesie z Padniewskim, który jest błazen... Słowo uczciwości... Oto tego...
— Cóż pan rotmistrz każe?
— Prosta rzecz... mnie przysłali tu przyjaciele księcia... Tak jest. Muszę mu powiedzieć... Ale to ja do gadania na nic. Krzyżową sztuką to tego... Niechże się książę nie dziwi, widząc mnie tędy, owędy, oto tego, koło siebie. Jestem desygnowany alias komenderowany, ażebym w potrzebie machnął i przyszedł w pomoc.
Książę niespełna mógł te poplątane nici rozwikłać.
— Ale już nie, nie — przerwał rotmistrz — ja do gadania żal się Boże; ale gdy będzie potrzeba.
Tu plunął w ogromną dłoń i chwycił za rękojeść szabli.
Książę skłonił się. W istocie w rozmowę wdać się z człowiekiem, który miał swój własny język, dostępny tylko wtajemniczonym, było niepodobna.
— Bez urazy — rzekł rotmistrz — prosiłbym, abyś mi książę swoją szablę pokazał.
Stała staruszka w kącie, więc mu ją kniaź przyniósł z pochwą i rapciami. Była nie dzisiejsza, ale stal doskonała i w dobréj dłoni mogła cudu dokazać. Całą jéj wadą było może to, że ją nieco za lekką mistrz płatnerz wyrzezał.
Z miną znawcy rotmistrz naprzód obejrzał jéjmościankę po wierzchu. Pochwa była z czarnego jaszczuru, oprawa skromna w srebro wyzłacane, z czarném nabiciem. Rękojeść po staremu z łańcuszkiem.
Rotmistrz obejrzał z uwagą, kiwając głową.
— Jak się nazywa? — spytał.
— Kto?
— Jéjmościanka! — uderzył w pochwę.
— Zwała się od pradziada Złotopiórką. On ją z Konstantynopola przywiózł.
— Złotopiórką! — powtórzył rotmistrz i powoli wysunął z religijném poszanowaniem, począł ważyć w dłoni, popatrzał na arabski napis na klindze, cmoknął, odstąpił i w powietrzu parę razy machnął.
— Niczego Złotopiórka, — rzekł — niczego; ale jakby dla mnie, niéma co wziąć, ręka nie czuje... przywykłem do cięższéj. W potrzebie łeb uciąć można — dodał, oddając szablę księciu.
Otóż, co chciałem powiedzieć, jest wszystko. W kieszeni od szarawarów małego Woczyplunia, pistolecika, miećby nie wadziło, a dobrze go naładować i podsypać. Reszta na łasce Opatrzności, w ranach Jezusowych.
Milczał, skrobiąc łysinę i kręcąc wąsa.
Tandem wszystko. Jak mnie książę zapotrzebujesz, choćbyś nie widział, proszę wołać tylko „Trąba, bywaj tu!“ a przystawię się.
To mówiąc, szeroką dłoń podał, czapkę ujął i z wielką ceremonjalnością szedł do progu. Tu nagle się odwrócił.
— Wie książę, ile ja ich na tamten świat wyprawił?
— Kogo?
— Trutniów, trutniów — dodał rotmistrz — gdym pierwszemu makówkę rozpłatał do mózgu, miałem lat osiemnaście. Zwyczajnie krewkość ludzka, lazł mi w drogę a szło o dziewczynę. Żałuję tego, spowiadałem się pod laską i dostałem rozgrzeszenie. Od téj pory trzydziestu sześciu non fallor na łono abrahamowe wyprawiłem. Trzydziestu sześciu, jeden tylko wątpliwy, mówili mi, że się wylizał, ale go, mości dobrodzieju, kładę na rejestr, bom się z niego wyspowiadał — i za każdym się spowiadałem, bo ja te rzeczy robię... tego... jak się zowie, regularnie. Otóż, com chciał mówić, jeszcze to nie koniec, przy pomocy boskiéj.
Skłonił się.
— Stopy całuję.
Księcia ten koadjutur w dobry humor wprawił.
Powoli rozpoczęła się nauka u Kapostasa, ale tu robota była niewielka i jakby tylko dla formy mu dawana. Listy do przepisywania, rachunki do sprawdzania i t. p. Czasu było dosyć, a skromne biuro bankiera miało tylko dwóch pomocników, poczciwych i skromnych, ubogich chłopaków, którzy się z księciem poprzyjaźnili wielce. Pochlebiało im może, iż książę ich jako dobrych towarzyszów traktował.
Kilka tygodni zeszło najspokojniéj, chociaż Konstanty często około siebie owych dwóch ludzi podejrzanéj powierzchowności widywał, a rotmistrz Trąba kilka razy mu się na dzień nawijał.
Poczęści uspokojony i dosyć rad ze swojego położenia nowego, a nadewszystko z milczącego Kapostasa, którego codzień bliżéj poznawał jako gorącego patrjotę — książę wrócił do dawnego swego cichego życia. Niekiedy odwiedzał Metlicę, który był zawsze dlań najczulszym, chociaż żona i córka już teraz uczuć tych wcale nie podzielały i przyjmowały go kwaśno. Drżał ile razy starego zobaczył, tak się lękał nowego wybryku Julki, niebardzo będąc pewien, żeby nieroztropna matka sama do tego nie pomogła. Minna miała wiarę najgłębszą w to, że byle córka jakiemibądź drzwiami wyszła na świat, niezawodnie świetny ją los spotka. Przykładów było dosyć małżeństw tego rodzaju z pięknościami, których młodość nie odznaczała się świetnemi losy. Minna miała pojęcia swojego wieku, wcale nie będąc rygorystką. Gniewała się najmocniéj na to, że Julkę trzymano w zamknięciu.
Konstanty jadał zwykle w Marywilu u następcy pana Grzegorza, który mu go cicho polecił, usiłując wmówić, że gdyby nawet darmo karmił księcia, będzie mu to zaszczytem i rekomendacją. Nowy restaurator nie stołował księcia bezpłatnie, ale bardzo starannie koło niego chodził, sadzał go na pierwszém miejscu i szeptał wszystkim przychodzącym pod sekretem kto to był, przekręcając nazwisko.
W téj skromnéj marywilskiéj garkuchni po tygodniowém jedzeniu strawa się przykrzyła, bo prawdę rzekłszy była nieznośną. Ale młodość!! jest najlepszą przyprawą do stołu.
W niedzielę umówili się ze Stefanem dla przetarcia ust, on po kadeckiéj kuchni, książę po marywilskiéj, pozwolić sobie raz lepszego stołu pod Białym Orłem na Tłumackiém.
Jak ze wszystkich gospód ówczesnych hotel pod Białym Orłem był najlepszy, tak i kuchnia tutejsza, acz nie tania, słynęła z dobroci. Zwyczajny objad z kilku potraw z półbutelką wina nie więcéj kosztował jak dzisiaj w jednéj z lepszych restauracji warszawskich. Wprawdzie smakosze urządzali tu sobie hulanki kosztowne, płacili wino po dwa dukaty, spijali burgunda i szampana, ale we wspólnéj sali objady były tanie. Schodziło się na nie osób mnóstwo wszelkiego stanu, szczególniéj w niedzielę, nawet z tych, które w mieście mieszkały: wojskowi, szlachta, obywatele wiejscy i mnogo cudzoziemców stojących w hotelu.
Towarzystwo bywało ciekawe, rozmowy zajmujące, niekiedy się trafiła mała burda przy kieliszkach, ale gospodarz miał talent w zarodzie ją zawsze pokonać.
Trzecią już niedzielę szli ze Stefanem pod Orła Białego, oba w humorach najlepszych. Zwykle siadali sobie w kątku wielkiego stołu, gdzie im miejsce robiono. Tym razem, choć dosyć było tłumno, książę i Stefan znaleźli jeszcze swe zwykłe krzesełko i pospieszyli się usadowić na nich. Cudzoziemców liczba była przemagająca. W prawo obok księcia zajął miejsce mężczyzna średniego wieku, po francuzku ubrany, postawy wojskowéj, wyprostowany, mimo lat, szarmancko się prezentujący, z pierścieniami na palcach, z dewizkami ogromnemi na żołądku, z żabotem białym jak śnieg i mankietami świeżemi jak rozkwitłe lilje. Z nadzwyczaj miłym uśmiechem oglądał się do koła i zdawał czekać tylko sposobności do zawiązania rozmowy, do czego książę jak najmniéj okazywał usposobienia.
Sąsiedztwo to i dlatego nie zbyt było przyjemném, iż podstarzały adonis wyziewał z siebie rozmaite wonie, przy obiedzie czyniące złudzenie, jakby się jadło pomady, puder i mydło. Peruka jego ziała fijołkami przekwitłemi, suknia piżmem, a chustka, którą dobywał często, obrzydłą ambrą. Wszystko to zmięszane razem sztukamięsie nie dodawało smaku.
Właśnie ją podawano po rakowéj zupie, gdy ów cudzoziemcem wydający się piżmowiec ozwał się do księcia grzecznie najlepszą chociaż z dziwnym akcentem polszczyzną:
— Aćpan dobrodziej ze wsi?
— Nie, mości dobrodzieju — mieszkam w mieście.
— Aaa! Miasto jest przyjemne, zwłaszcza gdy jak dzisiejsza Warszawa jest ożywione. Znam niemal wszystkie stolice europejskie, ale słowo honoru, że oprócz Paryża Warszawa z żadną porównać się nie daje.
— Warszawa w czasie sejmu, — podchwycił Stefan — jest oczywiście więcéj ożywioną i ludną niż zwyczajnie.
— Ale zawsze Warszawa Warszawą, — dodał sąsiad, — miasto rozkoszne, mieszkańcy Ateńczycy północy... kobiety nieporównane, wielki świat najlepszego tonu.
Dwaj młodzi zamilkli.
— Szczęśliwy, komu się dostało pędzić tu lata młodości.
Nie było i na to odpowiedzi.
— Panowie bywają na wielkim świecie? — dodał.
— My? nie, — rzekł książę, — ja jestem zajęty pracą, a mój brat służbą, któréj mundur nosi.
— A! przyszły obrońca ojczyzny! — zawołał grzeczny jegomość. — Czy wolno zapytać, jakie jest zajęcie szanownego pana?
— Jestem w biurze bankiera.
— Ślicznie! Miło jest patrzeć na złoto i chodzić koło niego, — westchnął sąsiad, — przyjemne zajęcie.
Nastąpiło milczenie. Ponieważ z tego tonu poczęta rozmowa nie doprowadziła do zbliżenia, o które znać szło temu panu, bo nikt do niego nie mówił i nie miał znać znajomych, po chwili począł wychyliwszy parę szklanek burgunda:
— Panowie jak ja nie macie tu znać znajomych?
— My? nie, — rzekł Stefan.
— Ja także; a szkoda, — dodał sąsiad, — są fizjognomje obiecujące wiele; ten czerwony nos naprzykład tyle mówiący o dobrém sercu swego właściciela... ten krągły żołądek drugiego, nadający mu patrjarchalną powierzchowność.
Stefan mimowoli się uśmiechnął; gość widząc, że czyni wrażenie, daléj począł prześmiewać współbiesiadników.
— Te polskie facjaty, których wąsy tak sumiennie napawają się wszystkiemi sosami, nie sąż wyśmienite? Niech panowie patrzą na tego, który z rewerencji dla atłasowego żupana, serwetę sobie zawiązał, gdyby u balwierza, a talerz trzyma pod brodą. O nieoszacowany!
Kniaź nawet nie mógł się powstrzymać od uśmieszku. Gość ciągnął daléj.
— A ten chudy, długi, który palców używa jakby jeszcze widelce wynalezionemi nie były, nie znaćże w nim wieśniaka, który ma w zanadrzu plik papierów, a na żołądku nieopuszczający go trzos: nervus rerum.
Tak przeszedł prawie cały stół wesoły towarzysz.
— Teraz koléj na nas, niech się pan nie wstrzymuje! — rzekł książę.
— Ale ba! z młodości naśmiewać się, acz niewinnie, trudno — odparł dowcipny biesiadnik. — Uważaliście panowie, że na starość nie wiedzieć zkąd na twarzy rosną brodawki i jagódki, których zamłodu nie było; tak samo rydykuły i poczwarności... Proszę mi darować moją złośliwość — dodał; — jestem tu osamotniony, przybyłem za interesami, nikogo nie znam... bawię się, jak umiem.
— A bawi tu pan długo? — zapytał Stefan.
— Któż to wie? Przybywam z zakordonu austrjackiego, ze Lwowa, mam proces, a proces to rzecz, która jak nić złota wyciąga się do nieskończoności.
— W Warszawie znajomości są tak łatwe — rzekł książę.
— Ja ich nie pragnę — odrzekł sąsiad; — lubię bardzo młodzież; byłbym szczęśliwy, gdybym z panami dobrodziejami bliższe mógł zawrzeć stosunki.
Wziąwszy to za prostą grzeczność tylko, nasi panowie zaprezentowali się nieznajomemu, który nawzajem powiedział im, że mieszka na Rusi, że służył wojskowo i że się zowie kapitanem Panasiewiczem.
Usłyszawszy imię księcia, ów kapitan głęboko się zamyślił.
— Przepraszam bardzo w. ks. mość — rzekł, — czy nie byłbyś synem Hrehorego Korjatowicza, którego ja swojego czasu znać miałem szczęście?
— Właśnie — odparł Konstanty.
— O mój Boże! — ręce składając dodał sąsiad — jakżem szczęśliwy, że syna mego dobrego przyjaciela oglądam! Jakkolwiek młodszy wiekiem, mogę powiedzieć, że nieoszacowany Hrehory był mi zawsze druhem.
To mówiąc, ścisnął dłoń Konstantego i począł prawie rozczulony:
— Co to był za człowiek, co za człowiek święty! charakter niezłomny, dusza prawa...
Księciu jakże to do serca nie miało trafić! Poczęli żywiéj i poufaléj mówić o rzeczach różnych. Kapitan rozpytywał o los syna swego przyjaciela, a dowiedziawszy się nieco (gdyż książę ze wszystkiego spowiadać się nie myślał), począł utyskiwać na świat, niesprawiedliwość ludzką, na prawników, których kauzyperdami nazywał, na pieniaczów itd.
Objad się skończył, kapitan kazał podać butelkę i sam ciągnąc należycie, najpokorniéj prosił nowych znajomych, aby z nim po kieliszku wypili. Stefan za siebie i brata podobnąż płacąc grzecznością, zdobył się na drugą; czas upływał na najprzyjemniejszéj gawędzie.
Nieznajomy okazywał się jednym z tych bywalców, którzy znają cały Świat, na pamięć umieją koligacje i stosunki familijne, a w rozmowie de visu opisywał tyle krajów, z takim dowcipem, iż nie można się go było nasłuchać.
Nareszcie za długo przeciągnąwszy rozmowę, należało się rozstać. Kapitan oznajmił, że stoi na Marywilu, i prosił księcia, aby go kiedy odwiedził.
— W każdym razie spodziewam się — dokończył, — że się choć w niedzielę tu spotkamy, a gdy się lepiéj poznamy...
Obaj bracia wyszli bardzo ubawieni, kapitan Panasiewicz pozostał przy butelce, mając tam na kogoś czekać. Jeszcze mało co odeszli z Tłumackiego ku Bielańskiéj ulicy, gdy dwa draby, których książę zawsze za sobą widywał, ukazali się w pewném oddaleniu. Konstanty był w usposobieniu nieco żywszém... niecierpliwiło go to.
— Wiesz co, Stefanie, natrzyjmy na nich, żeby się ich raz pozbyć. To są hrabiowscy szpiegowie czy zbiry... trzeba choć nastraszyć!
Stefanowi w to było grać. Skoczyli tak żwawo, iż, zanim się obejrzeli dwaj ichmoście, każdy swego trzymał za kołnierz.
Szczególna rzecz... ci ludzie zagrożeni poczęli się śmiać, patrząc na siebie. Nie obeszło ich to bynajmniéj.
— Niechaj książę puści — rzekł pocichu ten, którego on pochwycił; — do czego się to zdało? Książę mnie przecież musi znać!
— Ja?
— Ale no... toć krok w krok chodzimy za nim ciągłe...
— Właśnie to mi dojadło!.. Czego się za mną włóczycie? mów!
Drab w głowę się poskrobał.
— A kiedy kazano!...
— Kto? kiedy?...
— A Jezu miły!.. toć książę musisz wiedzieć... my z komendy rotmistrza Trąby — rzekł pochwycony.
Konstanty puścił swojego, wstyd mu się zrobiło.
— Powiedzcież rotmistrzowi — rzekł — że to niepotrzebne. W biały dzień co mi się ma stać?!
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — szepnął posługacz. — Ale gdyby książę dał na piwo przy téj zręczności...
Skończyło się tedy na datku i śmiechu. Konstantemu zdawała się ostrożność zbyteczną zupełnie i postanowił przy pierwszéj zręczności zaprotestować przeciw téj nazbyt troskliwéj opiece.
Przeszedłszy się, wrócili ze Stefanem na Marywil.
Tu znowu czekał na nich Metlica, ale z miną chmurną i tajemniczą; co najprędzéj wziął ich obu na górę. Drzwi zamknął, poprowadził do okna i chwycił Konstantego za ręce.
— Jedliście objad pod Orłem?
— Tak jest.
— Siedział przy was podżyły mężczyzna... —
— Kapitan Panasiewicz z Rusi; wiele z nim mówiliśmy, znał mojego ojca, miły nadzwyczaj człowiek.
— Przypatrzyłeś mu się książę dobrze?
— Doskonale.
— Poznasz go łatwo?
— Dlaczego?
— Taki to Panasiewicz, jak ja Lubomirski — dodał Metlica, zniżając głos — to bestyja, szpieg, zbój, co go na was nasadzili hrabiowie.
— Ale cóż ci się śni?!
— Nie śni... wiem co mówię — żywo dodał Metlica; — ale wszystko dobrze... Nie prosił was do siebie?
— I owszem! mówił, że stoi także na Marywilu.
— Jeszcze nie, ale pewnie się przeniesie na kilka godzin, aby zrobić historję. Otóż mości książę, my jemu sztukę spłatamy, ale cyt!... książę o niczém nie wiesz... Bądź dlań jak najgrzeczniejszym, reszta to już nasza sprawa.
— Zdaje mi się, kochany Grzegorzu — śmiejąc się zawołał książę — że ze zbytku twéj dobroci dla mnie czasem ci się coś przywidzi. Kapitan Panasiewicz jest kapitanem Panasiewiczem.
Metlica zaczął głową, ramionami i rękami zaprzeczać.
— Czekajcie, czekajcie!... przekonacie się!... Ja tego ptaszka znam dawno... Zobaczymy, kto zręczniejszy... mamy z sobą na pieńku. O jedno proszę... nie odwiedzajcie go bez mojéj wiadomości. On się widać wybiera chwilowo przenieść się do Marywilu, bo tu łatwiéj jak gdzieindziéj historję spłatać bezkarnie; ale ja znam wszystkie kąty i urządzę to jak mi potrzeba. Będziemy mieli z czego się śmiać.
Łatwo się domyślić, że mniemanym kapitanem był nie kto inny tylko pułkownik Amadeusz, zaczynający dosyć zręcznie zastawiać sidła na Konstantego. Ale dozór był pilny i w pierwszéj chwili całego planu się domyślono. Metlica miał w Marywilu stosunki i znajomości, tak że gdy nazajutrz pułkownik począł sobie szukać mieszkania z dwóch pokojów na ustroniu, do którego miał zwabić Konstantego, nasadziwszy swoich ludzi na niego, Metlica kazał mu dać dwie izby jakich żądał, ale urządził wprzód obok nich kontrminę i schronienie dla rotmistrza Trąby i swoich ludzi.
Pancini zacierał ręce, winszując sobie, że tak szczęśliwy miał pomysł.
W parę dni zjawił się u Konstantego, oddając mu pierwszy wizytę.
Dla młodego i gorącego charakteru człowieka, najtrudniejszém było udać zupełną nieświadomość i przyjąć niecnotę nieokazując mu pogardy.
Konstanty nie mógł na sobie wymódz wesołości i swobody, zmięszany był, milczący; złożył to wszakże na kłopoty i interesa. Mniemany Panasiewicz nazbyt pewnym był siebie, ażeby się mógł czego domyślać.
Usiadł na podaném krześle rozglądając się.
— Widzę, — rzekł, — że w. ks. mości w Warszawie nie bardzo się powodzi! Stancyjka uboga.... ha! ale młodość, mości książę, młodość, to bogactwo. Jest czas na wszystko. Słyszałem tylko w mieście, żeś książę zadarł z wielą i o jakimś wypadku.
Książę rzucił nań wejrzenie, w którém tylko tak zaślepiony i zarozumiały jak pułkownik mógł nie wyczytać wyrazu pogardy.
— Jestem zadowolniony z tego co mam — rzekł sucho.
— Widzę, że książę dawnéj metody się nie chcesz trzymać, ażeby klamki możnych nie puszczać. Tak to było i z ojcem jego. Każdy ma swój system i temperament.
Ale mnie téż, — zawołał wstając, — odwiedzić racz. Kiedy? powiedz! bym przecie był w domu. Stoję pod numerem trzydziestym.
— Tak mało mam czasu przy moich zajęciach.
— No, wieczorkiem jutro... proszę i będę czekał, wracam umyślnie do domu około ósmej, a po ósméj oczekiwać będę? Słowo...
Konstanty się wahał, taki mu wstręt czyniło udawanie, ale w końcu gniew przemógł i odezwał się:
— Dobrze, panie kapitanie! Jutro po ósmej!
Rozstali się z tém, a kniaź wedle umowy zawiadomił natychmiast Metlicę, który nadszedł niezwłocznie. Już miał krótko się rozmówiwszy z nim wychodzić Konstanty do biura, gdy w progu ozwało się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Był to znany z więzienia księciu p. Seweryn Orzeszko podkomorzyc Piński, którego za poręką wypuszczono.
— Szanownego sąsiada dobrodzieja — zawołał z nizkim ukłonem, — przechodząc tędy submittuję się w celu zapytania, czylibym nie mógł otrzymać pół talarka dla pokrzepienia zdebilitowanego żołądeczka!
— Wszystko to być może, — z uśmiechem odpowiedział Konstanty, — ale cóż pan tu robisz?
— Wypuszczono mnie! nie żeby chciano uznać klar niewinności mojéj, ale tymczasowo... za poręką. Jestem bez zajęcia, obowiązku i co gorzéj bez sustentacji... Aczkolwiek mam tu familją i znajomych, ale wytarty kontusz odstręcza.
Metlica patrzył nań ciekawie.
— W więzieniu, — odezwał się Seweryn, — zastępowałem częstokroć klucznika... zdałbym się do dozoru. A po cichu powiem, gdyby Moskalów trzeba było rznąć, toby mi było najprzyjemniejszém; ale tsyt! bo mnie ambasada szpieguje!
Grzegorzowi coś znać na myśl przyszło, bo po krótkiéj rozmowie zamówił podkomorzyca pińskiego nazajutrz wieczorem na Marywil i z pół talarkiem, który był in votis, odprawił.
— Co ty chcesz z nim robić? — spytał książę, — to pół warjata!
— A no! zobaczymy... na wszelki wypadek bezpieczniéj się posłużyć pół warjatem.
Nadszedł nareszcie wieczór oczekiwany; Metlica polecił tylko, ażeby książę idąc, pistoletu i szabli nie zapomniał. Ciemno się robić zaczynało wśród tych budowli nagromadzonych tak, że i we dnie nie bardzo były jasne, gdy Konstanty usłyszawszy wybijającą godzinę ósmą i przeczekawszy chwilę, wybrał się pod numer trzydziesty.
Jakkolwiek odważny i pewien, że mu w pomoc przyjdą, książę wiedząc o zasadzce, czuł bijące nieco serce i niecierpliwość niepohamowaną. Zapukał do drzwi, przyszedł mu je otworzyć sam kapitan Panasiewicz i z ukłonem wpuścił go do izdebki, bardzo zręcznie, co oka Konstantego nie uszło, spuszczając drzwi na klucz.
Maleńki przedpokoik ciemny poprzedzał izbę dość obszerną, umeblowaną niewykwintnie, z których dwoje drzwi zamkniętych szły na prawo i lewo do dalszych pokojów. W środku stał stół nakryty, a na nim kilka butelek i szklanki. Świeca paliła się już w lichtarzu i okna od ulicy były wnętrznemi okienicami pozamykane...
Bystro spojrzał na wchodzącego kapitan i zobaczył szablę u boku.
— O mój Boże, — rzekł, — co książę za ceremonje robisz z sąsiadem, po co ta szabla! trzeba ją było doma zostawić... tać to darmo zawadza.
— Wiesz kapitanie przysłowie: Bez karabeli ani z pościeli...
— O! to tam kiedyś tak bywało, ale dziś...
Siedli, kapitan miał znać myśl podpoić wprzódy młodzika, nimby się do niego wzięto... butelki stały przygotowane... Konstanty wręcz odmówił, przepraszając, że chory.
— Ale to nie może być! kieliszek, co znowu... nie zawadzi!..
I nalał przysuwając natarczywie...
Konstanty przez grzeczność do ust go przytknął. Spojrzeli sobie w oczy... Panasiewicz miał minę niespokojną, skłopotaną, widocznie nie wiedział, jak ma się wziąć... Rachował widocznie na kieliszek i kłótnię przy nim... Oczy jego biegały... ręce drżały... Konstanty siedział zupełnie spokojny wlepiając weń badające, nieco sarkastyczne wejrzenie. Doskonały znawca ludzi i fizjognomji gospodarz wyczytał w tym wzroku i wyrazie ust coś takiego, co go z każdą chwilą więcéj mięszało. Ta szabla u boku... odmówienie kieliszka, ten tryumfujący uśmieszek...
— Pij bo książę, dalipan... co u kata? bo się będę gniewał! — zawołał gospodarz. — Tych parę butelek musimy we dwóch wysuszyć, a nie, to nie puszczę.
— O, o! — zaśmiał się książę — ja nie piję.
— Książę musisz pić!
— Panie kapitanie, ja z musu nigdy nic nie robię... to moja natura.
Kapitan się skrzywił; było mu jakoś nieswojo i ciężko, perukę poprawiał, stukał szklanką, spozierał zpodełba.
— Ale bo — rzekł — dalipan, mógłbym się na księcia pogniewać i na serjo. Przyjść w odwiedziny i tak chcieć odejść na sucho... Łatwoby w tém upatrzyć pewną nieufność; szabla przy boku, pić nie chce! Mógłbym się urazić.
— Ano — zawołał Konstanty — a gdybyś się pan uraził? hę!
Panasiewicz nie spodział się odpowiedzi... otworzył usta.
— Gdybym był obrażony, tobym naturalnie poszukiwał satysfakcji dla mojego honoru.
— Honoru? — szydersko powtórzył kniaź nie mogąc już wytrzymać — honoru?
Panasiewicz zerwał się, słysząc wymówiony ten wyraz z intencją oczywiście złośliwą. Tak mu się to zdało dziwném, że nie wiedział co począć.
— Mości książę, cóż to ma znaczyć?... jesteś u mnie w gościnie!
— A tak, — rzekł Konstanty — ale czy w gościnie?
— Jakto? a....
Panasiewicz oparł się o stół i począł głośno chrząkać.
— Kapitan dostałeś kaszlu? — spytał kniaź.
— Nie... ale mnie djabli biorą, bo w. ks. mość przyszedłeś kpić sobie ze mnie. Ja tego nie lubię!
— Nie wiedziałem! — uśmiechnął się książę.
Oczy gospodarza zapałały. Nagle, sam nie wiedząc prawie co robi, palnął szklanką o podłogę.
— Do mnie! moi! do mnie!... Ja ci tu pokażę żarty!
Instynktowo Konstanty stanął na nogi i w mgnieniu oka dobył szabli.
Panasiewicz krzyczał jeszcze „do mnie moi!“ gdy jedne z drzwi bocznych otwarły się z trzaskiem, ale zamiast spodziewanych drabów swych pułkownik ujrzał osłupiały wpadającego niemi rotmistrza Trąbę, Metlicę i dwóch barczystych ichmościów. Poznał już co się święci, a że nie miał broni pod ręką, rzucił się przez przedpokój uciekać. Nim jednak dopadł drzwi, Trąba chwycił go za kołnierz, podniósł od ziemi i rzucił tak silnie o podłogę, iż można było sądzić, że się rozbił w kawałki. Jęk straszny dał się słyszeć, a tuż ludzie podpadli, którzy go zakneblowali...
Przez otwarte podwoje, któremi weszli obrońcy, widać było w drugiéj izbie kilku ludzi związanych, leżących na ziemi i ogromne kije przy nich.
Leżący na podłodze nieszczęśliwy Pancini miotał się daremnie i osłupiałemi wodził oczyma.
— Mości dobrodzieju! — wołał Trąba, któremu z radości ręce się trzęsły — co tu jemu zrobić? hę?... dawajcie tu plastry, bo się niebożątko potłukło!
Dwóch ludzi pokazało się z kijami. Na widok ich pułkownik zaczął ręce składać, a Konstanty ich sam odepchnął.
— Cóżto!... książę myślisz tego zbója, łajdaka, tego owego, mości dobrodzieju, bronić? — krzyknął Trąba. — Ale po lichoż ja się fatygowałem, jeśli nie mam mieć satysfakcji wlepić mu co najmniéj pięćdziesiąt?!
— Trzeba mu dać pamiątkę! — dodał Metlica.
— Puśćcie go z djabłami, dość będzie miał strachu! — rzekł książę — co sobie będziemy ręce walali!
— My nie! — krzyknął Metlica — ja tu mam takich, co tę operację odbędą; a żeby nie krzyczał, chustkę w pysk!
— Na miłość Boga! — począł książę. — Ja nie pozwolę!
— A cóż?.. a cóż? — ozwał się zdumiony Trąba. — Czy mu może, przeprosiwszy go, kolację sprawić?
— Cyt! — przerwał Metlica — niech mi książę pozwoli, ja mam myśl kuchmistrzowską, doskonałą... To szelma lizipółmisek, smakosz... bić nie warto... wysmaruje się i odejdzie... Ale go tu zamkniemy na parę tygodni na chleb i wodę. Damy stróżów, posadzimy podkomorzyca dla dozoru... i nie puścimy, aż wyschnie na szczepę.
Kapitan Trąba popatrzył na mówiącego z podziwieniem i strachem razem, środek proponowany wydawał mu się snać srogiém okrucieństwem.
— A nuż bestja na złość zdechnie? — szepnął, łokciem uderzając, do Metlicy.
— Nie bójcie się!... związać go w kij! — zawołał kuchmistrz — położyć na łóżku, stróżów postawić... Chleb i woda... Jeśliby krzyczał, kij pomoże.
Trąba był widocznie za prędkiém i jednorazowém wymierzeniem kary i ze smutkiem przekonywał się, że od kijów wstrzymać się będzie trzeba.
— Niby to... tego... delikatnością się unosicie, — zawołał — a on albo się wyrwie i uciecze, albo nam biedy narobi.
— To moja rzecz, — odparł Metlica, — rozwiązać mu gębę.
Odjęto knebel. Pułkownik osłupiałemi wodził oczyma, pieniąc się ze złości.
— Nim co będzie, pan pułkownik raczy zeznanie napisać, które ja podyktuję, — odezwał się Metlica.
— Jakie zeznanie!
— Przecież ludzie z kijmi stoją! — dodał Trąba, który miał wielką ochotę do natychmiastowego rozprawienia się ze skórą winowajcy.
— Ale jakie zeznanie! — burzył się Pancini, — jam nic nie winien!
— Ale w drugiéj izbie leżą ludzie, którzy poświadczą o zasadzce, — mówił spokojnie Metlica.
— Podpiszę, niech djabli wezmą, ale mnie puścicie...
— A, jeżeli puścić mamy, to tego... opinuję za pięćdziesięcią, — dodał Trąba, — poco tu na tyle półmisków rozkładać... pludry ściągnąć, dać pro memoria, octem zalać i puścić.
Pułkownik rzucił nań wzrok wściekły, ale opór był próżny, a zajadły na jego skórę rotmistrz stał czekając skinienia.
Podano pióro, papier i kałamarz, a Grzegórz stojąc przy pułkowniku, podyktował mu dobrowolną cedułę, jako zapłacony przez hrabiów... na zdrowie i życie księcia uczynił zasadzkę i t. d. i t. d.
Trąba pilnował, aby pisał wyraźnie, przy téj zręczności pozwalając sobie dać mu kilka razy w kark. Książę go wstrzymywał.
— Daj mu już pokój!
— Cóż? nic? potrąciłem go lekuchno, aby bestja pisała po ludzku... gryzmoli jak kura...
— Ale ty rotmistrzu — szepnął Metlica — także nie kaligrafujesz?
— Ja... bo ja w pisanie się nie wdaję! Znakiem krzyża świętego!.. a szablą w powietrzu... to najlepsze pisanie! — ofuknął Trąba. — Kto jak ja nie pisze, ten nigdy głupstwa na papier nie położy i cyrografu na siebie nie da...
Po podpisaniu dokumentu, który jako świadek Metlica i rotmistrz znakiem krzyża korroborowali, na skinienie Grzegorza związano winowajcę, który klął niepomiernie i położono na łóżku... Dwóch czy trzech ludzi pochwyconych z nim odesłano, jako wziętych na zasadzce, do marszałkowskiéj straży; Metlica w ostatku zwołał podkomorzyca pińskiego, który wszedł kłaniając się nizko.
— Sługa uniżony, do stóp się ścielę... o co tu idzie?
— Oto jest człek chory, — rzekł wskazując leżącego pułkownika Grzegórz, — bardzo chory, lekarz go skazał na djetę, nic prócz chleba i wody! A że rozumu nie ma, musi leżeć związany... Czy pan podkomorzyc nie podejmiesz się dozoru?
Staruszek się aż oblizał.
— Czy i ja mam być na djecie?
— Uchowaj Boże! owszem, będziesz pan jadł z tym warunkiem, abyś mu nie dawał. Dwóch ludzi na wypadek przydamy w pomoc pod waszą komendę.
Podkomorzyc złożył ręce z radości.
— Ja go dopilnuję! woda i chleb. — A nachylając się do ucha Metlicy spytał: — Czy on nie miał stosunków z moskalami?
I po gardle posunął sobie ręką.
— Jest ich przyjacielem serdecznym, — odpowiedział kuchmistrz, — ale niech Bóg uchowa, by mu się co złego stało... tylko go trzeba wyleczyć postem o chlebie i wodzie...
— Ja go dopilnuję, — odezwał się podkomorzyc, — człowiek teraz po śmierci nie ma co robić.
Po chwilce niespokojnie zwrócił się do Metlicy.
— Za pozwoleniem szanownego olbrzyma, czy gdyby mu dokuczały muchy, mam opędzać lub nie?
— Uchowaj Boże! to dla niego będzie zbawienne...
— A! a! — mruknął podkomorzyc, — i nie więcéj.
— Nic, prócz żeby extra wody i chleba niczego się nie tknął, a jeźliby krzyczał, gębę mu zawiązać.
Całe to przygotowanie do męczeństwa z zimną krwią urządził Metlica; księcia już nie było, uciekł do swéj izdebki.
Podkomorzyc natychmiast pomyślał o wygodnéj siedzibie, zdjął buty przez oszczędność, kontusz na kołku powiesił i chciał zajrzeć do stojących butelek, ale domyślano się nie daremnie w nich jakiejś mięszaniny odurzającéj i wylano przez okno.
Natomiast dla pana Orzeszki przyniesiono wieczerzę i pokuta pułkownika uroczyście się rozpoczęła.
Zmęczony Metlica obmyśliwszy dla rotmistrza Trąby przyzwoite pokrzepienie na dole w restauracji, rozmówiwszy się ze stróżami, otarł pot z czoła i powoli zszedł do mieszkania swego pupilla. Zastał go smutnie siedzącego na łóżku i przykrém wrażeniem sceny téj przybitego.
Zbliżył się całując go w ramię.
— Mój książę, — odezwał się, — dalipan nie można było inaczéj, Trąba by go był spłazował i zbił na kwaśne jabłko, ja go znam. Dopóki nie zacznie, jeszcze go wstrzymać można, ale jak raz w ferwor wpadnie, niepodobna go oderwać... Mógł być kryminał... Bezkarnie znowu puścić niepodobna. W ten sposób, nim hrabiowie dojdą, co się z ich prawą ręką stało, my odetchniemy... niema się co teraz obawiać.
— Szkaradne życie! nieznośna rzecz! — rzekł książę — lepiéj iść za świat... lepiéj.
— Ale uspokójże się, mój drogi książę, wszystko to po świecie chodzi, a dlatego ludzie żyją i rady sobie dają... Masz przecie w. ks. mość przyjaciół, nie licząc mnie, którzy mu zginąć nie dadzą. Ot i ten kasztelan nieboraczysko.
— Dlaczegóż nieboraczysko? — podchwycił książę.
— A no, bo podobno niewiele mu się należy.
— Kasztelanowi? — spytał zdumiony kniaź.
— Czy to książę nic nie wiesz?
— Nic a nie. Czy mu się co stało?
— Bóg wie, różnie ludzie opowiadają. U hetmana był na wieczerzy, a to wiadomo, co tam dokazują, najświętszy człowiek się nie wymówi, gdy poczną klękać, prosić, zaklinać, aby pił. Podobno przebrali miarę... i odnieśli go do domu biedaka w bardzo złym stanie... Puszczali krew... doktorowie siedzą przy nim, jest Lafontaine... ale wszyscy mówią, że nie wytrzyma...
Usłyszawszy to Konstanty schwycił się z łóżka...
— A jam się ani dowiedział! ani poszedł nawet... Byłbym najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym natychmiast tam nie pospieszył.
— A poco? — spytał Metlica.
— Nie pytaj, — odezwał się książę, — był to jeden człowiek, który mi pewne okazał współczucie... Muszę iść...
— Dziś? — zdziwiony spytał Metlica.
— Natychmiast... Jeźli przyjmą usługi moje... zostanę tam... mój Grzegorzu, wytłumacz mnie u Kapostasa...
Pierwszy raz widząc żywość, z jaką Konstanty rwał się wychodzić, niepokój jego... Metlica domyślił się ściślejszych z tym domem stosunków, niżeli wiedział i sądził. Nie sprzeciwił się wszakże wcale i podprowadził księcia za bramę, sam jeszcze czując potrzebę upewnienia się, że pułkownika nie puszczą.
Ulice mimo późnego wieczoru były pełne powozów i pieszych, a malownicza ich fizjognomja w blasku pochodni i latarni jeszcze się fantastyczniejszą stawała. Wspaniałe ekwipaże, jezdni, laufry, wojskowi, tłum wreszcie najdziwaczniéj strojny, wesołe twarze powracających z winiarni i wieczerzy nadawały Krakowskiemu przedmieściu jakiś pozór świąteczny. Ale około pałacu kasztelana cicho było, ciemno i smutno... W oknach od podworca cale nie było światła ani jednego powozu w dziedzińcu... książę dopadł przedpokoju i szczęściem dla siebie znalazł w nim służącego w usposobieniu rozżaloném, skłonnego do rozmowy, bo zbolałego od strachu, aby ukochany pan nie porzucił ich na zawsze. Był to niemłody już człowiek, który kasztelana kochał jak cały niemal dwór. Biedny płakał pocichu ocierając łzy.
— W téj chwili dopiero dowiaduję się o słabości kasztelana, — począł książę, — jestem mu winien wiele, radbym, aby wiedział, iż tu u drzwi stoję... łaknąc pocieszającéj wiadomości. Jestem książę Korjatowicz.
— A! mości książę! — wstając powoli odparł sługa, — źle u nas! Do pana ani myśleć dostąpić, ale powiem to saméj pani.
— Uczynicie mi łaskę wielką, — dodał Konstanty, — może w czémkolwiek mógłbym się przydać, powiedzcie, że stoję tu na rozkazy.
Służący poszedł, pozostał dosyć długo i otworzył nic nie mówiąc drzwi salonu księciu. Pusty był, jedna świeca woskowa paliła się na stole. Z dalszych pokojów dochodził tylko głuchy szmer chodzących na palcach osób i szepczących ludzi.
Po chwili, która mu się jak wiek długą wydała, Konstanty ujrzał wchodzącą kasztelanową, bladą, w sukni codziennéj, nie ubraną, z twarzą, na któréj dobrze znać było kilkonocną bezsenność i niepokój.
— A, pani! — zawołał, posuwając się ku niéj — ja dopiero w téj chwili dowiedziałem się o słabości kasztelana. Czy mi niewolno ofiarować wam posług moich? jestem swobodny, mogę czuwać; możecie mnie posłać, jeśli potrzeba; zostawcie mnie w przedpokoju na straży.
Nina, milcząc, podała mu rękę, którą on ucałował. Łza błyszczała w jéj oku.
— Zdziwisz się książę, gdy przyjmę jego ofiarę... W domu jestem prawie sama... głowę tracę. Jeśli możesz... kasztelanowi, choć mało ma przytomności, miło będzie spojrzeć na twarz życzliwą.
— A ja tak będę szczęśliwy, jeśli mi pozwolicie służyć!
Konstanty z bijącém sercem posunął się w głąb pokojów za kasztelanową; w sypialni leżał stary na łożu o poduszki sparty, z rękami jak do modlitwy złożonemi, w których trzymał ściśnięty różaniec z krzyżem. Głowa jego siwiejącym otoczona włosem była dziwnie wypogodzonego oblicza, blada już teraz po apoplektyczném uderzeniu w części sparaliżowana. Oczy obracały się z trudnością, usta poruszały się bez głosu, ale znać było, że miał całą przytomność. Liczni słudzy otaczali łoże z widocznym żalem, krzątając się około chorego starca.
Lekarz tylko co był odszedł, przepisawszy leki, ale pocichu przygotowując do nieuchronnego końca. Książę wcisnął się na palcach i wskazane mu miejsce zajął przy łożu. Kasztelana potrzeba było podnosić, poić... zgadywać myśli jego, gdyż ani mówić, ani poruszyć się nie mógł. Zobaczywszy przybyłego, chory długo nań patrzał, jakby sobie chciał tę twarz przypomnieć, potém głową poruszył i rękę drżącą z trudnością wyciągnął, jakby szukał jego dłoni.
Scena była pełna powagi i boleści, dom cały w żałobie, w trwodze, a kasztelanowa nieumiejąca sobie dać rady, płacząca bezsilnie jak drudzy. Na gościa więc spadł obowiązek pokierowania wszystkiém. Z krewnych nikt nie mógł przybyć tak rychło, a przyjaciele nadto byli zajęci sprawami sejmowemi, polityką, zabawami, żeby się z nich który chciał dla chorego starca poświęcić. Książę uczuł, że przybył bardzo w porę, i dziękował Bogu, iż tak szczęśliwie był natchniony.
Wszyscy byli znużeni, mało kto przytomny; chory potrzebował ciągłéj czujności. Konstanty więc ofiarował się pozostać przy nim i siadł przy łożu, którego nie opuścił do rana.
W stanie chorego nie było ani polepszenia, ani pogorszenia znacznego, ale bezwładność bolesna... dla otaczających. Kilka razy w ciągu nocy kasztelanowa przychodziła, stawała, patrzała, czasem przemówiła słowo i nie otrzymawszy odpowiedzi, wracała na modlitwę.
Z rana książę posłał po lekarza, zdawało mu się, że kasztelan tracił siły... Wezwany przybył, ale nie znalazł zmiany na nieszczęście i na zapytanie poufne odpowiedział, iż niéma żadnéj ocalenia nadziei. Uderzenie, któremu uległ kasztelan, nie było pierwsze, a było wielce gwałtowne.
Stary nie miał we zwyczaju tak ucztować jak drudzy, a z saskich czasów pozostały tradycja i zwyczaj dotrzymywania placu, czy kto mógł czy nie, wymówić się było niepodobna; pilnowano aby nikt wody sobie nie dolał lub kieliszka nie wypróżnił gdzieś w kąt. Zaklinano na wszystko najświętsze, na miłość ojczyzny, braci, przyjaciół, często na Boga i Trójcę świętą... zawstydzano, przymawiano tak, że człowiek co pić nie chciał, musiał w końcu bądź co bądź spełniać kielichy. Tak się stało owéj nocy u hetmana z kasztelanem, który długo się opierał i naostatek po kilku kielichach o ostrożności i wszelkiéj wierze zapomniał, a skutkiem téj hulanki było uderzenie apopleksji. Inni nie lepiéj pono z tego szalonego bankietu powychodzili.
Ranek zszedł w tém milczeniu grobowém, które otacza łoże chorego bez nadziei, może straszniejszém niż śmierć sama. Wszyscy kochający starego z nim razem zawieszeni byli pomiędzy życiem a zgonem. Niektórzy biegli do kościołów, dawali na msze, inni odmawiali w domu litanje, stręczono lekarki i lekarzy...
Sama kasztelanowa chodziła jak posąg, nie mówiąc słowa, blada i znękana. Ile razy zbliżyła się do łoża stając tak, aby chory mógł ją zobaczyć, bo nie łatwo oczy obracał, stary patrzał na nią długo i łza mu powoli dobywała się z powiek, a rysy twarzy pod brzemieniem cierpienia krzywiły się jak do płaczu.
Tak minął dzień cały, nad wieczór zdziwiony bardzo książę usłyszał z ust starca dobywający się szmer niewyraźny... zdawało się, że miał mowę odzyskać. Obrócił się do Konstantego i wyszeptał z trudnością:
— Księdza! księdza!
To mówiąc znowu drżącą rękę wyciągnął ku niemu i podaną dłoń uścisnął.
Książę wyszedł z pokoju do kasztelanowéj zwiastując jéj, że chory przemówił i że zażądał duchownego. Natychmiast spełniając jego życzenie, posłano po staruszką wikarjusza u św. Jana, który był zwykłym kasztelana spowiednikiem i od lat wielu przyjacielem.
Ale nim podążył ks. wikary, usta kasztelana rozwiązały się niemal zupełnie, po cichu mówił, jednak wyraźnie i przytomnie. Napróżno usiłowano go uprosić by milczał, czuł że mu niewiele chwil pozostawało, a do mówienia bardzo wiele.
Przywołał kasztelanową i poprosił jéj, aby zaraz po bytności księdza przywołano rejenta.
— Ale, proszę cię, nie trwóż się i nie spiesz napróżno, — zawołała — dzięki Bogu już ci lepiéj.
Stary głową potrząsł.
— Uprosiłem sobie u Pana Boga, abym przytomnie, przejednany z nim i spełniwszy obowiązki świat pożegnał, ale żyć nie będę. Czuję to.
Chrześćjański obrzęd pożegnania ze światem u łoża konającego, tak jak go niegdyś u nas odbywano, z głęboką wiarą w nieśmiertelność, był może ze wszystkich w życiu człowieka najuroczystszy, najbardziéj poruszającym. Gdy chory pobłogosławiony, połączony z Panem, powoływał do łoża tych, z którymi przebył ciężką pielgrzymkę, gdy z kolei rękę stygnącą przychodziły całować dzieci, przyjaciele, sługi, domownicy... rozpłakani, a kapłan czytał modlitwy konających przy blasku drżącéj gromnicy, zdawało się, że dwa światy — ziemski i niebieski zbliżały się, pochylały, ocierały o siebie, że duchem postrzedz było można ulatującego z ciała ku wieczności ducha oczyszczonego modlitwą i miłością.
Nigdy żywi o zaziemskie światy bliżéj się nie ocierali, jak w téj godzinie często oznamionowanéj już widzeniami niebios, które drętwiejące wypowiadały usta.
Nikt spokojniéj, bogobojniéj, święciéj nie umierał nad kasztelana. Przywrócona mowa i myśl przytomna posłużyły mu do zamknięcia sumiennego porachunku z ziemskiém życiem. Niepokoił się tylko, aby o kim lub o czém nie zapomnieć przed zgonem, a żona i bliscy napróżno mu starali się wmówić, że żyć będzie.
Nie odpowiadał im na to i przerywał dając rozkazy i rozporządzenia.
Pożegnawszy wszystkich i czule podziękowawszy żonie za osłodę dni ostatnich i poświęcenie dla siebie, kasztelan miał jeszcze dość siły przywołać rejenta i podyktować testament, który drżącą ręką podpisał.
Wszyscy w téj chwili przez uczucie delikatności odstąpili i nikt nie wiedział o ostatniéj woli zmarłego. Staremu słudze zadysponował potém, w co go ma ubrać po śmierci i kazał znów prosić żony. Te kilka godzin pracy znużyły go tak, iż ująwszy rękę kasztelanowéj, która przy nim siedziała, począł zwolna usypiać. Dłonią, w któréj trzymał krzyż z różańcem, ucisnął piersi i zamknął powieki. Wszyscy cieszyli się tym spoczynkiem... spał oddychając lekko i wkrótce machinalnie puścił rękę żony, która widząc go tak widocznie zdrowszym, pocichu odeszła do siebie.
Ludzie téż znużeni popadali, gdzie kto mógł, aby spocząć nieco, i noc nadeszła niosąc z sobą nadzieję... Ale gdy nad rankiem weszła kasztelanowa do pokoju sypialnego, zastała Konstantego klęczącego w nogach łoża, a starca zimnym już i martwym... Wpośród tego snu błogiego Bóg zesłał mu śmierć.
Taki był koniec człowieka prawego i zacnego, któremu oszczędził pan Bóg wiele boleści zabierając go do siebie.
Po śmierci kasztelana książę musiał jeszcze pozostać w domu, aby się zająć pogrzebem i najpilniejszemi formalnościami i dopomódz wdowie, która bez przesadnych oznak rozpaczy, głęboko była przejętą i strapioną... Rodzina tak rychło przybyć nie mogła, trzeba więc było zapomniawszy o sobie, zarządzić pogrzebem uroczystym. A wedle obyczajów ówczesnych skromnym on być nie mógł; mierzono wspaniałością jego przywiązanie familji; cichego i oszczędnego nie pojmowano.
Senatorska godność zmarłego, jego imię, stosunki, popularność, wymagały pompy zresztą tradycją już uświęconéj, katafalków, mów, egzort, biskupa do konduktu, zakonów, bractw i t. p. Rodzina pospieszyła zawiadomić, iż wszelkie koszta poniesie, wdowa także chciała uczcić nieboszczyka jak najwspanialszym pogrzebem, któremu prawie całe sejmowe zgromadzenie było przytomném; odbył się więc solennie, według wszelkich wymagań, a duchowieństwo i przyjaciele zaproszeni zostali na stypę do pałacu, na którą téż nic szczędzić nie było można.
Książę był już tak znużony, a zgon kasztelana tak żywo mu jego własne przypomniał straty, iż ostatniego dnia poszedł przed ucztą pożegnać kasztelanowę.
— Niech mi pani daruje, — rzekł, — że już dziś służyć nie mogę, a przychodzę u nóg jéj złożyć dzięki za tę łaskę, któréj doznałem. Daliście mi państwo dowód prawdziwéj życzliwości, dozwalając z sobą dzielić chwilę uroczystą i bolesną. Wierz pani, iż nigdy o tém nie zapomnę.
— A! książę, — odparła ściskając jego rękę wdowa, — jabym to wam dziękować powinna. Byliście mi pomocą, pociechą, jedynym przyjacielem w chwili strapienia. Ale ja wam nie będę dziękować. Wierzcie mi, z tą ufnością, z jaką wy szliście ku mnie, jam przyjęła ofiarę czując, że mnie bez słów zrozumiecie... Między wami książę a mną podzielony żal zawiązał stosunek przyjaźni, który się nie zerwie tak łatwo. Jesteś mi bratem, ja ci siostrą być przyrzekam... i nie żegnajmy się... ale... do widzenia!
— Pani pozwoli się spytać... czy myśli zostać w Warszawie, czy wyjeżdża.
— Zostaję, — rzekła kasztelanowa, — dom mój z wyjątkiem was, m. książę i kilku osób będzie dla wszystkich zamkniętym. Dokądżebym pojechała? Samą jestem na świecie... nie mam nikogo! Jak tylko rodzina przyjedzie, ustąpię z pałacu, a wówczas pomożecie mi nająć skromne mieszkanie...
Książę ucałował jéj rękę i wyszedł wzruszony. Cała ta przygoda, tych dni kilka przebytych w atmosferze śmierci, obraz konającego... żal ludzi otaczających, praca nieustanna znużyły go tak, iż ledwie doszedłszy ubogiéj swéj izdebki, musiał się w łóżko położyć.
Noc przeszła w gorączce... nazajutrz rano posłał po Stefana, nadbiegł wreszcie i Metlica przeczuwszy, że był już w domu. Znaleźli go tak osłabłym i znękanym, że Grzegórz chciał biedz po doktora, ale Konstanty posłał go do Kapostasa i prosił, aby się zatrzymać do jutra. Czuł, że siły młodości pokonają to chwilowe niezdrowie.
Od Stefana dowiedział się Konstanty, iż nieszczęśliwy pułkownik siedział jeszcze o chlebie i wodzie, pod dozorem podkomorzyca, który do postu tego, proprio motu, jako człek religijny, dodał głośne odmawianie modlitw po dniach całych. Niekiedy jako głównokomenderujący przychodził na inspekcję rotmistrz Trąba i nie odszedł, żeby parą szturchańcami nie nauczył mores, jak powiadał, więźnia nieszczęśliwego.
Konstanty znajdował, że kara ta za długo się ciągnęła... inni sądzili ją za łagodną jeszcze.
W mieście niewiadomość o losie pułkownika budziła najdziwaczniejsze domysły. Nie taił się Pancini, że miał wielką wyprawę swą rozpocząć, by zemsty długo zwlekanéj dokonać; gdy po tych obietnicach nagle jak w wodę wpadł, hrabiowie nie wiedzieli, co myśleć, a lękali się go szukać i dowiadywać... Byli tak w nim zaufani, iż nie posądzali nawet o niezręczność i niepowodzenie... sądzili, że zachorował, że się zgrał, że osobista jaka przygoda z placu go ściągnęła... ale czekali, czy nie wypłynie znowu nad wodę. Z każdym dniem jednak byli niespokojniejsi, pułkownika nie było i nie było widać.
Hrabia Zeno chodził chmurny, gdy jednego poranku dano mu znać, iż pułkownik... się zjawił.
Sam wybiegł naprzeciw niego i zdumiony postrzegł człowieka tak strasznie wychudłego i zmienionego, bladego, zestarzałego, iż na widok jego z przestrachu krzyknął.
— Co się stało? pułkowniku!
O kiju, milcząc Pancini wszedł do pokoju, bo przy sługach mówić nic nie chciał, a taić swych cierpień nie myślał, boć przecie spodziewał się, że otaksowane i zapłacone zostaną. Dlatego wprost po wypuszczeniu z obrazem swéj niedoli stawił się u hrabiego.
— Co ci się stało? — powtórzył hrabia.
— Nim odpowiem, pozwólcie mi siąść, bo się słabo robi, — rzekł pułkownik i padł na krzesło.
Hrabia patrzał milczący.
— Widzisz hrabio we mnie ofiarę... patrz, do jakiego stanu przywiodła mnie gorliwość dla sprawy waszéj.
— Ale cóż wam jest? co jest? co się stało?
— Stało się coś tak okropnego, tak nieprzewidzianego, tak bajecznego, że ja sam dziś tego pojąć nie mogę. Wszystko było ukartowane jak najdoskonaléj, ludzi miałem pod ręką, młodego człowieka namówiłem, żeby przyszedł do mnie, poznawszy się z nim. Byłem najpewniejszy, że mi nie ujdzie cało!! Ale szatan się w to wmięszał! Ah! Zdradzono mnie, jestem pewny, że któryś z ludzi mnie zaprzedał... Judasz!.. W chwili, gdy mieli wpaść moi, wpadli nasadzeni ich ludzie... i...
Hrabia załamał ręce.
— Zbito cię?
— Zbito! to mało! zgruchotano mnie! zbezczeszczono i dwa tygodnie związanego w łóżku trzymali o chlebie i wodzie, żem ledwie nie umarł... Na dobitkę wymogli na mnie podpisanie zeznania, że... to jest... wszystko...
— Jak to! nasze imię?..
— Oni o niém dobrze wiedzieli...
Hrabia Zeno pochmurniał.
— Pozwól sobie powiedzieć, pułkowniku, — rzekł, — że podobnéj niezręczności, że się tak grzecznie wyrażam, w życiu jeszcze nie praktykowałem na nikim, co się interesa podejmuje prowadzić.
— Panie hrabio, — przerwał pułkownik, — to co powiadasz jest najczarniejszą niewdzięcznością... ja dla was może życie utracę, ja proszę o doktora, aby poświadczył, w jakim stanie powracam.
— Ale cóż mnie do tego? — dumnie odparł hrabia, — wziąłeś na swoje ryzyko interes... spisałeś się niezgrabnie, ja ręce umywam. W dodatku jeszcze nas skompromitowałeś.
— I skompromituję gorzéj, ukazując się na świecie w tym stanie.
— O cóż ci idzie? nic nie zrobiłeś?
— Jestem umierający.
— Ale co mnie potém?
Pułkownik spojrzał ze zgrozą.
— To tak? spytał, — czy to słowo ostatnie?
Hrabia Zeno poczynał się gniewać na serjo.
— Patrzcież go! — zawołał, — nie zrobił nie i ma pretensje. A kto ci winien, żeś niezgrabny?
— Więc zobaczymy! — rzekł pułkownik wstając z krzesła, — ja sprawę moją oddaję pod sąd polubowny.
— Ja z tobą żadnéj sprawy nie mam. Zapłacę ci i ruszaj do stu kaduków.
Tu nastąpił targ, a z niego wyrodziła się kłótnia, któréj opisywać nie widzimy potrzeby.
Pancini biegły był w tego rodzaju interesach i umiał je prowadzić, a słowy się nie łatwo obrażał. Obawa skandalu zmuszała do zaspokojenia go i bądź co bądź trzeba było przyjąć uciążliwe warunki za to, że się interes zepsuł.
Zepsuł się bowiem tak dalece, iż hrabia, który miał po sobie opinję, zaczynał dosłuchiwać się śmiechów i żartów. Koadjutorowie księcia dowcipném postępowaniem zyskali pochwały powszechne, blady pułkownik po poście przymuszonym znosił jeszcze drwiny powszechne. Przygoda jego niewiedzieć przez kogo i jak rozgłosiła się, rozniosła i uczyniła go śmiesznym. Kopije cyrografu, który podpisał, chodziły po rękach. Hrabiowie się wściekali. Książę tymczasem chodził spokojnie w biały dzień, jakby najgrawając się z bezsilnéj zemsty swoich nieprzyjaciół.
Ale nie należało się łudzić tém pozorném zwycięztwem, bo ci co znali rodzinę wiedzieli dobrze, iż ona tém świetniejszéj i głośniejszéj jeszcze zemsty zapragnie.


Upłynęło kilka tygodni spokojnie. Jednéj niedzieli, nie widząc o zwykłéj godzinie przychodzącego Metlicy, Konstanty jakby przeczuciem jakiém tknięty poszedł do Mokotowa.
Znając poczciwego Grzegorza, który punktualnie o jednéj godzinie stawiał się na Marywilu, książę domyślał się choroby, gdyż olbrzym, który nie podlegał nigdy żadnéj słabości, od dni kilku skarżył się na ciężką głowę.
Domek najęty przez niego stał w gęstwinie drzew, otoczony małym ogródkiem. Konstanty, wchodząc znalazł furtkę otworem, a zanim doszedł do drzwi, uderzyło go to, że przez okna zobaczył mnóstwo wyrzuconych drobnych sprzętów, a w domku trzask i łom, jakby rąbanych krzeseł i stołów.
Nie mógł pojąć, co się stało, i pędem wpadł do dworku. Tu widok niepojęty dlań z razu przedstawił się jego oczom... Grzegórz z brwią zmarszczoną, z twarzą zmienioną gniewem, który do wściekłości dochodził, z siekierą w ręku, rąbał i druzgotał co spotkał.
Nikogo prócz niego nie było w domu. Snać straszny jakiś gniew opanował go, a owładnięty nim, zapomniawszy się, oszalały, tłukł i rozbijał co popadł.
W chwili gdy Konstanty wchodził, roztrzaskał wieko fortepjaniku i cisnął je za okno.
Książę pochwycił go oburącz.
— Na miłość bożą! co to jest?
Grzegórz się obejrzał i zlekka go odepchnął.
— Daj mi książę pokój! — zawołał — czynię sprawiedliwość! Nie chcę patrzeć na to... na ogień szatańskie sprzęty!... nic z przeszłości pozostać nie powinno!... nic, nic! Nie mam żony, nie miałem dziecka... stało się! Przeszłego życia trzeba zapomnieć, przyszłości się wyrzec!... Córka uciekła z djabłami; żonę, co jéj pomogła, wygnałem precz!... nie miałem dziecka, nie mam! Nie chcę ich znać!... Teraz nas dwóch na świecie, ty i ja! — zawołał do księcia. — Zabieram mój grat i idę z tobą, nie odstąpię cię na krok... będę ci służył.. zapomnę!.. wszystko się zapomina!...
I znowu chwycił siekierę, w pasji rąbał krzesła, stoły, tłukł zwierciadła.
Na hałas i wrzawę zbiegali się ludzie, patrzyli, nie mogąc zrozumieć nic, prócz że człowiek oszaleć musiał.
Żadną prośbą ani błaganiem nie można go było skłonić, aby to zniszczenie powstrzymał. Przeszedł do drugiéj izdebki, aby zrąbać łóżka i powyrzucać pościel... Mimo zakrwawionego oka i ust zsiniałych, zdawało się, że czynił to ze spokojem jakimś, z myślą zawziętą, któréj żadna siła pohamować nie mogła.
Konstanty patrzał, lecz ilekroć się odezwał, Grzegórz błagająco mu odpowiadał:
— Daj mi dokończyć! niech z téj kloaki nie zostanie nic! nic! Na ogień nieczyste śmiecie, precz z gnojami!
Właściciel domu uwiadomiony, lękając się o swą własność, wpadł przerażony, ale progu nie śmiał przestąpić.
— Co ty tu chcesz?! — zawołał Metlica. — Zapłaconyś?... Sprzęt mój, domu ci nie tykam; a co moje, z tém mam prawo zrobić co mi się podoba.
Zobaczywszy, że ludzie chwytają powyrzucane rzeczy, Metlica głosem przerażającym ich odpędził.
— Nie tykać mi nic! to moje! precz...
Gdy wszystko było w podwórzu, do ostatniego złomka, Grzegórz wyszedł i milczący począł stos układać. Ręce mu drżały, gdy się dotykał rzeczy, do których całego życia przylgnęły pamiątki, łzy ciekły mu po twarzy, łykał je i powoli zrzucał na kupę wszystko. Potém poszedł do kuchni, wyniósł głownię, podpalił i stanął z założonemi rękami.
Ten olbrzym objęty taką boleścią, z którą napróżno walczył, stojący u stosu, na którym płonęły pamiątki przeszłości, milczący, zrozpaczony, tak straszliwym był w téj chwili, że nikt się zbliżyć doń nie ośmielił. Płomień pożerał owe kosztowne, niegdyś ofiarą prywacji nabywane dla ukochanego dziecka zabawki, zbytkowny sprzęt, odzieże... Metlica podsycał go, jakby pragnąc co najrychlejszego zniszczenia... Nareszcie została garść popiołu tylko i kupka węgla, w któréj walały się żelaztwa szczątki, szkła kawały i poczerniałe resztki bronzu... Grzegórz siadł na ziemi, ręką przysłonił oczy, płakał, ale łzy łykał...
Konstanty stał na boku, widząc, że temu cierpieniu należało swobodny przebieg zostawić, że tu słowo pociechy byłoby trucizną...
Tak upłynęła długa chwila... powoli otworzył oczy biedny człowiek, wstał, dźwignął się ciężko, poszedł do Konstantego wprost i padł mu do nóg, obejmując jego kolana...
— Mój dobry panie! zostałeś mi jeden, — zawołał, — jeden na świecie... a! błagam cię, nie dobijaj mnie, nie odepchnij, nie zawiedź na sercu... bobym umarł nie wierząc już w nic na świecie. Ciebie jednego mam! To był sen... nie miałem dziecka... nie miałem żony... chodźmy ztąd... chodźmy... Grzegórz ci będzie buty czyścił, zapomni o wszystkiém i będzie szczęśliwy...
Ostatnie słowo wymówiwszy uląkł się go i rozpłakał. Konstanty ujął pod rękę starego i nie oglądając się za siebie wyszedł. W milczeniu przewlekli się przez miasto. Grzegórz powiek nie podniósł nawet. Któż wie, lękał się może w jedném z okien Krakowskiego przedmieścia zobaczyć twarz córki.
Stało się, czemu zapobiedz było niepodobna... Téj nocy właśnie Julja wykradzioną została, a raczéj uciekła z domu, prawdopodobnie jeźli nie za wiedzą matki, to z jéj milczącém przyzwoleniem. Gdy rano okropną tę wieść zwiastowała ona ojcu, starając się mu wytłumaczyć Julję i uniewinnić ją po swojemu, Grzegórz wpadł w straszliwy gniew i kłótnia, która między nim a Minną powstała, skończyła się wygnaniem jéj z domu.
Pozostawszy sam, Metlica począł tłuc i druzgotać wszystko i w téj chwili wściekłości zastał go książę, gdy nadszedł.
Teraz nieszczęśliwego starego doprowadziwszy na Marywil, potrzeba było doglądać, gdyż stan jego umysłu kazał się obawiać, aby gwałtowna rozpacz nie przeszła w obłąkanie. Konstanty natychmiast najął obok siebie drugą izdebkę, która stała pustką i znowu musiał zostać stróżem przy chorym, gdyż Metlica pod wieczór zasłabł i musiano posłać po lekarza.
Ostrożność ta była jednak próżną, bo stary doktora przepędził i położywszy się prosił, aby go tylko zostawiono w spokoju. Trawił tak swą boleść, łkając i śmiejąc się na przemiany... książę siedział u progu i milczący czekał, aż ta burza, która wichrzyła w piersi nieszczęśliwego, sama się powoli ukoi. Trzy dni oprócz wody nic do ust nie biorąc, a z cebra pijąc tylko nieustannie, jakby w sobie ogień zalewał, olbrzym wstał czwartego rano milczący, blady i wziął się nic nie mówiąc do zamiatania i czyszczenia. Był to najlepszy znak, że kryzys szczęśliwie przeszła.


Do wielu znikłych ozdób staréj Warszawy zaliczyć należy i ogród Mniszchów, który jeźli nie obszernością swą, to staranném utrzymaniem należał do piękniejszych. Właścicielka jego tęskniąc za swym parkiem w Wiśniowcu i Łozach, nie mogąc tu ani kaskad, ani jezior swoich sprowadzić, starała się przynajmniéj uczynić go wytwornym, wedle ówczesnéj mody. Kamienne wschody, galerje i balustrady, wazony marmurowe na udatnych podstawach, kilka posągów, stare drzewa — czyniły ogród Mniszchowski wcale ładnym, a że właściciel i właścicielka należeli do kółka rodziny JKMości, bo sama pani była siostrzenicą jego, że oboje żyli w jak największym świecie, zabawy i przyjęcia w pałacu i ogrodzie liczyły się do najpożądańszych dla tych, co w najlepsze towarzystwo kosmopolityczne wnijść pragnęli.

Wówczas może więcéj jeszcze niż dzisiaj arystokracja polska pragnąc zrzucić z siebie wszelki pozór barbarzyństwa, zrzucała razem namiętnie wszystkie polskości cechy. Wówczas jak dzisiaj hasłem jéj była rezygnacja i szyderstwo z gorącego patrjotyzmu, wówczas jak teraz mówiono po francusku a wyśmiewano się z kontusza, jako z pozostałości dawnych wieków z cywilizacją niezgodnéj. Nigdyśmy prawie nie umieli w wyższych spółeczeństwa sferach jak Węgrowie połączyć dwojga, — cywilizacji europejskiéj z miłością narodowości, wiecznie się one z sobą kłóciły i wiecznie jednę drugiéj poświęcać było potrzeba. Wielki świat z czasów sejmu czteroletniego był przepojony francuzczyzną, rozmiłowany w Anglji, w ekstazie nad Włochami, a bolał tylko, że musiał potrosze być polskim. Polska dla niego była tak smutną, iż z niéj ciągle się uciekać chciało, ona przedstawiała obowiązek, trud, twarde zapasy z losami, a wszyscy tak pragnęli życia i użycia! Pocichu ileż to serc biło do tego, aby raz sobie kto Polskę zabrał... byle w niéj było spokojnie, byle patrjoci przestali hałasować, byle rewolucje przestały wybuchać, byle wziąwszy pieniądze z domu można uciec nad brzegi Arnu lub Sekwany!
To usposobienie wielkiego świata ubierało się chętnie, jak dziś, w pozory konserwatyzmu, ortodoksji, legitymizmu i byle jakiéj doktryny, któraby dozwalała siedzieć z założonemi rękami wygodnie, nic nie robiąc, a napawając się życiem.
Z małemi wyjątkami wielki świat był takim już wówczas, a w tym jednym świecie nie można powiedzieć, ażeby nie przechowano tradycji do dni dzisiejszych! W tém jedném od lat stu nie zaszła zmiana najmniejsza, a niefortunne wybuchy rewolucyjne i wojny o niepodległość nieszczęśliwe, usprawiedliwiając niejako świat wielki, dały mu tylko możność niedołęztwo swe zmienić w teorją niewzruszoną.
Miłość ojczyzny w tym zfrancuziałym świecie schodziła do tak drobnych rozmiarów, iż się w końcu stawała niedostrzeżoną. Patrjotów zwano pocichu Don Kiszotami, jak dzisiaj, a salon nienawidził ulicy, co téż przetrwało do dni naszych. Wielkie panie zmuszone były poklaskiwać fetom patrjotycznym i dawać rączki do pocałowania bohaterom ulicy, ale pocichu jakże się z nich wyśmiewano!!
Nigdy u nas zewnętrznego poloru nie umiano odłączyć od wewnętrznéj człowieka wartości. Kto był choć trochę śmiesznym, wydawał się głupim.
Ale powróćmy do Mniszchowskiego Ogrodu, który tego dnia przepełniony był, nabity wyborem towarzystwa, a potrosze i pośledniejszymi ludźmi, łaskawie przypuszczonymi... do oglądania przygotowań, które Blanchard robił puścić się mając balonem.
Była to chwila, gdy jeszcze wierzono w żeglugę powietrzną i na niéj wielkie budowano nadzieje. Pochlebiało to Warszawie, że w samych pierwocinach aëronautyki, jedna z pierwszych prób tu się odbyć miała, próba, o któréj Europa cała w kilka dni potém chciwie w dziennikach szukała wiadomości.
Lud pospolity, który do ogrodu nie miał przystępu, otaczał zdala posiadłość Mniszchów, drapał się na mury, właził na drzewa, wciskał się na dachy i kominy, aby widzieć śmiałków, którzy mieli wzlecieć w powietrze. Stare dewotki i niemłodzi dawnego autoramentu Polacy choć radzi byli widzieć to cudo, szeptali po cichu o sprawie szatańskiéj i dawali do zrozumienia, że było bezbożnością chcieć człowiekowi latać, gdy Pan Bóg skrzydeł mu nie dał. Tłumaczono to pokusą czartowską i świętokradztwem kary godném... Niektórzy przypominali wieżę Babel także mającą szturmować niebiosa, a ogniem z niebios strzaskaną.
Wielkie wrażenie czyniła wiadomość, że człowiek takiego imienia i rodu jak Jan Potocki, miał się puścić z Blanchardem. Pan z panów, Piławita czystéj krwi, plebejuszowskiéj żądny zabawki i nastawiający kark dla ciekawości spojrzenia z góry na ziemię!
Zdala patrzano na jego ubiór azjatycki, na białego pudla i tureckiego sługę, ruszając ramionami. Arystokracja téż, choć otwarcie nie śmiała hrabiemu się sprzeciwiać — sarkała na to.
— Powiem asindziejowi, — zażywając tabakę ze złotéj emaljowanéj tabakiery szeptał książę S. do wojewody — że to wszystko nie najlepiéj zwiastuje. Jak nas motłoch ma szanować, kiedy my się nie szanujemy? Tyzenhauz staje się fabrykantem, Prot Potocki bank zakłada, Zamojscy i Brzostowski chłopów uwalniają, a Jan Potocki balonem leci! Co potém dziwnego, że plebs drze się tam, gdzie nigdy nie bywał? Wszystkie prawe pojęcia pomięszane... i naturalnie rzeczpospolita się wywróci.
— Spojrzże asindziej, mości książę, — odparł wojewoda, — na ten kwiat spółeczeństwa otaczający N. Pana a rozpatrz się baczniéj w genealogijach tych ichmościów. Co to są za jedni? Czystéj krwi ludzi najmniéj, reszta awanturnicy, ewangeliczni goście na uczcie, których nazwiska dławią. Niewiedzieć zkąd to wyszło, a nosa drze.
— Już mnie to nie tyle indygnuje, — rzekł książę — boć naturalna najmniejszemu człowiekowi, że się do góry wspina, ale przeciw naturze jest, by ludzie naszego rodu abdykowali, mości dobrodzieju, i dobrowolnie z hałastrą szli za pan brat.
— A no! żyjemy w takim głupim wieku! to przejście — wszystko późniéj powróci do porządku. To tak, mości książę, jak gdy w naczyniu skłócone płyny razem się pomięszają, ale postawiwszy je zaraz oliwa wraca na wierzch, woda na swe miejsce, a męty na dno!
— Cha! cha! cha! męty na dno! przedziwnie! doskonale! męty! bardzo dobrze. Muszę to moim paniom powtórzyć... dowcipnie! bardzo dowcipnie!
W pierwszy rząd widzów, który wyglądał jak kwiecista grzęda pełna najśliczniejszych twarzyczek i najdostojniejszych słoneczników, wcisnęła się piękna starościna. Ci co nie mogli stanąć przy niéj, bo tu o miejsce było trudno, cisnęli się w koło, aby dotknąć choć kraju jéj szaty i módz do różowego uszka posłać przypomnienia słowo.
Armja, którą dowodziła piękna, urocza, zwycięzka rozwódka, składała się z najserdeczniejszych, najwykwintniejszych, najmilszych rycerzy, zbrojnych w dowcip, tytuły i pieniądze. W pierwszym rzędzie grenadjerowie nieulękli, gotowi pójść do ołtarza; w drugim lekki żołnierz do tyraljerki miłosnéj wprawny, w trzecim marodery, aby się pochwalić wieczorem, że gwiazdka rzuciła na nich promyczek światła, że i oni mieli chwilę w życiu, w któréj jéj wzrok spoczął na nich.
Jak zawsze wesoła, roztrzpiotana, niespokojna, niemyśląca o jutrze, chciwa wrażenia dzisiejszego i gotowa je okupić największą ofiarą, byle posiąść a jutro rzucić z pogardą w śmiecie, starościna promieniała w tém kółku, którego zwrótką było — Enchanteresse!
W istocie czarowną była i nikt się jéj oprzeć nie umiał, starzy tracili głowy, młodzi serca... a kobiety patrząc na nią — cierpliwość. Zdala współzawodnice szukały plam na tém słońcu i z przekąsem mówiły o niéj, ale zblizka ściskano i całowano ją tak serdecznie. Wielkiém zadaniem chwili było odgadnąć, kogo starościna preferuje i za kogo pójdzie.
— Wierzcie mi — mówiła gospodyni — elle a l’air dissipé, mais au fond elle est très raisonnable... wybierze najbogatszego.
— Biedny starosta! — mówiły panie, — spojrzcie tylko, jak na nią zdala rzuca oczyma, jak kotek odsadzony od miseczki z mlekiem.
— Wszakże kasztelanowa mu owdowiała, jakby naumyślnie, ce sont ses premières amours, może powrócić do niéj... przyjęłaby go pewnie.
Kasztelanowej, która była w żałobie i nie wychodziła nigdzie, w towarzystwie tém nie było, nad czém przyjaciółka jéj ubolewała.
— Jeździłam umyślnie do téj biednéj Niny, — opowiadała — je l’aime tant! ale nie chciała nawet do okna marszałkowej, która jéj miejsce ofiarowała za żaluzją, przybyć! Odegrywa rolę niepocieszonéj Artemizy! c’est ridicule le vieux bonhomme, n’etait pus dejas si aimable, et il sentait mauvais! pouuh!
Posądzam ją, — dodała, — że ten głupi nieznośny kniaź głowę jéj zabałamucił.
Pas possible!
— O! to przejdzie! ale słyszę, że cały czas choroby kasztelana nie wychodził od nich... był przy umierającym, rozporządzał wszystkiém. Kocham Ninę i jestem bardzo pobłażającą, ale przyznam się, że te amory przy trumnie... cela choque.
— Słyszała pani przedziwną historją księcia z pułkownikiem! — odezwał się ktoś z otoczenia.
— Coś mi mówiono! nie uważałam!
— Hrabia Zeno zgodził, jak się zdaje, tego awanturnika Panciniego, aby skarcił książątko. Pułkownik wziął się do tego niezgrabnie i okropne dostał cięgi. Jeszcze się na świat pokazać nie może, tak zmizerniał!
— Zeno jest we wszystkiém niezgrabny, — zawołała starościna.
— A książę szczęśliwy! — dodał ktoś do ucha starościnéj.
Vous trouves?
— Wszak i pani...
— O! proszę mi tego błędu méj młodości nie wspominać — rozśmiała się starościna, — miałam go za istotę oryginalną, mais c’est un paysan du Danube... Affreux! Biednéj Ninie starałam się wyperswadować jéj słabość dla tego gbura, ale się do niéj nie przyznaje nawet.
Mauvais signe!
— Mówiłam staroście, który się w niéj dawniéj kochał, aby wrócił do niéj. Ils se conviendraient parfaitement, vu qu’ils sont tous le deux également ennuyeux! ale Nina nie może mu darować, że ją dla mnie po rzucił, a starosta może się ogląda na to, że uboga.
— Ale właśnie wczoraj otwarto testament — przerwał ktoś z tłumu.
— Jaki testament?
— Kasztelan zrobił testament.
Parfaitement! Pałac i połowę dóbr zapisał żonie.
— Ale familja na to nie pozwoli.
— Ja słyszałem, że kasztelanowa nie przyjmuje.
— O, o! — przerwała starościna — na cóżby miała faire la petite bouche? Ale mnie o tém nie mówiła wcale... Nie wiedziałam o testamencie. Jeśli ją zbogacił... o, to znajdzie adoratorów...
W téj chwili uwaga wszystkich odwróconą została ku balonowi. Umieszczona pod nim fajerka rozrzedziła powietrze, kitajkowy olbrzym wydymał się, sznury naprężały. Blanchard siadał do łódki, za nim Jan Potocki.
Wszystkich oczy zwrócone były na powietrzną nawę, która za chwilę od ziemi oderwać się miała i ulecieć ku niebiosom.
Serca biły, podziwiano odwagę, dłonie białe ściskała trwoga, zanim uwielbienie dla śmiałych podróżnych miało je zmusić do szalonego oklasku. Balon chwiał się i powoli dźwigał ku górze. Żegnano hrabiego, który z zimną krwią patrzał na otaczających i wstrzymywał wyrywającego się pudla. Na twarzy jego nie było widać najmniejszego wzruszenia, Francuz krzątał się około przyrządu.
Milczenie trwogi i podziwu oniemiło tłumy, oczy podnosiły się do góry. Dano znak odcięcia sznurów. Balon oswobodzony, majestatycznie uleciał w powietrze, a grzmot oklasków, okrzyków, jęków nawet i głosów przestrachu zawrzał nagle. Widzowie wszyscy powiewali chustkami, podnosili kapelusze, ręce, krzyczeli zapominając się. Widok ten nowy, dziwny, egzaltował najzimniejszych; najsilniejsi nim przerażeni milczeli, bledli.
— Koniec świata! — mruknął szlachcic.
— To przepowiedziano w Apokalipsie — dołożył drugi.
Balon tymczasem dźwigał się nad głowy, nad drzewa, nad domy, nad wieże... pod chmury... stał się małym. Postaci na łódce już prawie dojrzeć nie było można, perspektywy i lornetki skierowano ku niemu. Nic, tylko ciemny punkt, jakby olbrzymi ptak gdzieś pod obłokami, a wiatr go unosi za Wisłę... i oczy napróżno go szukają.
Tłum stał, i pełen niepokoju o losy śmiałych podróżnych, powoli rozpływać się zaczął.
— Zmówcie „Wieczne odpoczywanie“ — odezwał się zagorzały jakiś fanatyk — Pan Bóg takiego zuchwalstwa przebaczyć nie może, i strąci ich z góry... Dobrze tak!... Lucyper podobnie piął się do nieba.
Tłum ciekawych zwolna rozpływać się począł, a w ogrodzie pozostało tylko małe kółko pani marszałkowéj, proszonych na kawę i podwieczorek. Starościna nie należała do niego, wiadomość o testamencie niepokoiła ją z wielu względów... potrzebowała sprawdzić pogłoskę i biegła do powozu, chcąc zaraz jechać i Ninie — powinszować.
W bramie spotkała ex-męża swego, który szedł kwaśny i dumny. Zawołała go. Mimo sprawy rozwodowéj, dla samego dobrego tonu, byli z sobą w stosunkach przyjacielskich.
— Słyszałeś starosto o szczęściu kasztelanowéj?.. Mąż jéj znaczną część majątku zapisał. Trzeba pana połajać! Jakże może być, żebyś z jéj położenia nie starał się korzystać... kochaliście się przecie... Ja panu zawsze dobrze życzę... a radabym téż, żeby mu po trzech miesiącach pożycia powiedziała Nina, że jesteś strasznie nudny.
— Ja nie mam szczęścia do nikogo, — syknął starosta, — a do kasztelanowéj mniéj niż gdzieindziéj,
Starościna dała mu wachlarzem po rękach.
— Wstąpże waćpan do klasztoru.
— Myślę o tém właśnie.
Widząc, że do rozmowy nie ma ochoty starosta, piękna Gietta odwróciła się od niego, siadła do powozu i kazała jechać do kasztelanowéj. Było w przeznaczeniu starościnéj, księcia i Niny, ażeby się zawsze spotykali tutaj. Konstanty, który oddawna nie odwiedzał wdowy, a o testamencie nie miał wiadomości wcale, tego dnia przypadkiem się zaanonsował i został przyjęty natychmiast. W chwili, gdy Gietta nadjechała, a sługa nie czekając nim wysiędzie, oznajmił o jéj przybyciu, książę się właśnie znajdował. Chciał natychmiast wyjść, ale uprzejma gospodyni go wstrzymała.
— Zostań książę, proszę, — rzekła, — a jeźli wesoła starościna znajdzie w jego bytności powód do jakiego żarciku, cóż nam to szkodzi?
To nam tak miłe było i drogie, że Konstanty o wszystkiém zapomniał.
Ledwie tych słów domawiała, gdy starościna wleciała jak ptak szeleszcząc jedwabną suknią, spojrzała od progu... i zaczęła się śmiać.
— Zawsze on! — zawołała do rumieniącéj się przyjaciółki, — doprawdy, państwo jesteście jak dwie synogarlice... Jakto? książę nawet nie miał ciekawości widzieć to cudo cudów... balon!!
— Owszem, widziałem go, gdy uleciał w powietrze i pobłogosławiłem na drogę!
Starościna usiadła a raczéj padła na fotel.
— My byłyśmy z marszałkową w jéj ogrodzie... ciekawe zaprawdę widowisko, z którego, żałuj, żeś nie korzystała. Marszałkowa uprzejmie ci ofiarowała okno, z którego mogłaś widzieć wszystko nie będąc widzianą.
Obejrzała się ciekawie, podejrzliwie.
— Mówiono mi w mieście o otwarciu testamentu tego poczciwego kasztelana... czy prawda, że tak szlachetnie się znalazł pamiętając o tobie?
Kasztelanowa zarumieniła się, a Konstanty porwał z krzesła zawstydzony, dotknięty tą myślą, iż go było można posądzić... Spojrzał na Ninę, któréj wzrok go uspokoił.
— Dziwi mnie, że o tém już w mieście wiedzieć i mówić mogą, — odparła kasztelanowa. — Testament w istocie dziś został otwarty... Kasztelan był najlepszym mężem i najzacniejszym z ludzi, rodzina jego okazała mi życzliwość wielką... ale ja zapewne z ich dobroci korzystać nie będę.
— Jak to? — porywając się zakrzyczała starościna, — mogłabyś ofiary umierającego odmówić?.. przez fałszywą delikatność? Familja bogata, ty ubogą jesteś.
— Właśnie dlatego, żem ubogą i że ubóstwo mnie nie straszy, — odpowiedziała Nina.
— Mości książę, — złośliwie zwracając się ku niemu, dodała starościna, — spodziewam się, że jako przyjaciel domu a człowiek praktyczny... (wyraziście wymawiała te słowa) potrafisz kasztelanowę przekonać, że nie ma słuszności i że powinna przyjąć ofiarę.
Konstanty stał jak na żarzących węglach.
— Jako przyjaciel domu i kasztelanowéj, — rzekł, — mógłbym tylko poklasnąć bezinteresowności i czuć dla niéj cześć największą. Nie zwykłem się zresztą mięszać w sprawy cudze.
Cudze? — podniosła Gietta, — sprawy przyjaciół cudzemi nie są.
— Masz słuszność, moja droga; — zawołała kasztelanowa, — książę się źle wyraził, a mam nadzieję, że to co mnie obchodzi, cudzém dlań nie jest... Pójdę chętnie w tém, jak w innych rzeczach, za jego radą.
Gietta uśmiechnęła się złośliwie.
— Ja czuję się w obowiązku księciu powinszować... Ale, ale, — przerwała, — cóżeś to książę zrobił temu pułkownikowi, którego książę jenerał zowie le Colonel de la Chenapanière?
— Ja? pani.
Kasztelanowa, która o niczém nie wiedziała, spojrzała wielkiemi oczyma. Szczęściem Konstanty miał przy sobie ów cyrograf i śmiejąc się podał go starościnie.
— To mnie najlepiéj wytłumaczy, — rzekł pocichu.
Obie panie schyliły się ciekawie czytając oświadczenie pułkownika. Starościna zaczerwieniła się z gniewu, gdyż sercem i duszą była za hrabią Zenonem. Oddała papier milcząca.
Ils sont d’une male dresse! — zawołała mimowoli.
— Czy pani byłaby życzyła, ażeby byli zręczniejsi? — spytał śmiejąc się książę.
Starościna wargi zagryzła.
— Ale książę byłeś okrutny dla tego człowieka, mówią, że ledwie żyje.
— Przepraszam, — odparł kniaź, — ja się do tego nie mięszałem wcale. Miałem przyjaciół, którzy tę sprawę wzięli na siebie. Pułkownika trzymano dwa tygodnie w łóżku o chlebie i wodzie.
Starościna, która tylko co była prawie gniewną, poczęła się serdecznie śmiać.
Ah! la bonne farce! — zawołała, — pułkownika, który gotów największą zrobić podłość dla półmiska ostryg, pułkownika, który gdy przychodzi na kolację, truchleją wszyscy wiedząc, iż wszystkie półmiski pozmiata... dwa tygodnie postu!!
I nagle ze śmiechu przeszła do nadąsanéj minki znowu.
— Ale jeźli książę myślisz, że hrabia Zeno po niefortunnéj próbie, wyrzecze się zemsty, mylisz się bardzo. Il n’en sera que plus cruel...
— Jestem przygotowany na wszystko — odparł spokojnie Konstanty.
Kasztelanowa, któréj i własny smutek i milczenie co ją otaczało całą tę sprawę od niejakiego czasu czyniło obcą, słuchała nie mówiąc nic. Szatanik rad był, że się naprzykrzy, że podrażni, że za sobą zostawi niepokój.
Im bardziéj pragnęła księciu dokuczyć Gietta, tém kasztelanowa mocniéj okazać mu chciała przyjaźń swoją. Konstanty spieszył pożegnać ją, aby niemiłą przerwać rozmowę... ale gospodyni go nie puściła..
— Zostań książę, — rzekła — proszę, a jeśli potrzeba, każę; mamy z sobą do mówienia wiele.
Konstanty zarumieniony usiadł.
Gietta była gniewną, ale téż umiała się pomścić.
— Czy to prawda — zawołała nagle, — że ta dziewczyna, za którą się książę ująłeś, ta córka jakiegoś traktjernika, powtórnie z domu ojca uciekła?
Wiedziała dobrze, jaką mu przykrość zrobi tém zapytaniem...
Konstantemu oczy błysły z gniewu i bólu.
— Tak jest, pani — odpowiedział. — Przyczyną tego nieszczęścia była poczęści matka, a biedny ojciec w rozpaczy zdał na losy i żonę i dziecko, których więcéj znać nie chce.
— Trzeba wyznać, żeś książę swój heroizm dosyć nieszczególnie uplasował! — szepnęła starościna, uśmiechając się i rzucając tryumfujące wejrzenie.
— To prawda! — rzekł książę — ale miałem obowiązki względem ojca téj biednéj... a com uczynił, tom zrobił z uczucia powinności. Ludzie się mylą, nieraz źle mieszcząc miłość, szacunek i ofiarę; nie przeszkadza to próbować lepszego szczęścia całe życie.
— A nie wie pan, kto ten szczęśliwy spadkobierca nieboszczyka hrabiego? — zapytała starościna.
Książę się uśmiechnął.
— Czy mam jego imię powiedzieć koniecznie?
— Ale koniecznie! — tupiąc nóżką odrzekła starościna.
— Mąż pani! — rzekł Konstanty sucho.
Gietta zarumieniła się cała i targnęła szal na sobie, brwi jéj zmarszczyły się gniewnie.
— To być nie może!
— Niestety, tak jest! Starosta znudzony samotnością szukał rozrywki, a matka téj biednéj Julji jest najmocniéj przekonaną, że się z nią ożeni.
Konstanty mówił to tak zimno, iż obojętność jego jeszcze mocniéj rozgniewała starościnę. Zamilkła, zaczęła się chłodzić wachlarzem, chciała wyjść, ruszyła się, siadła, spojrzała na księcia, na kasztelanową... została. Widocznie obrażoną była do żywego, ale sama wywołała wiadomość, która ją burzyła, i musiała ją przełknąć.
C’est original! — powtórzyła po cichu kilka razy... i zmieniając natychmiast treść rozmowy, poczęła opisywać ubiory pań przytomnych puszczaniu balonu... fizjognomją Potockiego... sprawowanie się pudla... potém oznaki żywego zajęcia, jakie król dać raczył aeronautom.
Wypaplawszy to wszystko, aby tém po kryć wrażenie, którego doznała, odzyskawszy wesołość, przynajmniéj powierzchownie, pożegnała Ninę, nie spojrzała już wcale na księcia, dając mu do zrozumienia, że dla niéj już nie istnieje i wybiegła.
Posłuszny rozkazowi książę pozostał, ale po wzruszeniu wywołaném drażliwą rozmową starościny, był milczący i smutny. Kasztelanowa podała mu rękę.
— Nie myśl pan o doznanéj przykrości — odezwała się z uśmiechem — rozpocząłeś walkę ze światem, możesz się spodziewać, iż za każdém zetknięciem się z nim każdy z jego reprezentantów, nawet tak leciuchnych jak moja Gietta, spróbuje broni na was! Przecież na ten raz zwycięztwo zostało przy was, starościna wyjechała upokorzona, chociaż nie dając tego znać po sobie.
— I nie przebaczy mi nigdy!
— Ale czyż książę potrzebujesz przebaczenia?... Mówmy o czém inném... powiedz mi o sobie.. o swém życiu, pracy i nadziei.
Nie będziemy powtarzać cichéj owéj, długiéj, wieczornéj rozmowy dwojga ludzi, co nie śmiejąc się przyznać sami przed sobą, kochali się od dawna... Na pół odgadywana, prowadzona półsłowy, była ona jasną i pełną skarbów dla nich obojga, zimną i niezrozumiałą wydałaby się słuchającemu. Konstanty szczęśliwy, zapomniał godziny, nie myślał o porze spóźnionéj, nie mógł się oprzeć urokowi Niny... Żałobny jéj strój nieustannie przypominając położenie w domu, obowiązki dla zmarłego, na ustach wstrzymywał wszystko, co by Konstantemu mogło obiecywać przyszłość szczęśliwą... mówili na pozór o rzeczach obojętnych, ale miłość umie w nie niepostrzeżenie wcisnąć swoją woń i tajemniczy wyraz...
Książę wstrzymywał się także od wszystkiego, coby malowało jego uczucie, na pozór był chłodnym, a oczy, głos i mimowolne oznaki pomięszania... aż nadto jasno mówiły za niego. — Rozumieli się dobrze bez słów i wyznań wzajemnych, chociaż Konstanty nie dowierzał szczęściu swemu i marzył tylko o przyjaźni jéj, o braterskiéj życzliwości. Ani on, ani kasztelanowa nie chcieli przyspieszać téj chwili wynurzeń, któréj się oboje lękali... Konstanty obawiał się być ukaranym za zuchwalstwo... ona lękała się zawieść na sercu, którego pragnęła... Nie zapomniała, że niegdyś kochał ją starosta i porzucił... dla Gietty, że serce męzkie jest fortecą najłatwiejszą do wzięcia, gdy do niéj miłość lub nawet pozór jéj szturmuje. Być kochanym jest tak wielkiém szczęściem, iż rzadko w rachunek wchodzi — przez kogo...
W rozmowie téj wszakże coraz poufalszéj wzajemnie opowiadali sobie dzieje młodości swéj, jéj wesela i smutki... nie tykając przyszłości, którą oboje chcieli mieć zakrytą, aby pod jéj zasłoną szczęścia się domyślać...
Konstanty spojrzawszy na zegar z przerażeniem postrzegł, iż było blisko północy...
— A! pani — zawołał — jakże mam się uniewinniać, że śmiałem tu pozostać tak długo... Ja nie wiem, straciłem miarę czasu, a powinienem był poszanować jéj samotność i moją nieopatrznością nie dawać powodu...
— O! o to najmniejsza, — uśmiechając się odparła kasztelanowa — świat ani mnie ani księciu nie przebaczy. Starościna rozniesie pewnie i tak o stosunkach naszych tyle dziwnych wiadomości, iż przy nich rzeczywistość zblednie. Ja się z tego śmieję... niech sobie mówią, co chcą...
Podała mu rękę drżąca. Książę całując ja zatrzymał długo... nie wyrywano mu jéj... oczy podniósł błagająco... serce biło... słów brakło... Nina patrzała nań spokojnie, błogo, niestrwożona... uśmiechnięta. Na ustach już miał wyraz, którego się aż nadto domyślać mogła...
— A, pani! pani... — szepnął — na co mi pani dozwalasz marzyć... abym się w smutnéj potém rzeczywistości przebudził.
— Dla czegóż! — odparła Nina — nazywasz to marzeniem... Niech to będzie dla innych snem, dla nas rzeczywistością. Ale ani słowa więcéj, ani słowa dzisiaj! Idź!
Konstanty uchylił kolano, wyciągnął ręce, Nina ze smutnym uśmiechem pocałowała go w głowę i znikła szybko...
Pijany, oszalony kniaź wybiegł czując, że ta chwila jedna całego w nim człowieka, całą istność zmieniła. Są takie momenta przeobrażenia... transfiguracji ducha, a nic potężniéj nad miłość nie przeistacza człowieka... Zstępuje jako ogień z niebios, spala powłokę ziemską i z biednego śmiertelnika tworzy na chwilę istotę szczęśliwą, jasną, świętą... bohaterską!!
Czemuż ta chwila tak krótko jest trwałą, a z za lazurów jéj wnet czarne wyziewy ziemi się wloką?
Konstanty wybiegł... nie widząc nic, nie pamiętając jak znalazł się w ulicy, nie myśląc, dokąd idzie.
Czy się w tym stanie ducha idzie, czy leci i czy się czuje, co człowieka otacza, czy się myśli o czém więcéj oprócz szczęścia teraźniejszości — niech odpowiedzą ci, co przeżyli jedną godzinę podobną.
Dla Konstantego, którego życie było dotąd trudem i męczarnią, walką i ciemnością, ten błysk nagły stał się oślepiającym. Zdawał się uniesiony w powietrze skrzydły archaniołów. Nie czuł, że szedł machinalnie, kierując się ku domowi. Ulice boczne już były prawie pogrążone w ciemnościach, gdzieniegdzie świeciło z okien, lub latarnia szynkowni mdły blask rzucała czasem na nierówne bruki. W ulicy Wierzbowéj, którą się puścił książę, cisza panowała i mroki. — Konstanty biegł, nie patrząc przed siebie, gdy nagłe latarką zaświecono mu w oczy i człowiek jeden, potém trzech razem zastąpili mu drogę. Nie myślał wcale o niebezpieczeństwie i chciał popchnąć stojącego naprzeciw siebie ichmościa, gdy trzy na raz szable świsnęły w powietrzu... Odskoczył w bok szybko, ale poczuł, że się uderzył o kogoś i odwróciwszy głowę, zobaczył mimo ciemności, że został otoczony. Liczby osób nie można było rozeznać, ale było ich najmniéj pięciu z dobytemi szablami nacierających gwałtownie. Książę ledwie miał czas sięgnąć po pałasz, gdy już uczuł się ciętym w ramię, a drugi przerąbał mu czapkę i ranił w głowę. Obie rany nie były jeszcze tak znaczące, ażeby go nagle osłabić miały; odurzony, czując ciepłą krew płynącą po twarzy, próbował rzucić się w bok i szablą zwijał młyńca, siekąc, co napadł.
Obrona była dzielna, ale z tamtéj strony liczba tak przemagająca, a zaciętość tak wielka, że się oprzeć nie było sposobu, obie ręce już miał posieczone i kilka ran w plecy i piersi zadanych, gdy silny raz w czaszkę obalił go o ziemię.
Stracił pamięć i przytomność. Ale w téjże chwili, gdy napastnicy gotowali się rąbać upadłego, nagle oni sami zostali napadnięci. Kilku ludzi pędem nadbiegło i oskoczywszy ich, szablami i drągami zaczęli tłuc i bić, tak że trzech legło na placu, a reszta musiała uciekać.
Bylito obrońcy kniazia, za późno przybyli na nieszczęście Metlica, kapitan Trąba i dwaj starsi gwardziści.
Na wrzawę i krzyk z poblizkiéj winiarni wybiegli ludzie ze światłem. Na bruku leżał kniaź, któremu krew straszliwie upływała z kilkunastu ran zadanych, a obok niego nieznajomy drab jakiś i ze zgruchotaną ręką pułkownik Pancini, który tę zasadzkę urządził. Jakim sposobem oni dowiedzieli się, gdzie był książę i obrachowali, że tamtędy powracać będzie, nie wiadomo; to pewna, że starościna z wieczora mówiła kilku osobom, iż książę spędzi wieczór z kasztelanową i zapewne długo u niéj zabawi. Nie mogła mieć w tém złéj woli, ale paplanina jéj mogła być zużytkowaną mimo wiedzy.
W pierwszéj chwili, gdy porąbanego wniesiono do izby na dole najbliższej, Metlica zrozpaczony, sądził, iż wkrótce ducha wyzionie. Krew oblewała twarz, ręce, piersi; ran dojrzeć nie było można, ale suknia porąbana wskazywała je. Posłano po najbliższego chirurga i lekarza, a Trąba podjął się związanego pułkownika i draba odstawić do straży marszałkowskiéj ze skargą.
Ludzi nacisnęło się do izby, tłum zbierał się w ulicy, wieść poszła po mieście, iż kniaź napadnięty na Wierzbowéj został rozsiekany i kona. Chociaż godzina była spóźniona, Warszawa — co się wówczas często do trzeciéj z północy bawiła — cała jeszcze roiła się po głównych ulicach. Z ust do ust podawano sobie wiadomość, przyjmowaną z różnemi oznakami. Wieczór był właśnie u pani Krakowskiéj i jeden przypóźniony gość przyszedł nań z doniesieniem o śmierci księcia.
Między innymi był tu i hrabia Zeno i pani starościna.
— Wie pani świeżuteńką nowinę? — rzekł do niéj, zbliżając się Siemionowicz. — Wszak to podobno straciłem kuzynka?... Na księcia, powracającego nie wiem zkąd, napadnięto na Wierzbowéj... i rozsiekano.
Starościna klasnęła w ręce.
— Na śmierć?! — krzyknęła.
— Mówią, iż skonał, ledwie żywego już wniesiono do winiarni przy téj ulicy... tłum ludu stoi. Kilku prócz tego zabitych być ma i rannych, bo formalną stoczono bitwę.
Starościna w téjże chwili porwała się, pobiegła do drzwi i wyjechała. Z płochością sobie właściwą, w któréj może nie było teraz złego serca, ale roztrzepanie dziecinne, kazała wprost jechać do kasztelanowéj.
W pałacu było ciemno, słudzy spali, drzwi stały zawarte, ale lokaj starościnéj dzwonił jak na gwałt, dobudził się kogoś i otworzono pani, którą znano jako przyjaciółkę Niny.
Klęczała rozpromieniona na modlitwie biedna kobieta, gdy wrzawa ta powstała w domu i starościna w paradnym swym stroju wpadła do sypialni rzucając się jéj na szyję... zdyszana... z płaczem konwulsyjnym. Zdumiona gospodyni nie mogła pojąć, co się stało, a na myśl jéj nie przyszło nawet, żeby się to jéj lub księcia tyczyć mogło.
— Gietto! cóż ci jest?..
— A! biedna ty siostrzyczko moja... a! nieszczęśliwa...
— Ja?.. co to jest?
— Okropna nowina! chciałam być w téj chwili przy tobie.
Kasztelanowa zbladła.
— Mów! mów!
Książę! książę twój... Korjatowicz... zabity.
— To nie może być! przed chwilą wyszedł odemnie! — śmiało zawołała Nina.
— Napadnięto go w ulicy... rozsiekano...
Na te słowa kasztelanowa chwyciła kwef, drżącemi rękami spięła suknię i nic mówić nie mogąc wybiegła. Starościna próżno usiłowała ją wstrzymać, goniła, w ganku namyśliła się jéj własny dać powóz, siadła razem z nią i kazała pospieszyć na Wierzbową.
— Pozwól sobie uczynić uwagę, moja droga, — rzekła, gdy były w powozie, — że się najokropniéj kompromitujesz.
Kasztelanowa nie odpowiedziała słowa, była oniemiałą. Ręce jéj obie spoczywały na oknie karety, a oczy szukały w ciemnościach... strasznego obrazu, który wyobraźnia kreśliła.. Ulica była tak pełną tłumu, że woźnica zatrzymać się musiał... Kasztelanowa nie czekając, by jéj drzwiczki otwarto, sama sięgnęła ręką, dostała klamki powozu i wyskoczyła z niego. Starościna pobiegła za nią. Przez tłok niepodobna się było docisnąć.
Słudzy pobiegli przodem robiąc im drogę... i dwie kobiety weszły do winiarni, zapełnionéj ciekawymi. Tłum, który się tu cisnął, złożony był z najróżnorodniejszych żywiołów, począwszy od żebraków do magnatów, którzy przejeżdżając, ciekawości oprzeć się nie mogli. Metlica jednak zastawiwszy ławą wnętrze izby, stał na straży i daléj nie puszczał nikogo.
Na stole, na którym jeszcze znać było świeże libacje węgrzyna, złożono ciało księcia. Dwóch chirurgów rozcinali suknie, aby rany opatrzyć. Cała twarz, piersi, ręce, zbroczone były krwią... i kałuża krwawa zebrała się już pod stołem. Kasztelanowa odchyliła rękę Metlicy, który dwie panie przepuścił i jak szalona podbiegła ku stołowi.
— Zabity? — zawołała do Grzegorza, — zabity?
— Nie, pani, żyje jeszcze, ale czy żyć będzie... o! nieszczęśliwe dziecko moje!..
I stary się rozpłakał.
— Żyje! — powtórzyła Nina! — żyje!.. Na miłość Boga, po lekarzy... powóz wziąć, który stoi u drzwi! Przywieźć wszystkich...
Na głos ten, który doszedł uszów rannego, głowa się jego podniosła, dźwignął się otwierając oczy, zobaczył kasztelanowę, krzyk dobył się z jego piersi i głowa spadając uderzyła o stół.
— Żyje! żyje... rusza się! — zaczęto wołać w tłumie.
Nie zważając ani na przytomnych, ani na towarzyszkę swoją, kasztelanowa przecisnęła się do Konstantego, rękę jego zbroczoną krwią pochwyciła w białe dłonie.
Chirurg, który go opatrywał, osłupiały stanął patrząc na nią, tak była piękną wśród téj boleści i rozpaczy. Starościna już znużona i przelękła krwią i myślą o śmierci, zasłaniając sobie oczy siadła na ławie.
— Ocal go! ocal go! — szeptała kasztelanowa do chirurga, — żądaj co chcesz...
— Ale pani, do ocalenia naprzód potrzeba... spokojności... zostawcie nas...
— Powiedz, czy żyć będzie...
Zimny człowiek ruszył ramionami.
— Bóg jeden wie, my zrobimy co w mocy naszéj.
Nie dając się odpędzić, trzymając ciągle rękę Konstantego, kasztelanowa sparła się tylko o ścianę, czując, że słabnie... Tymczasem gospodarz zwolna gromadę ludzi starał się wyprosić, ażeby izbę wypróżnić. Przyszło to z wielką trudnością i nie bez pomocy Metlicy, który sam dopiero potrafił głosem i ręką trudnego dzieła dokonać.
Lekarze zewsząd wezwani przybywali, obmywano rany, szeptano cicho, a nieszczęśliwa Gietta znajdowała się w najprzykrzejszém położeniu, chcąc odjechać, nie wiedząc, jak porzucić kasztelanowę, a wzdrygając się na widok krwi, którego znieść nie mogła.
Nareszcie ośmieliła się jéj szepnąć na ucho, że konie odeśle, a sama wymknęła się, wracając do pani Krakowskiéj z najświeższemi nowinami z pobojowiska. Że na ucho rozpowiedziała wszystkim historją téj kochanéj Niny, o tém spodziewam się, że nikt nawet powątpiewać nie będzie.
Naostatek rany zostały obwiązane, krew zatamowana i wszystkie środki przedsięwzięte. Dwa cięcia w głowę, które dotknęły głęboko kości, były w istocie najniebezpieczniejsze, inne pociemku zadane przez suknię, która uderzenie osłabiła, bolesne, ale niegroźne się być zdawały.
Chorego wszakże pozostawić tu nie było podobna... posłano po nosze do szpitala św. Rocha i na nich złożono księcia, który odzyskiwał chwilami przytomność, powoli dźwignięto ku Marywilowi.
Lekarz zapewnił kasztelanowę, że jeźli tylko nic się nie okaże dotąd im niewiadomego, wstrząśnięcie mózgu, uderzenie, lub t. p., chory z pomocą Bożą... ocalonym być może.
Gdy doczekawszy się tych słów biedna kobieta zapragnęła nareszcie odjechać do domu, okazało się, że starościna koni jéj przysłać zapomniała, poszła więc pieszo ze służącym, który się tu znalazł przypadkiem.
Smutny był pochód powolny ku mieszkaniu księcia, którego z ostrożnościami niezmiernemi nieść musiano. Nie odstępował go Metlica, chirurg i rotmistrz Trąba, który sprawiwszy się w urzędzie, powrócił nazad.
Nazajutrz rankiem wczorajszą wiadomość sprawdzona i poprawna w nowém wydaniu rozeszła się po Warszawie. Ale w gazecie wzmiankując o wypadku napisano, że przez nocnych rabusiów został napadniętym książę, chociaż wszyscy wiedzieli, z czyjéj ręki pochodziła zasadzka, a hrabia Zeno nie tając się bynajmniéj z krwią zimną mówił, iż żałuje tylko że księcia nie zabito.
Osobliwsza téż jakaś opieka ocaliła pułkownika i draba, zabranych na placu od procesu kryminalnego. Obu ich rotmistrz Trąba oddał w ręce marszałkowskiéj straży. Pancini miał ramię zgruchotane, jego towarzysz ranny ciężko ruszyć się nie mógł, przecież trafem niewytłumaczonym téjże nocy uszli oba.
Rotmistrz Trąba ofiarował się pod przysięgą zeznać, iż pułkownika zdał straży, tymczasem w protokóle nazwiska nie zapisano. Znać już było z tego, że poszukiwanie sądowe będzie nadaremném. Wypadek sądzono oczywiście wedle stanowiska, jakie kto względem osób grających w nim rolę zajmował.
Tak zwane wówczas stronnictwo patrjotów, któremu szło o zaprowadzenie ładu i porządku, o ukrócenie samowoli, o wytępienie obyczaju anarchicznego, gwałtowny krzyk podniosło przeciwko hrabiemu. Występek był tém większy, że się stał pod bokiem sejmu i w rezydencji króla, za który wedle prawa na gardle karano. Ale główny sprawca prawnie ściganym być nie mógł; nie zapierał się on wcale swojego udziału, wyzywając wszakże aby mu go legalnie dowiedziono.
Pancini znikł bez śladu.
Stosunki rodziny, kolligaci jéj, przyjaciele zapewniali bezkarność. Król wszakże, całe jego otoczenie i partja, o któréj wzmiankowaliśmy, dała poznać hrabiemu, iż sobie współczucia nie zyskał. Rzecz starano się ubić i pokryć milczeniem, a na zarzuty gwałtu odpowiadano śmiercią hrabiego, zapomniawszy co ją spowodowało a raczéj lekceważąc tak pospolitą awanturę.
Kasztelanowa została skompromitowaną niepowrotnie, ale tak mało jéj o to chodziło, iż wcale się nie troszczyła swym losem.
Starościna miała nazajutrz cały dzień co opowiadać, a że powtarzała jedno i nieco ją to nudziło, musiała powoli przybierać dramat w barwy coraz nowe, coraz jaskrawsze, które w końcu dla niéj przybrały znaczenie rzeczywistości.
Hrabia Zeno tegoż dnia uważał właściwém pokazać się na pokojach królewskich; było to niezręcznością z jego strony, trafił na świeże rozdrażnienie i mógł się przekonać, iż wrażenie faktu było dlań najnieprzyjaźniejsze. Nikt mówić z nim nie chciał, król postrzegłszy go z afektacją się odwrócił, inni naśladowali pana; hrabia osamotniony nie znalazł nawet nikogo, przed kimby się mógł poskarżyć. Zmięszany i gniewny na wychodném z zamku przyparł do kąta jednego ze swych kuzynów, dobrze położonego na dworze.
— Uważasz, że nikt ze mną mówić nie chce... odwracają się wszyscy.
— Ale jakże chcesz? — odparł krewny — skandal publiczny, gwałt wśród stolicy, pod bokiem N. Pana, a powiem ci szczerze iż czasy takich burd minęły... Mógłeś go zabić, ale trzeba było stanąć samemu... Bądź co bądź, imię to Korjatowiczów na coś lepszego zasługiwało, i nie byłbyś się splamił, wyzywając go na rękę... Wszyscyby byli za tobą.
— Myślisz? — spytał hr. Zeno.
— Tak mówią wszyscy.
— Bardzo dobrze — odparł gniewny hrabia. — Mówią, że książątko się wyliże... a więc gdy stanie na nogi, znajdę powód, aby się z nim zmierzyć i — łeb mu roztrzaskam.
— Zdaje się, że téj vendetty byłoby już może dosyć! — rzekł kuzyn.
— Dla mnie, nie — odparł hrabia. — Musiałem się zemścić, odwracają się odemnie, muszę się zrehabilitować.
To mówiąc, wyszedł z zamku dumnie, i na jakiś czas znikł z horyzontu warszawskiego.
Historja ta zresztą, która przypadła właśnie wśród najgorętszych rozpraw nad nową ustawą zaprzątującą umysły wszystkich, mniéj miała rozgłosu, niżby w innéj chwili mieć mogła... Zapomniano o niéj w kilka dni, a że książę nie umarł na razie, znaleźli się nawet po tygodniu obrońcy, i wielka wrzawa zupełnie ucichła. Wprzódy jednak hrabia miał przyjemność czy kłopot — trudno to ściśle oznaczyć, być zaproszonym przez stowarzyszenie młodzieży, tężyzny, z któréj łona wyszłe gronko przybrało miłą nazwę „stu djabłów,“ na wielki piknik dany na cześć jego na Woli. Czy to było uwielbienie czy szyderstwo, rozpoznać on sam nie mógł. Chwalono jego postępowanie tak bardzo, że to zakrawało na sarkazm. Na uczcie po raz pierwszy ojciec Kakofonjusz wygłosił zredagowane przez się dziesięć przykazań djabelskich, mających służyć za prawidło postępowania młodzieży. Piosnek, pamfletów, trawestacji (w rodzaju późniejszéj biblji targowickiéj Niemcewicza) chodziło naówczas po świecie wielkie mnóstwo. Dziesięcioro djabelskie było dosyć dowcipne i widocznie natchnione znanym paszkwiluszem z czasów Zygmunta III, zawierającym mszę trawestowaną na sposób rakusko-jezuicki. W rękopismach współczesnych zachował się ten dekalog szatański, który na nieszczęście maluje dobitnie obyczaje epoki i jakiś szał bezmyślny, owładający nią w paroksyzmach upojenia.
W części zdrowszéj społeczeństwa warszawskiego i uczta i dziesięcioro sprawiły smutne wrażenie, ale sama przesada była na nie lekarstwem.
Rozsądniejsi sądzili, że djabli doprowadzając zepsucie do teorji i do absurdum, zręcznie przeciwko niemu działali. Prawdopodobniéj nie wiedzieli oni sami dobrze co robili.


Zajście, którego następstw była świadkiem pani starościna, wielkie na niéj uczyniło wrażenie. Nie mogła pieszczoszka zapomnieć mimowolnie widzianéj krwi, ran i twarzy strasznéj porąbanego młodzieńca. To wszakże, co uczuła na widok jego, nie mogło iść w porównanie z rozdrażnieniem, wywołaném okazaną mu miłością kasztelanowéj. Starościna — sama kochać nie mogąc, a budząc zapały, które gasły prędko — zazdrościła przyjaciołce nad wszelki wyraz tego przywiązania cichego, głębokiego, które dla niéj było niedostępném.
— Ale to być nie może, żeby ona była szczęśliwą! Dlaczegoż ja mam być jedna tak biedną?... Ją ten człowiek kocha, ona mu odpłaca wzajemnością aż do zapomnienia o wszelkich konwenansach... a ja mam się tylko trzpiotać?... To okropna rzecz... żeby jeden z tych głupich adoratorów dla mnie w łeb sobie strzelił albo co!... Ja żadnego z nich kochać nie mogę... Nie, nie! gdyby się oni pobrali, jabym z zazdrości umarła!... to być nie może, ja na to nie pozwolę. Muszę temu przeszkodzić... C’est scandaleux! Ona będzie heroiną, a ja zawsze dzieckiem... Ci nieznośni mężczyźni!
Piękna Gietta nie przyznawała nikomu prawa do innego szczęścia nad to, które sama mieć mogła; gniewała się, że inni zdolni byli do uczuć dla niéj nieznanych.
— To małżeństwo nie powinno przyjść do skutku; ona wkońcu będzie z nim nieszczęśliwą... na to trzeba radzić!
I chodziła i myślała głęboko, a naostatak napisała kilka słów do eksmęża swego, jak go nazywała, i posłała doń, żądając, aby dla pomówienia w interesie przyszedł do niéj natychmiast. Sądziła, że powinna mieć jeszcze nad nim przewagę.
Starosty nie znaleziono w domu, nie przyszedł aż dość późno po objedzie, co po nim łatwo było poznać, gdyż znudzenie jego zwyczajne dobry stół i wino rozproszyły nieco.
— Czego ta kobieta może jeszcze chcieć odemnie? — myślał wchodząc na próg.
Starościna wybiegła z burą.
— A to pięknie! — wołała — żebym ja na was czekała cały dzień... teraz zwłaszcza, kiedy waćpan mężem moim nie jesteś.
I wyciągnęła mu rękę do pocałowania. Starosta ścisnął ją z uczuciem.
— Na honor, nie byłem w domu!
— Domyślam się więc gdzie... u téj dziewczyny. — Pogroziła mu palcem. — Całe miasto śmieje się z was i ze mnie. Jestem upokorzoną, a waćpan... nigdym się tego nie spodziewała.
— A cóż to panią obchodzić może? — zapytał starosta.
— Mnie?.. Ale ja przecież mam jakieś uczucie i serce, i żal mi waćpana! Wpaść w szpony jednéj z tych istot, które wysysają życie, pieniądz i wstyd człowieka, i to w chwili gdy sam los nastręcza panu prawdziwe szczęście.
— Naprzykład? — spytał starosta.
— Kasztelanowa waćpana kochała, pan kochałeś ją, temu zaprzeczyć nie możesz. Ona owdowiała, jest bogatą... w sercu jéj musiało coś pozostać, a waćpan nie korzystasz z tego?
Starosta uśmiechnął się gorzko.
— Ale powiedzże mi pani jeszcze raz, co to ją obchodzi?
— Chcę pana widzieć szczęśliwym!
— Heroizm, w obliczu którego należałoby paść na kolana, a ja po objedzie — odezwał się eksmąż.
— Widzę to... i po winie! — dodała starościna. — Ale raz mówmy serjo!
— Tak jest, serjo, bardzo serjo! O co pani właściwie idzie?... bo że nie o mnie, to rzecz jasna.
Gietta ruszyła ramionami.
— Człowiecze! jakże możesz dopuścić, aby ci wzięto tę kobietę zprzed nosa?... Masz prawa do niéj. Żeń się, nie żeń, to mi wszystko jedno; ale odnów stosunki i przeszkódź tamtemu przynajmniéj!
Ah! j’y suis! — zawołał starosta — ale cóż mi z tego?
— Żadnéj ambicji! — przerwała tupiąc nóżkami z niecierpliwości starościna.
— Jedną w życiu miałem — rzekł powoli mężczyzna — chciałem być szczęśliwym. Kochałem tę kobietę całą siłą serca... pani nasadziłaś się, aby mnie oczarować, spoić i odebrać od niéj. Rzuciłaś mnie potém wśród drogi... teraz przestałem wierzyć w serce i szczęście; wierzę w dobry obiad, w ładną twarz... w wesołą godzinę, któremi nudy rozbijam.
— Nieroztropny i nielogiczny człowiecze... toż przecie miałbyś zabawkę, dystrakcję... cel, zajęcie.
— To prawda! — zawołał starosta — ale ja tam nie będę przyjęty!
— Staraj się, intryguj! skompromituj... czyż ja ci mam dyktować postępowanie, leniuchu!
Vous étes inappreciable! — uśmiechnął się mężczyzna... — Wiesz pani, że pójdę za radą, sprobuję... Między nami ta Julka, istota ordynaryjna, a w pretensjach, nudzi mnie przywiązaniem wyuczoném z francuzkiego romansu... W dodatku mam na głowie jéj matkę jeszcze... najnieznośniejszą istotę w świecie... I wystaw sobie pani, obie myślą naiwnie, że ja się z nią ożenię.
— Obrzydliwe! — zawołała starościna... Mąż wstał powoli — Dziękuję za ideę, ce sera une distraction puis sante.
— Czy potrafisz wytrwać?
— Muszę... c’est joli, a potém do kasztelanowéj mam słabość, chciałbym, żeby ten piękny posąg przemówił.
Tak się rozstali... a starościna przygotowując intrygę zręcznie, pospieszyła do Niny, aby jéj pół dnia malować i opisywać, jak ją ten nieszczęśliwy kocha starosta.
Kasztelanowa słuchała mało, a mniéj jeszcze zdawało się ją to obchodzić. Żyła tylko nadzieją, że Konstanty żyć będzie. Wprawdzie teraz niepodobieństwem było jéj saméj dowiadywać się, co się z nim działo, ale posyłała codzień i codzień przychodził lekarz, a co tylko potrzebném było dla chorego, szło z domu kasztelanowéj.
Choremu oprócz tego nie zbywało na najczulszéj opiece... Miał około siebie troskliwego Metlicę, który nie odstępował tego łoża, rotmistrza Trąbę i natrętnego nudziarza podkomorzyca pińskiego. Ten pamiętny dwóchtygodniowego szczęśliwego bytu i dostatniego jadła u łoża więźnia, dowiadywał się codzień, czy by nie był na co potrzebny... i mrugając okiem, pokazywał na gardło... ofiarując się nieprzyjaciół ojczyzny na inny świat powyprawiać.
Rotmistrz darować sobie nie mógł tego, że tak późno przybył naówczas na plac boju... i że przy księciu zostawił tylko jednego człowieka, który dopiero zobaczywszy napastników, pobiegł zawołać resztę straży.
Rany Konstantego młodość leczyła spieszniéj, niżeli się mogli spodziewać lekarze; dwie tylko w głowę zadane trudniejsze były do wygojenia, ale i te już nie groziły niebezpieczeństwem. W kilka dni, po przejściu gorączki znajdował się tak dobrze, jak tylko być mógł po tak okropnym wypadku. Ręce obandażowane goiły się, a Metlica powoli ze stanu osłupienia, w który go wprawił wypadek, wracał do cichego smutku, co go poprzedził.
Ale nie był to już ten człowiek co wprzódy, pozbawienie rodziny, osierocenie, przestrach, żal uczyniły go ponurym, zgniotły i odebrały energję. Gdy na chwilę odzyskiwał ją, wpadał w gniew i pasję wściekłą, a do tego teraz niewiele było potrzeba, niecierpliwiło go wszystko...
Gdy Konstanty z pomocą lekarzy, Grzegorza, Stefana, który jak mógł najczęściéj go odwiedzał, przy czułéj troskliwości przyjaciół począł się podnosić i wracać do życia... Metlica dawno już mający zamiar wyrwania go z Warszawy, ostrożnie począł myśl tę coraz mu częściéj narzucać.
— Trzeba księciu wypoczynku, powietrza, spokojności, usunięcia się z tego zamętu stołecznego. Co my tu będziemy robili? Pojedziemy na wieś. Mam już upatrzoną dzierżawkę...
Konstanty nie chciał mu wyznać, dlaczego przykro mu było opuścić Warszawę ale milczał. Metlica się domyślał i gdy pozostali sami, otwarcie się wytłumaczył.
— Ja to miarkuję, — rzekł jednego wieczora, — dlaczego się książę nie bardzo zgadzasz na wyjazd... Trzyma tu może kasztelanowa? hę? nie prawdaż? Nie przeczę, że zacna kobieta i że wiele dała dowodów przyjaźni i życzliwości dla księcia, ale ktoby tam tym kobietom wierzył! U nich dziś nowe sitko na kołku, a jutro pod ławę! Pretendentów do ręki mnóstwo, my ubodzy... rachować na serce nie można...
— Ale ty jéj nie znasz, — przerwał Konstanty.
— Znam wszystkie te panie, — westchnął stary, — gorące głowy, a zimne serca m. książę, im więcéj się to kompromituje, gorączkuje, zapala, tém prędzéj ostyga... Widziałem wiele przykładów...
Książę milczał.
Tymczasem starościna sieć intryg swych rozsnuwała z nieubłaganą gorliwością. Pchnęła starostę i narzuciła go Ninie, gwałtem niemal wprowadzając do domu, a że niewiele mu ufała, postanowiła użyć drugiego środka, rozbudzić czujność rodziny...
Kasztelanowa bliższych krewnych nie miała, pozostawał jéj tylko dawny opiekun, daleki powinowaty od stryjecznych stryjeczny, człek podżyły, mieszkający na wsi, a do którego znając nieco słabostki jego, starościna napisać się nie wahała. Podczaszy był dumny i chciwy niezmiernie... On to skłonił Ninę do oddania ręki staremu kasztelanowi, nie spodziewając się, aby świetniejsze małżeństwo znaleść mogła. Jako przyjaciółka familji, starościna potajemnie wyprawiła do niego list, domagając się gorąco, aby przyjechał dawną swą pupillę ratować. Położenie jéj skreśliła Gietta z talentem znakomitym, mówiąc o księciu jako o młodym awanturniku najgorszéj sławy, który już jedno popełnił morderstwo, którego w żadném lepszém nie przyjmowano towarzystwie, a cały stosunek malując jako rachubę i spekulację na majątek kasztelanowéj. Trzeba przyznać, że pozory wszelkie ułatwiały zbudowanie zręczne potwarzy.
Starościna z rozczuleniem odzywała się do serca podczaszego jako przyjaciółka Niny, bolejąca nad tém, co jéj groziło, zaklinając, aby pospiesznie przybywał nie dopuścił niegodziwéj intrydze zwyciężyć.
Umysł jéj obfity w środki, na użytek kasztelanowéj stworzył jeszcze jednę bajkę, po któréj się wiele spodziewała Gietta. Puściła zręcznie wieść, iż prawdziwym powodem, dla którego książę ratował tak zapalczywie Julję, był romans z nią najczulszy prowadzony od dawna... i niewygasły aż dotąd. Wprawdzie Julja miała nie podzielać tych uczuć, ale ojciec jéj sam do tego pomagał. Plotka ta doszła prędko do uszów kasztelanowéj, jednakże żadnego na niéj nie zrobiła wrażenia.
Do Metlicy zaś trafiła starościna z podszeptem, iż nigdy kasztelanowéj rodzina wyjść za księcia nie dozwoli, że prawdopodobnie wyjdzie ona za starostę, który teraz całe dnie u niéj przebywa.
Padczaszy odebrawszy pismo, uwierzywszy w treść jego, upakował się i wyruszył do Warszawy. Gdy jak najmniéj spodziewać się mogła Nina jego przybycia, stara landara wtoczyła się w dziedziniec pałacowy i gość nieproszony wysiadł w ganku...
Kasztelanowa przypuścić nawet nie mogła, co do Warszawy podczaszego, który jéj nie cierpiał, sprowadzało, ale znając go domyślała się, że rzecz być musiała niepośledniéj wagi.
Stary był zadomowiony od lat wielu, zagospodarowany niezmiernie, a że sam dobrami rządził i wydatku się lękał niezmiernie, a jeszcze może więcéj strat z niedozoru wypływających, przyjazd jego był wielkiego znaczenia. Gdy kasztelanowéj znać o nim dano, zdziwiła się niezmiernie, ale nawykła do poszanowania dlań od dzieciństwa i do uległości jego despotyzmowi, pospieszyła na spotkanie.
Podczaszy miał lat około siedmdziesięciu, był olbrzymiéj postawy, wysoki, chudy, z głową śpiczastą, łysy, ponurego charakteru, niekiedy gwałtowny i niecierpiący, by mu się kto śmiał sprzeciwiać. Pobyt w dobrach, w których był absolutnym panem, obcowanie z podwładnymi i uległą rodziną nawykłą do ślepego posłuszeństwa, uczyniły go prawdziwym królikiem. Dla niego kasztelanowa była jeszcze zawsze tą małą Ninką posłuszną, całując go w rękę, którą on wydał był gwałtem za kasztelana i do któréj praw swych wcale się wyrzekać nie myślał.
— A co? prawda? — zawołał w progu, nastawiając rękę — nie spodziewałaś się jéjmość dobrodziejka takiego gościa. Ruszyć podczaszego z jego Dryłówki, to niemała rzecz... ale gdy trzeba to mus... Każże mi asińdźka dać tu gdzie na dole przyzwoite pomieszkanie i i rozporządź, aby o koniach nie zapomniano. Dosyć droga kosztowała, owsa tu w miasteczku kupować nie myślę, to już wasza rzecz. Staropolska gościnność.
— Proszę się stryja o nic nie troszczyć.
— Ja też nie myślę.. A terazbym rad spocząć.
Cały dom zawieruszył na przyjęcie starego, oszczędnego w swym domu, ale niecierpiącego skąpstwa u drugich. Kasztelanowa nie śmiała go spytać o powód przybycia, a domyśleć się go nie umiała wcale; nie przyszło jéj nawet do głowy, żeby podczaszy miał się mięszać do jéj losów.
Starościna tegoż dnia została uwiadomioną o przyjeździe, wpadła zaraz do pałacu, powitała gościa i szepnęła mu zręcznie, aby się starał sam być u niéj wieczorem.
Nina ani dostrzegła całéj téj manipulacji. Objad zjadł podczaszy u siebie na dole, ale nie mówił nic, z czegoby się zamysłów jego domniemywać było można... Ku wieczorowi bez ceremonji kazał sobie podać konie i powóz gospodyni i pojechał do starościnéj.
Ta go już oczekiwała niecierpliwie. Zręczna pochlebnica umiała podczaszego otoczyć poszanowaniem, które mu do serca przypadało.
— No, mówże asińdźka, o co tu idzie, jak rzeczy stoją, abym wiedział, jak się z Ninką rozprawić, bom umyślnie wstrzymał się z rozpoczęciem.
— To com panu pisała — odparła żywo starościna — spodziewam się, że mnie zdradzić nie zechcesz, jest smutną prawdą. Kasztelanową zjednał sobie ten intrygant, awanturnik, kobieta słaba może paść jego ofiarą. Człek ubogi, bez grosza, najgorzéj widziany, niedawno popełnił morderstwo, żyje z motłochem ulicznym... słowem najnikczemniejsza figura... Trzeba ją bronić! Pan podczaszy na to nie pozwoli.
— Nie pozwolę! — stukając laską zawołał stary — nie pozwolę!.. nigdy w świecie.
— Kasztelanowa znajdzie inną i stokroć świetniejszą partję.
— Ja jéj sam męża wyszukam — rzekł stary.
— To będzie najlepiéj — odparła Gietta — a tymczasem wywieźć ją należy z Warszawy.
Podczaszy zaczął rozpytywać o całą historję księcia, o sposób, w jaki on zabrał znajomość z kasztelanową i. t. p: Gietta ułożyła to zręcznie, nie przyznając się do udziału, jaki w tém miała, wystawiła jako intrygę wciśnięcie się Konstantego do domu kasztelaństwa w chwili choroby i zgonu starego, opisała mu swój sposób zajścia z familją hrabiów, a że jéj nie zbywało na żywéj wyobraźni, potrafiła podczaszego aż do najwyższego oburzenia doprowadzić.
Rozmowa przeciągnęła się dosyć długo i stary postanowił tego dnia jeszcze zamilczeć, a dopiero nazajutrz wolę swoją objawić i oświadczyć kasztelanowéj rozkaz wyjazdu na wieś.
Z powrotem do domu podczaszy znużony drogą, zamknął się w swoim pokoju, rozmyślając nad przewrotnością ludzką i zasnął z mocném postanowieniem silnego i energicznego postępowania. Nazajutrz w porze śniadania Nina, nie domyślając się niczego, zeszła do opiekuna.
Pochmurny starzec, którego przymusowe milczenie (nie nawykł był długo z myślami się taić) doprowadziło do niecierpliwości, odesłał sługi i wpatrując się w spokojną wdowę, rozpoczął rozmowę, hamując się zrazu ile możności.
— Moja Nino — rzekł — spodziewam się, że pamięć moich usług musi ci być przytomną... i że asińdźka wierzysz w to, iż jéj dobrze życzę... Nie co innego też jak gorliwość moja o dobro asińdźki mnie tu sprowadziła.
Porzuciłem Dryłówkę na łaskę Bożą, a oficjaliści mnie tam niezawodnie okradną. Ale co obowiązek to obowiązek. Coś tu u asińdźki źle się dzieje.
— U mnie? — zdziwiona spytała kasztelanowa.
— A no tak! tak! nie trzeba nic ukrywać przedemną, bo to już uszu mych doszło; masz tu jéjmość jakiegoś drapichrusta, awanturnika, kawalera de bona fortuna, który, mówią, potrafił serduszko zbałamucić; co to to jest?
Podczaszy sparł się na lasce i surowo począł wpatrywać się w oczy pupilli, która zmięszana zrazu, nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Któż coś podobnego mógł stryjowi powiedzieć?
— Ale wszyscy o tém gadają... Cóż to za jegomość ten preferowany, jak słyszę, jakiś hołysz i zabójca?
Na te słowa krew uderzyła do twarzy biednéj wdowie.
— Nie wiem, kto mógł spleść stryjowi podobną potwarz — zawołała. — Mogę mu zaręczyć, że dzieckiem nie jestem, że nadto znam świat, abym lada awanturnikowi dała się obałamucić.
— Tak! musi być nie lada awanturnik! — odparł podczaszy. — W istocie opowiadano mi o nim dziwne historje... i przyznam się, że jeden strach tylko o asińdźkę mnie tu sprowadził.
— Bardzo jestem wdzięczną za jego łaskawe zajęcie się mym losem, ale — dodała z niejaką dumą — nie spodziewałam się, abyś podczaszy tak złe o mnie miał wyobrażenie.
— Ani gorsze, ani lepsze, moja jéjmość, jak jeneralnie o wszystkich kobietach — mówił stary. — Długo żyjąc na świecie, przekonałem się, żeście wszystkie gęsi, nie wyjmując żadnéj. Tak! tak! za młodu gąski, na starość gęsi... a z tego się nie wychodzi Każda z was da się złapać na słówko.
— Panie podczaszy! — przerwała kasztelanowa — na to nie ma odpowiedzi. Moje szczęście i przyszłość głównie dziś mnie obchodzi.
— A również i familją! — zawołał stary stukając laską. — Przepraszam, my ci głupstwa zrobić nie damy, jak kocham Boga i Matkę najświętszą.
— Podczaszy! nie znasz człowieka, o którym mówisz — przerwała Nina żywo — jest to najszlachetniejszy z ludzi!
— Ta! ta! ta! hołysz, urwisz, zbójca, nigdzie go nie przyjmują, żyje z hałastrą, z mieszczaństwem, na koszcie traktjernika, którego córkę zbałamucił.
— On! — zakrzyknęła kasztelanowa.
— Tak! tak! i dlatego ją tak odbijał u hrabiego... to wszyscy wiedzą! Wcisnął się tu do domu, potrafił przypochlebić, spekuluje na jéjmościn majątek... ale nie damy mu ani was ani majątku. A od czegoż ja jestem...
Zdziwiona, przerażona, kasztelanowa zamilkła, powoli oburzenie na ten despotyzm zaczynało ją przejmować. Nawykła do posłuszeństwa z trudnością teraz mogła się z niego wyłamać, ale uczucie silne podtrzymywało ją.
— Panie podczaszy — ozwała się, zebrawszy myśli — jestem wam bardzo wdzięczną... ale zdaje mi się, żem teraz panią méj woli.
— To się asińdźce zdaje — krzyknął stary gwałtownie — a ja jestem pewny, że głupstwa nie dopuszczę; kobieta prawnie i słusznie małoletnią jest do śmierci i zawsze sub potestate. Na to się znajdą sposoby... a ja przeciwko stosunkom i projektowanemu małżeństwu kładę veto.
Kasztelanowa wstała drżąca z krzesła.
— Siedź asińdźka! — zagrzmiał stryj — siedź. Co to to jest? nie możesz mnie starego posłuchać cierpliwie? Ja znam moje prawa i na włos z nich nie spuszczę...
— Kochany stryju — łagodniéj odpowiedziała kobieta, któréj się w głowie zawracało. — Zobaczcież, poznajcie tego człowieka wprzódy.
— Poco? żeby mnie obałamucił, jak kasztelana; cóż to nie jasne jeszcze wszystko. Kto za nim świadczy? Nie ma w Warszawie jednego człowieka. któryby za nim dobre słowo powiedział... wszyscy są przeciwko niemu. Proszę mi jedną zacytować autoritas?
Nina przerażona spuściła głowę.
— A widzisz asińdźka — mówił stary — ewidencja za mną, poco tu długo rozprawiać, śledzić, szukać, kiedy prawda na dłoni. Żeby to było co poczciwego, miałby przyjaciół. Książę! samozwaniec jakiś, odrzutek społeczeństwa, i jabym miał pozwolić na to, aby asińdźkę uplątał, wyrwał z jéj świata, a zmusił do upodlonego życia..? nigdy!
Kasztelanowa rozpłakała się, ale cóż miała powiedzieć na obronę jego i swoją?
Gwałtownie poruszona, chustką zakrywszy twarz i nie słuchając już podczaszego, który ją wstrzymywał, wyszła.


Piękna starościna, któréj się tak dotąd szczęśliwie powodziło w poprowadzeniu całéj intrygi, niemającéj na celu nic oprócz wyrwania współzawodniczce z rąk szczęścia, którego jéj zazdrościła... jak gracz, gdy mu idzie karta, rozpłomieniła się do gry coraz śmielszéj. Znajdowała w tém pewien rodzaj uciechy, gdy jéj się udało splątać wedle myśli sieć zastawioną, gdy ludzie jak marjonetki posłuszni poruszeniu pięknych rączek, wstawali, padali, biegli na skinienie. Była w najlepszym humorze i prawdziwie zadowolnioną z siebie, a że wszystko w siebie wmówić można, potrafiła się przekonać, że działała w interesie przyjaciółki. Wszystkiego tego nie było jeszcze dosyć. Na jednym z wieczorów przypadek nastręczył jéj Siemionowicza i prawdziwie jenjalny plan sam widok tego grzecznego i zręcznego człowieczka wywołał. Skinęła nań. Siemionowicz był najszczęśliwszy, gdy go która z pięknych pań, choćby po konie posłać raczyła, cóż dopiero, jeźli był do ważniejszéj użyty sprawy.

— Czyś pan widział swojego kuzynka? bywasz pan czasem u niego?
— Ja! u księcia! a! nie... wiedząc, że wypadł z łaski pani, porzuciłem go zupełnie.
— To źle... stosunki zawsze się przydać mogą, choćby dlatego, ażeby wiedzieć, co się tam dzieje.
— Jeźli pani starościna każe...
— Każe? nie, nie! alebym życzyła panu hrabiemu, żebyś do dobrego uczynku się przyłożył. Zawróciła mu głowę kasztelanowa, gotów biedny Łazarz marzyć daremnie, że z tego co będzie, a samo przypuszczenie sprowadziło na nią wiele przykrości. Familja się poruszyła, opiekun przyjechał... nigdy w świecie nie dopuszczą... kasztelanowa trochę się może zrazu dała skompromitować przez litość nad biedakiem, ale ona się od dzieciństwa kocha w panu staroście... moim! moim! — dodała śmiejąc się, — a że ja go uwalniam, on się z nią niezawodnie ożeni.
Siemionowicz patrzał i słuchał w zachwyceniu nad żmijką, która mu się uśmiechała zalotnie.
— Widzisz kochany hrabio, — mówiła, — to wszystko należałoby wcześnie biednemu księciu otwarcie powiedzieć. Czego się ma łudzić... Szepnąć temu Metlicy, co przy nim siedzi, żeby go przez litość na wieś wywiózł. Wreszcie przez punkt honoru powinien oszczędzić kasztelanowéj frasunku, kłopotu z familją... jeźli ma cokolwiek delikatności.
— Rozumiem, — rzekł Siemionowicz, — pani mi to poleca?
— Ja? uchowaj Boże! — strzepując rączkami ofuknęła starościna, — ja panu to mówię, radzę... a pan zrobisz z tém co zechcesz...
Spojrzała nań przelotnie, a w wejrzeniu było jakby pytanie: — Czyżeś tak ograniczony?
Siemionowicz zrozumiał wreszcie i cicho szepnął.
— Ja, wiem co zrobię.
— Gdy zrobisz, gdy go tam zobaczysz, — dodała schylając się, — przyjdźże mi powiedzieć... jestem ciekawa...
— Pani pozwala...
— Nie, ja proszę...
Rzuciła mu malutką rączkę na dłonie, hrabiątko całe zadrżało od jéj dotknięcia. Starościna uśmiechnęła się wywartemu wrażeniu i odbiegła tryumfująca.
Szanowny kuzynek był do jednéj tylko rzeczy zdatny, do tego właśnie, ku czemu trafnie go użyła starościna. Potrzeba mu było wcisnąć się w świat wielki i wysługiwał się jego mieszkańcom dla praw indigenatu. Służył wybornie i tak był nawykł do tych funkcji pośrednika, że nie mając nic do czynienia, śmiertelnie się nudził. Niepłonną miał wszakże nadzieję, że gdy nowicjat ten odbędzie i hrabstwo swe dłuższém używaniem utwierdzi, potrafi znaleść w końcu podstarzałą pannę lub majętną wdowę, która podając mu rękę wprowadzi go z rodziną do przybytku uprzywilejowanych.
Wziął i tym razem do serca Siemionowicz polecenie i nazajutrz podążył na Marywil, myśląc jak się wytłómaczy, iż dotąd tam nie był.
Stefan i Metlica siedzieli przy chorym, który miał jeszcze obwiązaną głowę i ledwie zabliźnione ręce. Blady był, wycieńczony i smutny... jakieś przeczucia go dręczyły, a w istocie długie niewidzenie kasztelanowéj, o któréj tylko wiedział, co mu słudzy przychodzący powiedzieć mogli... Od kilku dni nawet i te stosunki z niewiadomych ustały powodów. Żywy umysł i wesołość dawniejsza uleciały, drżał na najmniejszą wrzawę i niepokoił się wszystkiém. Siemionowicz po przywitaniu i kondolencji oznajmił, że nie był w mieście i dlatego nie mógł się o zdrowiu kochanego kuzyna dowiedzieć. Wejrzenie na chorego przekonało go, że okrucieństwem byłoby teraz drażliwą rozpoczynać rozmowę, ograniczył się więc nawiasowém wspomnieniem, iż dawny opiekun kasztelanowéj przybył... Konstanty pobladł słysząc te słowa i zamilkli...
Trzeciego dnia Siemionowicz powrócił znowu i zastał księcia samego, Metlica był w drugiéj izdebce. Od czasu ostatniego wypadku stał on się wielce pobożnym i część znaczną dnia spędzał na modlitwie.
Przybyły pieszczotliwy był i nadskakujący jak nigdy, przysiadł się do łóżka, uchwycił księcia za rękę i spytał cichym głosikiem.
— Jakże się książę miewasz?
— Źle, — odparł Konstanty, — cierpię jeszcze.
— Na duszy i na ciele, — rzekł wpatrując mu się pilno w oczy kusiciel. — Nie kryj się książę przed krewnym, który mu dobrze życzy i pragnie z serca... jego pomyślności.
Konstanty spojrzał milcząc.
— To przecie wszystkim wiadomo, — mówił Siemionowicz, — że książę masz sercowe strapienia z powodu kasztelanowéj.
— Strapienia? — zapytał Konstanty, — z jakiegóż powodu? Jestem smutny, ale powodu do zmartwienia nie mam...
Książę wiesz o przybyciu jéj opiekuna?
— Słyszałem.
— No, to zapewne wiadomém mu będzie, że on tylko dlatego tu przybył, aby zamiarom waszym i kasztelanowéj stanąć na przeszkodzie. Mówią, że to jest człowiek gwałtowny, despotyczny i kasztelanowa wiele od niego cierpi.
Konstanty zaczął blednąć, ale słuchał z uwagą natężoną.
— Rodzina cała rozgniewana wielce na tę panią, wszelkiemi siłami postanowiła waszemu małżeństwu przeszkodzić. Rozgłaszają, iż nieszczęśliwa wdowa znosi straszne prześladowanie.
Spojrzał na słuchającego, który z oczyma wlepionemi w niego, drżący, nie mówiąc słowa, wyzywał do dalszych zwierzeń.
— Jabym księciu radził przynajmniéj czasowo na wieś się gdzieś usunąć, aby biedną kobietę uwolnić od tego utrapienia.
Konstanty jeszcze siedział niemy.
— Wiadomo i to, — dodał Siemionowicz, — że pani kasztelanowa była prawie zaręczoną w młodości ze starostą, który się rozwiódł z żoną... Miłość ta powróciła teraz, on tam bywa codzień, a podczaszy go proteguje...
— Starosta? wszakże to ten, z którym Julja uciekła...
— A! cóż to ma do tego! Julja podobno już jest z kim innym... Starosta zakochany na nowo... Nie mogę ręczyć, ale odgłos powszechny powiada, że kasztelanowa nie jest dlań obojętną... przynajmniéj on tam codziennym gościem.
Konstanty wytłómaczył sobie teraz, dlaczego od dni kilku nie miał żadnéj wiadomości od wdowy.
— Powtarzam tylko, co ludzie mówią, — ciągnął daléj kuzynek, — utrzymują, że serce kasztelanowéj dobre, ale słabą jest i nadto wrażliwą... Łatwo bardzo ulega czułości chorobliwéj, a jeszcze łatwiéj zapomina o tém, co wczoraj kochała... Cóż chcecie! takie te panie są wszystkie...
Nie mógł zręczniéj wysączyć trucizny w piersi Konstantego, który przypomniał sobie ostatni wieczór, a teraźniejsze położenie z nim porównywał. Siedział martwy słuchając, nie odpowiadając nic, zdziwiony temi zwierzeniami Siemionowicza.
— Ale cóż książę na to?
— Co chcesz bym odpowiedział? — rzekł słabym głosem chory. — Sądzę, że to są potwarze... nie wiem nic... a nie zrobię pewnie żadnego natrętnego kroku.
— Czy nie lepiejby było się usunąć, nie czyniąc sobie nowych nieprzyjaciół... masz ich książę dosyć..
Konstanty milczał.
Ta pierwsza próba nie była ostatnią, rzucono nasienie obiecując sobie je pielęgnować. Na uboczu Siemionowicz rozmówił się z Metlicą daleko wyraziściéj i bardziéj przekonywająco. Grzegórz rozpłakał się, ale łzy połknął.
Rachował on wiele na kasztelanową dla swego ulubieńca — ale się obawiał zawsze świetnych nadziei, teraz gmach cały runął. Metlica był najmocniéj przekonany, że to co opowiadał Siemionowicz, było najświętszą prawdą. Wstrzymał się jednak od rozmowy i napomknienia księciu, aby go nie zmartwić, chociaż z jego smutku dorozumiewał się, że i on coś złego przeczuwać może.
Tak upłynęło dni kilka w milczeniu, oczekiwaniu, a stan chorego nieco się pogorszył. Metlica po naradzie z lekarzem nalegać postanowił, aby się na wieś wynieść. Podniósł on szczupłą swą sumkę od Kapostasa, nic nie mówiąc wziął w okolicy małą dzierżawę, milcząc postarał się lichy w niéj dworek uczynić mieszkalnym i przysposobiwszy wszystko, jednego dnia przyszedł do Konstantego. Gdy byli sam na sam, przysiadł się doń i całując go w rękę, odezwał się nieśmiało:
— Dobry mój książę, przebacz mi, jesteś jeszcze słaby, ale się nam rozmówić trzeba...
— Nie uważaj na mnie, mów co chcesz mój stary przyjacielu, ja mam dosyć siły, by znieść wszystko...
— Ja jestem prosty człowiek — odezwał się wzdychając Metlica — ale mnie życie na świecie nauczyło wiele... Ludziom ufać nie bardzo można, źli są niektórzy, reszta słabi... Czy tu księcia trzyma co w mieście? nam by na wieś potrzeba!
— Sądzisz?... powiem ci szczerze... miałem nadzieje pewne... śniło mi się, ale się prześniło... Cisnąć się do ludzi i nabijać im nie mogę... jeśli przekonanym jesteś, że powinniśmy się oddalić, wyjechać na wieś... rób jak chcesz.
— Ja księciu wszystkiego co wiem, mówić nie będę — dodał stary — ale sumieniem zaręczyć mogę, że czekać nie ma na co. W wielkim świecie jak wiatr powionie, tak się chorągiewki obracają... Jedźmy!
— Cóżeś słyszał — spytał książę — mów otwarcie.
— Nie będę krył, lepsza prawda od razu wypita, niż jak trucizna sączona po kropli. Rodzina opadła tę panią i myśleć nie można, aby co być miało z projektów. Wszakże już od dawnego czasu nie zgłosiła się nawet do nas... Posądzą księcia o chciwość, ona majętna, my ubodzy, niech się dzieje wola Boża...
— Masz słuszność — dziej się wola Boża... rób co chcesz... bo téż by to dla mnie za wielkie było szczęście — nie mówmy więcéj o tém, o jedno cię proszę, abyś mi dał słowo, że mój list z pożegnaniem do niéj sam odniesiesz.
— A jakże! Mości książę! — składając ręce, zawołał uradowany stary — pójdę z nim sam, Bóg widzi!
Nazajutrz książę choć słabą jeszcze ręką krótki i pełen uszanowania list nakreślił, Metlica go odniósł i oddał, ale on — jak się późniéj okazało — nigdy rąk kasztelanowej nie doszedł.
Poczyniono przygotowania do drogi... nie mówiąc o nich nikomu, jeden tylko rotmistrz Trąba przyszedł na pożegnanie, a nieszczęśliwy podkomorzyc piński wprosił się za towarzysza podróży, przyrzekając jak najspokojniéj się zachować. Powóz wygodny, najęty u Dangla, miał przewieźć chorego do nowéj siedziby, odległéj tylko o trzy mile od Warszawy. Noce były księżycowe, żeby więc nie obudzać uwagi, urządzono wyjazd wieczorem.
Nie było już nikogo na Marywilu, gdy zakwefiona kobieta z książką od nabożeństwa w ręku, cała drżąca, przyszła nazajutrz rano dowiedzieć się o księcia. Gospodarz oznajmił jéj, iż wczoraj wyjechał niewiadomo dokąd... Kobieta szybko zakrywając twarz, uciekła.
Gdy wieczorem Siemionowicz oznajmił starościnie o ustąpieniu z placu księcia Konstantego, dała mu rękę do pocałowania.


Wieś! czarodziejski wyraz dla tych, którym Bóg dał urodzić się, żyć, młodość przepędzić w zieloném gnieździe wśród słowików śpiewu, chóru całego stworzeń... w blasku jéj poranków i wieczorów, w półmroku jéj nocy gwiaździstych!
Wieś czarowne słowo, tajemnicze... w którém jest przypomnienie raju i coś z boleści wygnania. Tu żywot człowieczy płynie jakoś powolniéj, rozmyślniéj, a dusza ma czas rozmówić się z Bogiem.
Nigdzie wieś piękniejszą nie była a srożéj okłamaną jak w Polsce. Nie godzi się dziś stawać w obronie patrjarchalnych wsi rządów, téj pierwotnéj epoki jéj rozwoju... bo teraz mybyśmy zrozumieć tego stanu nie mogli.
Był to stan, którego my zepsute dzieci wieku pojęcia nie mamy i z wielką cnotą tylko brzemieniowi jego obowiązków można było podołać.
Patrjarchalny ów świat obyć się nie mógł bez cnoty, — była to epoka, w któréj ściśle wziąwszy, prawo pisane nie istniało, było prawo tradycyjne i religijne. Tylko niemi rządziła się wieś.
Gdy prawa pisać zaczęto, już cnoty zabrakło...
Późniéj dziwiono się praw niedostateczności, a należało się dziwić niedostatkowi cnoty. Naostatek zeszliśmy na to, że wszystko opisać, określić, postanowić należało, bo w sercach już nic nie było.
Wieś stała się nie rajem cichym, ale więzieniem zieloném. Gdzie niegdzie dwór, wioska, pan i kmieć stanowili jeszcze jak dawniéj rodzinę jedną; w reszcie kraju dwór był panem z łaski Bożej a kmieć z łaski Bożej niewolnikiem.
Stare dzieje! z życia które cnoty brak zwichnął, zrodziły się i klęski. Ubogi szlachcie rzadko był tyranem, ale iluż zagranicą żyjących jaśnie oświeconych, co nigdy swych państw nie widzieli, rzucali je na pastwę chciwym rządzcom i dzierżawcom!!
Wioseczka, którą Metlica w imieniu księcia zadzierżawił, była właśnie jedną z tych, co od bardzo dawna pana nie oglądały. Duchowy i serdeczny związek między nim a kmieciami dawno był zerwany, niewola im ciężyła, niedostatek dolegał. Pan miljonowy niewiele dbał o jedną jakimś wypadkiem w téj okolicy odziedziczoną wiosczynę, nigdy jéj w życiu nie widział, a puszczał więcéj dającemu gdy potrzebował pieniędzy, wcale się o losy jéj nie troszcząc. To téż dawny dwór dziedzica był runął... na kupie gruzów rosły chwasty i pokrzywy, obok maleńki, sklecony na prędce przez dzierżawcę dworeczek zawierający izdebek kilka, wyglądał jak dobra chata. Jedynym znakiem staréj sadyby były lipy ogromne, zarosły sad i jakiś kawał muru, w którym lamus zrobiono. Wszystko to stało na płaszczyźnie piaszczystéj nieco, smętnéj, poprzecinanéj w dali małemi laskami, z horyzontem ciasno zamkniętym. W dali widać było drewnianą wieżyczkę kościółka, kilka krzyżów czarnych, jeden wiatrak zamyślony z połamanemi skrzydłami i na łące w kilku miejscach błyszczące wody małéj rzeczułki pozakrywanéj tatarakami i trzciną.
Jakże się tu cicho wydało po warszawskiéj wrzawie, jak smutno jakoś, grobowo, ale jak razem spokojnie. Konstantemu przypomniały się lata dziecinne i odżył... Metlica kręcił się, bo bardzo mu szło o to, ażeby nic nie brakło. Pan Seweryn Orzeszko płakał z rozczulenia, przywodząc sobie na pamięć żywot swój szczęśliwy i dostatni, który on nazywał życiem przeszłém, dodając — nim umarłem.
Chociaż trzy godziny drogi dzieliły Kurhanów od Warszawy, o milę przenocowano wśród lasu w gospodzie, a dopiero nazajutrz rano dostali się na miejsce. Dzień był początku jesieni prześliczny, ciepły, jasny, wieś pusta prawie bo ludzie na robocie; w kościółku dzwoniono na mszę świętą.
Naprędce oczyszczono około dworku dziedziniec, popoprawiano płoty i wydawało się wcale nie źle, choć nader ubogo. Czeladź dworska mieściła się w prostéj nieopodal stojącéj chacie. Co żyło zbiegło się na powitanie nowego dzierżawcy, włodarz stary, gospodyni, kupa dzieci w koszulach, psy z całéj wioski.. Od karczemki dążył żyd w nowym żupanie, z talerzem wedle obyczaju ogromną wzorzystą chustką obwiązanym, zawierającym godło życzeń i dar homagjalny... piernik.
Metlica natychmiast pobiegł opatrywać bliżéj dworek, sprzęty, spiżarnię przodem wysłaną i znalazł wszystko wcale niezgorzéj. Wszyscy byli do ubóstwa przywykli, a do spokoju tak mało!
Podkomorzyc piński zobaczywszy krzyż nieopodal, jako wielce pobożny człowiek, pragnąc od Boga poczynać wszystko, poszedł, pokląkł na trawie i zmówił „Pod twoją opiekę...“
Grzegórz nie wahał się zapasać fartuch i pójść rzucić okiem na przygotowania do obiadu... Konstanty, który już chodził, posunął się ku starym lipom, które niegdyś posadzone wkoło na wiele obszerniejszym dziedzińcu za lepszych czasów, jeszcze półkrąg cienisty składały... Pochlebca parobczak pod jedną z nich wybudował ławeczkę z darniny.
Ślicznie tu było... Warszawa im uciekła z myśli, a wspomnienie Marywila obrzydliwém się stawało... Metlica żył nowém życiem, zdawało mu się téż, że odmłodniał... że jeszcze krzątał się w Korjatówce około kniaziowskiéj kuchni... Ale tu, niestety! kuchenka była szczuplutka, ciaśniutka, niewygodna, patrjarchalna!! Rożen musiano wystrugać z drzewa!
Pierwszy ten dzień był dniem odkryć i zjawisk... Podkomorzyc zdziczały włoski orzech znalazł w ogrodzie. Metlica odkrył loch wcale wygodny, którego się nie spodziewał. Konstanty w sadzie ślady zdziczałych kwiatów, krzewów i ruiny altany... Wszyscy byli zadowolnieni nadzwyczaj nową posiadłością, ale o gospodarstwie nikt nie pomyślał... Zdawało się, że ono naturalnym rzeczy porządkiem, samo pod błogosławionymi promieniami słońca kwitnąć sobie powinno. Jeden pan Orzeszko ze wspomnień dawnych pierwszego życia wnosił, że trzeba będzie komuś zająć się chlebem... rolą i dozorem.
Metlicy szło głównie o zdrowie dziecka, jak on jeszcze księcia nazywał.
Pod wieczór z drugiéj wsi pieszo przyszedł proboszcz z powinszowaniem nowemu sąsiadowi i parafjaninowi swemu. Słyszał on już o jego tytule książęcym i zdziwił się, widząc go połączonym z taką skromnością i ubóstwem. Staruszek był mały, zwinny, wesół, gadatliwy, ruchawy, lubiący się śmiać i nieustannie zajęty parafją.
Spełniał swe obowiązki duchowne z takiém przejęciem, z taką swobodą, iż zdawał się do nich stworzonym. Znał nietylko najmniejsze dziecię w ludnéj parafji, ale téż strój i charakter każdego z tych, których był ojcem duchownym, a razem przyjacielem i opiekunem.
Zwał się ksiądz Drobisz. Dwadzieścia i kilka lat już rządził swą ukochaną parafją i nie było w niéj kątka, ścieżeczki, któréjby po tysiąc razy pieszo, spiesznym swym krokiem nie przebiegł.
Znano go z tego chodu prędkiego, który mimo wieku zachował.
Proboszcz przyniósł z sobą do dworu trochę humoru i ożywienia, potrafił w rozmowę wciągnąć księcia, rozgadał podkomorzyca pińskiego aż do zbytku, wiele informacji udzielił Metlicy, zaofiarował się nazajutrz odprawić mszę świętą na intencję nowego gospodarza i pożegnał nie przyjąwszy wieczerzy... Orzeszko tak go ukochał, iż nie mogąc się odeń oderwać, przeprowadził do pół drogi opowiadając mu o sobie i swych nieszczęśliwych losach... Pierwszy dzień tu spędzony przeszedł tak prędko, a spłynął tak wesoło, iż Metlica na klęczkach panu Bogu zań dziękował.
W Warszawie dopiero tego dnia przez tryumfującą starościnę dowiedziano się, iż książę Lazarone zniknął, że uszedł z placu, uznając się zwyciężonym, jak ona powiadała.
Sprawczyni klasnęła w białe rączki, tak się jéj to gładko i z niewielkim kosztem wykonać udało. Czego nie dokazali djabli, hrabia Zeno i cały wielki świat, ona skinieniem jedném zrobiła.
Natychmiast pojechała sama do Niny, aby jéj o tém oznajmić i zdziwioną była niezmiernie, znajdując ją już uwiadomioną, ale na pozór spokojną.
— Zkądże ty już o tém wiesz? — spytała podejrzliwie.
— Przypadkiem...
— A! przypadkiem! tak prędko!..
Zmartwiło ją to, że nie pierwsza złą wieść przyniosła, musiała to sobie wynagrodzić choć maleńkiém kłamstwem.
— Ci mężczyzni, nie wyjmując ani mojego starosty nudziarza, ani twego księcia Lazarone, wszyscy są tacy obrzydliwi zdrajcy! Wystaw sobie, że ex-mąż mój porzucił tę Julkę, a twój książę ją z sobą zabrał. To wiem najpewniéj.
Kasztelanowa zczerwieniła się mocno.
— Cóż mnie to obchodzi! — rzekła.
— A! to bardzo dobrze, iż cię już to nie obchodzi... przyznam ci się, żem się o twe serce obawiała... Ale my nieszczęśliwe ofiary na wszystko być powinnyśmy przygotowane... to są hjeny bez serca...
Nina nic nie odpowiedziała. Napróżno usiłowała z niéj coś więcéj dobyć przyjaciółka, rozstały się chłodno... Starościna zbiegła na dół do podczaszego, który dowiedziawszy się o wyjeździe księcia, przypisał go swojemu wpływowi, z czego filut Gietta trochę się uśmiechnęła. Zapewnił ją, że się zajmie losem wychowanicy i nie opuści ją.
Po wyjściu starościny poszedł zaraz na górę, aby namówić kasztelanowę na podróż z sobą na wieś, przyrzekając jéj protekcję swoją nad nią i dobrami. Ale z wielkiém podziwieniem otrzymał stanowczą i bardzo energiczną odpowiedź, iż w Warszawie chce i postanawia pozostać. Opór ten do najwyższego stopnia oburzył stryja, który się zaperzył, rozgniewał, począł łajać... ale kasztelanowa cierpliwie i milcząco dała mu się wyburzyć, a w końcu na zapytanie ostateczne z zimną krwią odpowiedziała znowu: — Zostanę tu.
Podczaszy dopiero teraz postrzegł, że wyczerpawszy groźby i grubjaństwa, daléj już nie będzie miał co począć... Rozgniewany ruszył na miasto do przyjaciół zasięgnąć ich rady, co czynić z buntownicą. Wszyscy zgodnie życzyli mu, ażeby śmiesznością się nie okrywał upominając o prawa, których już nad wdową nie miał. Tego on na żaden sposób przyznać nie chciał, pogniewał się z przyjaciołmi i zły powrócił do pałacu... Nazajutrz chciał nowy szturm przypuścić do Niny, ale mu służący przyniósł wiadomość, iż pani mocno słaba i nikogo widzieć nie może.
Kasztelanowa w istocie zachorowała; lekarz nakazał jéj spoczynek i unikanie wszystkiego, coby drażnić mogło, i sam przyszedł o tém oznajmić podczaszemu, który na doktora się oburzył i swoim zwyczajem go zburczał. Grzeczny lekarz w sposób delikatny oddał mu z nawiązką.
Mimo żywego niepokoju o losy gospodarstwa, podczaszy pozostał jeszcze w Warszawie, ale widocznie skwaszony, a gniew teraz na starościnę zlewał, która go w fałszywe położenie wprawiła. Cofnąć się było wstydliwém, na swojém postawić niepodobna; pierwszy raz w życiu politykując, podczaszy się zgodził na pozostanie Niny w mieście, biorąc nie od niéj, ale od przyjaciołki słowo, że do żadnego małżeństwa bez jego wiedzy nie przyjdzie. Kasztelanowa chora jeszcze pożegnała odjeżdżającego chłodno i nie dozwoliła nawet w rozmowie dotknąć drażliwéj kwestji. Zgryziony, nierad wszystkiemu, stękając na poczynione wydatki, przewidując straty w domu i historje, jakie go czekały po powrocie, podczaszy klnąc obrzydłą Warszawę bodaj się zapadła, wyjechał.
Starościna pozostała na straży, a dawnego używając przywileju, starała się jak najczęściéj pod pozorem czułości odwiedzać słabą jeszcze kasztelanowę. Wszelkie jednak usiłowania dostania się do głębi jéj serca... spełzły na niczém. Nigdy Nina tak milczącą, tak dziwnie zamkniętą w sobie nie była. Żałoba doskonale jéj posługiwała do zupełnego zerwania ze światem i zaparcia mu drzwi swoich.
Hrabia Zeno jeden z pierwszych dowiedział się o zniknieniu księcia. Pochlebiało mu to, zatarł ręce i dodał z dumą, że rachunek jeszcze nie skończony, a gdy będzie potrzeba, to go na drugim końcu świata wynaleść potrafi. To pewna, że wiadomość o ucieczce (tak wyjazd ten nazywano) wielki ciężar hrabiemu zdjęła z serca. Mimo tryumfu miał téż dosyć do zniesienia z powodu téj nieszczęsnéj wendety za brata. Między innymi sam kapitan Pancini z potrzaskanemi kośćmi grubo go kosztował, a nie można było dopuścić, aby niezadowolniony na hrabiego po świecie narzekał. Pomimo bardzo sowitego wynagrodzenia, Pancini, jak tylko — wyłatawszy się — mógł na świat wystąpić, choć przed przyjaciołmi hrabiego milczał i z nim był na oko dobrze, przed poufałymi swymi i w kółku godnych towarzyszów użalał się bardzo.
— To obrzydliwe sknery — mówił po kieliszku pułkownik, unosząc rękę na temblaku. — To są ludzie bez sentymentów. O włos, żem życiem nie przypłacił obrony ich sprawy; naraziłem się, chorowałem... i nędznych tysiąca dukatów wyciągnąć z nich nie było można. Jak żyję, nie trafiło mi się mieć do czynienia z takiém paskudztwem.
W istocie Pancini miał prawo utyskiwać, bo strasznie przybolał, a zapłatę otrzymaną trzeciego dnia w złotéj sali do ostatniego grosza posadził. Zdawało mu się jakby nic nie dostał oprócz guzów.
Po tych wszystkich przypadkach i hałasach jakie one obudziły, nastąpiła cisza głęboka, a świat, mając się czém inném zająć, na czas jakiś o księciu, o hrabi Zenonie i o połamanym pułkowniku zapomniał.


Im się bardziéj zbliżała stanowcza chwila ogłoszenia ustawy d. 3 maja, tém umysły wszystkich, których los kraju obchodził, żywiéj były poruszone. Przeciwnicy reformy téj byli nieliczni i działali milcząco, opinja wcześnie zwracała się ku patrjotom, chociaż w przededniu ogłoszenia nawet ogół bardzo mało wiedział i mógł sądzić o doniosłości ustawy. Wiele jéj rozporządzeń głęboka okrywała tajemnica. Obawiano się rozgłaszać zawcześnie, ażeby nie obudzić opozycji, która niespokojnie przeczuwając coś, kupiła się około biernie wyczekującéj ambasady.
Wiedziano, że król przez Piatolego i Ignacego Potockiego pozyskanym został sprawie narodu, że się dał skłonić do poślubienia ustawy nowéj i że opór, jaki ona znajdzie w izbach, będzie na teraz daremnym. Ale wiedziano zarazem, iż Rossja przypatrująca się sejmowi z udaną obojętnością, nigdy czynności jego nie przyjmie beż protestu i rozbudzenia przeciw niemu opozycji zyskanemi na różny sposób poplecznikami.
Gdy z jednéj strony upadek Polski stawał w obronie reformy, wykazując jéj konieczność osłabieniem ostatnich lat — z drugiéj zagorzali stronnicy tak zwanéj złotéj wolności mieli za sobą poszanowanie przeszłości i świętość tradycji.
Wielkie dzieło ustawy majowéj dziś surowiéj być może sądzoném ze stanowiska naszych pojęć i wymagań, ale dla sprawiedliwego o niém sądu potrzeba się na dacie ogłoszenia postawić. To co my bladém i niedostateczném jeszcze widzimy, naówczas wydawało się radykalném, olbrzymiém, niemal zuchwałém.
Chociaż dzieło oswobodzenia włościan słabo zarysowywuje się w ustawie, choć nieśmiało zrównanie i równouprawnienie stanów jest tu raczéj napomknięte niż przeprowadzone, — czuć ideę zasadniczą wieku i uznanie potrzeby zastósowania się do niéj.
Naówczas było to tak wielkiém, tak ogromném jak entuzjazm, który w prawych sercach wywołało. Konstytucja nie była wszystkiém, ale dawała obietnicę i możność osiągnięcia wszystkiego.
W ciszy i ukryciu dojrzewało to wielkie dzieło, które inicjatywie śmiałéj znakomitego Ignacego Potockiego przyznać należy — prawdziwym twórcą jego był on sam, poparty zręcznością Piatolego, talentem Kołłątaja, powagą marszałka Małachowskiego, ognisty wymową Kazimierza Sapiehy. Jest to téż jeden z tych ludzi i charakterów wieku, o którym kreślące zarys jego zapomnieć niepodobna.
Wszystko złe i wszystko dobre tego czasu jednoczyło się w księciu Kazimierzu. Płochy, wrażliwy, ognisty, gracz, kobieciarz, próżniak, lubiący hulankę, przypomina talentem Mirabeau i charakterem zarówno. Cały dzień pracować w sejmie i porywać a unosić słuchaczów wymową, cały wieczór przesiedzieć w alkowie przyjaciółki, całą noc spędzić na grze i przy kieliszku, a nazajutrz po nocy bezsennéj przyjść na sesję pełnym życia i natchnienia, było dla ks. Kazimierza rzeczą powszednią. Chciwy rozrywki, poufały z przyjaciółmi, był człowiekiem najlepszego świata i towarzystwa, czuć w nim było wychowańca matki jednéj z najśmielszych dam epoki, niegdyś ulubionéj królowi, kobiety, którą patrjoci tak nienawidzili, jak kochali jéj syna, ale razem potomka rodziny znakomitéj w dziejach i do szpiku arystokratycznéj.
Książę Kazimierz w lepszém znaczeniu uosabia — djabelstwo tych lat szału, ale djabelstwo połączone i okryte patrjotyzmem. On, książę Józef i kilku mniéj znanéj młodzieży, Wielhorski, Zajączek, Niemcewicz... jedną swą stroną należą obyczajami do czasu zepsucia i rozprzężenia, drugą przedstawiają nowy dzień poświęceń, poprawy, pokuty.
Książę Kazimierz był jednym z ulubieńców wielkiego świata i milszego, dowcipniejszego, piękniejszego nadeń człowieka trudno było znaleść. Beppo przechodził go urodą (choć byli nieco do siebie podobni), ale Kazio górował talentem... Polak sercem, jak wszyscy współcześni, był napół Francuzem wychowaniem i obyczajem.
Ważnym nabytkiem dla stronnictwa patrjotycznego był syn wojewodzicowéj Mścisławskiéj, którego Litwa kochała, ale używano go z pewną ostrożnością, już z powodu matki, już dla pokrewieństwa z hetmanem, a naostatek dlatego, że trzpiot i dowcipniś, gotów był z lekkomyślnością sobie właściwą wypaplać największą tajemnicę. W gronie patrjotów był on poczciwym, dzielnym, ale tylko narzędziem.
Gdy na obliczach jednych prace sejmu i te, które w ciszy poza nim się przygotowywały, obudzały najżywsze nadzieje, stronnicy Rossji chodzili niespokojni, nadąsani, z proroctwami Kassandry.
Do ostatniéj jednak godziny rozciągłość nowych reform wypracowywanych w ciszy pod redakcją Piatolego i Kołłątaja, nie była ogółowi znaną.
Jakubińskie potajemne knowania i ów spisek skryty, który tak mało po sobie zostawił śladów, powstrzymane zostały nadzieją, iż konstytucja sama nowéj ery będzie jutrzenką dla ludu. Czekano.
Partyzanci Rossji nie mając się za co pochwycić, także wyczekiwać musieli, jedni ze Szczęsnym uciekłszy na prowincję, drudzy milcząco nosząc po Warszawie swe przeczucia i niepokoje.
W przekonaniu naszém, co głównie stanęło na przeszkodzie, aby słowo ustawy ciałem i czynem się stało, to to właśnie, na co najmniéj zwracano uwagi. Pragnienie dobra było wielkie i powszechne, ale spółeczność zgangrenowana na wysokości ofiary, jakiéj ono wymagało, stanąć nie mogła. Z tém upojeniem, wśród tego zbytku, z rozprzężonemi węzłami, co spajały rodziny, w nieładzie serc i gospodarstw, interesów i uczuć, nic wielkiego stworzyć nie było podobna. Robak toczył ten owoc w zarodku... Myśl piękna padała na ręce rozpustą osłabłe, na piersi wyżyte, na głowy odurzone. Wszyscy ci ludzie mieli jeszcze dosyć siły na poryw gwałtowny, namiętny, na wybuch jakiś, na walkę krótką choćby śmiertelną; brakło im wytrwania, spokoju, zimnéj krwi i tego, co Rzymianin zwał jednym wyrazem virtus... Ponad upojonym tłumem górowało kilka głów poważnych... ale one nawet poprowadzić go nie mogły.
Polska już naówczas umiała w dnie uroczyste być wielką objawem szlachetnego uczucia, nazajutrz, niestety, budziła się w niemocy i prostracji. To wyczerpanie ludzi było przyczyną upadku narodu, a czteroletni sejm stał się Kapuą dla przyszłych rycerzy.
Z każdym dniem niecierpliwość do życia, na ostatek ogłoszenia reform, rosła i wzmagała się. Na prowincji ledwie się domyślano nowéj ustawy, a tu stary, odwieczny porządek patrjarchalny ani chciał przypuszczać, aby w nim coś zmienioném być mogło. Rzeczpospolita szlachecka stała przy swojém, a przykłady kilku możnych, którzy uwolnili włościan, zaprowadzili czynsze, ustanowili sądy gminne — wyśmiewano jako próby niedorzeczne i z naturą kraju niezgodne... Dla najrozumniejszych nawet... zdawała się reforma stosunków włościańskich zawczesną. Wielu przyjmowało ją w zasadzie, opierając się zastosowaniu...
Każdy czuł, iż do gruntu musi się przerobić spółeczność, gdy cały naród powołany zostanie do téj swobody, któréj używali wyłącznie starsi bracia, zmieniwszy się w jakichś niby zdobywców. Przyznawano, że kiedyś przyjść musi do oswobodzenia — ale nie pojmowano, aby to mogło stać się tak rychło. Instynktem raczéj niż rachubą rozumiano, iż przesilenie dla odłużonych dóbr pańskich będzie znakiem ruiny.. Każdy sofistykował inaczéj, a wszyscy jakoś opierali się nagiemu o0swobodzeniu i patrzali nań z trwogą.
Pod tym względem choć niejaki postęp uczyniliśmy pod żelaznym naciskiem konieczności, jeszcze i dziś znajdziemy łatwo obrońców tego stanu, który jużby powinien do historji należeć. — Dziesięć niemal wieków przodując i rządząc losami narodu, szlachta łatwo abdykować nie mogła, czuła swe zasługi, a na swe wady ślepą była... Laliśmy krew za rzeczpospolitą! — wołali jedni... — tradycje narodu są w nas... myśmy jego prawni przedstawiciele... Gdy zginie i zubożeje szlachta, z nią przepadnie Polska...
W ostatniém było coś prawdy, z tém tylko, że Polska stara, świetna i poetyczna ale niemożliwa już zginąć musiała, aby jak Feniks w płomieniach i krwi nową się odrodzić...
Tymczasem tańcowano zapamiętale. Bale szły po balach... piękne panie mieniały mężów jak tancerzy w mazurku, panowie otwierali serca na raz trzém bóstwom, złoto sypało się stosami, wino lało potokiem, a serca biły rozkoszą aż do omdlenia.
To był akompanjament téj wielkiéj pieśni odrodzenia — niestety!!
Na wsi czas spływał jednostajnie i cicho... a spokój i cisza są powolném na bóle serca lekarstwem. — W mieście wśród wrzawy i pośpiechu gorączkowego rzucano po drodze wczorajsze troski, goniąc za tém, co nowe zrodzić miało. Jesień i zima przeleciały, nadchodziła wiosna, a wtajemniczeni szeptali, że ona być miała odrodzeniem Polski. Bawiono się więc tém zapamiętaléj, iż dla jednych kończył się stary świat, dla drugich młodego wschodziła jutrzenka...
W towarzystwie per excellentiam wielkiém zwaném, o kniaziu Konstantym Korjatowiczu Kurcewiczu tak doskonale zapomniano, jakby go nigdy na świecie nie było. Starościna miała już rozwód w kieszeni i była jak ptak swobodną, myśląc tylko, komu oddać tę dłoń, o którą tylu a tylu się dobijało. — Kasztelanowa mieszkała w Warszawie, osamotniona i zamknięta, nie widywano jéj nigdzie prawie oprócz kościoła, a jeźli dawne stosunki zmusiły ją czasem odwiedzić Giettę, przybywała do niéj w godzinach, w których nikogo zastać nie mogła. Drzwi jéj zamknięte były dla odwiedzających... a chociaż starościna zaręczała, że to się z końcem żałoby odmienić musi, nie znać było ku temu najmniejszéj ochoty.
Jednego dnia pięknéj młodéj wiosny, starościna raniéj niż zwykle wyjechała na miasto w powoziku odkrytym. Na krakowskiém przedmieściu zaintrygowały ją niezmiernie cztery śliczne tarantowate konie zaprzężone do bardzo wytwornego powozu, ze służbą po angielsku skromnie przybraną, widocznie należące do kogoś bardzo zamożnego. Taranty naówczas niezmiernie były poszukiwane. Starościna wzdychała do nich, ale zawsze jéj na taką czwórkę, która w najlepszym razie około pięciuset dukatów musiała kosztować, pieniędzy brakło. — O dziesięć kroków w ulicy nawinął się zawsze jeszcze swój nowicjat odbywający Siemionowicz, piękna Gietta stanęła i skinęła. Kawaler podbiegł co żywo.
— Idź mi zaraz kochany hrabio i na miłość Bożą dowiedz się, proszę, zaklinam, czyje są te cudowne, prześliczne taranty? dowiedz się, bo umrę!
Siemionowicz pobiegł. Starościna widziała, jak się ludzi pytał, jak go coś niezmiernie zdziwiło, jak ponowił pytanie, ruszył ramionami usłyszawszy powtórzoną odpowiedź i pomalutku szedł z nią do jéj powozu.
— A! nieznośny ślimak! ot to się wlecze! — krzyknęła zniecierpliwiona — a stokroć nudny! damże mu...
Zbliżył się wreszcie do powozu...
— A cóż? czego tak powoli idziesz?
— Bo odpowiedź niosę, któréj nie rozumiem.
— Jak to? czyjeż są?
— Licho wié, co mi ludzie powiedzieli, to nie ma sensu!
— Ale mówże nieznośny! czyje?
— Powtarzam pani...
Uderzyła go starościna po rękach.
— A! bez komentarzów! czyje?
— Mówią, że księcia Korjatowicza...
Starościna ruszyła ramionami.
— Jakiego? którego?
— Właśnie, że nie wiem... żadnego, któryby takie konie mieć mógł, nie znam. Mówią ci ludzie, że mieszka w pałacu najętym u księcia wojewody... i że zajmuje cały dół...
— Przysłyszało ci się.
— Dwa razy pytałem.
— Przyjdźże do mnie, gdy się lepiéj dowiesz. Jakiż to Korjatowicz? to nie może być przecie.. Ale taranty! o mój Boże! szczęśliwy śmiertelnik, który ma takie taranty!
Dała znak, aby jechali daléj, a Siemionowicz został w ulicy z dosyć kwaśną miną, ruszając ramionami. Myślał, myślał długo i poszedł do pałacu księcia wojewody.
Wieczorem starościna miała kilka osób u siebie. Gdy Siemionowicz się pokazał, spojrzała nań groźno, okazując mu wysokie niezadowolenie swoje. Biedny młodzieniec skromnie się wcisnął i znać było po nim, że nie ma się tak dalece z czém chwalić.
— No, panie hrabio, chodź tu i tłumacz się! Czyje są te taranty?
— Jakiegoś księcia Korjatowicza! — rzekł Siemionowicz — ale w pałacu nie mogłem się nic dowiedzieć... do nikogo dojść, nic wybadać. Mówiono, że taranty są ze stada jego na Podolu i że je niedawno przyprowadzono; że książę ma podobnych całe jedno stado.
— Ale któż on jest? który? jaki?... nigdy, nikt o takim Korjatowiczu, któryby choć jednego miał taranta, nie słyszał.
— Ja także, — zawołał Siemionowicz.
— A to może ja państwu nieco objaśnić potrafię — odezwał się podżyły kasztelan bracławski. — Książę ma dobra w naszym kraju, znaczne dobra, piękne stada. Władali niemi z jakiegoś przekazu testamentowego książęta Woronieccy, a teraz mu je oddali.
— Dawnoż on tu jest?
— Nie wiem, od kilkunastu dni podobno.
— Słowem, że zagadka! — zawołała starościna śmiejąc się. — Jeśli nieżonaty, tobym dla tarantów za niego poszła.
Śmiali się wszyscy i na tém się skończyło. Siemionowicz był ponury i wymknął się wcześnie.
Nazajutrz jeszcze Gietta siedziała przy toalecie w pudermantlu, a fryzjer Jonquille, jeden z najsłynniejszych artystów owego czasu, trefił jéj główkę, gdy oznajmiono jéj Siemionowicza. Nie wątpiła, że przynosi wieść o tarantach; kazała go wpuścić i dała mu oglądać oblicze nietknięte jeszcze wiatru powiewem... takie, jakie wyszło z rąk Jonquilla i promieni poranka. Była piękna jak cukierek... biała, różowa, świeża, jak ci ludzie, co nic nie czują, nic nie kochają i wieczną młodością za to jaśnieją.
Siemionowicz ledwie dyszał.
— Pani! — zawołał w progu — pani!
— Cóż tedy?
— Tajemnica! cud! niezbadane wyroki boże!.. Korjatowicz z tarantami... w pałacu, bogaty jak Krezus... to ten sam, co stał na Marywilu, chodził w butach kozłowych i wyglądał jak parobek! To ten sam! widziałem go jadącego konno na takim koniu, że fraszka taranty... na arabie siwym.
— No, ale zkądże ten arab i ta powieść arabska prawdziwie? Zkąd bogactwa, zkąd zmiana losu, co się stało? Ja chcę wiedzieć!
Siemionowicz pociesznie tragicznie załamał dłonie.
— Pani! — zawołał — żądania twoje rozkazami; ale ja... jestem jak w rogu. Nie wiem nic prócz tego jednego, że to ten sam, albo jak djabeł do niego podobny... Ale ten sam, bo mi się zdala ukłonił...
— A czemużeś go nie zatrzymał i nie zapytał?
— Moja wina! wstydziłem się! Jakże mi się było przyznać, że ja, kuzyn jego, nic nie wiem?
— Pozwól sobie powiedzieć hrabio... że chyba żartujesz ze mnie.
Jonquille! — zawołała, — ten lok spada mi nieładnie... Żegnam hrabiego... do widzenia!
Pokazała mu plecy pokryte pudermantlem, z koronkami wprawdzie. Siemionowicz się wycofał. Rzeczywiście nie tyle się na niego gniewała, co na los, który sobie pozwolił z niéj zażartować i wskrzeszał w splendorach jakichś czarownych charłaka, którego ona na śmierć skazała i pogrzebała.
Niewiele jéj teraz szło o to, żeby się dowiedzieć, jakim sposobem kniaź z ubogiego komisanta Kapostasa stał się nagle bogatym panem; ale się gniewała, że śmiał przeciw jéj woli i na złość wyjść na świat w téj nowéj postaci.
— Co tu zrobić? — myślała — co począć?... Niéma wątpliwości, że on i kasztelanowa się znajdą; że się rozmówią; że cała machinacja się odkryje.
Tego dnia i z Jonquilla była niekontenta, i z siebie i ze służącéj, która ją trzy razy ubierała, zawsze coraz gorzéj. Humor był okropny.
Naostatek zrzuciła suknię, wzięła czarny szlafroczek, chusteczkę koronkową, narzutkę skromną i kazała się wieść do kasztelanowój, nie żeby jéj oznajmić, ale aby ją wybadać, czy téż i ona już coś wie...
Pałac jak zwykle był zamknięty, salony puste, kasztelanowa w swoim pokoju z robotą w ręku. Od niejakiego czasu były z sobą dosyć zimno. Gietta jak najczuléj ją przywitała, patrząc bacznie w oczy przyjaciółce, badając wyraz jéj twarzy, ale nic na niéj zdradzającego nowe jakieś uczucie, ożywienie, wyśledzić nie mogąc. Rozmowa szła jak konie zmęczone po piasku.
— Nic nowego? — spytała Gietta.
— A cóż chcesz, bym ja nowego tu siedząc, wiedzieć mogła, — uśmiechając się odezwała Nina, — ty tak jesteś żądną nowości, iżbyś je nawet odemnie mieć chciała. Niestety! patrz... oto moje nowości! Puszczają kasztany, zielenią się lipy, kwiatki się otwierają, ptastwo świergocze...
— Nikt u ciebie nie był? — egzaminowała Gietta.
— Żywéj duszy od twéj ostatniéj bytności.
— Nie miałaś listów?
Kasztelanowa popatrzyła na nią zdziwiona i ruszyła ramionami, odpowiadając spokojnie.
— Ty chyba coś wiesz, co mnie obchodzić może, a nie chcesz mi powiedzieć.
— Ja! nic nie wiem! doprawdy, nic; ale nie mogę się wydziwić klasztornéj ciszy, w któréj ty żyjesz... badam cię, bo takiego życia zrozumieć nie mogę.
— A jednak, — poczęła zwolna kasztelanowa, wracając do swéj roboty, — jak tobie właściwe to trzpiotowstwo, tak mnie moja cisza. Ja nie rozumiem twojego niepokoju, kręcenia się, latania za czémś niepochwyconém... téj gorączki bez celu...
— A twój cel? powiedzże mi twój cel, moja babuniu! — przerwała starościna.
— Mój? jak najciszéj dosunąć się do końca i spocząć tam, gdzie jest wiekuiste odpocznienie.
To powiedziawszy westchnęła i szyła daléj.
— Ja zaś świętą nie będąc, myślę o świecie... i bawić się lubię... A wierz mi, — rzekła szybko, — że gdybyś miała nadzieję szczęścia, nie odrzuciłabyś go na ziemi.
— Cóż, gdy nie mam téj nadziei?
— Trzeba jéj szukać!
— Nie warto. — Spokojnie odparła kasztelanowa.
Po chwili takiéj rozmowy Gietta wstała, pożegnała przyjaciółkę, pocieszona tém, że ona nic nie wiedziała.
Ale jakże być mogło, ażeby starościna o takiém wydarzeniu osobliwszém, o nowém zjawisku, o pałacu i tarantach nie wiedziała nic! To ją we własnych oczach upokarzało.
Wieczorem tego dnia przyjmowała pani marszałkowa, starościna pojechała do niéj. Towarzystwo było bardzo świetne, sztywne, pełne dyplomatów, dygnitarzów, cudzoziemców. Grano i śpiewano, unikano rozmowy o sprawach publicznych umyślnie, szeptano cicho lub mówiono o fraszkach. Gospodyni pilnowała, aby w jéj domu jak najmniéj politykowano. Pani Zamojska opowiadała o Włoszech i południowéj Francji, w któréj przed laty kilku gościła, potém o nowéj operze, trochę o skandalikach świeżych... ale ani pół słowa o żadnym księciu. Starościna słuchała na wszystkie strony, a miała talent chwytać na raz po cztery obłamki rozmów i sekretów cudzych... ale nigdzie... nic... W końcu ją to zniecierpliwiło, nastręczył się dawny mąż, który szerokiém ziewaniem dopełnił ukłonu.
— Ale z takiemi spazmami się nie przychodzi na wieczór, mój starosto, — woła ex-żona, — c’est coutagieux, wszyscy zaczną ziewać patrząc na was...
— A! toby było wyśmienicie!
Qu’y a-t-il de nouveau?
— Podobno groch nowy zjawił się na stole u króla.
Vous me tarquinez?
— Ja? — zawołał starosta, — śmiałbym? allons donc!
— Ale któż mówi o grochu?
— Kiedy innych niema nowalji.
— Musiałeś przecie słyszeć o księciu... jakże on się nazywa?
— O Korjatowiczu! — rzekł starosta, — któremu winienem, że mogę kochać się w pani nie będąc łajanym! bo już mężem nie jestem?? Cóż, ten książę, zabity? zmartwychwstał? pojechał, przybył... nic nie wiem.
— Nie nie wiesz?...
— Nie a nic!
— Ma najpiękniejsze w świecie taranty i stoi w pałacu księcia wojewody.
Il est donc devenu un homme trés comme il faut? je l’en felicite...
— Ale zkąd to wszystko?
Starosta ruszył ramionami.
Ma foi! nierozumiem.
Skłonił się ex-żonie i pomalutku poprawiając kapelusz pod pachą, żaboty i mankiety, poszedł ku innym damom.
Niecierpliwość pięknéj pani rosła olbrzymio.
— Głupi są czy żartują sobie ze mnie! — zawołała ruszając ramionami. — Ale bądź co bądź, ja tajemnicy przecie dojść muszę...
Biegła wszakże od jednéj grupy do drugiéj bezskutecznie, nie nie mogąc pochwycić... zmęczyła się i de guerre lasse usiadła.
W téj chwili wychudły, sztywny, z nosem od trosk i trudów zaczerwienionym, z postawą marsową, ubrany z niezmierną pretensją i wielką śmiesznością, awanturniczo wyglądający pułkownik Pancini przesunął się bokiem około krzesła Gietty. Wiedziała ona dobrze o jego udziale w ostatniéj siekaninie ulicznéj i pocichu zawołała go po imieniu.
Szczęśliwy śmiertelnik oddawna na takich godach nie bywał, spojrzał na wołającą i oczom nie wierzył.
— Jak się masz pułkowniku? spodziewam się, żeś zdrów?
— Prawie! — rzekł kręcąc lok od peruki zamiast wąsa stary pasorzyt, — piękna pani! jedno twe spojrzenie uzdrowiłoby...
Starościna zaczęła się okrutnie śmiać.
— Powiedzże mi, a twój... antagonista... ów książę! nie wiesz, co się z nim dzieje?
Pancini obejrzał się na wszystkie strony.
— Tsyt! — rzekł, — wszak pani wie?
— Nic nie wiem.
— Z tysiąca nocy historja!.. wprowadzono mnie nadużywając mojego dobrego serca, w tę przygodę, ale dziś w pełni oddaję mu sprawiedliwość, najczcigodniejszy człowiek w świecie... pan miljonowy! wielkiego rodu, godnéj familji... zacny, przezacny potomek... Odziedziczył niezmierne dobra...
— Kiedy? jak? gdzie? po kim?
— Tajemnica!! To pewna, że wszyscy teraz są przekonani, iż miał zawsze słuszność, że go spotwarzono niesprawiedliwie i że... zrobi ogromną karjerę...
— Skądże pan wiesz?
— Niech pani posłucha... vox populi, voz Dei... nie mówią o nim, jak z największym szacunkiem! umyślnie milczą wszyscy o przeszłości, król mimo młodego wieku chce go koniecznie ozdobić orderem świętego Stanisława dla zasług przodków...
— Ale kiedyż się to stało? ja pierwszy raz słyszę...
— Niema więcéj nad trzy dni, jak się ukazał w Warszawie... ale tryumf ogromny! Prawda, — dodał pułkownik, — byłem jego przeciwnikiem dla tych hrabiów, którzy mnie uwiedli, ale niech pani będzie przekonaną i raczy to powtarzać głośno, jak najgłośniéj, iż jestem z największą czcią dla niego.
Pułkownik westchnął i w zamyśleniu naiwnie wyszepnął:
— Pan miljonowy!..
Starościna siedziała zmięszana i gniewna, nie rozumiała jeszcze nic, prócz że i ona jak pułkownik radaby się była wycofać z szeregu nieprzyjaciół zmartwychwstałego księcia. Gorzała przytém ciekawością, która ją do niecierpliwości i gniewu niemal doprowadzała.
Nazajutrz starościna obudziła się z bólem głowy, usta miała spieczone, wstała chora, trochę odżyła po czekoladzie, wszakże mdło jéj było i niedobrze... Siedziała na kanapie kwaśna, patrzyła w przeciwlegle zwierciadło i mówiła sobie w duchu:
— Nie! nie mam szczęścia! popełniłam wielką niezręczność! Ale któż się mógł spodziewać, że ten pupil kuchmistrza wyjdzie na wielkiego pana. Jest trochę ogorzały, ale ma coś szlachetnego w fizjognomji, młody i dosyć przystojny... Z tytułem... z majątkiem... oryginalny... byłby mi zupełnie dobrze przystał na męża... ale teraz!! A tak instynktem dobrze zaczęłam... Co to jest, nie słuchać instynktu!!.. Nigdy sobie tego nie daruję... Ożeni się z kasztelanową i ona będzie tryumfować... ale czyżby już na to sposobu nie było?..
Zamyśliła się głęboko.
— Co mi tam! nadto sobie wszystko to biorę do serca... niech sobie będzie co chce... dlaczego mnie to ma obchodzić?..
Około południa miała wyjeżdżać choć chora, aby się zabawić kupieniem czego niepotrzebnego u Hampli lub Jaszewicza, gdy rozpromieniony, tryumfujący wpadł Siemionowicz, wołając od progu:
— Wszystko wiem!
— A ja już niczego ciekawą nie jestem! — krzywiąc się rzekła starościna.
— Pani już ktoś doniósł?
— Nikt nic mi nie mówił, ale mnie to nudzi... Pan wiesz, ja jestem jak dziecko, trzeba mi dać natychmiast gdy żądam to, czego pragnę, bo potém za okno wyrzucę... Ale mam litość nad panem, mów!
Książę wprost otrzymał spadek po rodzicach, który skutkiem jakiegoś dziwnego testamentu, bo ojciec był rodzajem oryginała, dopiero mu teraz oddano. Otóż cała tajemnica! Ale że towarzystwo nasze odpychało go, gdy był ubogim, on teraz postanowił podobno żyć po za jego obrębem i wedle swéj myśli. Jeszcze go nie widziałem, ale spotkałem ciotecznego brata jego Stefana, który powiada, że on tu tylko zabawi do ogłoszenia nowéj ustawy, a potém na zawsze do dóbr swoich wyjeżdża. Zdaje się, że mimo bardzo uprzejmych dlań usposobień ogółu, nigdzie nie bywa i bywać nie będzie, a żyje z mieszczanami tylko i...
— Więc cóż to nas obchodzi? czy myśli, że po nim będziemy płakali? niech żyje z kim chce, jedzie na wieś i gnije... to nam wszystko jedno!
W duchu pomyślała: — Dobrzeby zrobił, żeby sobie jechał jak najprędzéj!
Lżéj się jéj nieco zrobiło, bo powzięła nadzieję, iż się z kasztelanową nie zobaczy, a że ona żyła bardzo odosobniona, wiadomość o przybyciu księcia mogła ją nawet nie dójść... Powinszowała sobie starościna, iż jéj o tém nie powiedziała... i że na ten raz język ją nie zaświerzbiał...
Zdumienie pięknéj Gietty na widok koni tarantowatych równało się przynajmniéj zdziwieniu osób, które znały kniazia lub słyszały o nim, gdy nagle doszła ich wieść o zmianie losu i fortuny człowieka, którego miano za biedaka i przezwano księciem Lazaronem... W istocie przygoda to była niezwyczajna, a rzecz się miała w ten sposób:
Ojciec księcia, jakeśmy to już mówili, był najosobliwszym dziwakiem, człowiekiem wielkiéj zacności charakteru, ale wyobrażeń osobliwszych... Przez całe życie siedząc na wsi i obcując z księgami więcéj niż z żywemi, nie znając nikogo prawie oprócz swych włościan, rodziny i oficjalistów, z wielkiéj czci dla cnoty, miłości dla kraju i rozpaczy nad jego stanem, przyszedł do pewnych pojęć potrzeb spółecznych i odrodzenia przez surowe wychowanie, które w ostatnich latach jego życia zupełnie umysłem jego zawładły. Stary kniaź, który wierzył w to, że kniaziowie wyszli z ludu, że mieli obowiązki wielkie, a do ich spełnienia sił niepospolitych potrzebowali, utrzymywał, iż dzieci należy chować ostro, a nauczycielem dla nich najlepszym było ubóstwo i łamanie się z losem. Chcąc jedynaka swego na ten sposób wychować, tak, aby o bogactwie przyszłém nie wiedział i doznał wszystkiego, czém niedostatek nakarmić może, obmyślił mu wychowanie staranne, ale z krewnymi uczynił umowę, przelewającą na nich dobra do dojścia pewnych lat, pokrył ten układ procesem i zaklął ich, ażeby nie ważyli się woli jego ostatniéj w niczém przełamać. Testament ten święcie spełniony został i kniaź, jakeśmy widzieli, całą młodość przebył w zapasach z losem najcięższych, które w istocie na charakter jego wpływ miały jak najzbawienniejszy.
Można podobnemu dziwactwu nie wierzyć, ale kto zna dawną spółeczność naszą i ekscentryczność charakterów, jakie się z niéj rodziły, kto przypomni owe postacie XVII i XVIII wieku tak napiętnowane samoistnością, tak oryginalne i wybitne, pojmie starego kniazia, który po swojemu był Rzymianinem. Chciał mieć syna wychowanym po spartańsku, aby podołał ciężkim obowiązkom, jakie nań czekały. Nic go bardziéj nie oburzało nad płochość i lekkomyślność tych spadkobierców wielkich imion i rodzin, którzy spadek wiekowéj pracy marnowali na uciechy, na rozrywki, na popisy przed cudzoziemcami i utracjuszowstwa okrywające ich śmiesznością.
Niezłomny w swym planie kniaź, obmyślił jego wykonanie tak, aby on wydać się mógł rzeczywistością, a gdy mu zarzucano, że syna tym sposobem naraża na zgubę, odpowiadał:
— Jeźli ma być co dobrego, to się wybije, a jak ma być złe, niech przepada.
Surowy człowiek w testamencie swym wypisał całą myśl z powagą Spartanina:
— „Nie chcę, aby syn mój był tym podobny, którzy się hodują w pieszczotach na rodzin sromotę; chcę by człowiekiem był, nim zostanie kniaziem, by skosztował ubóstwa, ażeby ludu nędzę zrozumiał i radził jéj, bo to jego obowiązek... chcę, aby się zahartował nim żyć zacznie.
„Nie chcę, aby go otoczyli pochlebcy i bałwochwalcy złota, aby go psuli dworacy i uczyli bezmyślnéj zabawki płosi — pragnę z niego żelaznego zrobić męża na czasy żelazne...“
Wychowanie staranne w początkach, potém ubóstwem utrudnione, kniaź musiał zdobywać o swéj sile i w istocie zmężniał, wyrósł ochroniony od wielu wpływów, któreby go w innéj atmosferze ścigały; nauczył się cenić pracę i szanować człowieka, nie mierząc jego wartości nowemi rękawiczkami i suknią aksamitną.
Serce mu biło do wszystkiego, co dobre, poczciwe, szlachetne...
Po wyjeździe na wieś, kniaź przyszedłszy do zdrowia, na małém gospodarstwie gorliwie się zajął rolą, wieśniakami, wcielił się w to, co go otaczało... Za rozrywkę służyło mu polowanie i koń, a dnie spędzał w polu z ludźmi, lub z książką. Metlica widząc go tak zajętym, ożywionym, prawie szczęśliwym, dziękował panu Bogu za myśl, którą miał, wyniesienia się na wieś. Kniaź żyjąc o trzy tylko mile od Warszawy, nie zażądał ani razu do niéj powrócić, ani jéj widzieć.
Dopiero w ostatnich miesiącach, gdy wszystko zapowiadało ogłoszenie nowéj ustawy, westchnął raz wynurzając życzenie widzenia wielkiéj narodowéj uroczystości.
Metlica zakrzyknął, że przecie nic łatwiejszego nad spełnienie tego życzenia. — Jak książę zechcesz, to pojedziesz...
Miało się już ku wiośnie, która opieszale przychodziła, jare zasiewy były rozpoczęte, spieszono z owsami i grochami, gdy jednego dnia Metlica zostawszy sam w domu, bo kniaź ruszył do bron, a podkomorzyc był przy siéwaczach, zobaczył ciężki powóz czterokonny zajeżdżający w bramę, która tak dalece była do tego nieprzygotowaną, iż landara w niéj uwięzła.
Musiano posłać ludzi i słup jeden wyrwać z gruntu, aby powóz się wtoczył.
Metlica nie mógł zrozumieć, jakiego to tak szerokiego gościa Pan Bóg dawał.
Na wszelki wypadek włożył kapotę i stanął na przyjęcie. Z karety wyskoczył maleńki chudy, suchy, żywy człowieczek z twarzą pargaminową, ale oczkami nader młodo patrzącemi.
— Jest książę Konstanty? — zawołał.
— W polu mości dobrodzieju, przy bronach, — odparł Metlica.
— Poślijże jegomość po niego, bo ja mam pilny interes, koniom każ dać obroku i jak mi Pan Bóg miły, jeźli macie co jeść, bom okrutnie głodny.
— Ale wszystko jest! chwała Bogu dom zaopatrzony! — odezwał się z dumą Metlica przypatrując się gościowi. — Nie mógłbym téż spytać?
— O co spytać? — śmiejąc się rzekł suchy człowieczek, — pewnie, kto ja jestem? Otóż nic z tego! nic z tego! i ludzi darmo nie pytajcie, bo wam nie powiedzą nic! Rozumiész.
Poklepał go po ramieniu.
— Bądź asindziej spokojny — dodał — choć cię nie znam, domyślam się żeś Grzegorz? hę? nic wam złego nie przywożę!
— Ale zkądże on u licha może wiedzieć przez ducha świętego, że ja Grzegorz, kiedy ani ja jego ani on mnie w życiu nie widział.
Parobczaka oklep wsadzono na konia, by jechał po pana, a Metlica spytał, czy gość chce czekolady, kawy, polewki winnéj lub buljonu.
— Jak mi Bóg miły, daj choć jajecznicy, bo mi się zdaje, że fanfaronujesz; zkądby u was czekolada się wzięła!
Nim książę przybył, gość poufale się po dworku rozpatrzył, a Metlica dał mu czekolady, jajecznicy i co tylko dom miał na złość, aby pokazać, że przecie u księcia jegomości o razowym chlebie nie było.
Kniaź zdziwiony ekwipażem, który zobaczył w dziedzińcu, zsiadł z konia, a gdy w ślad prawie za nim podążył Metlica przez ciekawość dowiedzenia się, ktoby był ów pergaminowy człowieczek, już w pokoju nikogo nie zastał.
Gość i gospodarz byli zamknięci w sypialni księcia i siedzieli w niéj z okładem trzy godziny.
Podkomorzyc piński powrócił na obiad, kurczęta się posuszyły na trzaski, barszcz przegotował... gdy nareszcie drzwi izdebki otworzono, wyszedł naprzód blady i wzruszony gość, za nim kniaź z zapłakanemi oczyma, drżący ale z jakąś dziwną radością w twarzy. Zobaczywszy Metlicę, rzucił mu się na szyję i łkając prawie zawołał:
— Grzegorzu! wracamy do Korjatówki, masz grunt, ogród, dom, co chcesz! Stał się cud, ojciec mój z grobu przemówił, módl się za świętą jego duszę...
Metlica ukląkł obejmując panicza, choć nic nie zrozumiał oprócz tego, że do Korjatówki powrócą... spłakał się i dano do stołu. A dopiero po pieczystém i kompocie z jabłek dowiedział się o testamencie i całéj historji.
Przybyłym był książę Woroniecki, który przywiózł testament, rachunki, papiery i zdał fidei komis swój z nieudaną radością, dziękując Bogu, iż mu dał dożyć téj chwili
Co się tam działo, opisać trudno. Trudniéj czasem znieść niespodziane szczęście niż niedolę, któréj się człowiek zawsze spodziewa.
Metlica był jak oszalały.
Woroniecki przenocowawszy tylko, wyjechał dla pilnych spraw, a nazajutrz, z jego jeszcze dyspozycji wyprawione taranty, konie wierzchowe, powozy i służba nadciągnęły. Wolą ojca było, aby bez zbytku ale dostatnio się syn pokazał wychodząc na świat, dla zawstydzenia tych, co nim w ubóstwie pomiatali. Sam ks. Woroniecki najął wcześnie pomieszkanie dla krewniaka w pałacu ks. Wojewody.
Ten zwrot fortuny, jak naówczas mówiono, najmniéj podziałał na kniazia, jedno go tylko rozradowało, iż to zbliżyć go może do kasztelanowéj.
Na dzierżawie pozostawiono podkomorzyca Orzeszkę, którego wieś zupełnie uleczyła. Pozostało mu z dawnych bałamuctw jedno tylko wyrażenie powtarzane często... Przed moją śmiercią i gdym był żyw... Zresztą był najprzytomniejszym człowiekiem, a gospodarzem zawołanym.
Metlica objął naturalnie funkcje marszałka dworu... Pojechali do Warszawy.
W początkach przybycie ich nie miało żadnego rozgłosu, w małém tylko kółku rozeszła się wieść, któréj nie dowierzano, rozmaicie ją przekręcając i opowiadając wedle usposobienia.
Nikt ztąd wielkiéj nie uczuł radości, a wszyscy po cichu wyrzucali sobie, iż tak prostéj rzeczy nie przeczuli — i w postępowaniu z księciem tyle popełnili błędów — każdy miał to nadzieję naprawić, zrzucając na kogoś innego.
Z nowego zupełnie stanowiska przyszło teraz kniaziowi ludzką nikczemność oglądać, widział ją zuchwałą dla słabych, zobaczył uniżoną wobec saméj woni cudzego grosza... Inaczéj przystępowali doń, inaczéj witali, mówili odmiennie; dla nich zmienił się człowiek, gdy się położenie jego zmieniło. Wszystko to mogło oburzyć tylko i odstręczyć od ludzi.
Książę téż najmniejszéj nie miał ochoty z pasportem tym złotym wciskać się w społeczeństwo, którego wartość oceniał. Nie chciał nawet bawić długo w stolicy, chociaż coś go tu jednak trzymało i przywiązywało. Wstydząc się sam przyznać przed sobą i zapytać nawet o tę, któréj miał serce pełne... rad był, że mu obiecywane ogłoszenie nowéj ustawy da zręczność przedłużenia pobytu, a tymczasem począł odwiedziny od tych ludzi, którzy dlań wówczas okazali współczucie, gdy inni go prześladowali. Kapostas powitał go zrazu niedowierzając, milczący, jakby chciał zbadać wrażenie, które na nim uczyniła owa fortuna niespodziewana. Nim począł mówić otwarciéj, słuchał...
— Wierz mi pan — rzekł mu książę — iż nie zapomnę nigdy dowodów przyjaźni, jakie mi dałeś, gdym był ubogim i sierotą. Chciéj téż wierzyć, że przekonań moich nie zmieni położenie. Ojciec mój zostawił mi w spadku miłość dla ludu i uczucie obowiązków dla niego. Uważam się jako pełnomocnik méj młodszéj braci, na jéj usługi przeznaczony... Sprawa publiczna nie wiele na mnie zyska, ale na wiernego sługę liczyć może.
Kapostas rękę jego uścisnął. Był to człowiek niechętnie się wywnętrzający, ostrożny, ale gdy poczuł serce, odpowiadał na nie uczuciem głębokiém.
— Mości książę — rzekł — dziś jeszcze czekamy wszyscy, co nam dadzą prawodawcy i w jakiéj mierze... ale godzina ofiar wielkich niedaleka... Czy to, co dziś ludzie dobréj woli uczynić mogą, starczy, czy będzie skuteczném? Bóg wie... czy Polska sama, spokojnie, o swéj sile przeobrazić się potrafi, lub przez straszne kataklyzmy do odrodzenia iść będzie musiała. — Kto zgadnie dziś? To pewne, że powołanym będziesz książę, jak drudzy, stawić się na zawołanie kraju.
— I stanę pewnie, — odparł kniaź, — a mam nadzieję, że w szeregach znajdę ludzi wszystkich stanów równym zagrzanych zapałem...
Pożegnawszy bankiera i uścisnąwszy Stefana, Konstanty nie miał prawie do kogo jechać, chyba do starościnéj. Jakkolwiek wiedział dobrze, iż uczucia jéj dla niego mocno się zmieniły, przyzwoitość kazała złożyć u drzwi jéj choćby kartkę z dowodem, że na dawną łaskę był pamiętny.
Zaprzężono więc owe taranty i książę pojechał z nadzieją, że może pięknéj pani nie zastanie. Omyliła go ona, Gietta była w domu, pomyślała chwilę, czy przyjąć gościa lub nie... potém znalazła oryginalném zobaczyć, czy téż się nie zmienił i chciała go odstręczyć od kasztelanowéj, z tych powodów — kazała prosić.
Kniaź miał wprawdzie nowy kontusz, ale krojem i barwą do owego starego podobny, a starościna zdziwiła się widząc go tak niepoczesnym (wedle swego pojęcia) jak był dawniéj. Powiedziała sobie w duszy uśmiechając się: że pewne organizacje nigdy wyszlachetnić nie mogą... Przyjęła go wszakże z wymuszoną grzecznością i odrobiną złośliwéj ironji.
— Jakżem w. ks. mości wdzięczna, — zawołała wyciągając rączkę, — żeś raczył pamiętać o mnie! Przyznaję, że tegom się nie spodziewała.
— Ale jakże, to był przecie obowiązek, — zawołał książę, — nie mógłem zapomnieć, że w jednéj chwili ciężkiéj mojego życia, pani byłaś moją protektorką i...
— I zostałam za to sowicie wynagrodzoną, — przerwała Gietta, — bom otrzymała rozwód i wolną jestem jak ptaszę! Pan Bóg zawsze dobre czyny wynagradza... Więc to już pokwitowane, bo on za księcia zapłacił.
— Ale ja zostałem dłużnym...
Książę zabawisz z nami?
— Nie, pani, czekam jeszcze chwilę i lecę do cichéj wsi, po któréj tęsknię.
— Czekam? na co? — z uśmiechem spytała starościna, — proszę mi powiedzieć prawdę.
— O! najszczerszą! Wkrótce ma być ogłoszoną jakaś reforma... wszyscy z drżeniem i nadzieją oczekują jéj... ja także.
— Ah! tylko na to?
— Możeż być co ważniejszego? — rzekł Konstanty.
— To... dla panów! Dla nas reforma kapeluszów jest daleko ważniejsza... — śmiała się Gietta. — Będziesz pan na dworze?
— Wątpię.
— Porobisz znajomości?
— Nie widzę potrzeby szukać ich teraz, gdym się dawniéj bez nich obchodził.
— Zawsze więc pozostaniesz książę tym dzikiem?
— Zdaje się, że natury swéj nigdy się nie pozbywa; mogłażbyś pani zcierpieć samotność i ciszę?
— Nigdy w świecie!
Popatrzyła nań chwilkę, a widząc, że sam on nie rozpocznie mówić o kasztelanowéj, postanowiła go zagadnąć.
— Byłeś książę u kasztelanowéj?..
Rumieniec wystąpił na twarz Konstantego i nie uszedł baczności Gietty.
— Nie śmiałem, — rzekł cicho, — nie chcę być natrętnym.
— Ona w istocie nikogo nie przyjmuje, — dodała żywo starościna, — mówią o jakimś uprojektowanym już marjażu, który zdaje się być pewny.
Spojrzała na księcia, który przyglądał się bacznie barankowi czapki trzymanéj w rękach...
— Zresztą zupełnie zamknięta, nie bywa nigdzie... oddana bigoterji, po całych dniach w kościele albo na modlitwie, a na księcia trochę zażalona...
— Na mnie? za co? — spytał kniaź.
— Ja tam dobrze nie wiem, alem uważała, że się gniewa... zapewne musiano jéj coś donieść, na świecie pełno ludzi złośliwych...
Konstanty zmilczał.
— Bardzo święta i dobra kobieta, ale godną jest, by mój ex-mąż się z nią ożenił (kochał się w niéj dawniéj), bo tak nudna jak i on.
Książę zawsze nadzwyczaj był zajęty barankiem swéj czapki.
— Ale pan ją odwiedzisz? — zapytała ciekawa inkwizytorka.
— Nie wiem, — cicho rzekł książę.
— Zimny jak lód... (w duchu powiedziała sobie starościna), jakiby on mógł być dobry, gdyby się go na męża wytresowało...
Popatrzała nań milcząc.
— Ale nie, niepodobna! zawsze niedźwiedzia przypomina...
— Wiesz książę, jakim sposobem dowiedziałam się po raz pierwszy o jego przybyciu?
— Może od kogoś, co mnie zobaczył?
— A! nie!.. w ulicy wpadły mi w oko te cudne taranty... o mało nie oszalałam! Jaki książę jesteś szczęśliwy |
— Z tarantów? — śmiejąc się odparł kniaź, — doprawdy?..
— A! mój Boże! mieć takie taranty!!
— Co to za szkoda, — przerwał kniaź, — iż to są konie, których darować nie mogę...
— Darować!! a! książębyś myślał o darowaniu...
— Z pewnością, gdyby nie ojca wola. Z tych koni żaden nigdy ani sprzedanym ani darowanym nie był. Mamy stado podobne... ale dziad i ojciec tak byli o nie zazdrośni...
Starościna westchnęła.
— Rozumiem to, — odezwała się, — to są konie do zakochania się w nich właśnie dlatego, że nikt nie ma podobnych!!
Konstanty się uśmiechał.
— Nigdym tak nie żałował, że posłusznym być muszę ojca woli...
Po kilku słowach obojętnych nastąpiło milczenie, starościna zwróciła jeszcze rozmowę na kasztelanowę.
— Nie uwierzysz pan, jak się zmieniła, — dodała, — nie śmiem powiedzieć, że zestarzała... ale może tak jest w istocie... znalazłbyś ją pan do niepoznania... To ta rodzina, która ją otacza...
— Jak to? jest kto z rodziny przy niéj?
— Nie wiem, ale byli ciągle... i oni zapewne ją za mąż wydadzą...
— Za kogo? — spytał nieśmiało kniaź.
— Doprawdy, nie wiem, z pamięci mi wypadło nazwisko... wieśniak, kuzynek... coś podobnego... ja ją teraz rzadko widuję... kocham ją, ale... jéj serce tak jest miękkie a razem zmienne...
Konstanty począł się żegnać.
— Mam nadzieję, że się przecie jeszcze zobaczemy.. Kiedy książę wyjeżdżasz?
— Natychmiast po ogłoszeniu nowych praw...
Piękna Gietta ruszyła ramionami, popatrzała na nieczułego niedźwiedzia, który śmiał w jéj obliczu mówić o innych jakichś prawach nad te, które jéj oczy dyktowały i odprawiwszy go, pobiegła do okna spojrzeć jeszcze na te śliczne taranty, które westchnienie z jéj piersi wyrwały.
— I to, — zawołała oczy podnosząc do góry, a dłonie łamiąc tragicznie, — i to ten pan Bóg niesprawiedliwy takim ludziom daje, którzy tego ani ocenić, ani się poznać na tém nie umieją!! Gdybym ja je miała?..
Rozśmiała się sama z siebie.
— Całe trzy dni byłabym szczęśliwą.
— A potém? — spytało sumienie, które czasem troszkę się z nią sprzeczało.
— A potém?.. Możebym je oddała za mopsa albo za karła... albo za nowe pantofelki! Oh! ale trzy dni tryumfu!!
I głęboko zatonęła w myślach; czy to był rachunek sumienia, czy osnowa na nową intrygę? któż taką Giettę odgadnie?


Dnia trzeciego maja... słońce wstało tak pogodnie, dzień był tak ciepły, cichy i śliczny... a w Warszawie od przedednia jakby na burzę jakąś się zbierało.
Najdziwniejsze wieści siali strwożeni lub strwożonych udający ludzie... W koszarach miało być wójsk pełno, regimenta posprowadzano z okolic, straże podwojono, nocą działa zatoczono tajemnie na taras zamkowy. Około zamku biegali panowie i posłańcy, w kancelarji sejmowéj i bocznych izbach pisarze siedzieli noc całą... po wszystkich gościńcach latali posłańce, sztafety, kurjery...
Mało kto wiedział, co się właściwie stać miało... ale czuli wszyscy, że ten dzień musiał być dla Polski stanowczym...
Stolica od białego dnia przedstawiała widok nadzwyczajny... okna były pootwierane, pełne głów ciekawych, ulice natłoczone niespokojnymi, pytającymi jedni drugich: Co to ma być? A w tłumie nikt odpowiedzieć nie umiał, co się stanie...
— Rzeczpospolita w niebezpieczeństwie, — mówili jedni, — groźne wieści odebrano od posłów z zagranicy.
Wobec ostatecznéj zagłady potrzeba było chwycić się ostatnich środków ratunku...
W ciszy tajemniczéj przygotowywała się owa reforma, o któréj treści nikt oprócz grona szczupłego nie wiedział... Wyglądało to i było w istocie zamachem stanu (coup d’etat), bo gdy to jasne słońce weszło nad potrwożonemi głowy mieszkańców stolicy, nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego trwogą biły serca, nadzieją i nieokreśloném przeczuciem czegoś stanowczego... strasznego, wielkiego...
Około ambasady rossyjskiéj, na pozór neutralnéj, zamkniętéj, zimnego udającéj świadka, zjawiały się postacie wylęknione, pragnące ukryć... Chłonęła je brama zamknięta i wyrzucały na bruk drzwi tylne...
Przed mieszkaniem hetmana Branickiego, z mniejszą ostrożnością zajeżdżały powozy jego zwolenników... biegli doń pieszo nieliczni adherenci polityki... i cicho w przedpokoju zadawano sobie pytania: Czy przyjdzie do szabel? czy się krew poleje? Tu już wiedziano coś więcéj nad to, o czém gwarzyła ulica...
Piękny i wielki świat miał tego dnia, niesięgając daléj myślą o następstwach — tak niezwyczajną i gorączkową rozrywkę. Ze wszystkich okien wyglądały główki ciekawe, w negliżu porannym, na pół utrefione, z rąk fryzjera wydarte, to strojne i ukwiecone... Ulicami biegali eleganci... Z pierwszych piątr spadały na nich pytania, z trotoarów leciały w górę odpowiedzi.
— Co się dzieje? co słychać? co to jest? gdzie wojsko? czy prawda, że nabite stoją działa?
A wśród tego mniemanego zajęcia polityką, ile niepolitycznych uśmiechów i à parte pod osłoną nowin rzuconych westchnień...
Wśród gąszczy ulicznéj, po któréj twarzach biegała ciekawość niezaspokojona, gdzie niegdzie ujrzałeś twarz jasną i pogodną a zadumaną, to troską zorane czoło, to usta skrzywione szydersko, to jakby znak zapytania wygięte wargi zwrócone ku zamkowi...
Z każdą chwilą tłumy rosły, płynęły, kupiły się i oblegały zamek, place pod Zygmuntem, kościół św. Jana, dziedzińce... ulice przyległe...
Wpośród nieruchomo stojących kiedy niekiedy przedzierał się to powóz pański, to człowiek blady a spieszący, wskazywany palcami... poseł... senator... jeden z tych, co w dramacie dnia grać mieli rolę czynną. Wymawiano imiona, dodawano komentarze... szeptano ruszając ramionami... Niekiedy idący na plac boju podnosił oczy do góry i z okna pierwszego piętra brał błogosławieństwo wachlarza, chustki lub słowa...
Z oczów kobiecych iskrami sypała się ciekawość.
Cokolwiek drgnęło na zamku, odbijało się na odległych ulicach. Każdy ruch około sali sejmowéj podawano sobie z ust do ust... znajomy znajomemu, nieznany obcemu, szmer leciał po tłumie jak wietrzyk wiosenny i szumiał rozbijając się po uliczkach i znowu cisza... oczekiwanie.
Pomimo straży, od rana pełne były wszystkie dziedzińce, zakątki, a sala sejmowa jeszcze pusta, już ukwieconą była naciśniętemi galerjami, pełnemi kobiet szczęśliwych, że... będą patrzały... na co? wiedziała ledwie dziesiąta, rozumiała ledwie dwudziesta, myślała o tém ledwie setna... Ale któreż przedstawienie w teatrze mogło temu dorównać?
Ciekawość i trwoga były wyrazem dnia tego, ciekawość podniecona do spazmu i gorączki, trwoga nieokreślona i rozkoszna... Co chwila spodziewano się, że coś zawre, zakipi, wystrzeli, wybuchnie. Tymczasem słońce młode promieniało złoto, szło sobie do góry, bawiąc się uciekającemi przed niém chmurkami, toczyło się uśmiechając dziecinnie.. Co mi tam!
Czuć było prochem i walką w około zamku... Tu wchodzili jedni z ponurém obliczem i zakąszonémi wargi, z twarzą połamaną gniewem tłumionym, z dłonią drżącą na pałaszu, który w pochwach jéj odbrzękiwał... drudzy z rozpromienioném czołem, spieszący na plac boju, z piersią wezbraną... weseli.
Coraz to nowa postać wpadała do zamku, czasem dwie różne spotykały się we wrotach i mijały z nieufném milczeniem... jeden widzieć nie chciał, drugi przemówić nie śmiał... szable i śmiech ozwały się, ucichły...
Po tłumie w szeregach stojącym, od bramy daleko w głąb... przeleciał szmer: król idzie — idzie król! Król w całym majestacie... marszałkowie przed nim... dwór z nim... Król blady — powtarzano — król blady!!
Cisza... okropna cisza! Któż wié, co się dzieje na sali? Cisza... jakby czytał ktoś... coś... potém szmer, gwar, krzyk... warczy jeden kąt sali.. groźno i cisza znowu... Długa jak wiek!
Piękne panie ziewają w oknach, zasłaniając usteczka chustkami, a lud stoi cierpliwie i czeka, oczy zwrócone na zamek...
W sali sejmowéj jakby falami morskiemi wiatr ruszył i rozbił je o brzeg... Okrzyk stłumiony, milczenie...
I znowu wiek oczekiwania cały... aż grzmi, aż płacze coś i jęczy... i słychać drżenie szabel na posadzkach i wołanie dwóchset głosów, w których łonie krzyk kilku ust... wrzawa się wzmaga... Coś słychać...
Pytają w ulicy... Co słychać?
Ktoś z półotwartego okna usłyszał tylko dwa słowa.
— Król z narodem. Naród z królem!
I jak hasło tego dnia, jak hasło przyszłych dni bieży okrzyk w ulicy, powtarza się, chwyciły go pierwsze tłumy... wspiął się do piętra, uniósł się do poddaszów. Z kominów i dachów coś woła: Naród z królem!!
Lud patrzy i słucha — i z słowem zagadki się bawi, i nie dowierza, i... czeka...
W sali jak w kotle wciąż kipi, to zawarczy, to zaświszcze, to zapłacze... to wre głucho, długo. To jeden głos podniesie i krzyczy, a stu mu przerywa. Naprzemiany oburzenie, entuzjazm, zgroza i niby wołanie bojowe: Naprzód! naprzód!!
Trwało to nie godzinę, nie dwie, cały dzień tak upłynął na oczekiwaniach... na trwodze...
Omdlałego wynieśli z sali, oszalałego wyrzucili. Ktoś na ręku wyniósł sześcioletnie dziecię ze spuszczoną główką płaczące...
Co robił ten Izaak niewinny w dłoniach ofiarnika?... któż wie... któż zrozumié??
Przez okno wyrzucono wstęgę orderową zszarpaną w strzępy... I znowu krzyk i cisza, i mowa, i błaganie... a potém...
Słońce już nad zachodem... szmer... radość! zwycięztwo... Vivat! Król z narodem. Naród z królem! Byłaż to taka nowość, takie pierwociny zgody, że je tak uroczyście obchodzono?
Ściśnięte tłumy nie wiedzą nic, ale od ścian zamku wionęło radością, szałem, upojeniem i iskrą piorunową, błyskiem po czołach zaświeciła radość — zwycięztwo!
Stało się! coś się wielkiego a przeważnego stało!!
Mrok zchodzi na kościół stary... a szyby jego zajaśniały światłami. Bóg ma być świadkiem ślubu króla z narodem.
Szeregiem z zamku posłowie i senatory... uznojone czoła, krwią nabiegłe twarze, rozwiane włosy, rozdarte szaty... idą, a tłum woła i klaszcze, a choć nie wie czemu, czuje wielkie zwycięztwo. Okrzyk poszedł od zamku i leci, klaszczą ulice, piętra, dachy, miasto, przedmieścia, wiewają chustki... płaczą oczy radością.
— Król z narodem!
Byłoż to pierwszym dniem zgody?..
Szeregiem poszli posłowie... nie wszyscy, tłum policzył i spisał tych, co zostali... Życie i gwar przeniosło się do świątyni... w sali sejmowéj pustéj została garść ludzi i kłócą się, kto winien...
Z okien gmachu lecą przekleństwa i groźby i wściekłe wyrzekania, a ulica, co klaskała przed chwilą, urąga i szydzi z odstępców.
Cicho znowu... musieli wszyscy poklęknąć, słońce zachodzi za złote obłoczki... W tém z głębin téj ciszy zabrzmiały nagle wszystkie dzwony razem, rozkołysane, oszalałe... a huk ogromnego Te Deum zwycięztwa bucha przez drzwi świątyni otwarte... i na wyzyw światu... na tarasie biją działa tryumfem... a lud ściska się... pijany nadzieją...
Stało się coś wielkiego... coś pamiętnego i Warszawa przeżyła ten dzień przesilenia odgadując go raczéj nie wiedząc, co przynosił z sobą.
Wieczorem już w ulicę zaszła stugębna wieść: Konstytucja... królestwo dziedziczne! wolność wiary... wolność wieśniaka... mieszczanin zrównany z szlachcicem... nowa era, nowy świat... Król z narodem!! naród z królem!..
Naówczas zaczynają się opowiadania na ucho... Walka była straszliwa... posłowie leżeli na ziemi, jeden syna chciał zabić, rwano się do szabel... garść zacofanych poległa protestując w imię umarłéj przeszłości...
Zwycięztwo zostało przy tych, co uwierzyli, że Polska odrodzić się może od porąbanego pnia nowe puszczając gałęzie.
Tak miasto tryumfalnie wyglądało wieczorem... i dopiero około północy obozujące tłumy poczęły odciągać, ustały dział gromy, dzwony zamilkły, w oknach powoli gasły światła, chowały się głowy... a zamek wyrzucił z siebie na miasto zwyciężonych i zwycięzców.
Słychać tylko było otwierające się drzwi, witanie okrzykami przybywających i radośne wybuchy i szały.
Czy spał kto téj nocy?
W poselstwie okna stały ciemne... ale gorzało w dziedzińcu, jacyś ludzie biegli znowu uznojeni... i groźna cisza pełna tajemnie osłaniała szczelnie pozamykane gmachy...
Razem z innemi zbudził się dodnia Konstanty, dzień stanowczy był mu wiadomym, chciał być jego świadkiem i policzyć drgnienia paroksyzmu... Ze Stefanem wybiegli oba w ulicę, aby zmięszani z tłumem czuli z nim razem każdą pulsację téj chwili uroczystéj. Pierwszy raz w życiu obu młodym ludziom przedstawił się taki obraz, którego krańców oko sięgnąć, ani głębin dusza odgadnąć nie mogła. Konstanty zatrzymywał oddech, bladł, milczał, zdało mu się, że się modli na pobojowisku i że śpiewa starą Bogarodzicę pod dział hukiem, wśród zbroi chrzęstów...
Tłum, który miotał się jak jedno ogromnemi sploty zwinięte ciało i czuł, jakby był całością... nie dopuszczał samowoli jednostce... Raz wpadłszy w tę masę człowiek się stawał w niéj jedném ogniwem posłuszném. Kniaź i Stefan pchani, gnani, sunięci naprzód, przesadzani z miejsca na miejsce, oprzeć się nie mogli prądowi, który niemi miotał.
Ktokolwiek był w takiém ciele zrosły z niém choć godzinę, ten wie, że tłum staje się istotnie jakby apokalyptyczną potworą, co pożera jednostki... elektryzuje i skuwa.
Około południa oba młodzi z pod zamku ruchem tego węża wyparci już byli w bramę, w ulicę... i na przemiany na fali kołysali się z jednego na drugi chodnik, z pod jednéj ściany ku drugiéj.
W chwili, gdy szeregi posłów ciągnęły do kościoła, tłum nacisnął nagle z okrzykiem tryumfu masy ludu przyparte do żelaznéj jakiéjś kraty podworca... krata ugięła się, pękła, obaliła, a ciżba jak fala wylała się i rozprysła w dziedzińcu...
W téj garści wypartéj z ulicy był kniaź i Stefan. Oba obejrzeli się nie wiedząc, co się z nimi działo, a Konstanty z trwogą ujrzał się pod oknami pałacu kasztelanowéj. I w téjże chwili, gdy rozpoznał gdzie jest, w jedném z okien ukazała mu się postać zakwefiona czarno.
Jakim cudem spotkały się ich oczy? Kasztelanowa zarumieniła się i cofnęła nagle, potém wróciła do okna... Konstanty osłupiały wpatrzony stał, mimo że go Stefan ciągnął, pytał i ani odciągnąć ani dobyć zeń nie mógł ani słowa.
W wejrzeniu wdowy widać było zdziwienie, trwogę, niepokój i jakby chęć przemówienia i rozpacz niemocy. Konstanty chwiał się na nogach pijany, potém nagle wyrwał się przytrzymującéj go ręce Stefana i pobiegł.
Wejrzenie to pociągnęło go zwycięzko ku sobie, nie myślał w téj chwili co czynił... znalazł się na wschodach, w przedpokoju, w sali, a w pośrodku niéj... spotkał biegnącą przeciw sobie kasztelanowę.
Tylko ręce się ich wyciągnięte ku sobie zetknęły, tylko oczy przemówiły, bo usta nie mogły... Konstantemu zwilżyły się powieki...
— Jesteście tu? jakim sposobem?
— A! pani, nie śmiałem...
— Przyjść do mnie?
— Czémże ja jestem dla pani?
Kasztelanowa cofnęła się o krok.
— Cóż się stało? — spytała.
— Jam był skazany na wygnanie przez nią? uległem wygnaniu. Mógłżem odepchnięty powrócić?..
— Odepchnięty! — powtórzyła kasztelanowa.
— Mój list, gdym wyjeżdżał?
— Jam żadnego nie odebrała!
Z trwogą spojrzeli po sobie, jakby pomiędzy niemi teraz dopiero przesunęło się jakieś widmo blade...
— Mów książę, — zawołała wdowa, — ja dotąd nie rozumiem nic... ja tylko wiem, żeś wyjechał nie rzuciwszy mi słowa... i żem przyszedłszy sama na Marywil, znalazła pustkę z drzwiami otwartemi..
— Kiedy?
— Po waszym wyjeździe.
Konstanty ręce załamał.
— Powiedziano mi, żeś się mnie wyrzekł!
— Mnie zapewniano, żem wyrzec się winien, bo zostałem odepchnięty!
Z blademi twarzami usiedli naprzeciw siebie. Rozmowa poczęła się nieśmiało, rwała się i gorąco wiązała nanowo. Fałsze i kłamstwa leciały pod nogi zdeptane gniewnie. Sama tajemnica powrotu i losu księcia była dowodem jakiegoś osnutego planu... przez kogo?.. W czarną tę intrygi czeluść nikt z nich nie zaglądał, tak wielka była radość z odzyskania serc dwojga i całéj przyszłości.
W kilku słowach Konstanty opowiedział dzieje swoje. Słysząc o zmianie losu wdowa, zarumieniła się z radości i pobladła smutnie. Ale uścisk jego drżącéj dłoni mówił jéj przekonywająco, że w sercu nic się nie zmieniło.
— O pani! — zawołał Konstanty nieśmiało — niechże ten dzień tryumfu dla kraju będzie zorzą szczęścia dla mnie!... Bóg dał, byśmy się znaleźli rozpędzeni, pochwycili rozegnani... niechże więc żadna moc ludzka tych dłoni nie rozłączy!
To mówiąc, przykląkł, a zdejmując z palca pierścień swéj matki, włożył go na drżącą rękę Niny.
Spuściwszy głowę westchnęła.
— Niech się stanie wola boża i twoja! — rzekła pocichu. — Nie mam siły oprzeć się szczęściu, choć miałam dość mocy, by przeżyć zwątpienie. Czemuż nie mogę ci przynieść nic więcéj nad serce wdowie i wypłakane oczy... nad uwiędłą młodość i zgorzkniałe uczucie! Bądź pewnym, że serce masz całe, takie jak wyszło z cierpień uścisku... skrwawione, ale niepokalane i czyste.
Kto wypaplał tajemnicę tego cudownego spotkania. rozmowy, pierścienia... kto ją podpatrzył? Czy ją z twarzy Konstantego, czy z wejrzeń Niny odgadnięto?... Dość, że nazajutrz wśród opowiadań o dniu przeszłym, pełnym epizodów ciekawych, pełnym anegdot dowcipnych... szeptano sobie na ucho, iż kniaź Konstanty jest zaręczony z kasztelanową.
Z kolei skrzydlata wieść przyleciała do starościny. Jeden z jéj wielbicieli przyniósł ją z bukietem razem. Gietta schyliła się do kwiatów, zarumieniła się jak róża stulistna, błysnęła okiem, zadrżała.
— To pewno? — spytała. — Ale kiedyż się spotkali?... ale gdzież się oni widzieli?
— Wszystko to cudem się stać miało. Książę ujrzał ją w oknie, wyciągnęli ręce ku sobie, poleciał i... nie wyszedł z pałacu, aż po przyrzeczeniu i zaręczynach.
— Zaręczynach? — rozśmiała się starościna. — Pierścień więc kasztelana, zdjęty z trupiego palca, dała nowemu małżonkowi... To zła, to bardzo zła wróżba!
I odwróciła się z piosenką na ustach, choć może białemi zgrzytając ząbkami.
— Słuchajno, hrabio! — mówiła w pół godziny potém, chwytając poddanego jéj zawsze Siemionowicza. — Nie widziałeś hrabiego Zenona?
— Kręcił się wczoraj w liczbie malkontentów milczący.
— Czy wie o powrocie księcia?
— Ja sądzę.
— A cóż, myśli dać mu za wygraną?
— Nie wiem.
— Ciekawam!... Sprowadź mi go, proszę... dawno go nie widziałam...
Hrabiątko było posłuszne, ale dopiero trzeciego dnia hrabia Zeno, kwaśny, zjawił się na pokojach pięknéj Gietty.
Był on jednym z filarów partji hetmańskiéj, która — na spisek trzeciego maja oburzona, a radością powszechną zmuszona milczeć — warczała pocichu, pełen był gniewu na zuchwalców, na króla niedołęztwo; pełen uwielbień dla heroizmu Suchorzewskiego a wzgardy dla słabości marszałka Sapiehy. Nie mógł myśleć ni mówić o czém inném, tylko o poniesionéj klęsce.
— Ale mój hrabio, — ozwała się do niego po niecierpliwém wysłuchaniu starościna, — zapominacie coś o waszym kniaziu.
— Przyjdzie nań kolej! — mruknął hrabia,
— Gdy wyjedzie z żoną!
— Jakto, z żoną? alboż się ożenił?
— Przynajmniéj się żeni! to pewna... z wdową po kasztelanie. Zakochany, szczęśliwy.
Hrabia Zeno bawił się dewizkami od zegarka.
— A wasza vendetta? — spytała cicho pognębiona.
Zeno się namyślał.
— Zobaczemy, — rzekł.
— Jużbyście się pogodzić powinni.
— My? pogodzić? nigdy! — krzyknął Zeno — honor domu wymaga...
— Krew dał za krew... czegóż chcecie więcéj? — mówiła wpatrując się w niego i uśmiechając szydersko.
— Mnie trzeba życia za życie.
— Nader patetycznie! — zaśmiała się Gietta, — ale już teraz kaleki pułkownika użyć trudno.
— Przecieżem ja nie kaleka.
— Cóż? pozwalibyście go na średniowieczny sąd Boży? A! przyznaję, toby było coś wielce zajmującego, toby was wsławiło i podniosło. Niestety, nie żyjemy w rycerskim wieku...
Hrabia milczał unikając odpowiedzi, ale znać było, że rozmowa z piękną panią poruszyła go do głębi i dała mu wiele do myślenia.
— Hrabia wiesz zapewne, — dodała — że kniaź duszą i sercem należy do patrjotów i to najgorętszych?
— Domyślałem się tego...
— W przededniu ślubu i szczęścia, mój hrabio, — dokończyła starościna, — nie czyńże mu niepokoju stare wywlekając, zapomniane, niepotrzebne wspomnienia.
— Ale to właśnie chwila do zemsty najprzyjemniejsza...
Napróżno starała się jednak wybadać myśli i zamiary gościa.
Ostatnie wyrazy wymówił dziwnie jakoś, bez czucia, bez natchnienia, jak się jéj zdawało. Gryzł tę zemstę w ustach jak karmelek. Był to w ogólności niezrozumiały człowiek i na którego, wedle starościnéj, nigdy się z pewnością spuścić nie było można.
Pożegnała go téż wcale nim nie zadowolniona i tęskna. Na przekorę nieszczęśliwéj kobiecinie dwoje istot kochało się i pobrać się miało, Nina miała zostać księżną, a Konstanty jéj mężem.
Szczęściem dla rozrywki starościnéj, Warszawa była pierwszych dni po ogłoszeniu uchwały tak ożywioną, tak uroczyście strojną, wyilluminowaną, przybraną, okrytą napisami; uczty następowały jedne po drugich, nowiny goniły nieprzerwanie, że piękna Gietta trochę się roztrzepaniem pocieszyć mogła.
Jeden z pierwszych kniaź Konstanty pojechał wpisać się w księgę mieszczan i przyjąć miejskie. Aktowi temu, w istocie pełnemu znaczenia, nadano ostentacyjne formy; powozy możnych panów w biały dzień ciągnęły do ratusza... szlachta uznawała się bracią mieszczan i zrzucała swą odrębność, szanując namulaną dłoń rzemieślników.
Szał tych dni był jeszcze większym i powszechniejszym niż wieczoru dnia trzeciego maja; wszyscy jasno czytali w obietnicach téj uchwały i pojmowali jéj następstwa.
Ci co byli ustawie przeciwni, wstydzili się iść przeciwko duchowi czasu i nie porywali się na jéj najgłówniejsze prawa tyczące ludu i miast, ale bili głównie w zmianę zasadniczéj, odwiecznéj a zgubnéj elekcji królów i ogłoszenie dziedzicznéj dynastji.
Radość ogólna posługiwała trzpiotom doskonale, bo się bez zgryzoty sumienia na rachunek jéj bawić mogli i balować. Zdawało się nawet najpotężniejszym głowom ówczesnych mężów stanu, iż dosyć jest prawa nowe ogłosić, ażeby naród był zbawionym; nie widzieli tego, iż obyczaje i siła narodu lub słabość oddziaływają na ustawy same więcéj niż one na masy. O poprawie obyczajów, o zmianie życia, o spartańskiéj polewce obowiązku nikt nie myślał.


Zdziwił się niezmiernie Metlica, czytający ze Złotego ołtarzyka modlitwy wieczorne, gdy książę powróciwszy do domu, rozpromieniony, szczęśliwy, zamiast go powitać jak zwyczajnie, serdecznie począł go ściskać. W prostocie ducha wziął to za skutek rozradowania konstytucją i włożywszy okulary w książkę, spuścił ręce smutnie, patrząc na księcia.
— Tak to, tak, — rzekł, — wszystko się wydaje piękne! ale Bóg raczy wiedzieć jeszcze, czy z posiewu ziarno wyrośnie... Ja, mój książę, gdym słyszał okrzyki, dzwony i działa i te oznaki radości... nie wiem, czemu jak stary głupiec... poczułem łzy na powiekach... Wczesna to pociecha z kawałka papieru, który lada wiatr zedrzeć może...
— Nie lękaj się! — zawołał Konstanty, — my go nie damy poszarpać! pierwsza to dopiero litera przyszłości... pójdziemy spodziewam się daléj... zrobiemy więcéj... naród cały będzie wolnym, będzie jednym...
— A! daj Boże! — rzekł stary, — alem ja nie polityk, a Moskwy i tych co z nią trzymają, boję się strasznie. Kto wie, co oni uknują?.. Słyszałem dziś, że któryś z Potockich rozgniewany, z odgróżkami, nie chcąc króla pożegnać, wyjechał... mówią....
— Aleś widział i słyszał tłumy, co się w ulicach ściskały płacząc... przeciwko tysiącom co jeden może?..
— Albo ja tam wiem, — rzekł Metlica, — to pewna, że gdy u nas w narodzie radość wielka, poczciwe serca się trwożą, aby ryb przed niewodem nie łowić...
— Oprócz ogólnéj radości, przyjacielu, — przerwał kniaź, — winszuj mi! ja się żenię.
Metlica pobladł.
— Jezu! Marjo! tak raptem! z kim? z kimże?.. aby nie z tą czarną chusteczką...
— Widziałeś tę panią, która rękę moją ujęła, gdym porąbany leżał.
— Spostrzegłem... wszak ci do niéj list nosiłem.
— Tak! a ona go nie odebrała!
Metlica porwał się za włosy.
— Gdybym wiedział, kto go przejął... niechby wcześnie po cyrulika posłał...
— Dziś już to wszystko skończone... widziałem ją! ona będzie moją! To święta i zacna niewiasta.
Grzegórz niedowierzająco głowę opuścił i posmutniał.
— Poznasz ją... zobaczysz... — żywo począł Konstanty. — Nie wyjadę już z Warszawy przed ślubem... Ale się odbędzie cicho i skromnie, ona wdowa i sierota, ja przyjaciół nie mam... Weźmiemy ślub przy niewielu świadkach i... jedziemy.
— Do Korjatówki!! — dodał Metlica. — O tak, tak! na wieś! na wieś od téj przeklętéj Warszawy...
I otarł biedny oczy na jéj wspomnienie.
Wszystko tedy zdawało się składać jak najlepiéj, a że kasztelanowa zrzuciła była żałobę i nieco z domu wyjeżdżać zaczęła, Konstanty zaś nieustannie z nią być pragnął, jednego z dni następnych umówili się spotkać w teatrze. Grano komedję Niemcewiczowską, zastósowaną do okoliczności, mającą podnieść jeszcze patrjotyzm ogólny; co żyło więc, miało się na tém uroczystém przedstawieniu znajdować.
Z największą trudnością przyszło dostać lożę, bo wcześnie miejsca wszystkie były porozkupywane, zamówione, rozerwane. Teatr ówczesny stojący do dziś dnia na placu Krasińskich, na sejmową publiczność starczył zaledwie. Nie był on wspaniały ani zbyt wykwintny, ale téż i ona wymagającą do zbytku nie była; wieczór i rzęsiste oświetlenie jarzące, przepych strojów, świetność kobiecego grona, nie dawało dostrzedz, co sali brakło. Scena polska rodziła się dopiero, ale odrazu znaleźli się artyści i pisarze, stworzono teatr pragnieniem posiadania go. Już w téj chwili urodzin pojmowali ci, co dla niéj pisali, wielki cel i wpływ dramatu na spółeczeństwo; działano na odrodzenie narodu wszelkiemi możliwemi sposoby, teatr téż nie pozostał obojętnym. Nie był on już zabawką i igraszką, sięgał po znaczenie moralisty i reformatora. Ci, co świadkami byli przedstawień, w których uczucie patrjotyczne tętniło, zapisali nam wrażenie tych reprezentacji uroczystych, w których najlżejszy odcień, najmniejsze słowo, najskrytszą aluzję sala chwytała, podnosiła, okrywała oklaskami i zapalała ogniem własnéj piersi, aby z niéj uczynić pochodnię...
Jednym z takich właśnie wieczorów pamiętnych miał być ów, na który wybierała się kasztelanowa. Książę miał jéj towarzyszyć. Wiedział on dobrze, iż ona od niego żadnéj zmiany żądać nie będzie i pozwoli mu w dawnéj zostać sukni prostéj, z powierzchownością skromną, ale sam pomiarkował, że wśród tak świetnego towarzystwa, ubogie ubranie mogłoby było ujść za chęć odznaczenia się i wyróżnienia oryginalnością. Musiał więc po naradzie z Metlicą nieco się przybrać inaczéj, trochę staranniéj,
Gdy kasztelanowa po długiém nieukazywaniu się na świecie większym, raz pierwszy postrzeżoną została w swéj loży, wszyscy na nią zwrócili oczy. Zdawała się piękniejszą niż kiedykolwiek, majestatyczną jak królowa... a na czole jéj taki spokój i szczęście jaśniało, jaką żadne oblicze niewieście z tego grona poszczycić się nie mogło.
Z parteru, lóż, z krzeseł... szeptając poczęto się uporczywie jéj przypatrywać... a gdy obok niéj stanął w czarném ubraniu przepyszném i najnowszego kroju z guzami staroświeckiemi z rubinów (dobytemi z wręczonego mu sepetu klejnotów pradziadowskich) kniaź Konstanty... z ręką na szabli bogato sadzonéj, niemniejszą może od niéj obudził ciekawość. Mało kto go znał, a nasłuchano się o nim wiele; to zjawienie się publiczne było jakby wyzwaniem towarzystwa, do którego nie należał. Szeptano pokazując go sobie palcami.
Między przypatrującymi się pilnie był hrabia Zeno, otoczony najtęższą młodzieżą i ex-djabłami różnemi, których figlów nawet owa uroczysta chwila pohamować nie mogła.
— Dobrze ten zmartwychwstaniec wygląda! — rzekł ktoś do hrabiego, — mimo żeś go jegomość zabił!
— Ja? — spytał br. Zeno, — ja?.. chyba moi ludzie... i dlatego chodzi po świecie.
— Twardy jest, — rozśmiał się inny.
— A no! jeźli macie ochotę, popróbujcie na nim zębów, — dodał zimno hrabia Zeno, — odstąpię pierwszeństwa... Ale ba! czasy zuchwalstwa i tężyzny minęły. Wszystkim pluł w oczy, a nikt go nie będzie śmiał zaczepić.
— Pozwól hrabio, że téż nikt właściwiéj nad was zaczepićby go nie mógł.
— Ja?... ja miałem już trochę satysfakcji... juszki mu utoczono, ale waszmość zlękliście się kozaka i puścili płazem... A patrzcieżno... najpiękniejszą wdówkę bierze wam jak swoją!
To mówiąc, trącił milczącego starostę łokciem.
— Żebym ja jak wy kochał się zamłodu w kasztelanowéj, a śmiałby mi ją kto brać zprzed nosa, uszybym poobcinał!
Starosta był po dobrym objedzie i choć zwykle milczący, pogardliwy, nielubiący się mieszać do rozmów, tym razem czuł się junacko usposobionym.
— A któż ci powiedział — rzekł do hrabiego — że ja jeszcze tego nie zrobię?
— Wy? wy? — zaczęli się śmiać otaczający. — Vous?
Okazane niedowiarstwo podburzyło pana starostę; spojrzał na tłum, krzywiąc się, z góry, wziął w bok... podniósł oczy na lożę i... zmilczał. Milczenie było wielkiego znaczenia. Hrabia Zeno tak dobrze to zrozumiał, że już szydzić poprzestał; ale od téj chwili jak cień powoli włóczył się za starostą.
W ciągu przedstawienia większa część publiki niebardzo jakoś nastawiać raczyła ucha; mimo że sztuka zapowiedziana nęciła, wielu głośną rozmową na parterze ją przerywało. Miejscami tylko jak grzmot podnosiły się oklaski. Naówczas wstawali wszyscy, kobiety wychylały się z lóż, artyści przerywali grę, wszystkie dłonie biły, wszystkie usta wołały powtarzając przy zręczności hasło: „Król z narodem! naród z królem!“ Stanisław z loży dziękował... i nie rychło znowu po uciszeniu sztukę daléj ciągnąć było można.
Mimo tych przerw, mimo długich międzyaktów, mimo obrazu który zakończył, i hymnu zastosowanego do okoliczności... naostatek przedstawienie się skończyło i widzowie tłumnie wychodzić zaczęli.
Cały plac Krasińskich pełen był powozów, dworu, laufrów, hajduków, pochodni, koni i pieszego tłumu.
Kasztelanowa, usiłując zgiełku uniknąć a może spotkania ze znajomymi, wcześniéj nieco podała rękę księciu i wysunęła się z loży. Zmieszana była temi natarczywemi spojrzeniami, co ją przez cały ciąg sztuki goniły.
W korytarzu, gdzie stali słudzy, o kilka kroków ode drzwi, stał jakby na przesmyku starosta; opodal w cieniu czatował, przyglądając się, hrabia Zeno.
Ujrzawszy pierwszego z nich, kasztelanowa chciała uniknąć przywitania; trwożnie jakoś przycisnęła się do ściany i wysuwała krokiem pospiesznym, gdy starosta, który może umyślnie na nią czekał, z zuchwałą miną, jakby nie postrzegając wcale księcia, zbliżył się ku niéj,
Lękliwém okiem rzuciwszy, Nina wymykała się szybko, ale dawny wielbiciel stanowczo zagrodził jéj drogę. Konstantemu krew uderzyła na twarz.
— Pani się nawet nie da przywitać? — zawołał.
Kasztelanowa podniosła oczy, skłoniła głowę, widocznie pokazując, że chce przejść; on stał uporczywie.
— Ani pożegnać? — dodał ironicznie, spoglądając na kniazia, z którym wcale się nie witał.
— Pani kasztelanowa życzy sobie ztąd wyjść! — przerwał Konstanty.
— A ja życzę sobie popatrzeć na panią kasztelanową! — odparł starosta. — Czy pan mi tego zabronisz?
— W téj chwili burdy poczynać nie myślę! — zawołał kniaź — ale gdzieindziéj i kiedyindziéj moglibyśmy się o to rozmówić!
Starosta niby nie dosłyszał.
— Jak, jak? — zapytał, umyślnie nadeptując na nogę Konstantemu.
— Spodziewam się, że mówiłem wyraźnie! — odpychając go zlekka. — Do zobaczenia!
Z ironicznym śmiechem podnosząc kapelusz, który trzymał pod pachą, starosta głośno dodał:
— Do zo-ba-cze-nia!
I ustąpił przejścia.
Kasztelanowa drżała jak liść. Zeszli ze schodów, nie mówiąc słowa. Gdy miała wsiadać do karety, a książę chciał ją pożegnać, chwyciła go za rękę.
— Nie puszczę was! Dziś — rzekła — jedziecie ze mną. Nie zaprę się wobec wszystkich, że jesteście narzeczonym moim... a potrzebuję dziś jeszcze pomówić z wami koniecznie.
Pomimo że kipiał i chciał lecieć do starosty, Konstanty wstrzymany rozkazem, rzucił tylko wejrzenie ku stojącemu na schodach, jakby mu dawał znać, że na zawołanie gotów będzie, i pojechał.
Z kąta wyszedł hrabia Zeno.
— Winszuję! — rzekł, ściskając rękę starosty — winszuję! Znaleźliście się nadzwyczaj zręcznie, chociaż... przy kobiecie może nie wypadało.
— Mnie właśnie przy niéj należało mu wzgardę okazać.
W mgnieniu oka wychodząca tężyzna już wiedziała o spotkaniu. Dwudziestu sekundantów poskoczyło się napraszać staroście, który z zimną krwią odłożył to na jutro; przyjął tylko wieczerzę u jednego z przyjaciół, o którą był naglony. Chciano bowiem zawczasu wypić jego zdrowie.
Cała czereda wesołych, ująwszy bohatera, poniosła go z sobą, wsadziła do powozu i wśród wesołych okrzyków w galop polecieli wraz z hrabią Zenonem, dobrowolnie usiłującym na ten raz zawerbować się do młodzieży, dla dopilnowania i wybadania pana starosty.
Tak było rzeczą nową widzieć go wmieszanym w tego rodzaju sprawę, iż ciekawość zdawała się wytłumaczoną.
Dla człowieka znudzonego życiem niéma napoju, któryby podziałał nań skuteczniéj nad... niebezpieczeństwo i gorączkę jakiéjś walki. Jakkolwiek kto jest wyżyty, zostaje mu zawsze trochę instynktu zachowawczego. Nie przechodzi się do ciemnych głębin Hadesu bez pewnego wzruszenia. Starosta doznawał tego na sobie, czując się ożywieńszym, bardziéj rozbudzonym po wyzwaniu.
Wychowany za granicą i na sposób niepolski, do szabli nie miał ani wprawy ani ochoty; ale wybornie się bił na szpady, które Polacy z pogardą „rożnami“ zwykli byli nazywać, i niegdyś strzelał doskonale. Wprawy mu teraz brakło, ręka odwykła nieco.
Przy ponczu otoczono go kołem i zarzucono pytaniami.
— Jakże się bić będziecie?
— Jestem wyzwany, — rzekł flegmatycznie bohater — zatém przy mnie wybór broni wedle wszelkich prawideł. Nie wiem wcale, czy się bije, jak i w co?... Szabelką, jak wnoszę, zapewne machać umie; bo któż się u nas tego nie nauczył? Ja w pałasze i szable nieuk jestem, to dobre do siekania mięsa.
— Musi téż nieźle strzelać, — przerwał ktoś — bo hrabiego trafił w serce.
— Przypadek! — wtrącił ktoś. — Zresztą strzał szedł zblizka.
— Byłbym mu wdzięczen, gdyby się na pistolety zgodził — mówił zawsze z zimną krwią starosta. — Strzelałem nieźle i spodziewam się, że jeszcze sobie przypomnę nieco,
— Ciekawym, — rzekł inny — kto mu będzie sekundował!
Rozśmiali się wszyscy.
— Pewnie kuchmistrz z rożnem, lub mieszczanin z łopatą!!
— Panowie, nie zapominajcie, że nowa uchwała wyszlachciła już wszystkich.
C’est bon à dire — odparł starosta — en ne decrasse pas un villain par une loi. Cham chamem będzie.
— Tst! tst! — szepnął ktoś z boku. — Mówmy o czém inném!
Staroście na sekundanta narzucił się z prawa hrabia Zeno, drugim zażądał być Padniewski.
— Nie chciałem się z nim bić wówczas, podejrzywając jego szlachectwo i tytuł; teraz się zrehabilituję, i jeśli go starosta nie położy... wyręczę. Musi się bić ze mną!
— No, i ze mną, — cicho dodał Zeno. — Ja nie jestem mistrz do tego, ale... pan Bóg kule nosi..
— Jeżeli kule?.. a jak się uprze przy szabli?
Wszyscy zamilkli... jeden Padniewski w istocie szabli się nie lękał.
Zapito sprawę ponczem... nie wątpiąc, że nazajutrz przyjdą sekundanci. Pojedynek żywo zajmował wszystkich...
Konstanty, choć mężny, wróciwszy do domu siadł smutno. Uśmiechało mu się szczęście z jednéj, groźba śmierci zaglądała z drugiéj strony. Potrzeba było przygotować się na wszelki wypadek. Siadł więc, nie kładąc się na spoczynek, pisać list do siostry i sporządzić naprędce testament.
Nie sposób było utaić przed Metlicą wypadku, on miał nazajutrz rano sprowadzić Stefana i poprosić rotmistrza Trąby. Na innych przyjaciół nie mógł kniaź rachować...
Resztę nocy zajęło porządkowanie papierów i to uspokajanie ducha, którego człowiek w każdym wypadku potrzebuje, sam tylko siebie mogąc w samotności zwalczyć i okiełznać... Konstanty nie był przesądnym, nie trwożył się, nie miał przeczucia żadnego przyszłości, ale musiał owładnąć sobą i z zimną krwią zajrzyć w oczy... śmierci.
Gdy nad ranem wyszedł blady ze swego pokoiku, czuł się już silnym i wszelka słabość chwilowa, zrodzona z nadziei szczęścia zachwianych, ustąpiła.
Stefan zastał go przygotowanym na wszystko i po rycersku stającym do boju z czołem pogodném. Podali sobie ręce — brat poznał odrazu, że coś ważnego zajść musiało. Konstanty opowiedział mu przygodę wczorajszą w kilku słowach.
— Nie mam nikogo prócz ciebie, — rzekł, — dla formy dodaję ci rotmistrza, który z wymowy nie słynie, ale rębacz doskonały i duelista doświadczony. Pójdziecie, wyzwiecie, przyjmiecie wszelkie warunki, jakich strona przeciwna zażąda, a że w takich razach zwłoka do niczego nie prowadzi, prócz zwiększenia niecierpliwości, będziecie się starali naznaczyć termin jak najbliższy...
Stefan wiedział dobrze, iż o zgodzie mowy być nie może; rzecz widocznie była ukartowaną.
Na przerywaną rozmowę braci nadciągnął téż od śniadania oderwany, z wąsami zatłuszczonemi, które ocierał rękawem, rotmistrz Trąba, rozpromieniony, bo bić się i prowadzić do bitki, było dla niego ucztą i weselem...
— Idziemy... no, to tego, niema co... — mówił wzruszony, — ale tylko żebym ja nie gadał... bo do tego nic potém... książę mnie zna... języka nie mam... no, tego... tak się Bogu podobało. Idźmy, co prędzéj to lepiéj.
Gdy się owi sekundanci zjawili w domu pana starosty, już on, hrabia i Padniewski na nich oczekiwali. Spojrzano po sobie, gdy weszli... Stefan nagotował sobie po drodze przemówienie w kilku słowach:
— Cel mojego przybycia będzie panu staroście wiadomym, przychodzę od mego brata Konstantego Korjatowicza... Idzie o warunki i czas spotkania.
— Naprzód, — przerwał starosta, — mówmy o wyborze broni... Ja, zdaje mi się, mam prawo...
— Zupełne, — rzekł Stefan, — z góry się zgadzamy na tę, jaka panu staroście dogodniejsza...
— Pistolety! — zawołał starosta.
— A dla rozmaitości ja potém, jeźli mi starosta nie odbierze możności téj, ofiaruję się na szable stary rachunek nasz załatwić.
— Bardzo dobrze, — odpowiedział Stefan.
— Gdyby zaś ci dwaj panowie nie podołali... naostatek ja służę, — dodał hrabia Zeno.
— Ale za pozwoleniem, — przerwał rotmistrz Trąba, — trzech na jednego, za wiele... Możemy wyręczyć księcia, ja... oto tego, na pałasiki służę... a pan Stefan téż nie odmówi trzeciemu... I będzie zgoda.
— Niema na to zgody, — sprzeciwił się hrabia, — my do panów nie mamy pretensji żadnéj, tylko do księcia.
— Zatém o tém potém! — lakonicznie rzekł rotmistrz pomagając sobie ruchami rąk, — z trzech... tego... półmisków na raz nie je się.
— Brat mój życzy sobie, — dorzucił Stefan żywo, chcąc ukończyć rozmowę, — aby spotkanie jak najrychléj przyszło do skutku.
Starosta wziął to za rodzaj pogróżki, lub środek niezręcznie użyty do odroczenia właśnie.
— Bardzo dobrze, — zawołał, — kiedy? dziś? zaraz?
— Kiedy się podoba! — rzekł Stefan. — Dziś? zgoda...
Sekundanci spojrzeli na siebie nieco kwaśno... ale... słowo się rzekło.
— Gdzie?
— Gdzie? — Nastąpiło milczenie długie.
— Ponieważ, — odezwał się po chwili starosta, zawsze udając flegmę i powolność wielką, — ponieważ wedle wszelkiego podobieństwa... ktoś z nas tam... zapewne będzie trzech łokci ziemi potrzebował, czyby nie najlepiéj było na Bielanach, w małém oddaleniu od cmentarza, w lasku...
— Na Bielanach... zgoda, — pospieszył Stefan. Rotmistrz głową tylko dał znak, iż wybór miejsca pochwala.
— Godzina? — zapytał starosta.
— O trzeciéj z południa, — odezwał się hrabia, — qui vivra aura le tems de diner après... de bon apetit.
Stefan zrozumiawszy to dobrze, iż przedstawia brata, którego nie chciał podać w najmniejsze podejrzenie lękliwości lub chęci odwleczenia, dobył zegarka i odpowiedział chłodno:
— O trzeciéj z południa, na Bielanach...
To mówiąc skłonił się grzecznie, Trąba trząsnął głową i wąsa pokręcił. Wyszli.
Konstanty czekał na nich z niecierpliwością w progu; wejrzenie jego było pytaniem. Stefan odezwał się:
— Pistolety, dziś, na Bielanach, o trzeciéj...
— Stefanie drogi, — rzucając mu się na szyję zawołał Konstanty, — daj mi jeszcze jeden dowód braterskiego serca, zostań tu, przygotuj wszystko, a pozwól mi pobiedz na godzinę...
Oczyma się zrozumieli. Konie stały gotowe, kniaź siadł i poleciał do pałacu kasztelanowéj, która na niego oczekiwała. Łzawego pożegnania nie chciał, zebrał się na to męztwo, aby z twarzą wypogodzoną skłamać, iż pojedynek został odłożony, chociaż serce mu biło, bo Stefan szepnął już, że z trzema rozprawiać się będzie potrzeba. Konstanty czuł, że z téj zajadłéj na niego napaści, w któréj skupiły się wszystkie nienawiści i pragnienia zemsty, cało wyjść nie może, ale chciał wynijść po męzku.
Nina posłyszawszy kroki, wybiegła.
— Mów, z czém przyszedłeś? — spytała — ja jestem dość mężna by wiedzieć prawdę całą. Nie kryj się przedemną, proszę.
— Nic téż do ukrywania nie mam, — wesoło rzekł książę, całując ją w rękę, — bijemy się za tydzień.
— Za tydzień?
— Tak jest.
— Pewnie? — spytała kasztelanowa.
— Niezawodnie, o warunki się dziś wieczór umówi Stefan.
Nina popatrzyła nań bacznie, ale Konstanty umiał twarzą tak skłamać jak usty, że nie zdawała się nic domyślać.
— A więc dzień dzisiejszy spędzicie u mnie, poślemy po pana Stefana.
— Dziś? — rzekł zmięszany kniaź, — jutro jeźliś łaskawa, bo tym dniem rozporządziłem dla wstępnych układów i pilnować się muszę.
Kasztelanowa schwyciła go za rękę i spojrzała mu w oczy.
— Więc dziś?
— Dziś na chwilkę tu wbiegłem i powracam. Łatwo zrozumiész pani, że wystawić się na pozór nawet zawahania, gdzie idzie o nastawienie piersi, nie godzi mi się.
— A wieczorem?
— Wieczorem, jeźli się ułatwimy, — dodał kniaź mnąc czapkę w ręku, — przybiegnę.
Chwilka milczenia ciężkiego przerwała rozmowę; biedna kobieta wierzyła a podejrzywała. Uśmiech jego wesoły, nadto swobodny wprawiał ją w wątpliwość jakąś.
— Mój drogi książę, — rzekła powoli — nie oszczędzaj mnie proszę, jestem córką tych matek, co jak spartańskie niewiasty na wojnę mężów słały i synów. Nigdybym nie przebaczyła ci, gdybyś mnie nadto chciał pieścić i nie dając mi cierpieć, gotował piorun, któregobym nie przeżyła. Czy w istocie za tydzień?
Jedno oka mgnienie zawahał się kniaź, zarumienił; kasztelanowa odgadła, zerwała się z miejsca i spłonąwszy cała zawołała głosem, w którym łkanie się przebijało.
— Więc kiedy? kiedy?
Konstanty rękę jéj ucałował.
— Nie wiem jeszcze, — rzekł, — nie wiem, ale kiedykolwiek się to ma stać, pani moja, wszak jest Bóg sprawiedliwy, co ludzkiemi kieruje sprawami, ufajmy mu i bądźmy spokojni.
Mimowolnie oczy jego biegły z twarzy Niny, po któréj ciche łzy ciekły, na zegar posuwający się z rozpaczliwą szybkością. Nigdy igły jego nie leciały tak niepochwycone. Mówił i głosu mu zabrakło, pocałunkiem ręki niedokończonych dopełnił wyrazów.
Kasztelanowa także jakby się lękała zmięknąć i rozłzawić, wyrwała z lekka dłoń i poszła do okna. Stała w niém patrząc w ogród, a po chwili zwróciła się jakby pokrzepiona, przystąpiła do niego milcząc i pocałowała w czoło.
Konstanty zerwał się z siedzenia, nie mógł już nic powiedzieć, ucałował rękę i zwrócił się by wyjść. Ona odprowadziła go do progu.
Cicho powiedziała mu: do widzenia, ale on tego wyrazu powtórzyć nie mógł. Zszedł jak upojony ze wschodów, siadł do powozu nieprzytomny i powrócił de domu.
Stefan przygotowywał pistolety, rotmistrz Trąba, przed którym na stole złożone były dwie szable, z serwetą zawiązaną pod brodę pokrzepiał się w milczeniu kawałkiem mięsa i butelką wina. Zobaczywszy kniazia wstał, ale rękę wyciągnął po nad półmisek, ruchem tym wymownym broniące jedzenia księciu.
— Jeźli tego — wskazał butelkę — to kieliszek — nic, ale tamtego to nie można.
— Ani tego ani tamtego! — uśmiechając się odpowiedział książę.
Na zégarku dochodziła godzina pierwsza.
— Jest jeszcze dosyć czasu, — zawołał Stefan, — spocznij.
— Nie mam potrzeby, wolę być wcześniéj niż zapóźno. Odpocznę w Bielańskim lasku. Rotmistrz niech kończy śniadanie, siadamy i jedziemy.
Stało się jak żądał. Dzień był dziwnie piękny i pogodny, nie gorący, wiosenny; wietrzyk dmuchał jakby uproszony umyślnie, niebo uśmiechało się wyświeżone i błękitne, a pomimo to wszyscy trzej siedli milczący, smutni i nie mogąc się do siebie odezwać słowa.
Za miastem książę jakby sobie co przypomniał, wziął rękę Stefana i rzekł cicho, wskazując na pierścień, który miał na palcu.
— Jeżeli padnę, odniesiesz go kasztelanowéj.
Milczeli znowu. Rotmistrz sam do siebie ruchem wąsów i rąk coś się mówić zdawał. Doświadczony mąż jechał na tę wyprawę z krwią zimną bywalca, co się nie lęka ani widoku ran ani trupa. Dobrego wina szklanka przytém dodała mu potrzebnego wigoru.
W bielańskim lasku nie było jeszcze nikogo; maleńka dziewczynka w podartéj koszulinie i fartuszku, w chustce niebieskiéj na główce szukała grzybów. Spostrzegłszy powóz, przystanęła, niebieskiemi blademi oczkami popatrzyła na przybywających, uśmiechnęła się smętnie i z piosenką na ustach poszła daléj w las.
Zabrawszy pałasze i pistolety, a na przypadek dłuższego oczekiwania kilimek turecki dla położenia się na ziemi, rotmistrz, Stefan i książę posunęli się nieco w głąb i rozbili obóz na brzegu nad Wisłą. Widok był ztąd piękny; z jednéj strony bielejące przez pnie sosen mury klasztorku jak grób milczącego, z drugiéj płowe Wisły wody, rozlane szeroko, wiosennie i w dali na horyzoncie siny lasów pas; po rzece szły tratwy i łódki; w lasku nie było nikogo prócz szczebiocącego ptastwa i śpiewającéj dzieweczki.
Zegarki wskazywały po drugiéj... ale w dali ani turkotu, ani odgłosu, któryby zwiastował przybywających. Rotmistrz badał tymczasem grunt, z którego był niekontent. Znajdował go wielce niedogodnym. Igły sosnowe miejscami czyniły go śliskim, gdzieindziéj piasek i korzenie drzew utrudniały chód i dla pałaszowego szczególniéj spotkania były niebezpieczeństwem.
Jeszcze tak obchodził plac, gdy czarny kruk nadciągnął zza Wisły, spuścił się niedaleko na gałąź sosny i kilka razy zakrakał.
W takiéj chwili wszystko czyni wrażenie. Stefan, który leżał, podniósł się na nogi i wziął za pistolet.
— Czekaj! — zawołał książę, wyciągając rękę. — Daj go mnie!
I leżąc na ziemi, wycelował do kruka. Kawał gałęzi odcięty spadł, a kruk krzycząc poleciał daléj.
— Zła wróżba! — rzekł śmiejąc się książę.
— Ale bo — przerwał nadbiegając rotmistrz, — na miłego Boga! kto, tego... kto... tego... na co strzelać i rękę mordować?!
Konstanty spojrzał, uśmiechając się; drogą coś w tumanie pyłu zbliżać się zdawało, ale zwolna. Na odgłos strzału powozy przyspieszyły biegu. W kwadrans późniéj starosta, pan Padniewski, hrabia Zeno, dwaj przyjaciele i chirurg wysiedli z dwóch ekwipażów, które nieco opodal stanęły.
Starosta, który pragnął do ostatniéj chwili zimną krew angielską zachować, spostrzegłszy cztery taranty księcia, stanął wpatrując się w nie.
A! ma foi! żebym był wiedział, że ma taką czwórkę, je ne sais pas si je lui aurais cherché querelle. Lada kto nie ma takich tarantów!... Mais c’est diablement comme il faut!!
Po chwilce podeszli wszyscy i skłonili się sobie zdaleka.
Starosta począł się przechadzać z miną człowieka roztargnionego i niewiele dbającego o to, co się stać może.
Przyjaciele poszli umawiać się o broń.
Wtém hrabia Zeno wystąpił.
— Za pozwoleniem panów! Zdaje mi się, że jabym mógł prosić starostę o ustąpienie mi pierwszeństwa, do którego mam pewne prawa... Czy mogę?
Starosta ruszył ramionami.
— Jeżeli się książę zgodzi.
Spytany Konstanty odparł, że mu to wszystko jedno.
— A więc ja pocznę! — zawołał hrabia. — Na pistolety.
Sekundanci posunęli się w głąb lasu, szukając stosownego miejsca; odmierzono dwadzieścia kroków. Strzelać miał każdy, kiedy mu się podobało.
Milczenie panowało nieprzerwane tylko szelestem kroków i brzękiem broni... w dali śpiewała dziewczynka zbierając grzyby i dzięcioł kuł drzewo zapalczywie. Przeciwnicy stanęli przeciwko sobie i szli... Kniaź uścisnąwszy Stefana, stanowisko swe zajął i z podniesioną bronią, wolnym bardzo posuwał się krokiem, widocznie dając pierwszy strzał przeciwnikowi. Hrabia Zeno z zaciętą wargą począł iść krokiem żywym, potém zwolnił go nieco, byli od siebie o kroków dziesięć, gdy strzał padł... jeden tylko. Hrabia blady jak trup stał z pistoletem, około którego unosiła się dymu chmurka i patrzał. Naprzeciw niego książę Konstanty nie drgnąwszy, nieruchomy, wyprostowany, nietknięty kulą, która gdzieś w sośnie utkwiła, spuściwszy broń... czekać się zdawał.
Hrabia Zeno rzucił pistolet na ziemię ze złością i zakrzyczał:
— Strzelajże u djabła... strzelajże!
Ale na to Konstanty odpowiedział milczącym ukłonem i do góry podniosłszy pistolet, zmierzył do gałęzi nad głową hrabiego, a ta mu na ramię upadła... potém się cofnął.
Sekundanci byli pomięszani, hrabia zły na siebie a więcéj jeszcze na przeciwnika, dopominał się powtórzenia... ale tego nie dopuszczono.
Starosta, który stał z boku z ręką założoną za suknię, szepnął do będącego przy nim krewniaka.
Il s’en est tirè en galanthomme i takie ma taranty!! hm! hm!.. Ale koléj na mnie... koléj na mnie...
— Przepraszam! — krzyknął Padniewski, — mój dług także starszy, dopominam się o prioritas...
— Za pozwoleniem! — huknął na to biorąc go za rękę rotmistrz, — gdzież to tego słyszano, po pałaszach pistolety... kroć sto tysięcy, jak ręka będzie zmęczona... toby było zabójstwo... Świeży tego... a ten mości panie zmachany... toby było szelmostwo!
Stefan i inni zaprotestowali, ale książę Konstanty wmięszał się zaraz.
— Kwadrans spoczynku starczy, jeźli będę cały... służę panu.
Gdy obnażono szable, Trąbie aż oczy zaświeciły, aż ślinka pociekła. Z rozkoszą stanął nieopodal w pośrodku, na piersiach skrzyżowawszy ręce... zabierając się żadnego ruchu nie stracić.
Padniewski był rębacz dobry... ale zostało mu i teraz przy śmielszém sercu przeczucie, że coś oberwać musi; ten presentyment, jak on go zwał, szkodził mu wielce... Przy pierwszém złożeniu się przeciwnik mógł się przekonać, że ma do czynienia z nielada rębaczem, nadzwyczajnéj krwi zimnéj i niezmiernie bystrego oka, dozwalającego mu odgadnąć naprzód każdy zamierzony ruch przeciwnika. Cała nadzieja była we wzroście i długości ręki, która Padniewskiemu pewną wyższość nad księciem dawała. Ale za to Padniewski z trudnością się obracał.
Przez kilka minut brzęczały szable nadaremnie, szermierze uczyli się wzajemnie swych cięć i składań, aż Padniewski końcem pałasza lekko drasnął księcia... krew popłynęła... Nie zwracano na to uwagi... Oba stali tak twardo w miejscu, że uskakując nieco trzymali się ciągle jednego oddalenia... Padniewskiemu z wysiłku niezmiernego pot kroplami czoło oblewał...
W tém jak piorun szabla Konstantego odbiwszy cięcie zwinęła się zręcznie i padłą po za rękojeść szabli na rękę pana Padniewskiego tak silnie, że strumień krwi bryznął, a pałasz z ręką wiszącą na skórze odpadł.
Już tu tylko chirurga było potrzeba, bo Padniewski krzyknąwszy obciętą dłoń prawą trzymał na pół omdlały... Książę odstąpił natychmiast na bok, a że kwadrans dano odpoczynku, przysiadł na ziemi plecami odwrócony do przeciwników. Ci w kupkę się zebrawszy, szeptali pocichu.
Diable, — odezwał się starosta, patrząc na rękę Padniewskiego, którą cyrulik starał się napróżno przywiązać, bo niéj już nic być nie miało. — Diable... waćpan zostaniesz mańkutem... un joli coup! un très joli coup... Ależ przecie i na mnie koléj przyszła.
Zamyślony dobył złotéj tabakiereczki z kieszeni, otworzył ją powoli, podał otaczającym, zażył odrobineczkę małą i schował nazad do kieszeni. Obok niego stał hrabia Zeno chmurny i namarszczony...
— Ty nas pomścisz! — zawołał chmurnym głosem.
C’est ça! — odparł starosta, — vous allez voir. — Za pozwoleniem, — dodał głośno, — za pozwoleniem... czy to się sprzeciwia prawom pojedynku, żebym ja pistoletów spróbował i raz do celu strzelił?
Świadkowie spojrzeli na siebie.
— To tego, — rzekł rotmistrz, — nic tego, ale pierwszy raz słyszę...
I ruszył ramionami.
Książę pozwala? — spytał starosta.
— Bardzo chętnie... — odparł Konstanty.
Zawsze jak najspokojniéj starosta kroków dwadzieścia pięć odmierzył, na sośnie przylepił kawałek papieru z wydartą w pośrodku dziurą... odszedł... wycelował, strzelił i prosił o weryfikację...
Kula uwięzła w istocie nie przedarłszy papieru w korze drzewa.
— Dosyć, że ja strzelać nie zapomniałem, — odezwał się po chwili, — to mnie cieszy.. a zatém...
Nie dokończywszy poszedł na miejsce. Książę wstał, nabijano pistolety, przeciwnicy mieli iść ku sobie aż do kroków dziesięciu...
Z francuzką galanterją starosta skłonił się przeciwnikowi, który mu ukłon oddał... Cichość i oczekiwanie... w dali szum wody czy lasu i coś jakby piosenka... a w klasztorze dzwonek woła na jednę z godzin do chóru...
Stefan blady z bijącém sercem, odmawiał modlitwę, któréj go nauczyła matka, któréj był zapomniał, a teraz sama wcisnęła mu się na usta...
Z podniesionemi pistoletami, patrząc sobie w oczy zbliżali się pomaluteńku... Starosta jednę powiekę przymrużył, celował, celował... ale do mety dochodząc jeszcze nie strzelił. Książę, który się zdawał oczekiwać na przeciwnika, nie począł pierwszy... o dziesięć kroków stanąwszy, spuścili pistolety, a starosta zawołał.
Mais que diable! trzymasz mnie książę na celu, trzymasz... martyryzujesz i nie palisz...
Monsieur, — odparł Konstanty, — a vous le premier!..
— Dlaczego?.. potém już książę nie będziesz miał co robić...
— To się da widzieć... ja sądzę, że do człowieka inaczéj się strzela jak do sosny. Ale dlaczegóż pan nie strzelasz?..
Ma foi! czekam!
— Ja także...
Milczący przyjaciele patrzyli na nich. Starosta się zżymał.
— Ale książę się nie nudzisz jak ja i masz się żenić, nie masz prawa do takich fantazji... powinieneś się bronić!!
Spojrzał w oczy długo Konstantemu, który stał chłodny, zrezygnowany, postanowiwszy poprowadzić do końca pojedynek wedle woli i natchnienia własnego... potém odwrócił się... powrócili na miejsca.
Pardon! — Starosta pistolet wsunął pod pachę i pomalutku dobył tabakierki, zażył tabaki, strzepnął jéj resztki z żabotów, ujął broń i stanął znowu... Poczęli iść patrząc sobie w oczy... krok za krokiem. Patrząc na to rotmistrz Trąba czerwieniał, czerwieniał... zrobił się karmazynowy, siny... aż nie mogąc strzymać, buchnął naostatek pięści podnosząc do góry i tupiąc nogami...
— Trzysta tysięcy! kto to widział! to nie tego... pojedynek... ale męka i facecja. Ja na to nie pozwolę... pal do miljon djabłów... pal!.. do kroćset piorunów, pal! kto w Boga wierzy! pa!!!
Starosta podniósł pistolet do góry i na wiatr wystrzelił. Konstanty podobnież.
— Za pozwoleniem, — odezwał się z ukłonem wyciągając rękę starosta, — nos preuves sont faites... a dalipan, tak mężnego człowieka żalby mi było zabijać. Słyszycie panowie, je vous demande bien pardon, mon prince, pour ma boutade d’hier... est-ce suffisant?
Konstanty podał rękę uśmiechając się.
— A wiesz książę, co mnie szczególniéj do tego skłania? — mówił z tą flegmą oryginalną starosta, która go nie opuszczała do końca, — oto! na honor! zobaczywszy te cztéry taranty, rozczulony zostałem. Ce sont des chevaux admirables. Nie chcę ich pana pozbawiać, pani kasztelanowej męża, a siebie przyjaciela, którego w księciu mieć się spodziewam.
Zakończenie było tak niespodziewane i oryginalne, że świadkowie uszom swym i oczom nie wierzyli. Hrabia Zeno się wściekał, odgrażał i nie czekając końca pobiegł do swojego powozu. Konstantemu trudno było co odpowiedzieć, ścisnął szczerze dłoń starosty, który znowu tabakę raczéj rozsypywał niż zażywał.
— Wiesz książę co? niedopisałeś mi! — szepnął. — Ja się strasznie nudzę... samobójstwo jest rzeczą brzydką i nieprzyzwoitą c’est plebeien... myślałem, że mnie zabijesz jak owego hrabiego... Tymczasem!..
Ruszył ramionami.
— Jestem w ambarasie co teraz robić, bom wszystko urządził en consequence... teraz nowy kłopot, trzeba rozpocząć życie... et ma foi, pour ceux qui en ont taté une fois...
Poniósł tabakę do nosa i westchnął.
— Więc mimo żeś mi tém książę przysługi nie wyrządził — dodał — soyons amis Cinna, c’est moi qui t’en convie!
Po téj cytacji i powtórném podaniu dłoni, zbierano się do powrotu; słońce się schylało ku zachodowi i miano ruszyć już, gdy turkot powozu niespodziany oczy wszystkich zwrócił na gościniec.
Starościna, jak się łatwo domyśla każdy, o wszystkiém była jak najdokładniéj uwiadomioną. Powiedzmy dla pojęcia tego charakteru, że biedna kobiecina doprawdy tak złą nie była jak się zdawała. Nie miała serca a fantazję rozbujałą, to cała jej wina; potrzebowała krzątać się, intrygować, a sama kochać nie mogąc, drugim do szczęścia przeszkadzać. Zrobiwszy głupstwo, opłakiwała je regularnie i nazajutrz popełniała drugie. Jakiś fatalizm pędził ją w ten labirynt, z którego wyjść nie umiała.
Piękna Gietta wiedziała nawet miejsce i godzinę pojedynku i nazwiska przeciwników. Ze zgrozą myślała, że może odrobinę przyczyniła się do podpalenia tego ognia, w którym książę Lazaron miał się nieochybnie spalić.
O godzinie drugiéj kazała zaprządz konie i wieźć się do kasztelanowéj. Po co? sama nie wiedziała może.
Zastała ją w pokoju ustronnym, siedzącą, wpatrzoną nieruchomie w ścianę, bezwładną jakąś i zmartwiałą.
— Czyś nie chora? — spytała.
— Ja? nie.
— Smutna?..
— Nie...
— Oczy masz czerwone, jak gdybyś płakała?
— Ja? to ci się tak zdaje.
Gietta poczęła chodzić po pokoju, wzdychając i poglądając na zégar.
— Widziałaś księcia?
— Dziś? — widziałam.
— Dawno?
— Nie ma dwóch godzin.
— Jakżeś go znalazła?
— Dlaczego pytasz mnie o to... wiész o pojedynku?
Starościna odwróciła się nagle.
— A ty? jakto? wiész także...
— Wiem, — cicho szepnęła Nina, — ma się odbyć za tydzień.
Gietta mimo całéj mocy nad sobą, niby niechcący się uśmiechnęła. Przyjaciółka postrzegła to i szybko podbiegła ku niéj.
— Jakto? dziś! — zawołała.
— Ale ja cię... ale ja ci... — szepnęła zarumieniona Gietta, — ale ja nie powinnam... bo po cóż cię przestraszać!
— Dziś! — nagląc powtórzyła kasztelanowa.
Zégar wskazywał trzecią, Gietta zwróciła nań oczy powoli i jakby mimowolnie... Tego ruchu dosyć było, aby ją zrozumiałą kasztelanowa, która padła w krzesło i zakryła twarz rękami.
W téj chwili trzpiotowatéj starościnie szczerze się żal jéj zrobiło.
— Nie trwoż się!.. co to pomoże... zlituj się, Pan Bóg go ocali — poczęła przytulając się do niéj. — Są cuda... chociaż ich trzech.
— Jak to? trzech? trzech? — podchwyciła Nina zrywając się.
— A no tak! starosta, Padniewski i hr. Zeno.
— Ma się bić z nimi wszystkimi, o Boże...
Kasztelanowa pochyliła się na fotelu i omdlała. Starościna porwała za dzwonek, krzycząc: wody! Zbiegły się sługi. Zaczęto trzeźwić... Gietta z ponurym wyrazem twarzy to przylatywała do przyjaciółki, to biegała po pokoju niespokojna.
— Słuchaj! — zawołała — cokolwiek się stanie... gorsza męczarnia czekać!.. Jedźmy!
— Dokąd?
— Ja wiem dokąd! moje konie stoją, każę pędzić cwałem... któż wié...
— A! jedźmy! jedźmy!
To mówiąc Nina biegła ku drzwiom. Starościna sama zarzuciła na nią okrycie, dała jéj zasłonkę, i rada że będzie czynną, wsadziła do powozu.
— Na Bielany! — zawołała — co konie wyskoczą!!
W chwili gdy po pojedynku tak dziwacznie i szczęśliwie odbytym wszyscy się do wyjazdu zabierali, powóz ze starościną i kasztelanową, którą trzeźwić musiała przyjaciółka, dojechał do bielańskiego lasku, i pierwszą osobą ujrzaną przez te panie był starosta, wiodący za rękę księcia.
Zdumienie pięknéj Gietty było niezmierne; przestraszyła się niemal tego obrazu tak sielankowego w chwili, gdy była przygotowaną na tragedję i prawie pewną nieboszczyka...
— I jakże się skończyło? — krzyknęła z powozu, nim konie się zatrzymały...
— Nader prozaicznie — rzekł kłaniając się starosta — z wyjątkiem, że ten biédny Padniewski został mańkutem..!! Nastrzelaliśmy się do syta... ale piękna starościno — dodał, ręką wskazując na prawo — jak można zabijać człowieka, który ma takie taranty!
Westchnienie wyrwało się z piersi pięknéj pani, a w chwili, gdy dłoń Konstantego chwytała zimną rękę kasztelanowéj, oczy Gietty zwróciły się na czwórkę tarantowatą i — zwilżyły łzami...
— Koniec końców — odezwał się jeden z młodzieży, chowając pistolety — djabłów wzięli djabły. Jest to epoka abdykacji... król, szlachta, tężyzna, co było najlepszego idzie w kąt, a lazarony tryumfują... Ja jutro wyruszam za granicę...

KONIEC.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.