Poseł-męczennik, Sto lat dobiega/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Poseł-męczennik, Sto lat dobiega | |
Redaktor | Szczepan Wicherek | |
Wydawca | Towarzystwo im. Stanisława Staszica | |
Data wyd. | 1891 | |
Druk | W. A. Szyjkowski | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Gorące, sierpniowe słońce przyświecało w pierwszych dniach ostatniemu sejmowi polskiemu zgromadzonemu w Grodnie[1], który do trumny Rzeczypospolitej miał przybić wieko żelazne.
Grodno przedstawiało w owym czasie widok nadzwyczajny.
Dwie faktyczne, najwyższe władze, założyły w ciasnych murach tego miasta siedliska swoje.
Król z sejmem reprezentował niejako legalny rząd Rzeczypospolitej — a po drugiej stronie stała generalicya targowicka, która dzierżyła w swojej władzy przeważną część rządzących.
Wraz z królem przenieśli się do małego miasta wszyscy posłowie mocarstw zagranicznych, a niektórzy z nich, których ten sejm najbliżej obchodził, mieli z sobą licznych, postronnych pomocników.
Prócz tego, ze wszystkich ziem Rzeczypospolitej pozjeżdżali się tak zwani Konsyliarze Konfederacyj, których obecność na sejmie miała zagrzewać upadających śród tak tragicznych zawikłań na duchu posłów Rzeczypospolitej.
W takim stanie rzeczy wyglądało Grodno jak mrowisko olbrzymie, w którem roiły się tłumy różnobarwnych kontuszów i fraków francuskich. Legiony cudzoziemców i chciwych przy tak wielkiej stypie zarobku krajowców, przybyłych ze wszystkich kątów Polski, zalegały place i ulice.
Straszliwie wspaniały był widok tego olbrzymiego konduktu, który zwłoki dziesięciowiekowej Rzeczypospolitej miał odprowadzić do grobu!...
Rzucamy zasłonę na ten obraz tragedyi szekspirowskiej, którego lęka imać się pióro przywykłe do barw codziennych. — Jeden tylko szczegół wyjmiemy z tej olbrzymiej tragedyi, jedną scenę, która nietylko rzuca dziwnie charakterystyczne światło na głównych aktorów tej tragedyi, ale nawet prawem dziedzictwa przeszła aż do naszych czasów i w organiźmie nieszczęśliwego narodu sprawia nie małe spustoszenia.
Sejm grodzieński, któremu przypadła smutna rola grabarza Rzeczypospolitej, składał się z ludzi dziwnie dobranych.
Z tajnych papierów i rachunków Sieversa, pełnomocnika rosyjskiego okazuje się, że dla przeprowadzenia pomyślnych dla zamiarów Rossyi wyborów, wydano olbrzymie sumy pieniędzy!
Mimo tych tak niebezpiecznych środków, nie zdołano wszędzie przeprowadzić wyborów w duchu rosyjskim lub pruskim, chociaż użyto do tego wpływu ludzi, posiadających zkąd inąd estymę w kraju.
Kilkanaście jednak parszywych owiec w tem stadzie bezradnem i przygnębionem, zdołało pociągnąć za sobą wielu słabych i obojętnych, i stworzyć z nich upragnioną dla widoków zaborców większość.
Proces ten formowania się większości nie odbywał się jednak bez walki lepszych żywiołów. Zaciętą, bezprzykładną, godną homerowskich bohaterów była ta walka, walka tragiczna, która tylko tem zwyciężyła, że dalekim pokoleniom zostawiła przykład, jak się ma umierać, aby się znowu kiedyś odrodzić!...
Walka ta, wewnątrz sejmu, była przedsięwzięta jako walka stronnictw.
W parlamentarnem życiu narodów takie walki stronnictw odgrywają wielką rolę.
Otóż odrysujmy jedno takie stronnictwo.
Ciemne, starożytne komnaty przystrojono na przedzie dywanami i makatami. Wilgotne ściany zasłoniono rogożą, drzwi i okna ubrano w jaskrawe firanki.
Nizki, w szpakowatej peruce mężczyzna, chodził od kilku godzin tam i napowrót, patrząc od czasu do czasu na duży zegarek, który ulokowany był w długiej weście poniżej bioder.
Twarz tego człowieka była nadzwyczaj ożywioną. Grały na niej jakieś gorące namiętności, jak to nawet z niespokojnego chodu można było wnosić. Oczy jego zamykały i otwierały się bardzo często, jakby tym sposobem pomagały tłoczącym się w głowie myślom.
Po niejakim czasie zaczęli się schodzić oczekiwani goście.
Byli to po większej części posłowie sejmowi.
Gospodarz, IM pan Miączyński poseł lubelski, przyjmował ich gościnnie w swoich ciasnych komnatach. Tak zwani przyjaciele polityczni ściskali rękę wymownego posła i oświadczali mu stylem kwiecistym swoje afekta niezłomne.
Poseł lubelski przyjmował z pewną submissją gorący afekt swojej braci i w zamian czem mógł darzył swoich gości. Temu rękę uścisnął, tamtemu coś słodkiego powiedział, trzeciemu ramię ucałował.
Pomiędzy stronnikami posła lubelskiego znajdowali się także i tak zwani obojętni posłowie. Byli to zazwyczaj ludzie uczciwi i zacni, ale nie zbyt tęgiej głowy. Stronnictwom służyli za materyał tylko, przychylając się według fluktuacyi humorów na tę lub na ową stronę. Sami najczęściej nic nie wiedzieli, można ich jednak zawsze było zakląć na miłość ojczyzny, na wspomnienie której często płakali.
Adherenci tego lub owego stronnictwa wychodzili na tych „obojętnych“, jakby na łup jaki i nigdy z próżnemi rękami nie wracali do swoich przyjaciół.
Otóż poseł lubelski, jeden z przywódzców dosyć jeszcze wtedy nielicznego stronnictwa, które trzeźwo i rozsądnie zapatrywało się na sprawy publiczne, miał właśnie zaproszeniem kilku „obojętnych“ tentować pomnożenie swojego zastępu.
Do sejmu wchodziła właśnie sprawa bardzo ważna.
Był to projekt ratyfikacyi zaborów pruskich, o który właśnie naciskał pełnomocnik króla pruskiego.
Sprawa ta przechodziła różne koleje losu.
W samych początkach widoczną rzeczą było, że Rossya tym zaborom nie sprzyjała. Żal jej było uronić tak piękny kawał ziemi polskiej, którą już w marzeniach swoich za swoją uważała. Dla tego postępowanie pełnomocnika rosyjskiego w obec tej sprawy było tak chwiejne, że niektórzy patryoci wzięli ztąd assumpt, zaproponować Rosyi wcielenie do swoich posiadłości całej Polski, bez żadnych jakichkolwiek podziałów. — Projekt taki osłaniany był pewną dyplomacją, że cała Polska pod panowaniem jednego mocarstwa prędzej ciosy czasu wytrzyma, aniżeli rozwałkowana pomiędzy trzech zaborców.
Mała garstka gorących patryotów, którzy tylko Rzeczpospolitę ratować chcieli, nie oglądając się na widoki dyplomatyczne, skorzystała z tej niewyjaśnionej sytuacyi pomiędzy dwoma zaborczemi mocarstwami. Mając po jednej stronie dwulicowość Rosyi, co już bardzo wiele znaczyło, rzuciła się ta gorąca garstka z całą siłą na zabory Prusaków, wzywając wszystkie potęgi nieba i ziemi na świadków gwałtu popełnionego na Rzeczypospolitej przez jej lennika-króla pruskiego.
Tak trwało czas niejaki. Wypadki nad Renem zmusiły Rosyę do przyjaźniejszego w obec Prus stanowiska, a pełnomocnik rosyjski odebrał rozkaz nie tylko zaborom pruskim nie opierać się, ale nawet wymódz na sejmie ratyfikacyą tychże zaborów.
Dla niektórych polityków sejmowych był to zwrot dosyć niemiły. Stracili oni przedewszystkiem grunt polityki swojej, w obronie której szermowali. Nie można już było tak często odwoływać się do opieki Rosyi, która teraz w sposób wcale niedwuznaczny dzieliła się zdobyczą swoją z sąsiadem.
Garstka szlachetnych patryotów skorzystała z tego widocznego wyklarowania się zamiarów Rosyi, których jedni nie widzieli, drudzy widzieć nie chcieli, i stanęła jak szczupły zastęp Leonidasa na wyłomie, aby zobojętniałych przyciągnąć do swoich szeregów.
W sejmie podniosły się głosy Szydłowskiego, Gosławskiego, Karskiego, Skarżyńskiego i innych gorących obrońców Rzeczypospolitej, a groźna, tragiczna sytuacya podniosła ich wymowę do wymowy cycerońskiej!
Głosy takie w obec wojsk pruskich i rosyjskich znamionowały nie tylko wielką odwagę cywilną, ale były nawet dowodem najszczytniejszego poświęcenia się dla sprawy ojczyzny. Majątki bowiem tych posłów leżały przeważnie w zaborach nieprzyjacielskich, a pełnomocnicy mocarstw rozbiorowych nie szczędzili pogróżek, że za nieprzychylne głosy będą odbierać majątki, lub je wojskiem niszczyć.
Posłowie ci więc nie tylko sami narażali się na niebezpieczeństwo osobiste, ale narażali nawet mienie swoje, rodziny swoje — wszystko co tylko człowiek poświęcić może.
Stanowisko patryotów, które tyle żądało od człowieka, było zaiste stanowiskiem nader trudnem.
To też wszystkie inne stronnictwa, które mniej poświęceń żądały, miały łatwiejszy przystęp do masy sejmowej, samą sytuacyą zrozpaczonej.
Mimo to garstka bezwzględnych patryotów, która nie widząc żadnego wyjścia z tak groźnego położenia, chciała przynajmniej ocalić honor narodu, chciała walczyć i poledz, aby następnym pokoleniom zostawić przykład wielkiego poświęcenia się, a dworom i mocarstwom zagranicznym dać świadectwo, że polityczna struktura narodu runęła pod ciosami nieprzyjaciela, ale naród sam nie dostarczył do tej destrukcji ani jednej siekiery!
Takie było hasło tej małej garstki, a że to hasło było szlachetne, więc łatwo mu było pociągnąć za sobą większą część sejmowych posłów.
Obok tej garstki bezwzględnych patryotów byli inni, którym zkądinąd nawet nie można było odmówić miłości ojczyzny, którzy jednak na sprawy zapatrywali się z innego stanowiska.
Byli to ludzie chłodniejszego rachunku. Policzyli oni straty i zasoby i według tego bilansu rysowali plany najbliższej przyszłości, jakiej według ich zdania nie można było uniknąć.
Główne te dwa obozy zrodziły kilka mniejszych obozów, w których wywieszano pożyczone z tego lub owego obozu sztandary.
Taka była sytuacya, gdy poseł lubelski IMpan Miączyński zwołał do siebie kilkunastu posłów, aby prywatnie o sprawie publicznej z nimi pomówić.
Ciasne komnaty posła lubelskiego rozprzestrzeniły się dla upragnionych gości jak serce jego, które wszystkich z wielką uprzejmością witało.
Po pierwszych kielichach wina i małej przekąsce, za którą gospodarz nieustannie gości swoich przepraszał, rozpoczęły się narady i przemówienia, które głównie miały na celu kilku tak zwanych obojętnych posłów, aby ich na swoją stronę przyciągnąć.
— Mości panowie! ozwał się gospodarz z powagą na czole, klnę się na Boga żywego, jeżeli w słowach moich choć kropla interesu prywatnego leży!
Wolałbym pierwej pierś moją o groty nieprzyjacielskie rostrzaskać, niżeli zkąd bądź mógłby mnie podobny zarzut spotkać!
— Precz z tym, któryby coś podobnego myślał, zawołał poseł Drewnowski, niech żyje nam poseł lubelski!
Głośnym okrzykiem powtórzono te słowa.
IMp. Miączyński mówił dalej:
— Powiedziałem dla tego te słowa, bo wiem, że są między nami judasze, którzy miech swój napełniają przy zgliszczach ojczyzny, którzy nikczemną zdradą wykopują grób dla Rzeczypospolitej!...
Na te słowa wystąpił średniego wzrostu mężczyzna, z twarzą pełną i przerzedzonemi na głowie włosami. Mógł liczyć około lat 40. Siwe, bystro patrzące oczy były głęboko osadzone pod wystającem czołem.
Poseł wołyński! Poseł wołyński! zawołano chórem.
Poseł wołyński IMpan Adam Podhorski spojrzał surowem wejrzeniem do koła, zrobił ręką giest danku dla swoich towarzyszy i rzekł:
— Słowa szlachetnego IMpana Miączyńskiego, posła lubelskiego powinny być złotemi literami na marmurowej tablicy wyryte w sali sejmowej, aby każdy z posłów wiedział o tem, że każde słowo jego tam wymówione jest albo balsamem dla ukochanej ojczyzny, albo otwiera pod jej nogami grób przedwczesny!
Obecni w znieśli okrzyk na cześć posła wołyńskiego.
— Mości panowie! mówił dalej gospodarz. Jest wiele rodzajów zdrad, które popełniają się w sprawach publicznych! Za pieniądze można podłożyć zażogę pod własną stodołę, jeśli zboże już jest wymłócone, — ambicja może z zimną krwią uderzyć puginałem w samo serce narodu — a nawet widoki wygodnego kawałka chleba mogą człowieka tak dalece zaślepić, że już nie widzi, gdzie się kończy cnota, a gdzie rozpoczyna zbrodnia — ale najgorsza ze wszystkich zbrodni jest krótko widząca ślepota i żądza oklasków gminu, który po za oknami sali sejmowej stoi!
Milczenie ponure zapanowało w komnatach. Po chwili mówił gospodarz dalej.
— Ten rodzaj zdrady Rzeczypospolitej, mości panowie, jest najniebezpieczniejszy! — Zdrajcy mają larwy patrjotów, giesta ich teatralne wywołują u głupiego gminu oklaski, a płytko widzący skryba zapisuje ich imiona w poczet bohaterów, którzy nawet dla oddalonych pokoleń niezawodnie niemi zostaną! Przeciw takim ludziom trzeba nam walczyć, walczyć z tą nadzieją, że może większa część spektatorów bynajmniej nam wawrzynów za tę walkę nie przyzna!
— Ale walka taka jest godna prawdziwych synów ojczyzny! zawołał poseł Józefowicz.
Poseł lubelski mówił dalej:
— Trudnać jest mości panowie ta walka, bo ona nie ma w kołczanie ani słów krasomowczych, ani tego koturnu, który taką impresją sprawia na gmin szlachecki! Tysiąc razy łatwiej jest jednem zręcznem słowem wszystkie łyse pałki rozpalić, niżeli całem długiem kazaniem przyprowadzić je znowu do chłodniejszej temperatury!... Otóż takich adwersarzy mamy przed sobą!
Po niejakiej pauzie mówił poseł dalej:
— Lud prosty w ciemnocie swojej przenosi gusła i ziołowe leki bab starych, nad nóż chirurga, który mu raka z ciała wyrzyna — bo gusła nie bolą, a zioła nawet czasem chwilową ulgę sprawiają, chociaż nóż felczera jest w takim razie jedynem rozumnem lekarstwem! Otóż i my mamy takiego chorego, a jest nim Rzeczpospolita. I tam rak roztoczył już połowę członków, i tam tylko nóż felczera może być skutecznym — a jednak są lekarze, którzy zamiast dodać choremu odwagi do koniecznej operacyi, radzą mu gusła i różne ochładzające ziółka, każą mu umierać z bohaterstwem! Mości panowie, to źli lekarze! A jednak gdybyśmy chorego zapytali, co woli, czy stracić kilka chorych członków przez nóż felczera, czy używać dalej guseł i tyzanny, to nie trudno jest odpowiedź jego odgadnąć! — Mamy więc wiele, prawie wszystko przeciw sobie, a nawet opinia publiczna na złe tory wprowadzona obrzuci nas błotem nienawiści — czyż mamy przeto zakładać ręce i nic nie robić? Czyż mamy spokojnie słuchać stróżów wołających: „jam ardet ultima domus Uscalegon!“ i nie przyłożyć ręki do zagaszenia nieszczęsnego pożaru, aby choć coś z mienia naszego uratować!... Czyż mamy nierozsądnie pozwolić na całopalenie ojczyzny dla tego, że to dla kogoś piękny widok sprawia?...
Głuche milczenie zapanowało między obecnymi.
Poseł lubelski mówił dalej:
— Są w gronie posłów ludzie, którzy nie dbając na obecne położenie Rzeczypospolitej, chcą krasomowczem oratorstwem przejść do pamięci potomnych! Szczęść im Boże! Ale głębiej swoje obowiązki czujący synowie ojczyzny, muszą obok nich podjąć się pracy prawdziwie patryotycznej, aby pozostałość po wielkiej naszej ojczyźnie z rozumem i rozsądkiem do porządku przyprowadzić! Niech więc przy pogrzebie wielkiej sarmackiej sławy naszej zawodzą płaczkowie w niebogłosy, a my tymczasem zajmijmy się tem, co po niej jeszcze nam pozostało!
— Każdy prawdziwy patryota winien ci dank szanowny pośle lubelski, ozwał się Wilamowski poseł Zakroczymski, a to tem bardziej, że w tak gorącym czasie trzeba mieć niepospolitą odwagę powiedzieć: stało się! Nie mamy siły, aby rzeczy odmienić!
— Tak jest, odwagi trzeba, mówił poseł lubelski, a jak dawniej mówiono, że każdy szlachcic może zostać królem, tak i ja teraz powiadam, że między nami może nawet już jest bohater, który nie ulęknie się powiedzieć to narodowi!
Po tych słowach nastąpiło grobowe milczenie. — Jeden spojrzał na drugiego, iżeli nie jest tym bohaterem, bo sam żaden być nie chciał, czy nie mógł!
Jeden tylko z posłów stał ponuro z czołem zmarszczonem i patrzał przed siebie. Na jego twarzy, poradlonej wcześnie silnemi namiętnościami malowała się jakaś myśl wielka, myśl bohaterska!...
Gospodarz mówił dalej:
— Wiadomo wam mości panowie, że Prusacy wojskiem swojem okupowali znaczną część Rzeczypospolitej i dzisiaj przez swego pełnomocnika żądają, aby sejm z królem ratyfikował ten zabór gwałtem wprzódy dokonany!
Wielkie poruszenie dało się słyszeć między posłami zwanymi „obojętnymi.“
— Zabór ten gwałtem dokonany, mówił dalej poseł lubelski, jest nader bolesnym ciosem dla ukochanej naszej ojczyzny, aby o nim bez łez w oczach mówić można!...
Mówca otarł oczy i mówił dalej:
— Ale cóż nam rozpacz pomoże? Czyż mamy siły, aby zaborcę odeprzeć? Czyż mamy żołnierza gotowego do boju, czy mamy broń i pieniądze? Bóg wysoko, a monarchowie i ludy od nas daleko, bardzo daleko!... Cóż robić mamy w takim razie? Czyż mamy naśladować tych, którzy tylko o to dbają, aby piękne ich mówki do historyi jak najprędzej przeszły?... Nie, nasz obowiązek jest cięższy, daleko cięższy! My mamy zatwierdzić, co nam przemoc odebrała, aby wszystkiego nie stracić!
Poruszenie między obojętnymi coraz większe. — Poseł mówił dalej:
— Ktokolwiek z zimną rozwagą nad tem myśli, ten obaczy niezawodnie, że zatwierdzając dobrowolnie to, czego już odebrać nie możemy, mamy przynajmniej sposobność traktować z nieprzyjacielem o lepsze warunki. A są to warunki, które bardzo daleko sięgają. Naród może częściowo przejść pod panowanie obce, ale na to baczyć należy, aby nie podcięto mu żył, któremi krew jego do serca dochodzi i tam się odżywia! Są na przykład stosunki handlu i przemysłu, są interesa pieniężne i majątkowe, które bardzo wiele ucierpiałyby na tem, gdyby zaborca bez względu na nie sobie postąpił! A ten postąpi tak niezawodnie, jeżeli z naszej strony napotka na upor bezpożyteczny!...
Zaleski, Puławski, Józefowicz, Drewnowski zgadzali się zupełnie ze zdaniem posła lubelskiego, gdyż i oni w ten sposób zapatrywali się na kwestją zaboru pruskiego.
Poseł wołyński Podhorski milczał i nic nie mówił. Czasami tylko spojrzał na gospodarza, a wtedy dziwny wyraz przebiegał przez twarz jego.
Posłowie zaś obojętni podzielili się na dwa kółka. Jedni potakiwali mowcy, który w obronie materjalnych interesów mówił, drudzy nie mogli jeszcze pogodzić się z tą myślą, aby sejm miał dobrowolnie podpisać akt zaboru pruskiego!
Stronnictwo rosyjskie mogło jeszcze mieć jakie takie złudzenia, ale Prusak, który tak bezczelnie sobie z Rzecząpospolitą postąpił, był tak od wszystkich znienawidzony, że sprawa ratyfikacyi jego zaborów, była sprawą dla wielu posłów niemożliwą!
Wiedział o tem poseł lubelski, to też widząc wahanie się niektórych posłów, rzekł do nich:
— W sprawach publicznych jest pora, gdzie można być patryotą i nikomu ze swoich nie narazić się. Ale jest także czas, w którym prawdziwy patryota zostanie nazwany zdrajcą i odszczepieńcem... i będzie oplwan i obiczowan.
— Przyznacie mościpanowie, ozwał się poseł wołyński, że wielką zasługą w obec potomności, a rozkoszą wielką dla siebie samego jest — być takim patryotą!
— Poklask gminu jest tylko nagrodą słabych duchów! zauważył Zakroczymski, oni już za życia całą swoją nagrodę odebrali! Nagroda zaś takiego męża, o którym Impan Miączyński tak wymownie mówił, jest nagrodą przyszłości!
Gdy po kilku przemówieniach wreszcie uciszyło się zgromadzenie, rzekł poseł lubelski:
— Otóż, kiedy już pojęliście mości panowie intencye moje, to radźcie na tem, aby temu bezrządowi, jaki w sejmie panuje, koniec położyć, aby naród raz przyszedł do uspokojenia, choćby to rękę lub nogę kosztować miało!
Wielu posłów, którzy byli adherentami posła lubelskiego zgadzali się zupełnie z nim i kwiecistą elokwencyą zaczęli rozprawiać nad tem, co im poseł lubelski w kilku słowach rzucił.
Po licznych przemowach zgodzono się wreszcie, aby jeden z posłów wniósł do sejmu projekt ratyfikacyi zaboru pruskiego pod obrady.
W dzisiejszym stanie rzeczy, przy tak rozgorączkowanem usposobieniu większej części izby rycerskiej był to projekt nader zuchwały.
Wielu uznało potrzebę takiego projektu, ale żaden nie miał odwagi, jak się wyrażano — być bohaterem!
Na to ozwał się Adam Podhorski poseł wołyński:
— Poseł lubelski, czcigodny nasz gospodarz, trafnie odmalował wizerunek patryoty, który nie troszcząc się o poklask gminu, poświęca się na stosie ofiarnym dla ukochanej ojczyzny!.. Powiedział dalej, że taki bohater jest między nami!... Szukam go oczyma, nadsłuchuję uchem, ale nie widzę, nie słyszę go! Czyż go nie masz między nami? Czyż rzeczywiście miałoby być tak trudno zostać takim bohaterem?... Zaiste, trudno, bardzo trudno!... Taki bowiem bohater będzie od wszystkich okrzyczany zdrajcą, odstępcą! Będzie męczennikiem, więcej niżeli męczennikiem! Bo męczennikom katowano tylko ciało, a tutaj katować będą ducha!...
Na te słowa nikt nie odpowiedział. Ponure, głuche zapanowało milczenie...
Podhorski z ironicznem uśmiechem patrzał w około. Na jego zbyt wcześnie pomarszczonej twarzy grały dziwne uczucia. Zdawało się, że w tej chwili jest Diogenesem, który z zapaloną latarką szukał śród dnia — człowieka.
Tak jest, poseł wołyński szukał w tej chwili człowieka, ale jakim miał być ten człowiek, o tem prawdopodobnie nikt z obecnych nie wiedział.
Po chwili podniósł głos i rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Ponieważ do tego bohaterstwa żaden nie zgłasza się bohater, toż w imię Trójcy przenajświętszej biorę ja te laury, czyli tę koronę cierniową na moją głowę i zakosztuję tego jadła gorzkiego, jakiem Homer nie raz karmił Achila i Hektora! Projekt ratyfikacyi wniosę do sejmu, chociaż wiem, jaka odprawa mnie tam spotka! Wiem, od tej chwili, w której projekt mój złożę u laski marszałkowskiej, nazwą mnie zdrajcą i odstępcą wszyscy ci, którym cierpienia Rzeczypospolitej sprawiają dreszcze zaskórne, którym pożar domu ojczystego przedstawia zbyt wspaniały widok, aby się wzięli do gaszenia! Przy gaszeniu można się osmolić a nawet upiec, a patrząc zdala i jak Neron na widok gorejącego Rzymu — piosnki poetyckie układać, lub krasomowstwem bawić się jest tak miło, tak przyjemnie i tak mało kosztuje!... Otóż ja mościpanowie wezmę się do gaszenia tego pięknego pożaru, chociaż wiem, jakie męczeństwo czeka mnie za to!... Jutro wniosę do sejmu projekt ratyfikacyi zaboru pruskiego.
Gdy poseł wołyński mówić przestał, adherenci Miączyńskiego zbliżyli się do niego ściskając go i całując.
Kilku z posłów obojętnych podało także rękę przyszłemu męczennikowi, ale reszta wysunęła się cichaczem i pogrążona w wielkim smutku rozeszła się do domów swoich.
Dnia 26 Sierpnia zagaił biskup chełmski Skarszewski sejmowe posiedzenie i przedłożył obradującym protokół deputacyi konferującej z posłem pruskim.
Akt ten wielkiej wagi odczytano śród głębokiego milczenia. Oświadczenia rządu pruskiego, zestawione z niedawnem oświadczeniem, że „król pruski patrzy z ukontentowaniem na pomyślność Polski, że powodzenie tejże zawsze go interesować będzie i że Polska zawsze w nim znajdzie alianta szczerego“ sprawiły na posłach bardzo głębokie, boleśne wrażenie.
Ten „szczery aliant Polski“ żądał teraz bezzwłocznego zatwierdzenia zaborów swoich dokonanych gwałtownie za pomocą wojska.
Jakby aniół śmierci przeleciał przez salę sejmową, taka grobowa cisza panowała. Gdzie niegdzie zwilżyło się oko, siwą brwią nakryte; gdzie niegdzie ogorzała ręka szukała rękojeści szabli, która ongi z królem Jagiełłą zapisywała traktaty na karkach krzyżackiego zakonu....
Nikt nawet głośniej nie odetchnął, nikt nie westchnął, bo westchnienie to zapowiedź ulatującego bólu... a tu ból był jeszcze tak wielki!...
Śród tej ciszy grobowej podniósł się jeden z posłów i bystrem okiem powoli powiódł po całem skamieniałem zgromadzeniu...
Był to Adam Podhorski, poseł wołyński.
Rozpoczął mowę, w której usiłował nakłonić sejm do wzięcia pod zimną rozwagę tego, czego odmienić nie można...
Głos jego był drzący, ale podstawę miał śmiałą i butną...
Już przy pierwszych słowach, z których poznano do czego poseł wołyński dąży, zakrzyczano, zahuczano go, nazwano go najemnikiem pruskim, nikczemnikiem, skoro z tak zimną krwią odważa się na taką propozycyją sławie narodowej....
Okropna burza powstała w sali sejmowej.
Podhorski stał niejakiś czas śród tej burzy jak maszt tonącego okrętu... stał nieruchomy jak głaz przyrosły do dna morza... patrzał z wyrazem żalu na wzburzonych towarzyszów... zbladł potem... usta zadrzały mu spazmatycznie... i usiadł.
Powstał Karski, poseł płocki i gorącą przemową zaklął króla i sejmujących, aby ojczyzny rozszarpywać nie dali!
— Najjaśniejszy panie, rzekł między innemi do króla, oto przychodzi moment, w którym masz spełnić, co w owej odezwie do narodu powiedziałeś: iż „gdyby mi tyle zostało ziemi, co ją kapeluszem nakryję, królować będę“... pomnij teraz królu, że ta szczupła ziemi bryła, pełna łez i narzekania, nie dałaby ci dni twoich dokończyć!... Tam powiedziałeś jako człowiek, tu zaś pokaż się jako król i głowa narodu!... I wy Stany najjaśniejsze! Poruszcie się na łzy nieszczęśliwych współbraci, a nie ściągajcie ręki, jak tylko na ich otarcie, aby w tym składzie sejmu nie wyrzucono nam, żeśmy przykładali się do rozszarpania, do jęku i kajdan dla współbraci naszych! Niech jak kto chce postępuje, ja jak zawsze tak i teraz wzywam na świadectwo te mury w tej świątyni i was najjaśniejsze stany i ciebie ojcze ojczyzny, iż nigdy nie byłem przyczyną do zguby współbraci i ojczyzny mojej i jak zawsze przeciw wszelkim gwałtownościom protestowałem, tak i teraz przyrzekam księgami protestować się mówiąc: gwałt i przemoc podłością zajął, gwałt i podłość z intrygą, oddają w kajdany współbraci i ojczyznę naszą!...“
Poruszenie wielkie powstało w sali, ocierano łzy z oczu... gdy poseł Szydłowski powstał i gorącymi słowy objawił rozpacz swoją nad nikczemnością tych, którzy podpisanie zaboru doradzają!
— Widzimy już przezacne stany, mówił między innemi śród wzruszenia, że z tej relacyi deputacyjnej powstaną takie same skutki, jakie mieliśmy z Rosyją przed ratyfikacją traktatu zaborczego na nas wymuszonego. Po odbytej tej formalności wypadłaby druga, iżby ktoś z I. W. W. Sejmujących, oświadczywszy teatralnie żal swój nad zgubą ojczyzny i zwaliwszy upadek jej na zeszły sejm rewolucyjny, podał projekt nakazujący delegacyi podpisać takiż z królem pruskim traktat, jaki mu opłaciwszy podyktował jego minister. Zapobiegając takiemu podstępowi, protestuję się najsolenniej przeciw każdemu z I. W. W. Posłów, któryby takowy śmiał podać i prosić go będę z sobą pod laskę!... Niech Najjaśniejsze stany ginę od przemocy, niech z woli i wyroku waszego spadnie moja głowa, albo niech padnie głowa jednego z tej większości skonfederowanej na zgubę ojczyzny!...
Po tej mowie podał projekt deklaracyi względem negocjacyi z posłem pruskim.
W tej deklaracyi radzi zerwać z negocjacyą pruską, gdyż w słowach posła pruskiego nie tylko nie ma dobrej wiary, ale nawet pozornej uczciwości.
Wzruszona do łez większość sejmu oświadczyła się za tą deklaracją, tylko mała garstka, na której czele stali Miączyński i Zaleski była za odroczeniem.
Odrzucone taką większością rokowania z Prusami, oburzyły w najwyższym stopniu pełnomocnika pruskiego, który w kłopocie takim zażądał pomocy pełnomocnika rossyjskiego.
Pełnomocnik rossyjski radził oszczędnemu słudze króla pruskiego większą nieco hojność w rozdawaniu pieniędzy, jako jedynie skutecznego środka. Równocześnie wystósowano dwie noty jednej barwy do sejmu, jednę imieniem Prus, drugą imieniem Rossyi, aby na opornych posłów wywrzeć nacisk.
W tej samej nocy, kiedy noty te pełnomocnicy państw zaborczych układali, zgromadzeni u IMpana Miączyńskiego posła lubelskiego adherenci jego, ułożyli także projekt, który nazajutrz miał w sejmie wnieść bohater, przeznaczony z góry na męczennika IMpan Adam Podhorski, poseł wołyński.
Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali brzasku dnia, który miał teraz powierzone tak wielkie zadanie! Jedni drżeli z gniewu i hańby na widok tego dnia pamiętnego, inni obliczali zimniej możliwe szanse walki parlamentarnej i możliwego zwycięztwa!...
Marszałek zagaił sejm dnia dzisiejszego oznajmieniem, że nadeszły dwie noty od pełnomocników: pruskiego i rosyjskiego, których przeczytanie sekretarzowi polecił.
Ambasador rosyjski Sievers gniewał się w swej nocie na sposób nieprzystojny i obrażający, którym przyjęto projekt traktatu, zabraniając wrzawą i złorzeczeniem posłom inaczej rzecz pojmującym mowy. Groził dalej niebezpieczeństwem, które wisi nad Rzecząpospolitą i wzywał do zimniejszego rozsądku, który traktat zaborczy natychmiast podpisać każe, jeźli Polska większej straty ponieść nie chce!...
W tym samym duchu napisana była nota pruska.
Minister pruski Buchholz z zadziwieniem widzi nieprzyzwoite zachowanie się sejmu, co dowodzi ducha rozwiązłości, i wzywa stany do natychmiastowego podpisu traktatu zaborczego, inaczej jenerał Möllendorf otrzyma rozkaz zajęcia ziemi Krakowskiej i innych krajów Rzeczypospolitej!...
Wyrazy wzgardliwe, jakich użył w nocie swojej pełnomocnik pruski, wywołały w sejmie niesłychaną burzę!
Szydłowski, Mikorski, Gosławski, Skarzyński domagają się natarczywie głosu, aby na tak nikczemne słowa do sejmu wystosowane godnie odpowiedzieć — podczas gdy Plichta, Kimbar, Staiński, Karski i Krasnodębski, popierani przez licznych adherentów, żądają uchwały projektu Szydłowskiego, aby rokowanie z Prusami zerwać!
Wśród tej wrzawy i tego zamieszania podnosi się nieustraszony bohater i żąda głosu.
Poseł wołyński był dzisiaj bledszy niż zwykle. Na twarzy jego było widać ślady nocy bezsennie spędzonej.
Na jego widok rozpoczyna się w sejmie piekielna wrzawa.
Podhorski zaczyna mówić... podnosi głos coraz wyżej... wreszcie krzyczy — ale krzyk i wrzawa całej sali nie dała mu mówić...
Zacisnął usta, rzucił ognistem okiem do koła i z zanadrza wydobył zwinięty papier. Oddając go marszałkowi żąda przeczytania onegoż.
Był to projekt ratyfikacyi zaborów pruskich.
W całym sejmie powstaje straszliwa burza.
Żarliwi posłowie: Szydłowski, Jankowski, Kimbar, Gosławski, Staiński, Skarżyński, Krasnodębski, Karski nazywają Podhorskiego po prostu zdrajcą, zarzucają mu złamanie przysięgi targowickiej utrzymania w całości dzierzaw Rzeczypospolitej złożonej i żądają sądu jako na zdrajcę!
Szydłowski drzący od wzruszenia woła między innemi:
— Wczoraj powiedziałem, iż każdego z sejmujących będę miał za nieprzyjaciela, któryby się tak na swą ojczyznę zawziął i taki podał cerograf, jakim jest projekt Podhorskiego!... Jestem w tej determinacyi Królu miłościwy i dzisiaj, prosząc W. K. Mci o wyznaczenie sądów sejmowych. Idę pod laskę zadając J. p. Podhorskiemu zdradziectwo ojczyzny i złamanie przysięgi konfederacyi targowickiej... i nie ustąpię z pod laski, aż się doczekam tej dla ojczyzny pociechy, że ziemia nasza krwią zdrajcy oblaną zostanie!
Powiedziawszy to, Szydłowski wyszedł pod laskę.
Inni posłowie zażądali, aby Podhorski również pod laskę poszedł.
Podhorski powstał, wzgardliwe spojrzenie rzucił wyzywającym, mówiąc, że kiedy izba jego projektu nie słucha, toć go i sądzić nie może!
I usiadł spokojnie.
Gdy liczni posłowie cisnęli się do marszałka, aby złożony tamże projekt odczytać, zabrał głos Gosławski, poseł sandomierski:
— Cnotliwy nie unika sądu! Z chęcią niewinność swoją poddaje pod wyroki jego... Jeżeliś cnotliwy, nie lękaj się sądu, idź pod laskę, gdzie cię kolega wzywa zarzucając ci zdradę!... Jeżeli zaś unikając sądu, tym czarnym zarzutem okryty, przez tłumaczenie się winy nie zmażesz, ja sam wstydziłbym się tutaj posłować, gdybym widział ciebie w gronie prawodawców mieszczącego się!...
Teraz adherenci Podhorskiego, Miączyński, Wilamowski, Józefowicz uznali za obowiązek swój przyjść w pomoc posłowi wołyńskiemu.
Nalegali na marszałka, aby ów projekt odczytać kazał.
Z drugiej strony burza i wrzawa, że izba znajduje się w stanie biernym, gdyż projekt jest pod zarzutem, a wnioskodawcę nazwano zdrajcą.
Stronnicy Podhorskiego bronią, adwersarze rzucają nań przeklęstwa, wrzawa wzrasta co raz więcej — a śród tego siedzi poseł wołyński na swojem miejscu jak głaz nieporuszony!
W tem król zażądał głosu i sessją salwował.
Postawa sejmu mocno dotknęła pełnomocnika pruskiego. Udał się znowu do Sieversa, aby bojaźnią i postrachem działał na umysły sejmujących.
Sievers przyrzekł to uczynić. Do marszałka Tyszkiewicza napisał list, aby tenże wydalił z sali wszystkich tam nie należących, którzy obecnością swoją posłów do patryotycznych mów zagrzewają.
Jakoż zaraz dnia następnego, gdy się sala napełniła, stało się zadość żądaniu ambasadora. Tyszkiewicz sam chodził po sali i wypraszał konsyliarzy konfederackich i inną niesejmową publiczność.
Postępek ten marszałka wywołał wielkie wzburzenie.
Powstał Gosławski i zawołał:
— Mości panie wielki litewski marszałku! Znajoma nam cnota i sentymenta obywatelskie WPana wątpić każą, abyś ten gwałt wbrew prawu i przysiędze marszałka sejmowego, przytomność konsyliarzom i sędziom ostatniej instancyi zapewniającej, podobne jak widzimy przedsiębrał kroki — prosimy, wskaż nam tę przemocną rękę, która cię do tego znagla; albo gdy prawo złamane widzimy, wyjdziemy i my z izby, jeżeli konsyliarze wpuszczeni nie zostaną.
Marszałek taką przemową zawstydzony obiecuje wyjaśnić swoje postępowanie przez okazanie powodu, który go skłonił do tej czynności.
Wyprosiwszy więc wszystkich arbitrów z sali, daje głos marszałkowi sejmowemu, aby sejm zagaił — gdy nagle na progu pojawia się Podhorski.
Nieopisana burza powstała w sali.
— Zdrajca! Nikczemnik! Precz! zawołano zewsząd jednogłośnie.
Podhorski śmiało postąpił kilka kroków naprzód. Na ustach jego igrał uśmiech ironiczny, w oczach błyskał ogień pogardy.
Wtem dziwny widok odsłonił się teraz patrzącym.
W około posła Wołyńskiego zwinął się ruchomy kłębek; piekielna wrzawa zmięszana z krzykiem Podhorskiego rozległa się po sali... podwoje sali rozwarły się z trzaskiem, a poseł wołyński wyleciał na kurytarz!
Na kurytarzu stali hajducy sejmowi i służba posłów.
Podhorski spojrzał na ten gmin przedsionkowy, a ten gmin śmiał się teraz z niego i okiem wzgardy mierzył niezrozumianego patryotę!...
W pierwszym impecie zacisnął Podhorski pięście i chciał wrócić do sali, ale po chwili namysłu opuścił ręce i z głową ku ziemi spuszczoną wyszedł na ulicę, a przechodniom ciekawym witającym go uśmiechem pogardliwym zdawał się mówić: Przebaczam im, bo nie wiedzą co czynią!...
Tymczasem w sali sejmowej nastała cisza grobowa. Doraźny sąd, wykonany na jednym z posłów poruszył wszystkich smutną obawą tego co nastąpić może!... Więzy tysiącletniej budowy widocznie już pękały...
Marszałek sejmowy powiedział mowę pełną namaszczenia. Sięgnął aż do historyi starożytnych narodów, które niezgodą upadały!... Potem przedłożył sejmowi notę, a wielki marszałek litewski oddał list Sieversa pisany do niego, oświadczając, że do tego co czynił, był przymuszony.
Izba każe ten list jako ślad gwałtu przeczytać i w dyaryuszu sejmowym pomieścić.
Po czem przeczytano notę ambasadora rosyjskiego.
W tej nocie upomina znowu ambasador sejmujących, że excessa popełnione w izbie tylko na niekorzyść Rzeczypospolitej wyjść mogą i znowu groził jenerałem Möllendorfem, jeżeli sejm traktatu zaborów pruskich nie podpisze!
O tych zaś, którzy tego zaboru uznać nie chcą, pisze ambasador: „Ci mniemani patryoci będą odpowiadać przed całym narodem za swoje postępowanie i za okropne skutki swego uporu, w oddaleniu się od jedynego sposobu, który im pozostaje ku upewnieniu przyszłej ich ojczyzny egzystencyi!...
Poseł Gosławski wnosi, aby ta nota udzieloną była wszystkim posłom zagranicznym tak w Grodnie przytomnym jako i w Warszawie mieszkającym.
Powstał po nim Szydłowski i zawołał między innemi:
— Trwam w przedsięwzięciu na dniu wczorajszym wyrzeczonem, bo odstąpić od niego bez zdradzenia własnego przekonania nie mógłbym... a czyn takowy więcej nie jest do wykonania niepodobny, niż tysiąc razy dobrowolnej przyjęcie śmierci... A protestując przeciwko projektowi W. Podhorskiego znać go ani słyszeć nigdy nie chcę, i com dotąd wyrzekł w oczach Boga, króla, narodu i was przezacni koledzy, najuroczyściej dotrzymać przysięgam: albo go nigdy tutaj nie ujrzę!
Gosławski po nim rzekł:
— Kiedy Rzym zbliżał się do upadku, kiedy Rzymianin spodlony wyrzekł się swej ojczyzny, a znarowiony zbytkiem, brzęk złota nad ojczyznę przekładał, wtenczas to właśnie Katyliny się zrodziły, wtenczas to dla podłości otworzone były żniwa dla zbioru bogactw!... Lecz los, co w najsmutniejszych chwilach dawał ojczyźnie wielkich mężów z pośród zepsutych Rzymian przeznaczył cnotliwego Cycerona, by odkrywając spiski i zdrady, cnotliwy dowiódł, że wyrodny Katylina sprzysiągł się na zgubę ojczyzny!... Znalazł się rodzaj Katylinów szkodliwych ojczyźnie naszej, lecz przecież nie braknie nam na Cyceronach!... Niepróżnie cnotliwy Szydłowski wyrzekł z determinacją, że z chęcią podda głowę pod sąd, lecz by zdrajcy głowa obok jego padła! Być może, że głowa tego cnotliwego padnie z karku pod miecz mściwego gwałciciela, ale nie sam tej zemsty zostanie ofiarą. Ja pierwszy będę następcą jego, chętnie składając moją głowę, bym mojej ojczyźnie szkodliwych umniejszał Katylinów! Przeczytane noty mająż nas straszyć?... Niechaj gwałciciel obszerniejsze na ziemi ojczyzny dla swojej chciwości naznacza granice... niechaj województwo moje, którego jestem reprezentantem zabiorą, ja poniosę pod wyrok moich spółbraci głowę... Zostawiłem ojca mojego okrytego siwizną, z szczupłym majątkiem, który i dla mnie miał być udziałem... chętnie i z tego uczynię ofiarę, bym sam był wolny od narzekania współbraci, żem do ich niewoli nie należał!...
Wtem podniósł się król i przemówił do sejmujących.
Mowa jego była owiana żalem i boleścią, ale wykazywał w niej niepraktyczność tego bezowocnego żalu i boleści. Boli go, że prawdę musi powiedzieć narodowi, ale poczytuje to za swój obowiązek jako siedzący na strażnicy narodu. Dotychczasowy opór sejmu był godny synów ojczyzny, ale dalej... cóż dalej? Imperatorowa, od której spodziewano się za odstąpienie kawałka Rzeczypospolitej opieki, dzisiaj tej opieki dać nie może. Król pruski posunie dalej zabory, nadzieje jakiejkolwiek pomocy nikną...
— Chwalebna jest ofiara każdej indywidualnej osoby zasiadającej w tem gronie — mówił dalej król głosem wzruszonym, — że życie swoje poświęca za ojczyznę, godna uwielbienia posła mówiącego, że ojca swego okrytego siwizną wraz z majątkiem exponuje; może każdy za siebie i za krewnych swoich tak odpowiedzieć, ale moją jest powinnością, jako powszechnego ojca narodu, jako króla zdjąć tę powłokę, która w patryotycznym zapale ćmi oczy i powiedzieć: wnijdzie głębiej wojsko pruskie, wydrze kilkadziesiąt tysięcy rekrutów, wyciśnie milionowe kontrybucje, zniszczy kraj i zrobi jeszcze ztąd większe pretensje do udziału Polski... Proszę więc, abyście takie przedsięwzięli środki, któreby nam ułatwiły drogę do jakiejkolwiek podpory od Rossyi, żeby przecie mniej źle przeszedł ten traktat pruski!
Jeszcze król mówić nie przestał, gdy w sali okazuje się — Podhorski.
Miał usta zaciśnięte, czoło zmarszczone. Śmiałym krokiem posunął naprzód.
— Sądu żądamy, sądu na zdrajcę! rozległo się w całej sali.
Szydłowski wstaje z miejsca i udaje się pod laskę.
Podhorski pod laskę! Zdrajca pod laskę! wołają wszyscy.
Podhorski obejrzał się w koło. Wszystkie twarze roznamiętnione zwrócone przeciw niemu. Grozi mu powtórna obelga wyrzuceniem za drzwi. Nie pozostaje mu nic innego, jak uczynić zadość głosom wołającym — udał się pod laskę.
Miączyński widząc adherenta swego w niebezpieczeństwie pospieszył z pomocą.
Uczynił wniosek: czy Podhorski ma być sądzony?
Liczył on, że większość sejmu, która tylko parciu małej garstki ulega, przy zimniejszej rozwadze uwolni Podhorskiego.
Zawiódł się jednak. Wniosek jego odrzucono.
Powstał teraz spór o to, w jaki sposób ma być Podhorski sądzony.
Śród wielkiego krzyku i wrzawy zabiera głos król.
W długiej przemowie zaleca sejmującym, aby ze względu na utratę drogiego czasu odstąpić od sądu.
Mowa króla nie wywołała pożądanego skutku. Wrzawa, zamieszanie, wołania o sąd na zdrajcę trwają ciągle.
Podhorski zbliża się do króla — król daje mu radę, aby oddalił się z przed oczu sejmujących. Podhorski wychodzi z izby.
Posłowie wracają na swoje miejsca.
Marszałek sejmowy wnosi, aby projekt Podhorskiego odczytać. Poseł Zaleski popiera marszałka — Skarżyński i inni przerywają mu, że na to nigdy nie zezwolą.
Miączyński występuje z obroną swego przyjaciela politycznego, i wnosi, aby projekt był odczytany choćby na to tylko, aby izba przekonała się, co Podhorski zawinił!
Wielu posłów sprzeciwia się temu — w izbie znowu wrzawa i zamieszanie.
Wreszcie z polecenia królewskiego występuje biskup Skarszewski i odzywa się do sejmujących.
Mowa jego jest patryotyczna. Mówi o gwałtach Prus i Rossyi — lecz wzywa do rozsądku i nie każe zrywać negocjacyi z posłem pruskim. „Nie traktując nic, mówi dalej — i piędzi ziemi nie odzyskamy. Traktując zaś można mieć nadzieję, że i braciom naszym idącym pod obce panowanie staniemy się jakąkolwiek pomocą i sami unikniemy większego nieszczęścia... Usiłować przynajmniej należy, aby artykuły traktatu tak co do handlu jako też i co do innych okoliczności były za nami, za bracią naszymi. Zostawiać ich i siebie na dyskrecją króla pruskiego, byłoby okrucieństwem! Trzeba więc traktować, żeby użyta była potrzebna medjacja dworu rossyjskiego do traktatu handlowego i do innych artykułów osobnych i t. d.
Mowa biskupa dodała otuchy partyzantom Podhorskiego. Miączyński, Zaleski, Wilamowski, Włodek, Rokosowski i Józefowicz żądali teraz głośno odczytania projektu posła wołyńskiego.
Przeciw temu występuje Krasnodębski i w mowie pełnej ognia żąda zbrojnego oporu przeciw Prusakom.
Śród ogólnego zamieszania oświadcza marszałek wielki litewski, że spór o projekt Podhorskiego nie ma podstawy, gdyż jest to tylko papier przez nikogo niepodpisany! Pyta więc, jakimby sposobem można przyjść do obrad nad traktatem zaborów pruskich!
Słowa te jeszcze bardziej rozdraźniły posłów.
Mikorski, poseł wyszogrodzki woła, aby dozwolić, iżby raczej obcy żołnierz stanął w izbie i przymusił ją do niewolniczego dzieła, iżby Polak przymuszony gwałtem wyraźnym nie utracił przynajmniej sławy przez odstąpienie cnoty i stał się godnym współczucia obcych!
Po strasznej burzy, która teraz nastąpiła, wziął król Szydłowskiego za rękę i rzekł:
— Właśnie mi pana potrzeba. Winszuję mu tej cnoty, tego obywatelstwa, tej sławy, którą zyskujesz i miłości, jaką masz u kolegów, i nie umiem nawet panu powiedzieć, jak go wielce kocham, poważam i cenię; ale proszę, powiedz mi, jaki z tego wszystkiego koniec i czego żądasz?
Na to odpowiedział Szydłowski między innemi:
— .... Miłościwy Panie! Postępowanie dzisiejsze przydać się może kiedyś narodowi dla wyświecenia gwałtu i uzacnienia charakteru jego i będzie to dowodem, żeś panował wtenczas, kiedy jeszcze cnota nie wygasła w Polakach!... Nie podobna mi jest myśleć, abyś wasza k. m. nie chciał oszczędzić garści krwi mojej; zadałem zdradziectwo; boję się, aby intryga nie czuwała na zgubę moją, aby ten bezczelny, co podać ten bezecny cyrograf poważył się, nie zaparł podania projektu; chcę zatem, aby to świadectwo nieszczęścia ojczyzny i swojego zbrodniarstwa podpisał i jako niegodny znajdywać się w tej świątyni, — wyszedł na zawsze!
Na to król kazał przywołać Podhorskiego do siebie.
Na widok Podhorskiego zagrzmiała cała sala. — Groźby, obelgi, złorzeczenia następowały jak gromy po sobie. Cały sejm przedstawiał obraz przerażający...
Podhorski spokojnie zbliżył się do króla.
Król podał mu własny ołówek, aby projekt swój podpisał.
Podhorski zawahał się. Groźby, złorzeczenia padały nań zewsząd.
Król upomniał go po kilka kroć.
Wreszcie zbliżył się do stolika u laski, i projekt podpisał.
Powrót jego był nader smutny.
Potrącano go, lżono, plwano na niego.
Odurzony krzykami i zelżony odezwał się do w. marszałka litewskiego, aby w sejmie przestrzegał porządku...
Powszechne usposobienie izby wywarło silne wrażenie na marszałka w. litewskiego.
Spojrzał pogardliwem okiem na Podhorskiego i rzekł:
— Waćpan tu znajdować się nie powinieneś.
A zwróciwszy się do króla mówił dalej:
— Miłościwy panie! Od początku sejmu niniejszego urzędowanie moje pełne goryczy i niesmaku dopełniałem; teraz do tego nawet przychodzi, że i j. pan Podhorski jeszcze mnie martwić poważa się. Czyniłem co mogłem z pogwałceniem nawet mojej wewnętrznej spokojności, a on mi wymawia niezachowanie porządku i wpuszczenie arbitrów; gotów donieść mnie ambasadorowi i przyprawić o nieszczęście. Składam więc tę ciężącą mi laskę; niech ją sobie ambasador, komu chce odda, ja dłużej tego urzędu znieść nie mogę!
Słowa te wypowiedział Tyszkiewicz z wielką boleścią. Cała izba żywo dotknięta była temi słowy. Położenie sejmu malowało się wydatnie w tych kilku słowach!
Kilkudziesięciu posłów powstało na raz jakby mąż jeden, wołając:
— Precz z Podhorskim! Precz z nikczemnym zdrajcą!
Cała izba napełniła się taką wrzawą i krzykiem, że król nie mogąc jej niczem uspokoić, zawołał Podhorskiego i wezwał go, aby z izby wyszedł.
Podhorski uśmiechnął się z ironią, powiódł okiem pogardliwem po całem zgromadzeniu i spokojnym powolnym krokiem zaczął iść ku drzwiom.
Ktoby w tej chwili spokojnie na niego patrzył, nie byłby w nim widział człowieka opinią publiczną prześladowanego. Był to tryumfator rzymski, który śród okrzyków ludu powoli sunął się na swoim rydwanie zwycięzkim...
W samym środku sali zatrzymał się i twarz do króla zwrócił, jakby jeszcze chciał coś mówić do niego.
Wrzawa podniosła się znowu w izbie. Zaczęto znowu domagać się jego wyjścia.
Podhorski śmiało wraca się i idzie do króla.
Król surowym głosem zawołał:
— Wychodź że waćpan! król każe panu wyjść!
Na te słowa wyrzeczone od tronu, przez najwyższą władzę narodu — wychodzi Podhorski.
W przedsionku wita go znowu tłum hajduków i służby pogardliwem szemraniem.
Podhorski z dumą męczennika kroczy śród rzeszy.
Tymczasem w izbie obradnej trwa dalej walka. Widomy naczelnik stronnictwa został wywołany, ale został tułów, który dalej prowadzi walkę rozpoczętą.
Miączyński, Józefowicz, Kossakowski, Drewnowski żądają czytania projektu wypędzonego posła wołyńskiego; — Kimbar, Godaczewski, Karski i inni wołają, że na to nie przystaną. A Skarżyński pyta: Jeżeli autor miejsca tu nie ma, czyż może mieć je dzieło jego?...
Poseł inflandzki Manuzi oznajmia, że godzina dziesiąta, a według ustawy po godzinie ósmej głosować nie wolno. Zresztą, pyta się poseł, któżby bez bezczelności mógł głosować na projekt, którego autor z izby został wywołanym.
Nie mogąc burzy inaczej zażegnać, — solwował król sesyą.
Rola posła wołyńskiego była już skończona.
Tegoż samego dnia około północy, zgromadził poseł lubelski IMpan Miączyński znaczną część posłów w swoich komnatach gościnnych, aby ustępującemu z widowni bohaterowi włożyć zasłużone laury na głowę.
Komnaty oświecone były rzęsisto, służba stawiała na stole ciężkie misy z wyszukaną przekąską, a napiętrzone po kątach komnat kosze z winem czekały niecierpliwie dobroczynnej ręki, któraby jak najprędzej pozbawiła je treści ich żebra rozpychającej.
Już było sporo po północy, gdy Zaleski i Wilamowski wprowadzili na komnaty posła wołyńskiego z należytą powagą.
Podhorski miał twarz bladą, oczy krwią zaszłe, czoło zmarszczone, na którem zastygł pot zimny.
Wyglądał jak prawdziwy bohater po długiej, znojnej walce. Ubior jego nie był w należytem porządku. Były na nim białe, wapienne plamy, były ślady czynnej obrazy, — jakiej doznał między bracią swoją.
To były dzisiaj jego trofea.
Gospodarz posadził go na pierwszem miejscu.
Oprócz uczczenia posła-bohatera miał Miączyński jeszcze inne cele na widoku. Dla adherentów swoich nie potrzebował tego, ale było kilkunastu posłów tak zwanych obojętnych, których chciał przyciągnąć do swego stronnictwa.
Ozwał się więc do Podhorskiego w te słowa:
— Gdy lud rzymski zbrodniczą ręką swoją sięgnął po grunta i dostatki bogatszych swoich współbraci, wtedy nie było sztuką być trybunem, ale sztuką było być dobrym senatorem!... Takiej wielkiej sztuki dokazał IMpan Podhorski, poseł wołyński, który bez względu na krzyki zaślepionej zgrai, stanął przy sztandarze rozsądku i rozumu, zostawiając innym łatwe laury krzykliwego patryotyzmu!...
Tu adherenci gospodarza pokłonili się bohaterowi.
Gospodarz mówił dalej:
— Zaiste, jeżeli kiedy, to dzisiaj nastały czasy, w których najtrudniej jest — być Polakiem! Jeżeli się nie mylę, to dzisiaj ten tylko może nazywać się dobrym patryotą, który zelżony i oplwany jest przez bracią!... Dla tego mościpanowie, nie wiem, ażali jest kto między nami, któryby tak wielce zasłużył się utrapionej ojczyźnie naszej, jak będący tutaj między nami poseł wołyński IMpan Podhorski!
Adherenci gospodarza powstali i oddali cześć posłowi wołyńskiemu.
Męczennik przyjął tę cześć z należytą powagą.
Zabrał głos Józefowicz:
— Klnę się na Boga żywego, że tylko gorąca miłość ojczyzny mną powoduje. A kto dzisiaj ojczyznę kocha, ten nie będzie tak okrutnym, aby nie uspokoić jej bolów, choćby nawet odcięciem ręki lub nogi!... Mościpanowie! Po cóż chorego dłużej trzymać w nadziei, że ta ręka lub noga przy nim zostanie, jeżeli konieczną jest rzeczą, że ma być odjętą?... Po cóż przewlekać te chwile, czy na to, aby gromadząca się tam gangrena do serca się dostała i całe ciało ogarnęła? Czyż rozumny lekarz może uważać na płacz słabych kobiet i dzieci, nawet wtedy, gdyby słabe niewiasty nazwały go okrutnikiem a nawet mordercą?... Tak mościpanowie rzecz się ma z naszą ukochaną Rzecząpospolitą — czyż mamy w bezużytecznym uporze trwać dłużej i zdrajcami nazywać tych, którzy głębszą miłością ojczyznę kochając, widzą okropne skutki tego naszego uporu... Gdy osieroceni apostołowie stali nad brzegiem jeziora, apostoł Jan, który ze wszystkich najbardziej mistrza swego kochał, wskazał na dalekie wody ręką i rzekł: Mistrz! Mistrz!... Wszyscy spojrzeli w tę stronę, ale nikt mistrza nie widział!... A mistrz, jak mówi podanie, w istocie objawił się ukochanemu uczniowi, chociaż go inni nie widzieli. Jan widział mistrza dla tego, że sercem mocniej go kochał!... Otóż mościpanowie tak i między nami są wybrani, którzy kochając więcej i głębiej od innych ojczyznę, widzą wiszące nad nią nieszczęścia, których inni nie widzą! A niechże powiedzą o tem tym, co nic nie widzą, to nazwą ich zdrajcami i ukamienują! Takim to zdrajcą, którego jedyną winą jest, że goręcej i rozsądniej ojczyznę kocha, jest IMpan Podhorski, poseł wołyński!...
Wielu z posłów przystąpiło do męczennika i ściskało dłoń jego.
Poseł-męczennik powstał z powagą bohatera tragicznego i odparł:
— Słowa przyjaciół moich są dla mnie balsamem na ciernistej drodze mojej. Poprzysiągłem miłość ukochanej ojczyźnie i wytrwam w niej usque ad finem! Wybrałem naprzód ciernie, bo tych zazwyczaj nikt imać się nie chce! Wiedziałem co mnie czeka i nie uląkłem się tego. Czysta, gorąca miłość ojczyzny kierowała mną, gdym rozpoczął wielkie dzieło, aby bezpożytecznie wzburzoną krew naszą ostudzić i do rozsądku przyprowadzić. Ale jest to właściwością każdej większej myśli, że jeden nie doprowadzi jej do skutku. Czasami nawet pokolenia składają się na to!... Otóż zrobiwszy początek, gdy mi broń z ręki wydarto, wołam na wyłom innych, aby mnie zastąpili. Jam już zabity — skutecznie sprawie służyć nie mogę. Jednak tak jak bohater tragedyi greckiej upadając pod fatum, widzi nad sobą jutrzenkę nowego brzasku, tak i ja schodząc z wału, mam tę pociechę, że opróżnione miejsce zajmie inny bohater! Nie dla próżności nazywam go tem mianem — dzisiaj wystarcza być tylko dobrym Polakiem, a już się jest — bohaterem!
Stronnictwo ugody z Prusami przyjęło głośnym okrzykiem tę mowę swego bohatera-męczennika, a ponieważ do dalszej kampanii tenże bohater już nie był przydatny, wybrano na jego miejsce IMpana Miączyńskiego, posła lubelskiego.
Poseł lubelski skrzyżował ręce z pokorą na piersiach i ze łzami w oczach dziękował przyjaciołom swoim, że go uznali za godnego być następcą IMpana Podhorskiego, posła-męczennika.
Puhary z winem zaczęły krążyć i dobrze jeszcze ucztowali członkowie stronnictwa ugodowego, gdy brzask jutrzenki ozłocił mury starożytnego zamku, który smutno i ponuro wysuwał się na różowym tle nieba sierpniowego, jak złowrogi pomnik grobowy!...
Podhorski spojrzał na ten obraz i zapewne marzył, że tak olbrzymi pomnik postawią jemu niegdyś przyszłe pokolenia!...
Tymczasem zwiesił znużony głowę — i zasnął.
Tak zakończył swój żywot polityczny poseł-męczennik. Dowództwo stronnictwa objął po nim Miączyński poseł lubelski!
Nie naszym zamiarem jest prowadzić dalej dzieje tragedyi, która się na ostatnim sejmie Polski w Grodnie rozgrywała.
Dotknęliśmy jedynie tych wybitniejszych punktów, które oświecały postać Adama Podhorskiego, posła wołyńskiego.
Nie będziemy więc dalej malować owych walk rozpaczliwych przeciw wniesionemu przez niego projektowi, którego w żaden sposób nie dano odczytać w sejmie mimo usiłowań stronnictwa Miączyńskiego, który litując się nad krótkim politycznym rozumem izby, był zmuszony sam ten projekt ratyfikacyi zaborów pruskich złagodzić, i wraz z notą urzędową sejmowi przedłożyć.
Sejm więc był zmuszony odczytać ten projekt, lecz nie jako projekt jednego z posłów, ale jako dodatek do urzędowej noty ambasadora, którego wojska właśnie całe miasto, zamek i salę sejmową zbrojnie zajęły!...
Ambasador był tyle wyrozumiały dla religijnego uczucia patrjotów polskich, że w tym projekcie jako wynagrodzenie za uznanie zaborów pruskich położył — wydanie obrazu Matki boskiej Częstochowskiej, który Prusacy zrabowali!...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Gdy tragedja wielka dopełnioną została, gdy namiętności uspokoiły się, gdy zimny rozrachunek przebytych bojów nastąpił, mógł poseł wołyński Adam Podhorski liczyć na uznanie swego wyjątkowego patrjotyzmu.
Są bowiem chwile w życiu narodów, gdzie słowo zimniejszej rozwagi więcej znaczy, niżeli całe stosy ofiar najszlachetniejszych!
Aby takie słowo w należytym czasie wyrzec, trzeba być więcej, niżeli bohaterem!
Trzeba się zaprzeć samego siebie, trzeba dobrowolnie, jak ów Rzymianin rzucić się w otwartą przepaść rozgorzałych namiętności — trzeba umieć poświęcić się — bez oklasków!
Poseł wołyński i całe stronnictwo ugodowe mogłoby na cześć takiego bohaterstwa zasłużyć!
Spojrzyjmy tylko na tego człowieka!
Śród rozgorzałej namiętności rzuca on słowo zimnego rozsądku!
I cóż się z nim dzieje?
Oto zelżony, oplwany, znieważony, wyrzucony — za kilka słów zimniejszego rozsądku!
Patrzcie jak on to wszystko znosi! To nie człowiek z krwi i kości, ale to posąg ze spiżu!... Utracił wszystko, co tylko człowiek utracić może — cześć, honor, sławę — istny męczennik! A czy się ugiął?.. Nie!!!
Zaiste, historja — owa zimna niewiasta z nieubłaganym rylcem, byłaby może kiedy postawiła wysoko tę postać z żelaza... możeby nie jeden historyk, oczyszczając tradycje grodzieńskie z fałszywych świateł i cieni, postawił tego człowieka za wzór cnoty obywatelskiej i całe stronnictwo ugodowe uznał za stronnictwo wielkiego politycznego rozumu — gdyby... gdyby opatrznościowa ręka nie była uchroniła pamiętnika ambasadora Sieversa, napisanego dla informacyi swego następcy, którego wyraźnie obliguje, aby po przeczytaniu ten pamiętnik w ogień rzucił!
Pamiętnik ocalał.
Ambasador pisze między innemi:
... „Winienem jeszcze dodać, że z okoliczności rokowań o traktat pruski rozdzielono za przyzwoleniem mojem około 15.000 dukatów pomiędzy większą część wymienionych powyżej posłów (stronnictwo projektu ratyfikacyi zaborów pruskich)... Poseł Podhorski, który wniósł do izby traktat pruski, otrzymał za to 800 dukatów odrębnie dla siebie.“ —
Jakże smutno rozwiała się postać bohatera!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
O Adamie Podhorskim pisze jeden z posłów sejmowych:
„Człowiek ten od lat młodości rozwiąźle żyjący, mierny posiadał majątek. W dalszem pożyciu szulerstwo za jedyną miał sobie zabawę, a zysk najpodlejszy, tak w prywatnych jak i w publicznych czynnościach nie odmiennych postępków jego był celem.“ —
O następcy jego Miączyńskim, pośle lubelskim, pisze tensam autor:
„Gracz Miączyński, gdy go Szczęsny Potocki od łupiestwa wstrzymywał, wystawiając, że konfederacja nie osobistymi zyskami, lecz ogólnem kraju dobrem powinna się zaprzątać, tak mu odpowiedział: Mospanie Marszałku, jeźli o to idzie, aby robić uczciwie darmo, trzeba było robić w przeszłym sejmie; teraz gdy nas waćpan do tak brzydkiej wciągnąłeś roboty, nie możesz nam przeszkadzać, żebyśmy sobie za to nie wynagradzali!“ —
Biedni bohaterowie! Z taką odwagą walczyliście na wyłomie!...
∗ ∗
∗ |
Gdy ten czarny obrazek kończę, rozpoczyna się właśnie rok nowy — rocznica stoletnia pierwszych nieszczęść Rzeczypospolitej.
I jakiż widok odsłania nam się po stu latach na tej ziemi?
Oto dwie dzielnice tej ziemi szukają mozolnie zagubionego wątka publicznego żywota, i starają dalej snuć żywot słowem i piórem!
Lecz jakże używają tych najdzielniejszych wieku naszego narzędzi?...
Oto walka, kłótnia, wrzawa!
Ileż to stronnictw stoi w tych dzielnicach przeciw sobie? Jakiegoż języka, jakiej broni używają względem siebie?
Zaiste w chwilach tak wielkich i ważnych, niech każde stronnictwo położy rękę na serce, i powie o co mu właściwie chodzi?...
Nie mówię tego, że jakiś pamiętnik niespalony mógłby znowu wykryć coś podobnego do owych ośmiuset dukatów, ale nie ubłagana historja wykryje, co było istotną miłością ojczyzny, a gdzie zamiast niej była ambicja, pycha, zawiść, interes, gorączka bogactw, żądza przodowania, lub prosta chciwość kawałka chleba!...
Gdzie takie pobudki tworzą, lub zasilają stronnictwa, choćby te stronnictwa Bóg wie jaki sztandar wywieszały, tam naród jest biedny, nieszczęśliwy!
Pobudki takie to więcej niżeli owe 800 dukatów!
Wy chytrych zdrad sąsiedzkich służalce nikczemni,
Błędu, dumy, prywaty, krzykacze najemni;
Wy wszyscy, coście różne lawry przybierali,
I zgubą matki Waszej ręce powalali!
Niech ta krew na was spadnie i na wasze dzieci,
I piętnem matkobójczem na czole wyświeci,
A przekleństwo zgubionych milionów ludzi,
I tych, których potomność z ich wnuków obudzi,
Niechaj was obłąkanych po puszczach ścigają
I nory wasze wyciem srogiem napełniają.
Po obszernej, wysokiej komnacie w starym zamku po praojcach odziedziczonym, pan szambelan niespokojnym przechadzał się krokiem. Niski, szczupły, ruchliwy, raz po raz niecierpliwie pudrowanego poprawiał tupetu, marszczył brwi mocno narysowane, czarne niemal, a kąciki warg dużych, obwisłych ściągały się gniewnie. Miał ubiór z francuska: frak popielaty, wiązanie na szyi batystowe z fontaziem dużym, kamizelkę złotem tkaną.
Komnata była zastawiona sprzętami z ciemnego mahoniu, z rzeźbami pięknemi; ciężkie kanapy i krzesła poręczowe pokrywał aksamit utrechtski zielonego koloru. Gobeliny zdobiły ściany, marmury, złoto i wielkie zwierciadła. Bogaty dywan perski mozaikową zaścielał posadzkę.
Wprost drzwi głównych, po nad kanapą szerokich rozmiarów, wisiał wielki obraz, złotogłowiem zasłonięty.
Szambelan przystąpił do okna i wyjrzał na dziedziniec, jak gdyby wyglądał kogoś.
Słońce przedzachodnie jaskrawem światłem daleko sięgające, zielone pozłociło niwy. Od zachodu zwolna czarna, gęsta nadciągała chmura, a łamiąc promienie pożegnawcze gwiazdy dziennej, rumianego dodawała im błyskotu.
Szambelan odwrócił się od okna, stanął przy stoliku i jakieś przerzucał papiery.
Zadźwiękła na bruku podkowa. Wyjrzał: młodzian na wronym koniu przemknął przez dziedziniec i w ciemnej zniknął bramie. Szambelan ramionami ruszył — „Waryat!“ głosem wyrzucił stłumionym, i grube, sinawe usta ściągnęły się znowu.
Rzucił się na krzesło poręczowe i chmurne czoło wsparł dłonią. W tej chwili zaturkotało. Porwał się. Przed zamkiem czworokonna stanęła kolasa.
„A!“ zawołał i ku drzwiom pobiegł.
Służba otworzyła podwoje i wszedł mężczyzna lat średnich, w mundurze pułkownika rosyjskiego: wysoki, barczysty, ciemnej twarzy, z nosem zadartym a grubym.
— Witam, hrabio, witam! zawołał gospodarz z rozjaśnionem obliczem. Przybyły francuzkim odpowiedział frazesem.
— I cóż tam? I cóż? pytał szambelan niecierpliwie.
— Rzecz skończona, jak przewidzieć było można: najjaśniejsza monarchini moja słusznie stała się panią tej tu części ziemi, która już więcej polską nie będzie.
— Podpisali podział?
— Podpisali. A wielką jest zasługa marszałka sejmu Ponińskiego, Młodziejowskiego kanclerza, biskupów Ostrowskiego, Massalskiego...
— Niech żyje najjaśniejsza imperatorowa, Katarzyna II, wszechpotężna a błogosławiona monarchini nasza! zawołał szambelan, jakoby w ekstazie. Przybiegł do obrazu, odrzucił ze złotogłowia przysłonę, i ukazała się w majestatycznej postawie Katarzyna Anhalt-Zerbst, wszechwładna caryca rossyjska, ręką biegłego wykonana mistrza. Zgiął poddańczo kolano a potem dodał:
— O dzięki, dzięki, że się pod to błogosławione dostajemy berło!
— Oceniono szambelanie, i wasze pod tym względem niepoślednie zasługi. I najjaśniejsza pani nigdy nie zapomni o was. Czeka was order i dygnitarstwo.
— Czyniłem co mogłem — pokłonił się zdrajca. Działałem, przekonywałem... a ciężka niekiedy była ta robota. Użyłem obietnic, złota i poszczęściło się w końcu.
— Nie zapomnimy! Najjaśniejsza imperatorowa zasługi nagradzać umie.
Uścisnęli sobie ręce.
— Jadę wprost od Stackelberga, bez wytchnienia. Spieszę, lecz do was jednakże na chwilę wstąpiłem.
Szambelan znowu pokłonił się nisko. Zadzwonił. Służba opleśniałe wniosła butelki i błyszczące puhary.
— Nie mam chwili do stracenia!
— Pozwólcie hrabio: za zdrowie najjaśniejszej pani!
— Zawsze! zawsze!
Gospodarz złotego nalał płynu. Przykląkł znowu i wymówił:
— Ku czci monarchini naszej, władczyni Rossyi i Polski!
Pułkownik z namaszczeniem toast ten powtórzył.
— To i wolniej teraz odetchnąć można, gdy wreszcie ta twarda kończy się sprawa — zaczął znowu szambelan.
— A musiała przecie w ten skończyć się sposób, odrzekł pułkownik, mrużąc oko jedno filuternie. — Rozum w tem Repnina, Stackelberga i żelazna energia Salderna.
— Musiała skończyć się po myśli! I pamiętne co Saldern napisał:
„Węzeł między trzema dworami jest tak zręcznie zagmatwany, że nawet sam szatan nie potrafi go rozplatać!“
— Zuchwali, waryaci, przeszkadzali zwołaniu sejmu. Chcieli tam jeszcze zrobić pospolite ruszenie i zawezwać pomocy państw europejskich. Ale nasza pani miłościwa groźną nadesłała notę, i Stackelberg połajał królika polskiego w imieniu imperatorowej: że monarchini opuści go całkiem, jeżeli zechce obcej szukać pomocy. Wyrzekł przecie i król pruski: że, aby Polaków nauczyć rozumu, potrzeba z nimi postępować ostro.
— A Stanisław August wysłał jeszcze i Branickiego do Wersalu, by wyrozumieć zamiary tamtego gabinetu.
— Półgłówek! Skłonili go do tego patryoci. Lecz to jedynie podraźniło więcej, chwyciliśmy się tem energiczniejszych środków, i zanim Branicki do Strassburga dojechał, już uniwersały na sejm były wydane, którego szaleńcy gwałtem dopuścić nie chcieli — pułkownik znowu oko przymrużył i fatalnie usta przekrzywił. — Barszczanie pogrzebani także! Zuch wielki Pułaski broń złożył i pięcioletnia skończyła się burda! zaśmiał się sarkastycznie.
— I gdzież się podział Pułaszczyk?
— Drapnął awanturnik.
— Wasze zdrowie, hrabio!
— Na podziękowanie!
— Ale — zagadał pułkownik — cóż to za młodzieńca na karym koniu po za bramą spotkałem?
— To mój bratanek Jerzy, którego adoptowałem, nie mając dzieci... ostatni naszego rodu. Oddam go na służbę najjaśniejszej imperatorowej.
— Piękny kawaler! wymówił hrabia z ironią — ale rzucił na mnie jadowite spojrzenie, bestyjka.
— Co? co? szambelan spochmurzał straszno.
— Nic to nie znaczy! zaśmiał się pułkownik złośliwie. — To syn brata waszego Szymona, który na Syberyi umarł?
— Tak syn tego nieszczęsnego obłąkańca.
— A!!... Coś tam ma niby miną rebelianta — a la Rejtan! wyrzucił moskal ze śmiechem.
— Uchowaj! Uchowaj! — krztusił się szambelan — nie zna was, hrabio, nie wiedział...
— Wiedział jednakże!... Lecz mniejsza oto. Nie jeden to młodzieniaszek szalony roztrąci jeszcze butę swoją wraz z czaszką, dopóki rozsądek wśród was nie zawita. Strzeżcie tego na karym koniu, panie szambelanie, bo mu dziko z oczów patrzy. Dzisiaj jest już poddańczukiem najjaśniejszej imperatorowej, a my mamy hamulec... Ale mi czas w drogę, lubo że w zamku waszym przyjemno! pułkownik trzeci kielich przechylił. — Bywajcie mi zdrowi! — Uścisnęli się.
Gospodarz sprowadził gościa. Podali sobie raz jeszcze ręce. Pułkownik wsiadł do kolasy. Zaturkotało szybko. Szambelan za powozem popatrzył, a potem zacierając dłonie, do komnaty powrócił.
Stanął przed obrazem Katarzyny, popatrzył, uśmiechnął się niby. Przystąpił do stołu, nalał kielich perlącego wina i przechylił go odrazu. Nagle krew na przybladłe uderzyła mu lica.
W tem na progu drzwi głównych ukazała się piękna postać młodziana. Wysoki, kształtnej wysmukłej budowy, miał na sobie czarny żupanik i od koszuli bielutki wywinięty kołnierz. Ciemny wąsik świeże a ogorzałe zdobił mu lica. Włos gęsty wysokie odsłaniał czoło. Wyraz twarzy jego i postawy całej pewna znaczyła duma i wola nieugięta.
— Stryj kazałeś mnie przywołać — dźwięcznym wymówił głosem.
— Tak — Szambelan zwrócił się ku niemu, zadzierając głowy, i brwi nasrożył. — Dla czegoż waść przeleciałeś gdyby rustykus jaki obok pułkownika, hrabiego...
— Nie znam go wcale. A nie jestem żołdakiem moskiewskim, bym pokłon takim oddawał szlifom.
— Waść przecie widziałeś, że on do mnie jedzie. Było to nieokrzesanie, gburowactwo, które na skarcenie zasługuje.
— Stryju! zadrgnął młody — dusza moja do niewoli nie nagnie się nigdy.
Szambelanem gniew zatrząsł, lecz zmitygował się i dolną zagryzł wargę.
W tej chwili Jerzy spostrzegł odsłonięty obraz carycy i pobladł trupio.
— Mam z asanem na pieńku o jedną jeszcze sprawę, zaczął szambelan znowu. — Cóż to tam za duby smalone głupim młokosom szlacheckim gadałeś na stypie u tego wygi starego w Polanowce? Zakazuję głupstw podobnych surowo.
— Jakież to duby? zapytał Jerzy ostro, z wpatrzonemi w obraz oczami.
— O jakiemś ratowaniu zwietrzałej Rzeczypospolitej polskiej, a przeciwko naszej najjaśniejszej monarchini i wzkazał obraz.
— Naszej?... powtórzył młody głosem złamanym a dzikim.
— Tak jest, naszej! Ta ziemia dzisiaj, dzięki Bogu, nie jest już polską, a należy pod berło wielkiej monarchini północy.
— Więc się stało!! jękło w piersi młodej boleśnie, dokonano zdrady przeklętej, sromotnej! wyrzucił z ust posiniałych. — O! załamał dłonie z rozpaczą, a był bladym jak mara. — Trzymałeś mnie tu na uwięzi, łudząc i oślepiając! Kłamałeś, stryju!... Niechaj ta hańba i zdrada na głowy spadnie występne! Ziemio rozstąp się dla mnie!
— Waść bredzisz jak chłystek — zatrząsł się Szambelan złością — bo nic nie rozumiesz! Runęło drzewo zmurszałe, podgniłe, robactwem stoczone. A w miejscu tego wyrośnie inne, świeże, jędrne, i szeroko swoje dobroczynne rozpostrzeże konary. Rzeczpospolita zwietrzała, bezsilna, upaść musi, a na jej gruzach pod berłem Katarzyny...
— Stryju! Przez rany Chrystusa Pana! Na cień ojca!... Och, oszaleć przyjdzie!... — tchu młodemu nie stało, i niby myśli mięszały się jego.
— Czyliż nie rozumiesz? Złamano głupią a zuchwałą opozycyę zwycięzko! Podeptano usiłowania rebebeliantów...
— Sejm...
— Podział zbawienny podpisał...
— Podpisał!... — Jerzy uderzył się w czoło i cała jego wyprężyła się postać.
— Pułkownik wstąpił do mnie z tą wiadomością. Skończyły się wszystkie porywy szalone. Niech żyje Katarzyna II monarchini nasza! Klęknij i powtórz to za mną!
— Nigdy i Przenigdy! Raczej trupem padnę! porwał się młody. — Przekleństwo i wieczna sromota zdradzie! — krzyknął rozpaczliwie. — Wyrzut pali mi duszę, rozdziera serce, żeś mnie oszołomił stryju, uniedołężniał! Fałszywemi zwodził wieściami... i trzymał tutaj, jakby na łańcuchu haniebnie ukutych zamiarów! Inaczej, byłbym oddawna tam, gdzie mnie święta wzywała powinność!... Panie szambelanie, wyrzekam się krwi twojej i bogactw! Drogi nasze dzielą się na zawsze. Obyśmy już nie spotkali się więcej! — i wypadł z komnaty.
— Szalony! Półgłówek! Rebeliant! — szambelan rzucił się ku drzwiom, i nagle przystanął. — Ależ opamięta się!... Bo niełacno wyrzec się krwi i żebrakiem zostać — zaśmiał się dziko — powróci i będzie u stóp moich skomlał.
Przeszedł się razy kilka. Spojrzał przez okno w noc ciemną. Zadzwonił. Wszedł pokojowiec.
— Gdzież jest panicz?
— Poszedł do jaśnie wielmożnej pani kasztelanowej.
— Do mojej matki... Dobrze. Odejdź.
Tymczasem czarna nadciągnęła chmura — i głucho zagrzmiało.
Jerzy przebiegł długi kurytarz. Z cicha otworzył rzeźbione podwoje i wszedł do niedużego pokoju. Był pusty, lecz z przyległego dochodziły go tłumione, chóralne powtórzenia: „Módl się za nami!“
Młodzian ostrożnie z ciężkiego adamaszku odchylił zasłonę i wszedł do obszernej komnaty.
W krześle wielkiem, poręczowem, siedziała pani sędziwa, w sukniach żałobnych. Oblicze jej bledszem wydawało się jeszcze przy czarnym kornecie na bielutkich włosach i wdowiej zasłonie.
Obok klęczał zakonnik z siwą brodą. A w koło panny respektowe, dwie starsze niewiasty i wiejska dzieweczka.
Na stole w kilkuramiennym świeczniku srebrnym jarzące paliło się światło.
Jerzy przykląkł na stronie. Zakonnik czytał:
»Gwiazdo zaranna!
Uzdrowienie chorych!
Ucieczko grzeszników!
Pocieszycielko strapionych!
Wspomożenie wiernych!
Królowo męczenników!
Królowo polskiej korony!«
„Módl się za nami!“ powtarzali wszyscy w około. Powtarzał i Jerzy — a po młodem jego licu dwie łzy grube spłynęły.
Sędziwa kasztelanowa złożone dłonie przyciskała do piersi i z głębi duszy wołaniu przyciszonym wtórowała głosem.
„Pod Twoją obronę.......“ nastąpiła modlitwa.
Uroczysta cisza przez chwilę zaległa, jak gdyby dla skupienia ducha obecnych. Poczem sędziwa pani srebrny poruszyła dzwonek.
Panny i służebne niewiasty powstały i wyszły. Pozostał się tylko młodzian i zakonnik.
— Jerzy! przywołała go babka.
— Babko moja najdroższa! młody u stóp jej klęknął. Położyła mu rękę na głowie.
— Coś strasznego zaszło... nieprawdaż? zapytała głosem stłumionym — mówił mi ksiądz Prokop. Był tu pułkownik, prawa ręka Repnina i Stackelberga...
— Tak jest, babko moja.
— Zdrady dokonali Judasze!
— Polska rozćwiertowana!... Chrystus na krzyżu umiera!... Grób wykopali dla Polski! — młody żalem gwałtownym wybuchnął.
— O ciężko!... Wielki Boże! — sędziwa matrona złożyła dłonie. — Twoja wola, ojcze w niebie, i klęski spuszczasz na grzeszników!... Ale ta zdrada jest dziełem szatana!... O!! O! — wydawała jęki srogiej boleści — i on... on rękę przyłożył!... Syn mój! Syn szlachetnego Illii!... O mój Boże! załamała ręce — łez nie mam, bo zdrój ich wysechł od takiego bolu!... Matka zdrajcy!... Zaprzedańca!... Najemnika wszetecznicy! — zakryła chustką blade oblicze.
— Babko moja, ale byłaś i matką Michała, który krew przelewał za Polskę, który za nią cierpiał i w katuszach sybiryjskich skończył!
— Matką Michała!... Matką Michała i twoją, mój synku!... Nadzieja przyszła! — objęła go za szyję i przycisnęła do piersi. Potem pobladła więcej, złożyła ręce, pochyliła czoło i z cicha szeptała: zdrada... przekupstwo... podstępy... rusztowania... nieszczęścia bez nazwy... bez kresu... ofiary!... Dzicz będzie przewodziła, znęcała się... a od zachodu wróg imię Polaka pochłonie... Sto lat niewoli... sto lat klęsk i ciężkiej pokuty jeszcze nie zmażą winy... nie przejednają!... Och krwawe lata! Krwawe wieki całe!... Ale... Boże! — rozkrzyżowała ramiona i zniosła oczy ku niebu, nadziemskim jaśniejące blaskiem. — Z krwi męczeńsko przelanej wykwitną lilije i róże... z otchłań ciemnych jasne wskrzesną gwiazdy... na gruzach nowe powstaną gmachy... synowie i córy starych praojców staną się godni... Bóg jest miłosiernym a sprawiedliwym!... „Królowo polskiej korony, zmiłuj się nad nami!“ — przycichym powtórzyła głosem, a melodyjnym zarazem, jakby nie z tego świata. Głowa jej obwisła. Złożyła dłonie i wzrokiem nieruchomym objęła wnuka.
— Babko! Matko Michała męczennika, pobłogosław mi!... Mojej pobłogosław drodze!
Uniosła czoło i pochyliła się ku klęczącemu.
— Uchodzisz z domu sromoty i zdrady!... położyła obiedwie dłonie na skłonionej jego głowie: Błogosławię ci synu Michała!... Illiiego!... Synu dzielnych a prawych ojców!... Błogosławię drodze twojej!... bo drogą będzie cierniową a cnoty!... Drogą Golgoty!... — zrobiła nad nim znak krzyża św. — Idź-że w imię Boże! „Królowo polskiej korony, zmiłuj się nad nami!“ — obwisła bezsilnie w krześle.
Jerzy przytulił się do kolan matczynych, okrył jej ręce gorącemi pocałunkami najserdeczniejszej miłości dziecięcej i cześci. Poczuł jakby stygmat poświęcenia na czole. Powstał. Przeżegnał się, pokłonił ojcu Prokopowi i wybiegł z komnaty. A gdy za nim zwarły się podwoje, dziecięcemi wybuchnął łzami.
W tejże samej chwili zagrał płacz żałośny w piersiach osieroconej babki.
Czarna, gęsta chmura cały niebokrąg zawlokła. Zkrzyżowały się błyskawice. Zagrżmiało ciężko, straszno, jak gdyby kula ziemska miała ze swoich wypartą być posad.
Z dziedzińca zamkowego czarny wygonił jeździec. Podkowy wronego iskry sypały, a stukot ich łączył się z odgłosem wichru. Krwawo — płomiennie rozwarła się ciemna niebios opona. Jeździec w cieniach groźnej przepadł nocy.
Komnata szambelana ponury, jakby grobowy przedstawiała obraz. Świeczniki niedostateczne rzucały światło. Sklepiony sufit czarne zaległy smugi. Po oknach głucho dzwoniła burza.
Jaskrawy gzygzak rozświecił na chwilę carowej oblicze — niby uśmiechnięte szyderczo... szatańsko. Wicher spotęgowaną zahuczał siłą. Cały zamek zadrżał, a jedno z okien z trzaskiem na posadzkę wypadło.
Szambelan porwał się z krzesła, sino-blady, z rozwartemi szeroko a straszno oczami. Zadzwonił silnie. Pokojowiec przydążył.
— Poproś tu panicza! rozkazał pan zamku.
Sługa wybiegł i po niedługiej wrócił chwili.
— A co? uniósł dumną głowę szambelan.
— Pan Jerzy wyjechał.
— Dokąd?
— Nie wiadomo.
— Jak?
— Konno.
— Czy dawno?
— Gdy tak ciężko zagrzmiało.
— Gonić! szukać! pochwycił za taśmę od dzwonka i targał co sił starczyło.
Zbiegła się przerażona służba.
— Gonić za paniczem! Choćby w sto koni... Na strony wszystkie! Po wszystkich szlakach! Całe piekło poruszyć! — wołał rozwścieklony. — Gonić! Chwytać! Sprowadzić go! Rzucę kiesę złota! Dostawcie mi żywego... lub trupa! Słyszycie? Żywego lub trupa!
Nagle stanął w progu blady zakonnik, wysoki, z długą siwą brodą i głuchym ale donośnym głosem wymówił:
— Panie szambelanie, matka twoja Bogu pobożnego oddała ducha. Módlcie się!
Służba na kolana upadła. Szambelan stał nieruchomy, sinoblady — a tupet upudrowany dźwigał się niby na jego występnej głowie.
Połysnęło krwawo — zagrzmiało. Przez okno wyparte wpadł wicher i światła pogasił.
Ciemność w koło zaległa.
Do starej, z dawnych czasów baszty przytykał dwór nowszy, obszerny.
W baszcie był pokój ośmiokątny z dwoma oknami wązkiemi, w łęk zakończonemi. Na ścianach wisiała broń różna, rogi jelenie i sarnie. Po nad łóżkiem kilimkiem przykrytem, krucyfiks i obraz Matki Boskiej berdyczowskiej.
Była godzina poranna. Deszcze w nocy spadłe całą orzeźwiły przyrodę. Liście drzew, krzewów i trawy w słonecznem promieniu kroplistemi połyskiwały brylantami. Na gałęziach starej lipy przy baszcie, ptaszęta mokre jeszcze strzepywały skrzydełka. Okoliczny obraz sielski w cudne przebrał się barwy.
Przy oknie otwartem stał młodzian nieliczący jeszcze lat dwudziestu, wysoko wystrzelony, szczupły i giętki. Twarz nader kształtnych rysów zdobiło dwoje modrych, pięknych oczów, z niedościgłem spojrzeniem; ponad świeżemi ustami półkołem pierwszy puszczał się meszek. Płowe włosy były nieco w nieładzie, jakby z wiatrem pokumane. Miał na sobie półżupanie granatowe, a białą szyję odsłoniętą całkiem. W zadumie patrzył się na dziedziniec, na gumna, gołębnik, bocianie gniazdo na gruszy przy bramie. To modre zaiskrzyły się oczy, że aż niby płomień nich trysnął, i jasne pogodniało czoło. To znowu rzewny zamigotał wyraz młodziutkiego uczucia.
Do komnaty weszła młoda dziewczyna, istnie siostrzany obraz chłopca przy oknie; drobniejszem tylko i bielszem było jej lice. Takież same modre oczy ciemna zdobiła brewka. Grube warkocze miękkiego włosa kształtną otaczały główkę. Miała na sobie skromną białą sukienkę w rzucik niebieski, lecz wyglądała strojno, tak wdzięczną jej była postać. — Na ustach rumianych uśmiech nie igrał wszelako, a modre gwiazdki łzami błyszczały.
Przysunęła się zlekka i położyła rękę na ramieniu młodego.
Zadrgnął i obejrzał się.
— Hanio moja! zawołał rozjaśnionem spojrzeniem, dzień dobry, kochana i — objął siostrę. W tem nagle zpochmurzał i zapytał: oczy twoje łez pełne! cóż tobie, siostrzyczko?
— Odjeżdżasz, Bogdanku! szepnęła i białe czoło na jego wsparła ramieniu.
— Odjeżdżam, droga, bo dłużej niepodobna mi gnuśnieć! Pragnienie i żądza czynu pali mi duszę oddawna. Niemoc chłopięcia, wycieńczenie przykuwało mnie do łoża, gdy Pułaski był z konfederatami na Litwie, złorzeczyłem doli swojej, żem pobiedz do niego nie mógł. Później, ojciec chory, cierpiący nad miarę, trzymał mnie przy sobie... A nieraz zrywałem się w nocy, wybiegałem gorączką trawiony, szukając chłodu dla duszy. Błąkałem się, jak szalony po polu i jarach, gnany jakby potępieńczym głosem: „Tam zaprzedają ojczyznę, a ty gnuśne wiedziesz życie, gdy młode siły potrzebne są Polsce! Kto kocha ojczyznę, winien biedz na jej ratunek!... Ryczałem z bolu duszy... wracałem o świcie złamany, przybity, padałem na łoże i gorącemi zalewałem się łzami.
Hanna dłonią zacisnęła oczy, a między drobnemi palcami łzy rzęsiste spadały.
— Szukałem rówieśników po okolicy. Zjednałem sobie zastęp... I wreszcie wczoraj, gdy ojciec jak zwykle dawał mi na dobra noc błogosławieństwo, wypowiedziałem mu żądzę... palącą duszę moją. Łza na jego połysnęła źrenicy, poruszył konwulsyjnie nogą drewnianą... objął mnie i do serca przycisnął. Mówiliśmy długo i wiele o sprawach kraju. O królu, o wielkich wrogach zewnętrznych, a i największych wśród braci rodzonej, wśród synów Polski, z których jedni grzeszą obojętnością i niedołęztwem, drudzy obłędem i przekonaniem wstecznem... a inni sprzedajnością, występkiem, zdradą, zbrodnią bez nazwy... O... Bogdan załamane dłonie do czoła przycisnął.
— Stanęło zatem — mówił po chwili boleśnego milczenia — że dziś jeszcze wyjadę. Wiara i wolność!
— Ale dokąd pojedziesz?
— Ha!... Do Warszawy! Skąpo tylko pewniejsze dochodzą nas wieści, zatem na własne oczy z bliska o wszystkiem przekonać się trzeba.
— I do kogoż udać się chcesz?
— Alboż ja wiem w tej chwili?... Szukać ojców ojczyzny!... Czuję wrzące pragnienie boju: pójść na śmierć, by tylko przysłużyć się Polsce i świętą spełnić powinność!... gnuśnieć dłużej niepodobna, gdy ojciec z łaski Bożej już jest rzeźwiejszym. Tam prowadzą frymarkę ohydną: jedni z Prusami, inni z dyplomacyą carycy! Rozkład jest okrutny a nagły. Zatem kto żywy, w kim polska krew płynie, w kim serce bije jeszcze, niechaj za broń chwyta...
— Ależ tak na oślep, Bogdanie!
— Och nie na oślep! Znajdziemy ojców kraju i ofiarujemy krew swoją i życie. Jest Klemens Branicki, Mokronowski, Pułaski, i wielu jeszcze innych!
— Jakże krwawo — bolesnem będzie rozstanie nasze!
— Pożegnam was z tęsknem uczuciem — wymówił Bogdan rzewniej — ojca, ciebie, starych przyjaciół i tych wszystkich, wśród których wzrósłem. Tę moją komnatkę miłą, obrazy, przed którymi modliłem się codzień. Kościół, dokąd prowadziła mnie matka... Łany nasze zielone... wszystkie kwiaty młodego życia! Ale dusza porywa, Polska woła... i oszalałbym tutaj!
Hanna cicho płakała.
— Ale Hanio moja — młody posmutniał bardzo — muszę z tobą pomówić, a strasznie mi ciężko, siostrzyczko! złożył dłonie, oczy łzą nabiegły chłopięcą, a głos stał się miękkim, jak żałośny ton lutni. — Hanio! siostro moja! Jerzy nie dla ciebie! domówił głucho, stłumionym głosem.
— Przeczuwam... — odszepnęło dziewczę, blade jak tarniny kwiatek.
— Syn adoptowany szambelana, zdrajcy, potępieńca, szatana Polski w służbie carycy, twoim nie może być mężem!
— Bodziu! Jerzy szlachetny, prawy syn kraju, gorąco Rzeczpospolitę miłuje!
— Toćże i jam go pokochał jak brata! Ale niechaj porzuci stryja, odstępcę zdradnego i jego złociste komnaty! Niechaj się wyrzecze krwi potępionej i całkiem stanie się naszym! Wtedy, o wtedy i ojciec nasz swoje otworzy mu ramiona. Lecz on tego nie uczyni.
— Tłómaczy go przywiązanie do babki — wymówiła Hanna głosem dosłyszanym zaledwo.
— Babka jego! Kasztelanowa niewiasta szlachetna, matrona polska. Ale cóż ona w obec zdrajcy — syna znaczy? Jerzy winien zrobić rozbrat z wszelką czułością rodzinną... bo ta go zawiedzie w przepaść potępienia i ohydy... Hanio! Moja Hanio! — Bogdan przykląkł i ujął jej ręce — Hanio moja, wyprzej ze swojego serca Jerzego! On stryja nie porzuci... i sam... och, domówić nie mogę, bo go kocham zawsze, bo i ty kochasz go biedna! Lecz potrzeba serce zakrwawić — a będzie to dla Polski ofiarą! Hanio, ty nie chciałabyś nigdy dwulicowego mieć męża, barwy dwuznacznej...
— Nigdy! Nigdy! dziewczyna modlitewnie złożyła dłonie — nigdy, braciszku! W czem mi, panie Boże, dopomóż, i matko najświętsza!
— To i ze spokojniejszą odjadę duszą! zawołał Bogdan z czołem promiennem i przycisnął siostrę do piersi, najszlachetniejszem wrzącéj uczuciem.
— Bądź spokojnym zupełnie — wymówiła z cicha, takiego nigdy nie popełnię grzechu. Raczej zamrze to serce.
Brat i siostra chwilę jeszcze rozmawiali z sobą. A potem wyrzekł Bogdan:
— Teraz pobiegnę i zwołam mój zastęp. Pod wieczór zbierzemy się przed kościołem. Spólnie gorącą zmówimy modlitwę. Proboszcz pobłogosławi. A potem dalej w imię Boże i Rzeczypospolitej!
Do widzenia, siostrzyczko!
Do zobaczenia, Bogdanku!
W godzinę potem siedziała Hanna z robotą przy oknie w pokoju, gdzie zwykle zbierała się rodzina i domownicy. Była bledszą jak zwykle a powieki miała zrumienione.
Pan chorąży, jej ojciec, rozłożył się w krześle poręczowem i jakąś przerzucał książkę. Był to piękny starzec o białych włosach i długim bialutkim wąsie. Nogę drewnianą wsparł na ławeczce, a syknął niekiedy zcicha, gdy ją nieostrożnie poruszył. Szczudła stały obok.
Wiek młody i męzki sterał na usługach kraju i wielokrotnie krew zań przelewał. Po Bogu kochał najwyżej Ojczyznę, a potem dzieci swoje. Honor był dlań godłem świętem i gwiazdą przewodnią. Chętnie każdemu udzielił gościny i przytułku. Dla służby i chłopów ojcem był raczej.
Przy drugiem oknie wiązał nową siatkę na ryby pan porucznik, rówieśnik chorążego, towarzysz broni, przyjaciel i stały jego domownik. Starzec dziś już zgrzybiały, nie lat liczbą, ale wycieńczony ranami i różnym trudem bojowym. Los straszny walecznego Sawy, którego kochał jak brata, a wielbił jak bohatyra i gorliwego syna Ojczyzny, zbyt srogie na umyśle jego wywarł wrażenie. Gdyby dzielny ten konfederat był skonał na pobojowisku, zmówiłby zań paciorek i łzę otarł z powieki. Ale z urwaną nogą, kulą armatnią, zdradzony przez felczera — Żyda z Działdowa — i wydany w ręce Moskali... gdzie umarł męczeńsko — obraz ten okropny stępił mu zmysły do reszty i duszę przybił na zawsze.
Cisza zaległa w komnacie, bo każda z trzech osób znać własnemi była zajęta myślami.
W tem zwolna drzwi otworzono i w szedł trzeci starzec w sutannie czarnej. Trzymał list w drżącem ręku. Wyraz twarzy chudej, pomarszczonej, jawił pomięszanie i boleść.
— Proboszczu kochany, dzień dobry! wymówił chorąży, wyciągając ku niemu rękę — ale, Chryste! cóż się stało? Czytam na licu twojem nieszczęście...
— Nieszczęście! Wielkie nieszczęście! odrzekł starzec, drżąc cały.
Hanna porwała się od okna, do żywego przerażona. Porucznik sieć z ręki wypuścił. Jeden tylko pan domu zwykły spokój powagi zachował, lubo że usta jego ściągnęły się cierpieniem.
— No i cóż nas spotkało? zapytał.
— Polska rozćwiertowana! jęknął starzec — kapłan.
— Więc szatańskie stało się dzieło!... Zdrada plon odniosła! rotmistrz w dłoniach twarz ukrył.
— Sejm podpisał frymarkę?
— Podpisał: pod laską marszałkowską zdrajcy Ponińskiego, przeklętej na zawsze pamięci!... Polska rozćwiertowana!...
— Boże! chorąży ręce załamał.
Hanna na kolana upadła, zalewając się łzami. Porucznik siedział osłupiały, jak gdyby skamieniał.
— Mam oto list! mówił kapłan dalej — sprzedajność dokonała zdrady na hańbę i sromotę wieku! Wraży sąsiedzi, czyhający oddawna na zagrabienie kraju, podstępem i niemem przekupstwem zagarniają część trzecią nieszczęśliwej Polski, a ponad resztą zawiśnie żelazne berło Katarzyny!... Pod Częstochową strzały konfederatów umilkły. Kazimierz Pułaski, najwaleczniejszy syn kraju, szlachetny i prawy broń złożyć musiał!
— O po cóż mi tego było doczekać! zawołał chorąży z rozpaczliwym żalem — po cóż raczej kości moje gdzie tam na tatarskim nie bieleją szlaku!... Czyliż wszystko było daremnem? Krew i ofiary! Wszelkie wysilenia Sołtyka, by nie dopuścić sejmu, i patryotów innych obrócone w niwecz! — drewniana noga rotmistrza konwulsyjnie drgała, a twarz jego trupia powlekła bladość.
— Stackelberg Sołtyka waryatem ogłosił, a Lentulus, komisarz pruski, nawet i książkę napisał o tem.
— Przekleństwo! Wieczne przekleństwo na występne głowy! rotmistrz porwał się i znowu na siedzenie upadł, złamany i siny.
— Zasiadło tylko 111 posłów, zatem ani połowa zwykłego kompletu.
— A może Panie zastępów! lepiejby było, gdyby, skoro zebraniu sejmu żadne starania nie zdołały przeszkodzić, ażeby prawi w komplecie na nim byli zasiedli i nie dopuścili zaprzedańcom przewagi.
— Bóg to wie jedyny! — Otóż co mi piszą — kapłan list rozłożył i czytał:
„W lutym sejm zwołanym został. Katarzyna nasłała 4000 wojska, by nad nim czuwali. Stackelberg utworzył konfederacyą w opozycyi barskiej, przekupstwem dotąd nie praktykowanem. Ponińskiego mianował tejże konfederacyi marszałkiem, a Radziwiłła litewskim. Godło jej było: „Za wiarę, godność królewską i wolność!“...
— Szalbierstwo! rzucił się rotmistrz — matactwo!
— „Podpisali ją u niego 14. kwietnia posłowie państw ościennych, biskupi Poznania, Kujaw i Wilna, wojewoda kaliski i Teodor Wessel, skarbnik.— 15. rozpoczęły się konferencye. 17. już wielu podpisało podział Polski. 19. było wielkie nabożeństwo u ś. Jana, biskup kujawski celebrował...“
— Bluźnierstwo przez rany Chrystusa Pana! Obraza Boga!
— „Zebrał się sejm. Stackelberg mianował Ponińskiego marszałkiem...“
— Z podłych najpodlejszego!
— „Tadeusz Rejtan usiłował zdrajcy wydrzeć laskę. Rozkrzyżował się w progu, żeby posłowie nie wyszli. Ale wszystko było daremnem. Wydarli mu gwałtem klucz od Izby sejmowej i zagrożono banicyą i konfiskatą. Posłów, którzy z Izby wyjść nie chcieli, wyrzucono przemocą. Król sam nadbiegł in persona i skandal mitygował. A pełnomocnicy trzech mocarstw grozili mu, że jeżeli nie ulegnie, to 50,000 Moskali zbombarduje Warszawę. Posłowie litewscy, przez trzy dni i trzy noce z Izby nie ustąpili. — Akt sromotny 25-go podpisany został. A wymienić potrzeba, że biskup smoleński od tego uchylił się czynu. — 28-go przystąpił i król do konfederacyi, zmuszony straszliwemi Stackelberga groźbami, który odtąd stał się władcą Polski, i Fryderyk II trzymał w pogotowiu 25,000 wojska...“
— Wielki, o wielki Boże, a gdzież sprawiedliwość twoja! rotmistrz złożone wyciągnął dłonie.
„Winienem dodać, że mowy króla w ciągu obrad tchnęły miłością dla kraju...“
— To i na cóż się przydały?
— „Wreszcie 14-go maja sejm przychylił się na stronę Ponińskiego... ohydna zbrodnia spełnioną została!...“
Chwila gorżkiego, bolesnego potrwała milczenia. Żal i zgroza tamowały słowa. Potem kapłan czytał dalej:
— „Biskup łucki raz wtóry wystąpił w obronie religii katolickiej i protestował przeciwko jej pogwałceniu. Nazajutrz weszło do niego jedenastu żołnierzy pruskich, by go do więzienia zaprowadzić, lecz ujechał do dyecezyi swojej. — Papież Klemens XIV stara się wszelkiemi siłami ocalić Polskę...“
— Chryste Jezu! Pan Jerzy! Istna mara! zawołał porucznik, jakby nagle ockniony, z wpatrzonymi w okno oczami.
Hanna porwała się drżąca i blada.
Przede dworem Jerzy z konia spienionego zeskoczył — raczej do widma podobny: w sukniach przemokłych, bezładnie wiszących na nim — sinobladej twarzy — znękany widocznie.
— Jerzy! Może od zdrajcy szambelana przybywa! zawołał chorąży, poruszając szczudłem. — Precz z nim! widzieć go nie chcę!
— Ojcze! Ojcze! cicho błagała Hanna, składając dłonie.
W tej chwili nagle drzwi otworzono i Jerzy rzucił się do stóp chorążego, wyciągając złożone ku niemu dłonie!
— Ulituj się, ojcze, i przyjmij sierotę! błagał z głębi duszy. — Piekło na zawsze rozdzieliło mnie ze stryjem! Wyrzekłem się krwi jego przeklętej. Wyrzekłbym się nazwiska, gdyby ono nie było nazwiskiem mojego ojca, prawego syna ojczyzny! — objął kolana starca, całował stopę jego i szczudło.
Chorąży ostrym spotkał go wzrokiem, ale zaraz zmiękła mu źrenica — poruszył się wąs mleczny, drewniana noga zadrgnęła — roztworzył ramiona i sierotę Michała-męczennika do polskiego przygarnął serca.
Chwila uroczysta potrwała. Hanna łzami zalana, przyciskając do ust Matki boskiej obrazek gorącą odmawiała modlitwę. Kapłan złożył dłonie. Porucznik oczy rozwarł szeroko.
— Powstań chłopcze, siadaj! pociągnął chorąży Jerzego na siedzenie obok. — Suknie twoje przemokłe, zmarnowanyś, pewno jechałeś noc całą?
— Porzuciłem zamek wieczorem wśród burzy. Zjechał tam wczoraj zausznik Stackelberga ze straszną nowiną... i zerwałem ostatnie węzły pokrewieństwa ze zdrajcą kraju — Jerzy zadrżał boleśnie. — Babka udzieliła mi swojego błogosławieństwa...
— Święta niewiasta!... O mój Jerzy, ale cóż teraz stanie się z nami?
— W chwilach ciężkich a groźnych, w doli strasznej, nieszczęsnej, siły wszystkich skupić się winny. A Polska ma jeszcze dość mocy, by z tej szatańskiej podźwignąć się matni.
— O mój chłopcze! starzec głową pokręcił i dłonią przycisnął czoło.
— Nie upadajmy na duchu! Nie poddajmy się potędze piekieł! Łączmy się, bracia krwi jednej, synowie jednej macierzy, a Bóg nam dopomoże!
— Łączmy się! zawołał rotmistrz ożywiony nagle — bo gdzie takie biją serca, tam jeszcze żyje Ojczyzna, gdyby i zdradni wrogowie zbrodniczo na szmaty poszarpać ją mieli. Ojczyzna żyje, wolność i wiara! — dodał z ogniem młodzieńczym. — Dola sroga, nieszczęsna, to kamień probierczy. Gdy nieszczęście siły jednoczy i w zgodne zlewa ją braterstwo, Bóg pobłogosławi z wysoka. Łączmy się zatem! Nie rozerwany splatajmy węzeł!... Synu mój! Chłopcze! Sieroto po zacnym Michale! Wnuku szlachetnego Illii i świętej matrony! Łączmy się, synu mój przybrany! Hanno!
Młoda dziewczyna przystąpiła do ojca. Ujął jej rękę.
— Hanno, Jerzy, serca połączyły się wasze!... Córko moja, to twój przyszły małżonek! Starzec spoił ich dłonie, młodzi na kolana upadli. — Chłopcze, wysłużysz ją sobie walką za Polskę!
— Ojcze! Ojcze mój! Hanno! wołał młody ze łzawą źrenicą.
— Zbrodnia wykopała grób Rzeczypospolitej. Ale Ojczyzny ukochanej jeszcze nie pogrzebali! Straszny to ołtarz a krwawy, ale przy tym grobie rozwartym wasz związek poświęcam. Łączmy się! Tyżeś to wyrzekł, mój synu: że w chwilach przejść ciężkich wierni i kochający łączyć się winni, by spólnemi działać siłami. Niechaj żyje Rzeczpospolita! Niech żyje Polska! Wolność i wiara!
— Niechaj żyje Rzeczpospolita! powtórzyli wszyscy w około. — Niechaj żyje Polska! Wolność i wiara!
— Amen! dodał kapłan z westchnieniem pobożnem.
— Jerzy przeleciał mil dziesięć wśród burzy i nawałnicy, zatem Hanio...
Popchnięto drzwi silnie, i Bogdan wpadł do komnaty: blady, jak widmo, z oczami krwią nabiegłemi — z włosem rozchwianym.
Wszyscy poruszyli się przerażeni.
— Więc to jest prawda?! zawołał głosem ochrypłym, złamanym — prawda! prawda... że Polskę rozerwali na ćwierci?! Szatani zdrajcy!
— Prawda, straszna prawda, mój synu! jęknął stary ojciec.
Jerzy załamane dłonie do czoła przycisnął.
— Polska rozćwiartowana! Bogdan skuloną pięścią uderzył się w głowę — zagrabiona, niewolnica!... Zniknie w otchłani, wtrącona piekieł przemocą i zdradą!... pobladł więcej jeszcze, posiniał, i drżał konwulsyjnie. Zwyciężyła zdrada!... Ohydna potęga górę wzięła!... Wyrodni zaprzedali lud wierny... O Boże, gdzie jesteś? Boże! i taką ścierpiałeś zbrodnię!... Dozwoliłeś lud sobie wierny zagarnąć, zbezcześcić!... Boże, czy sprawiedliwym jesteś?... Boże, czy jesteś?! zaśmiał się nagle straszno, przerażająco, niby włosy na jego powstały głowie i obłąkanym w około potoczył wzrokiem. — Polska rozćwiertowana, Polska wierna swojemu Bogu i ludom... Bóg sprawiedliwy takiej niedopuściłby zbrodni! wyrzucił z przepełnionej rozpaczą piersi — Polska na łup rzucona... Wolność i wiara! zaśmiał się znowu, straszniej jeszcze, okropnie.
Wszyscy na śmiech ten zdrętwieli. Hanna poskoczyła ku niemu.
— Bóg nas doświadcza tylko! złożone ku niemu wyciągnęła dłonie. Bóg jest wielkim i sprawiedliwym! Bóg miłościwym jest ojcem!
— Ha — rozwarł oczy szeroko, straszno — Boga niemasz!... Tylko szatani!
— Bodziu! chciała objąć go za szyję.
— Precz! odepchnął biedną — Katarzyna! wszetecznica... Precz! targnął za włosy. — Precz! ryknął przeraźliwie i zadrżał, jakby dreszczem febry przeszyty.
Wolność! zgrzytnął zębami — Wiara! Sprawiedliwość! zaśmiał się chichotem straszliwym. — Wolność! rzucił się ku drzwiom i wybiegł.
Jerzy poskoczył za nim, proboszcz i nieruchomy dotąd porucznik.
Z poza okna posłyszano jeszcze odgłos okropnego śmiechu.
Chorąży porwał się, chciał pobiedz także, podjął szczudła. Hanna w pół go objęła.
— Oszalał!... Oszalał z rozpaczy! Oszalał! — powtarzał nieszczęśliwy ojciec.
— Mój ojcze! Ojczuszku! błagała córka pobladła.
Rozległ się nagle huk niedaleki wystrzału. Ojciec na wpół omdlały na siedzenie upadł.
— Mój chłopiec! Mój syn! — porwał się bezsilny. Mój Bogdan! Moje dziecko! jęknął w boleści najsroższej. Usiłował powstać i upadł z niemocy.
Hanna do widma podobna, kolana jego objęła.
— Mój chłopiec!... Mój kochanek! jęczał w objęciu córki.
Zwolna wszedł kapłan do komnaty, poważny i blady.
— Mój chłopiec!... Mój jedynak!... Oddajcie mi syna mojego! rzucał się nieszczęśliwy starzec.
— Biedny ojcze, poddaj się woli Bożej! wymówił proboszcz głosem drżącym.
— Mój Bogdan!... Syn mój jedyny! Pociecha moja! starzec płaczem ryknął.
Wbiegł Jerzy, istny obraz przerażenia i rzucił się do stóp jego.
Porucznik osłupiały, raczej mumija, ukazał się we drzwiach otwartych.
— Bogdan!... Bodzio!... Chłopię moje! jęknął starzec z żalem rozdzierającym. — Oddajcie!... Oddajcie!... Boże, dziecię moje!...
Kapłan z krzyżem w ręku stanął przed nim.
— Bóg dał, Bóg wziął! wymówił uroczyście. Już nie masz syna! Szaleństwo rozpaczy w grób go wtrąciło!... Serce gorejące miłością Ojczyzny, wielkiego jej nieszczęścia, zbrodni dokonanej i hańby przenieść nie zdołało! Boże zmiłuj się nad nim! Boże odpuść!... Krew jego niechaj spadnie na głowy występnych! Boże, zmiłuj się nad nami!