Sto lat dobiega/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sto lat dobiega |
Pochodzenie | Poseł-męczennik, Sto lat dobiega |
Redaktor | Szczepan Wicherek |
Wydawca | Towarzystwo im. Stanisława Staszica |
Data wyd. | 1891 |
Druk | W. A. Szyjkowski |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cała broszura |
Indeks stron |
Do starej, z dawnych czasów baszty przytykał dwór nowszy, obszerny.
W baszcie był pokój ośmiokątny z dwoma oknami wązkiemi, w łęk zakończonemi. Na ścianach wisiała broń różna, rogi jelenie i sarnie. Po nad łóżkiem kilimkiem przykrytem, krucyfiks i obraz Matki Boskiej berdyczowskiej.
Była godzina poranna. Deszcze w nocy spadłe całą orzeźwiły przyrodę. Liście drzew, krzewów i trawy w słonecznem promieniu kroplistemi połyskiwały brylantami. Na gałęziach starej lipy przy baszcie, ptaszęta mokre jeszcze strzepywały skrzydełka. Okoliczny obraz sielski w cudne przebrał się barwy.
Przy oknie otwartem stał młodzian nieliczący jeszcze lat dwudziestu, wysoko wystrzelony, szczupły i giętki. Twarz nader kształtnych rysów zdobiło dwoje modrych, pięknych oczów, z niedościgłem spojrzeniem; ponad świeżemi ustami półkołem pierwszy puszczał się meszek. Płowe włosy były nieco w nieładzie, jakby z wiatrem pokumane. Miał na sobie półżupanie granatowe, a białą szyję odsłoniętą całkiem. W zadumie patrzył się na dziedziniec, na gumna, gołębnik, bocianie gniazdo na gruszy przy bramie. To modre zaiskrzyły się oczy, że aż niby płomień nich trysnął, i jasne pogodniało czoło. To znowu rzewny zamigotał wyraz młodziutkiego uczucia.
Do komnaty weszła młoda dziewczyna, istnie siostrzany obraz chłopca przy oknie; drobniejszem tylko i bielszem było jej lice. Takież same modre oczy ciemna zdobiła brewka. Grube warkocze miękkiego włosa kształtną otaczały główkę. Miała na sobie skromną białą sukienkę w rzucik niebieski, lecz wyglądała strojno, tak wdzięczną jej była postać. — Na ustach rumianych uśmiech nie igrał wszelako, a modre gwiazdki łzami błyszczały.
Przysunęła się zlekka i położyła rękę na ramieniu młodego.
Zadrgnął i obejrzał się.
— Hanio moja! zawołał rozjaśnionem spojrzeniem, dzień dobry, kochana i — objął siostrę. W tem nagle zpochmurzał i zapytał: oczy twoje łez pełne! cóż tobie, siostrzyczko?
— Odjeżdżasz, Bogdanku! szepnęła i białe czoło na jego wsparła ramieniu.
— Odjeżdżam, droga, bo dłużej niepodobna mi gnuśnieć! Pragnienie i żądza czynu pali mi duszę oddawna. Niemoc chłopięcia, wycieńczenie przykuwało mnie do łoża, gdy Pułaski był z konfederatami na Litwie, złorzeczyłem doli swojej, żem pobiedz do niego nie mógł. Później, ojciec chory, cierpiący nad miarę, trzymał mnie przy sobie... A nieraz zrywałem się w nocy, wybiegałem gorączką trawiony, szukając chłodu dla duszy. Błąkałem się, jak szalony po polu i jarach, gnany jakby potępieńczym głosem: „Tam zaprzedają ojczyznę, a ty gnuśne wiedziesz życie, gdy młode siły potrzebne są Polsce! Kto kocha ojczyznę, winien biedz na jej ratunek!... Ryczałem z bolu duszy... wracałem o świcie złamany, przybity, padałem na łoże i gorącemi zalewałem się łzami.
Hanna dłonią zacisnęła oczy, a między drobnemi palcami łzy rzęsiste spadały.
— Szukałem rówieśników po okolicy. Zjednałem sobie zastęp... I wreszcie wczoraj, gdy ojciec jak zwykle dawał mi na dobra noc błogosławieństwo, wypowiedziałem mu żądzę... palącą duszę moją. Łza na jego połysnęła źrenicy, poruszył konwulsyjnie nogą drewnianą... objął mnie i do serca przycisnął. Mówiliśmy długo i wiele o sprawach kraju. O królu, o wielkich wrogach zewnętrznych, a i największych wśród braci rodzonej, wśród synów Polski, z których jedni grzeszą obojętnością i niedołęztwem, drudzy obłędem i przekonaniem wstecznem... a inni sprzedajnością, występkiem, zdradą, zbrodnią bez nazwy... O... Bogdan załamane dłonie do czoła przycisnął.
— Stanęło zatem — mówił po chwili boleśnego milczenia — że dziś jeszcze wyjadę. Wiara i wolność!
— Ale dokąd pojedziesz?
— Ha!... Do Warszawy! Skąpo tylko pewniejsze dochodzą nas wieści, zatem na własne oczy z bliska o wszystkiem przekonać się trzeba.
— I do kogoż udać się chcesz?
— Alboż ja wiem w tej chwili?... Szukać ojców ojczyzny!... Czuję wrzące pragnienie boju: pójść na śmierć, by tylko przysłużyć się Polsce i świętą spełnić powinność!... gnuśnieć dłużej niepodobna, gdy ojciec z łaski Bożej już jest rzeźwiejszym. Tam prowadzą frymarkę ohydną: jedni z Prusami, inni z dyplomacyą carycy! Rozkład jest okrutny a nagły. Zatem kto żywy, w kim polska krew płynie, w kim serce bije jeszcze, niechaj za broń chwyta...
— Ależ tak na oślep, Bogdanie!
— Och nie na oślep! Znajdziemy ojców kraju i ofiarujemy krew swoją i życie. Jest Klemens Branicki, Mokronowski, Pułaski, i wielu jeszcze innych!
— Jakże krwawo — bolesnem będzie rozstanie nasze!
— Pożegnam was z tęsknem uczuciem — wymówił Bogdan rzewniej — ojca, ciebie, starych przyjaciół i tych wszystkich, wśród których wzrósłem. Tę moją komnatkę miłą, obrazy, przed którymi modliłem się codzień. Kościół, dokąd prowadziła mnie matka... Łany nasze zielone... wszystkie kwiaty młodego życia! Ale dusza porywa, Polska woła... i oszalałbym tutaj!
Hanna cicho płakała.
— Ale Hanio moja — młody posmutniał bardzo — muszę z tobą pomówić, a strasznie mi ciężko, siostrzyczko! złożył dłonie, oczy łzą nabiegły chłopięcą, a głos stał się miękkim, jak żałośny ton lutni. — Hanio! siostro moja! Jerzy nie dla ciebie! domówił głucho, stłumionym głosem.
— Przeczuwam... — odszepnęło dziewczę, blade jak tarniny kwiatek.
— Syn adoptowany szambelana, zdrajcy, potępieńca, szatana Polski w służbie carycy, twoim nie może być mężem!
— Bodziu! Jerzy szlachetny, prawy syn kraju, gorąco Rzeczpospolitę miłuje!
— Toćże i jam go pokochał jak brata! Ale niechaj porzuci stryja, odstępcę zdradnego i jego złociste komnaty! Niechaj się wyrzecze krwi potępionej i całkiem stanie się naszym! Wtedy, o wtedy i ojciec nasz swoje otworzy mu ramiona. Lecz on tego nie uczyni.
— Tłómaczy go przywiązanie do babki — wymówiła Hanna głosem dosłyszanym zaledwo.
— Babka jego! Kasztelanowa niewiasta szlachetna, matrona polska. Ale cóż ona w obec zdrajcy — syna znaczy? Jerzy winien zrobić rozbrat z wszelką czułością rodzinną... bo ta go zawiedzie w przepaść potępienia i ohydy... Hanio! Moja Hanio! — Bogdan przykląkł i ujął jej ręce — Hanio moja, wyprzej ze swojego serca Jerzego! On stryja nie porzuci... i sam... och, domówić nie mogę, bo go kocham zawsze, bo i ty kochasz go biedna! Lecz potrzeba serce zakrwawić — a będzie to dla Polski ofiarą! Hanio, ty nie chciałabyś nigdy dwulicowego mieć męża, barwy dwuznacznej...
— Nigdy! Nigdy! dziewczyna modlitewnie złożyła dłonie — nigdy, braciszku! W czem mi, panie Boże, dopomóż, i matko najświętsza!
— To i ze spokojniejszą odjadę duszą! zawołał Bogdan z czołem promiennem i przycisnął siostrę do piersi, najszlachetniejszem wrzącéj uczuciem.
— Bądź spokojnym zupełnie — wymówiła z cicha, takiego nigdy nie popełnię grzechu. Raczej zamrze to serce.
Brat i siostra chwilę jeszcze rozmawiali z sobą. A potem wyrzekł Bogdan:
— Teraz pobiegnę i zwołam mój zastęp. Pod wieczór zbierzemy się przed kościołem. Spólnie gorącą zmówimy modlitwę. Proboszcz pobłogosławi. A potem dalej w imię Boże i Rzeczypospolitej!
Do widzenia, siostrzyczko!
Do zobaczenia, Bogdanku!