<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Poseł-męczennik
Pochodzenie Poseł-męczennik, Sto lat dobiega
Redaktor Szczepan Wicherek
Wydawca Towarzystwo im. Stanisława Staszica
Data wyd. 1891
Druk W. A. Szyjkowski
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała broszura
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
POSEŁ-MĘCZENNIK.


Gorące, sierpniowe słońce przyświecało w pierwszych dniach ostatniemu sejmowi polskiemu zgromadzonemu w Grodnie[1], który do trumny Rzeczypospolitej miał przybić wieko żelazne.
Grodno przedstawiało w owym czasie widok nadzwyczajny.
Dwie faktyczne, najwyższe władze, założyły w ciasnych murach tego miasta siedliska swoje.
Król z sejmem reprezentował niejako legalny rząd Rzeczypospolitej — a po drugiej stronie stała generalicya targowicka, która dzierżyła w swojej władzy przeważną część rządzących.
Wraz z królem przenieśli się do małego miasta wszyscy posłowie mocarstw zagranicznych, a niektórzy z nich, których ten sejm najbliżej obchodził, mieli z sobą licznych, postronnych pomocników.
Prócz tego, ze wszystkich ziem Rzeczypospolitej pozjeżdżali się tak zwani Konsyliarze Konfederacyj, których obecność na sejmie miała zagrzewać upadających śród tak tragicznych zawikłań na duchu posłów Rzeczypospolitej.
W takim stanie rzeczy wyglądało Grodno jak mrowisko olbrzymie, w którem roiły się tłumy różnobarwnych kontuszów i fraków francuskich. Legiony cudzoziemców i chciwych przy tak wielkiej stypie zarobku krajowców, przybyłych ze wszystkich kątów Polski, zalegały place i ulice.
Straszliwie wspaniały był widok tego olbrzymiego konduktu, który zwłoki dziesięciowiekowej Rzeczypospolitej miał odprowadzić do grobu!...
Rzucamy zasłonę na ten obraz tragedyi szekspirowskiej, którego lęka imać się pióro przywykłe do barw codziennych. — Jeden tylko szczegół wyjmiemy z tej olbrzymiej tragedyi, jedną scenę, która nietylko rzuca dziwnie charakterystyczne światło na głównych aktorów tej tragedyi, ale nawet prawem dziedzictwa przeszła aż do naszych czasów i w organiźmie nieszczęśliwego narodu sprawia nie małe spustoszenia.


Sejm grodzieński, któremu przypadła smutna rola grabarza Rzeczypospolitej, składał się z ludzi dziwnie dobranych.
Z tajnych papierów i rachunków Sieversa, pełnomocnika rosyjskiego okazuje się, że dla przeprowadzenia pomyślnych dla zamiarów Rossyi wyborów, wydano olbrzymie sumy pieniędzy!
Mimo tych tak niebezpiecznych środków, nie zdołano wszędzie przeprowadzić wyborów w duchu rosyjskim lub pruskim, chociaż użyto do tego wpływu ludzi, posiadających zkąd inąd estymę w kraju.
Kilkanaście jednak parszywych owiec w tem stadzie bezradnem i przygnębionem, zdołało pociągnąć za sobą wielu słabych i obojętnych, i stworzyć z nich upragnioną dla widoków zaborców większość.
Proces ten formowania się większości nie odbywał się jednak bez walki lepszych żywiołów. Zaciętą, bezprzykładną, godną homerowskich bohaterów była ta walka, walka tragiczna, która tylko tem zwyciężyła, że dalekim pokoleniom zostawiła przykład, jak się ma umierać, aby się znowu kiedyś odrodzić!...
Walka ta, wewnątrz sejmu, była przedsięwzięta jako walka stronnictw.
W parlamentarnem życiu narodów takie walki stronnictw odgrywają wielką rolę.
Otóż odrysujmy jedno takie stronnictwo.


Ciemne, starożytne komnaty przystrojono na przedzie dywanami i makatami. Wilgotne ściany zasłoniono rogożą, drzwi i okna ubrano w jaskrawe firanki.
Nizki, w szpakowatej peruce mężczyzna, chodził od kilku godzin tam i napowrót, patrząc od czasu do czasu na duży zegarek, który ulokowany był w długiej weście poniżej bioder.
Twarz tego człowieka była nadzwyczaj ożywioną. Grały na niej jakieś gorące namiętności, jak to nawet z niespokojnego chodu można było wnosić. Oczy jego zamykały i otwierały się bardzo często, jakby tym sposobem pomagały tłoczącym się w głowie myślom.
Po niejakim czasie zaczęli się schodzić oczekiwani goście.
Byli to po większej części posłowie sejmowi.
Gospodarz, IM pan Miączyński poseł lubelski, przyjmował ich gościnnie w swoich ciasnych komnatach. Tak zwani przyjaciele polityczni ściskali rękę wymownego posła i oświadczali mu stylem kwiecistym swoje afekta niezłomne.
Poseł lubelski przyjmował z pewną submissją gorący afekt swojej braci i w zamian czem mógł darzył swoich gości. Temu rękę uścisnął, tamtemu coś słodkiego powiedział, trzeciemu ramię ucałował.
Pomiędzy stronnikami posła lubelskiego znajdowali się także i tak zwani obojętni posłowie. Byli to zazwyczaj ludzie uczciwi i zacni, ale nie zbyt tęgiej głowy. Stronnictwom służyli za materyał tylko, przychylając się według fluktuacyi humorów na tę lub na ową stronę. Sami najczęściej nic nie wiedzieli, można ich jednak zawsze było zakląć na miłość ojczyzny, na wspomnienie której często płakali.
Adherenci tego lub owego stronnictwa wychodzili na tych „obojętnych“, jakby na łup jaki i nigdy z próżnemi rękami nie wracali do swoich przyjaciół.
Otóż poseł lubelski, jeden z przywódzców dosyć jeszcze wtedy nielicznego stronnictwa, które trzeźwo i rozsądnie zapatrywało się na sprawy publiczne, miał właśnie zaproszeniem kilku „obojętnych“ tentować pomnożenie swojego zastępu.
Do sejmu wchodziła właśnie sprawa bardzo ważna.
Był to projekt ratyfikacyi zaborów pruskich, o który właśnie naciskał pełnomocnik króla pruskiego.
Sprawa ta przechodziła różne koleje losu.
W samych początkach widoczną rzeczą było, że Rossya tym zaborom nie sprzyjała. Żal jej było uronić tak piękny kawał ziemi polskiej, którą już w marzeniach swoich za swoją uważała. Dla tego postępowanie pełnomocnika rosyjskiego w obec tej sprawy było tak chwiejne, że niektórzy patryoci wzięli ztąd assumpt, zaproponować Rosyi wcielenie do swoich posiadłości całej Polski, bez żadnych jakichkolwiek podziałów. — Projekt taki osłaniany był pewną dyplomacją, że cała Polska pod panowaniem jednego mocarstwa prędzej ciosy czasu wytrzyma, aniżeli rozwałkowana pomiędzy trzech zaborców.
Mała garstka gorących patryotów, którzy tylko Rzeczpospolitę ratować chcieli, nie oglądając się na widoki dyplomatyczne, skorzystała z tej niewyjaśnionej sytuacyi pomiędzy dwoma zaborczemi mocarstwami. Mając po jednej stronie dwulicowość Rosyi, co już bardzo wiele znaczyło, rzuciła się ta gorąca garstka z całą siłą na zabory Prusaków, wzywając wszystkie potęgi nieba i ziemi na świadków gwałtu popełnionego na Rzeczypospolitej przez jej lennika-króla pruskiego.
Tak trwało czas niejaki. Wypadki nad Renem zmusiły Rosyę do przyjaźniejszego w obec Prus stanowiska, a pełnomocnik rosyjski odebrał rozkaz nie tylko zaborom pruskim nie opierać się, ale nawet wymódz na sejmie ratyfikacyą tychże zaborów.
Dla niektórych polityków sejmowych był to zwrot dosyć niemiły. Stracili oni przedewszystkiem grunt polityki swojej, w obronie której szermowali. Nie można już było tak często odwoływać się do opieki Rosyi, która teraz w sposób wcale niedwuznaczny dzieliła się zdobyczą swoją z sąsiadem.
Garstka szlachetnych patryotów skorzystała z tego widocznego wyklarowania się zamiarów Rosyi, których jedni nie widzieli, drudzy widzieć nie chcieli, i stanęła jak szczupły zastęp Leonidasa na wyłomie, aby zobojętniałych przyciągnąć do swoich szeregów.
W sejmie podniosły się głosy Szydłowskiego, Gosławskiego, Karskiego, Skarżyńskiego i innych gorących obrońców Rzeczypospolitej, a groźna, tragiczna sytuacya podniosła ich wymowę do wymowy cycerońskiej!
Głosy takie w obec wojsk pruskich i rosyjskich znamionowały nie tylko wielką odwagę cywilną, ale były nawet dowodem najszczytniejszego poświęcenia się dla sprawy ojczyzny. Majątki bowiem tych posłów leżały przeważnie w zaborach nieprzyjacielskich, a pełnomocnicy mocarstw rozbiorowych nie szczędzili pogróżek, że za nieprzychylne głosy będą odbierać majątki, lub je wojskiem niszczyć.
Posłowie ci więc nie tylko sami narażali się na niebezpieczeństwo osobiste, ale narażali nawet mienie swoje, rodziny swoje — wszystko co tylko człowiek poświęcić może.
Stanowisko patryotów, które tyle żądało od człowieka, było zaiste stanowiskiem nader trudnem.
To też wszystkie inne stronnictwa, które mniej poświęceń żądały, miały łatwiejszy przystęp do masy sejmowej, samą sytuacyą zrozpaczonej.
Mimo to garstka bezwzględnych patryotów, która nie widząc żadnego wyjścia z tak groźnego położenia, chciała przynajmniej ocalić honor narodu, chciała walczyć i poledz, aby następnym pokoleniom zostawić przykład wielkiego poświęcenia się, a dworom i mocarstwom zagranicznym dać świadectwo, że polityczna struktura narodu runęła pod ciosami nieprzyjaciela, ale naród sam nie dostarczył do tej destrukcji ani jednej siekiery!
Takie było hasło tej małej garstki, a że to hasło było szlachetne, więc łatwo mu było pociągnąć za sobą większą część sejmowych posłów.
Obok tej garstki bezwzględnych patryotów byli inni, którym zkądinąd nawet nie można było odmówić miłości ojczyzny, którzy jednak na sprawy zapatrywali się z innego stanowiska.
Byli to ludzie chłodniejszego rachunku. Policzyli oni straty i zasoby i według tego bilansu rysowali plany najbliższej przyszłości, jakiej według ich zdania nie można było uniknąć.
Główne te dwa obozy zrodziły kilka mniejszych obozów, w których wywieszano pożyczone z tego lub owego obozu sztandary.
Taka była sytuacya, gdy poseł lubelski IMpan Miączyński zwołał do siebie kilkunastu posłów, aby prywatnie o sprawie publicznej z nimi pomówić.


Ciasne komnaty posła lubelskiego rozprzestrzeniły się dla upragnionych gości jak serce jego, które wszystkich z wielką uprzejmością witało.
Po pierwszych kielichach wina i małej przekąsce, za którą gospodarz nieustannie gości swoich przepraszał, rozpoczęły się narady i przemówienia, które głównie miały na celu kilku tak zwanych obojętnych posłów, aby ich na swoją stronę przyciągnąć.
— Mości panowie! ozwał się gospodarz z powagą na czole, klnę się na Boga żywego, jeżeli w słowach moich choć kropla interesu prywatnego leży!
Wolałbym pierwej pierś moją o groty nieprzyjacielskie rostrzaskać, niżeli zkąd bądź mógłby mnie podobny zarzut spotkać!
— Precz z tym, któryby coś podobnego myślał, zawołał poseł Drewnowski, niech żyje nam poseł lubelski!
Głośnym okrzykiem powtórzono te słowa.
IMp. Miączyński mówił dalej:
— Powiedziałem dla tego te słowa, bo wiem, że są między nami judasze, którzy miech swój napełniają przy zgliszczach ojczyzny, którzy nikczemną zdradą wykopują grób dla Rzeczypospolitej!...
Na te słowa wystąpił średniego wzrostu mężczyzna, z twarzą pełną i przerzedzonemi na głowie włosami. Mógł liczyć około lat 40. Siwe, bystro patrzące oczy były głęboko osadzone pod wystającem czołem.
Poseł wołyński! Poseł wołyński! zawołano chórem.
Poseł wołyński IMpan Adam Podhorski spojrzał surowem wejrzeniem do koła, zrobił ręką giest danku dla swoich towarzyszy i rzekł:
— Słowa szlachetnego IMpana Miączyńskiego, posła lubelskiego powinny być złotemi literami na marmurowej tablicy wyryte w sali sejmowej, aby każdy z posłów wiedział o tem, że każde słowo jego tam wymówione jest albo balsamem dla ukochanej ojczyzny, albo otwiera pod jej nogami grób przedwczesny!
Obecni w znieśli okrzyk na cześć posła wołyńskiego.
— Mości panowie! mówił dalej gospodarz. Jest wiele rodzajów zdrad, które popełniają się w sprawach publicznych! Za pieniądze można podłożyć zażogę pod własną stodołę, jeśli zboże już jest wymłócone, — ambicja może z zimną krwią uderzyć puginałem w samo serce narodu — a nawet widoki wygodnego kawałka chleba mogą człowieka tak dalece zaślepić, że już nie widzi, gdzie się kończy cnota, a gdzie rozpoczyna zbrodnia — ale najgorsza ze wszystkich zbrodni jest krótko widząca ślepota i żądza oklasków gminu, który po za oknami sali sejmowej stoi!
Milczenie ponure zapanowało w komnatach. Po chwili mówił gospodarz dalej.
— Ten rodzaj zdrady Rzeczypospolitej, mości panowie, jest najniebezpieczniejszy! — Zdrajcy mają larwy patrjotów, giesta ich teatralne wywołują u głupiego gminu oklaski, a płytko widzący skryba zapisuje ich imiona w poczet bohaterów, którzy nawet dla oddalonych pokoleń niezawodnie niemi zostaną! Przeciw takim ludziom trzeba nam walczyć, walczyć z tą nadzieją, że może większa część spektatorów bynajmniej nam wawrzynów za tę walkę nie przyzna!
— Ale walka taka jest godna prawdziwych synów ojczyzny! zawołał poseł Józefowicz.
Poseł lubelski mówił dalej:
— Trudnać jest mości panowie ta walka, bo ona nie ma w kołczanie ani słów krasomowczych, ani tego koturnu, który taką impresją sprawia na gmin szlachecki! Tysiąc razy łatwiej jest jednem zręcznem słowem wszystkie łyse pałki rozpalić, niżeli całem długiem kazaniem przyprowadzić je znowu do chłodniejszej temperatury!... Otóż takich adwersarzy mamy przed sobą!
Po niejakiej pauzie mówił poseł dalej:
— Lud prosty w ciemnocie swojej przenosi gusła i ziołowe leki bab starych, nad nóż chirurga, który mu raka z ciała wyrzyna — bo gusła nie bolą, a zioła nawet czasem chwilową ulgę sprawiają, chociaż nóż felczera jest w takim razie jedynem rozumnem lekarstwem! Otóż i my mamy takiego chorego, a jest nim Rzeczpospolita. I tam rak roztoczył już połowę członków, i tam tylko nóż felczera może być skutecznym — a jednak są lekarze, którzy zamiast dodać choremu odwagi do koniecznej operacyi, radzą mu gusła i różne ochładzające ziółka, każą mu umierać z bohaterstwem! Mości panowie, to źli lekarze! A jednak gdybyśmy chorego zapytali, co woli, czy stracić kilka chorych członków przez nóż felczera, czy używać dalej guseł i tyzanny, to nie trudno jest odpowiedź jego odgadnąć! — Mamy więc wiele, prawie wszystko przeciw sobie, a nawet opinia publiczna na złe tory wprowadzona obrzuci nas błotem nienawiści — czyż mamy przeto zakładać ręce i nic nie robić? Czyż mamy spokojnie słuchać stróżów wołających: „jam ardet ultima domus Uscalegon!“ i nie przyłożyć ręki do zagaszenia nieszczęsnego pożaru, aby choć coś z mienia naszego uratować!... Czyż mamy nierozsądnie pozwolić na całopalenie ojczyzny dla tego, że to dla kogoś piękny widok sprawia?...
Głuche milczenie zapanowało między obecnymi.
Poseł lubelski mówił dalej:
— Są w gronie posłów ludzie, którzy nie dbając na obecne położenie Rzeczypospolitej, chcą krasomowczem oratorstwem przejść do pamięci potomnych! Szczęść im Boże! Ale głębiej swoje obowiązki czujący synowie ojczyzny, muszą obok nich podjąć się pracy prawdziwie patryotycznej, aby pozostałość po wielkiej naszej ojczyźnie z rozumem i rozsądkiem do porządku przyprowadzić! Niech więc przy pogrzebie wielkiej sarmackiej sławy naszej zawodzą płaczkowie w niebogłosy, a my tymczasem zajmijmy się tem, co po niej jeszcze nam pozostało!
— Każdy prawdziwy patryota winien ci dank szanowny pośle lubelski, ozwał się Wilamowski poseł Zakroczymski, a to tem bardziej, że w tak gorącym czasie trzeba mieć niepospolitą odwagę powiedzieć: stało się! Nie mamy siły, aby rzeczy odmienić!
— Tak jest, odwagi trzeba, mówił poseł lubelski, a jak dawniej mówiono, że każdy szlachcic może zostać królem, tak i ja teraz powiadam, że między nami może nawet już jest bohater, który nie ulęknie się powiedzieć to narodowi!
Po tych słowach nastąpiło grobowe milczenie. — Jeden spojrzał na drugiego, iżeli nie jest tym bohaterem, bo sam żaden być nie chciał, czy nie mógł!
Jeden tylko z posłów stał ponuro z czołem zmarszczonem i patrzał przed siebie. Na jego twarzy, poradlonej wcześnie silnemi namiętnościami malowała się jakaś myśl wielka, myśl bohaterska!...
Gospodarz mówił dalej:
— Wiadomo wam mości panowie, że Prusacy wojskiem swojem okupowali znaczną część Rzeczypospolitej i dzisiaj przez swego pełnomocnika żądają, aby sejm z królem ratyfikował ten zabór gwałtem wprzódy dokonany!
Wielkie poruszenie dało się słyszeć między posłami zwanymi „obojętnymi.“
— Zabór ten gwałtem dokonany, mówił dalej poseł lubelski, jest nader bolesnym ciosem dla ukochanej naszej ojczyzny, aby o nim bez łez w oczach mówić można!...
Mówca otarł oczy i mówił dalej:
— Ale cóż nam rozpacz pomoże? Czyż mamy siły, aby zaborcę odeprzeć? Czyż mamy żołnierza gotowego do boju, czy mamy broń i pieniądze? Bóg wysoko, a monarchowie i ludy od nas daleko, bardzo daleko!... Cóż robić mamy w takim razie? Czyż mamy naśladować tych, którzy tylko o to dbają, aby piękne ich mówki do historyi jak najprędzej przeszły?... Nie, nasz obowiązek jest cięższy, daleko cięższy! My mamy zatwierdzić, co nam przemoc odebrała, aby wszystkiego nie stracić!
Poruszenie między obojętnymi coraz większe. — Poseł mówił dalej:
— Ktokolwiek z zimną rozwagą nad tem myśli, ten obaczy niezawodnie, że zatwierdzając dobrowolnie to, czego już odebrać nie możemy, mamy przynajmniej sposobność traktować z nieprzyjacielem o lepsze warunki. A są to warunki, które bardzo daleko sięgają. Naród może częściowo przejść pod panowanie obce, ale na to baczyć należy, aby nie podcięto mu żył, któremi krew jego do serca dochodzi i tam się odżywia! Są na przykład stosunki handlu i przemysłu, są interesa pieniężne i majątkowe, które bardzo wiele ucierpiałyby na tem, gdyby zaborca bez względu na nie sobie postąpił! A ten postąpi tak niezawodnie, jeżeli z naszej strony napotka na upor bezpożyteczny!...
Zaleski, Puławski, Józefowicz, Drewnowski zgadzali się zupełnie ze zdaniem posła lubelskiego, gdyż i oni w ten sposób zapatrywali się na kwestją zaboru pruskiego.
Poseł wołyński Podhorski milczał i nic nie mówił. Czasami tylko spojrzał na gospodarza, a wtedy dziwny wyraz przebiegał przez twarz jego.
Posłowie zaś obojętni podzielili się na dwa kółka. Jedni potakiwali mowcy, który w obronie materjalnych interesów mówił, drudzy nie mogli jeszcze pogodzić się z tą myślą, aby sejm miał dobrowolnie podpisać akt zaboru pruskiego!
Stronnictwo rosyjskie mogło jeszcze mieć jakie takie złudzenia, ale Prusak, który tak bezczelnie sobie z Rzecząpospolitą postąpił, był tak od wszystkich znienawidzony, że sprawa ratyfikacyi jego zaborów, była sprawą dla wielu posłów niemożliwą!
Wiedział o tem poseł lubelski, to też widząc wahanie się niektórych posłów, rzekł do nich:
— W sprawach publicznych jest pora, gdzie można być patryotą i nikomu ze swoich nie narazić się. Ale jest także czas, w którym prawdziwy patryota zostanie nazwany zdrajcą i odszczepieńcem... i będzie oplwan i obiczowan.
— Przyznacie mościpanowie, ozwał się poseł wołyński, że wielką zasługą w obec potomności, a rozkoszą wielką dla siebie samego jest — być takim patryotą!
— Poklask gminu jest tylko nagrodą słabych duchów! zauważył Zakroczymski, oni już za życia całą swoją nagrodę odebrali! Nagroda zaś takiego męża, o którym Impan Miączyński tak wymownie mówił, jest nagrodą przyszłości!
Gdy po kilku przemówieniach wreszcie uciszyło się zgromadzenie, rzekł poseł lubelski:
— Otóż, kiedy już pojęliście mości panowie intencye moje, to radźcie na tem, aby temu bezrządowi, jaki w sejmie panuje, koniec położyć, aby naród raz przyszedł do uspokojenia, choćby to rękę lub nogę kosztować miało!
Wielu posłów, którzy byli adherentami posła lubelskiego zgadzali się zupełnie z nim i kwiecistą elokwencyą zaczęli rozprawiać nad tem, co im poseł lubelski w kilku słowach rzucił.
Po licznych przemowach zgodzono się wreszcie, aby jeden z posłów wniósł do sejmu projekt ratyfikacyi zaboru pruskiego pod obrady.
W dzisiejszym stanie rzeczy, przy tak rozgorączkowanem usposobieniu większej części izby rycerskiej był to projekt nader zuchwały.
Wielu uznało potrzebę takiego projektu, ale żaden nie miał odwagi, jak się wyrażano — być bohaterem!
Na to ozwał się Adam Podhorski poseł wołyński:
— Poseł lubelski, czcigodny nasz gospodarz, trafnie odmalował wizerunek patryoty, który nie troszcząc się o poklask gminu, poświęca się na stosie ofiarnym dla ukochanej ojczyzny!.. Powiedział dalej, że taki bohater jest między nami!... Szukam go oczyma, nadsłuchuję uchem, ale nie widzę, nie słyszę go! Czyż go nie masz między nami? Czyż rzeczywiście miałoby być tak trudno zostać takim bohaterem?... Zaiste, trudno, bardzo trudno!... Taki bowiem bohater będzie od wszystkich okrzyczany zdrajcą, odstępcą! Będzie męczennikiem, więcej niżeli męczennikiem! Bo męczennikom katowano tylko ciało, a tutaj katować będą ducha!...
Na te słowa nikt nie odpowiedział. Ponure, głuche zapanowało milczenie...
Podhorski z ironicznem uśmiechem patrzał w około. Na jego zbyt wcześnie pomarszczonej twarzy grały dziwne uczucia. Zdawało się, że w tej chwili jest Diogenesem, który z zapaloną latarką szukał śród dnia — człowieka.
Tak jest, poseł wołyński szukał w tej chwili człowieka, ale jakim miał być ten człowiek, o tem prawdopodobnie nikt z obecnych nie wiedział.
Po chwili podniósł głos i rzekł z ironicznym uśmiechem:
— Ponieważ do tego bohaterstwa żaden nie zgłasza się bohater, toż w imię Trójcy przenajświętszej biorę ja te laury, czyli tę koronę cierniową na moją głowę i zakosztuję tego jadła gorzkiego, jakiem Homer nie raz karmił Achila i Hektora! Projekt ratyfikacyi wniosę do sejmu, chociaż wiem, jaka odprawa mnie tam spotka! Wiem, od tej chwili, w której projekt mój złożę u laski marszałkowskiej, nazwą mnie zdrajcą i odstępcą wszyscy ci, którym cierpienia Rzeczypospolitej sprawiają dreszcze zaskórne, którym pożar domu ojczystego przedstawia zbyt wspaniały widok, aby się wzięli do gaszenia! Przy gaszeniu można się osmolić a nawet upiec, a patrząc zdala i jak Neron na widok gorejącego Rzymu — piosnki poetyckie układać, lub krasomowstwem bawić się jest tak miło, tak przyjemnie i tak mało kosztuje!... Otóż ja mościpanowie wezmę się do gaszenia tego pięknego pożaru, chociaż wiem, jakie męczeństwo czeka mnie za to!... Jutro wniosę do sejmu projekt ratyfikacyi zaboru pruskiego.
Gdy poseł wołyński mówić przestał, adherenci Miączyńskiego zbliżyli się do niego ściskając go i całując.
Kilku z posłów obojętnych podało także rękę przyszłemu męczennikowi, ale reszta wysunęła się cichaczem i pogrążona w wielkim smutku rozeszła się do domów swoich.


Dnia 26 Sierpnia zagaił biskup chełmski Skarszewski sejmowe posiedzenie i przedłożył obradującym protokół deputacyi konferującej z posłem pruskim.
Akt ten wielkiej wagi odczytano śród głębokiego milczenia. Oświadczenia rządu pruskiego, zestawione z niedawnem oświadczeniem, że „król pruski patrzy z ukontentowaniem na pomyślność Polski, że powodzenie tejże zawsze go interesować będzie i że Polska zawsze w nim znajdzie alianta szczerego“ sprawiły na posłach bardzo głębokie, boleśne wrażenie.
Ten „szczery aliant Polski“ żądał teraz bezzwłocznego zatwierdzenia zaborów swoich dokonanych gwałtownie za pomocą wojska.
Jakby aniół śmierci przeleciał przez salę sejmową, taka grobowa cisza panowała. Gdzie niegdzie zwilżyło się oko, siwą brwią nakryte; gdzie niegdzie ogorzała ręka szukała rękojeści szabli, która ongi z królem Jagiełłą zapisywała traktaty na karkach krzyżackiego zakonu....
Nikt nawet głośniej nie odetchnął, nikt nie westchnął, bo westchnienie to zapowiedź ulatującego bólu... a tu ból był jeszcze tak wielki!...
Śród tej ciszy grobowej podniósł się jeden z posłów i bystrem okiem powoli powiódł po całem skamieniałem zgromadzeniu...
Był to Adam Podhorski, poseł wołyński.
Rozpoczął mowę, w której usiłował nakłonić sejm do wzięcia pod zimną rozwagę tego, czego odmienić nie można...
Głos jego był drzący, ale podstawę miał śmiałą i butną...
Już przy pierwszych słowach, z których poznano do czego poseł wołyński dąży, zakrzyczano, zahuczano go, nazwano go najemnikiem pruskim, nikczemnikiem, skoro z tak zimną krwią odważa się na taką propozycyją sławie narodowej....
Okropna burza powstała w sali sejmowej.
Podhorski stał niejakiś czas śród tej burzy jak maszt tonącego okrętu... stał nieruchomy jak głaz przyrosły do dna morza... patrzał z wyrazem żalu na wzburzonych towarzyszów... zbladł potem... usta zadrzały mu spazmatycznie... i usiadł.
Powstał Karski, poseł płocki i gorącą przemową zaklął króla i sejmujących, aby ojczyzny rozszarpywać nie dali!
Najjaśniejszy panie, rzekł między innemi do króla, oto przychodzi moment, w którym masz spełnić, co w owej odezwie do narodu powiedziałeś: iż „gdyby mi tyle zostało ziemi, co ją kapeluszem nakryję, królować będę“... pomnij teraz królu, że ta szczupła ziemi bryła, pełna łez i narzekania, nie dałaby ci dni twoich dokończyć!... Tam powiedziałeś jako człowiek, tu zaś pokaż się jako król i głowa narodu!... I wy Stany najjaśniejsze! Poruszcie się na łzy nieszczęśliwych współbraci, a nie ściągajcie ręki, jak tylko na ich otarcie, aby w tym składzie sejmu nie wyrzucono nam, żeśmy przykładali się do rozszarpania, do jęku i kajdan dla współbraci naszych! Niech jak kto chce postępuje, ja jak zawsze tak i teraz wzywam na świadectwo te mury w tej świątyni i was najjaśniejsze stany i ciebie ojcze ojczyzny, iż nigdy nie byłem przyczyną do zguby współbraci i ojczyzny mojej i jak zawsze przeciw wszelkim gwałtownościom protestowałem, tak i teraz przyrzekam księgami protestować się mówiąc: gwałt i przemoc podłością zajął, gwałt i podłość z intrygą, oddają w kajdany współbraci i ojczyznę naszą!...“
Poruszenie wielkie powstało w sali, ocierano łzy z oczu... gdy poseł Szydłowski powstał i gorącymi słowy objawił rozpacz swoją nad nikczemnością tych, którzy podpisanie zaboru doradzają!
— Widzimy już przezacne stany, mówił między innemi śród wzruszenia, że z tej relacyi deputacyjnej powstaną takie same skutki, jakie mieliśmy z Rosyją przed ratyfikacją traktatu zaborczego na nas wymuszonego. Po odbytej tej formalności wypadłaby druga, iżby ktoś z I. W. W. Sejmujących, oświadczywszy teatralnie żal swój nad zgubą ojczyzny i zwaliwszy upadek jej na zeszły sejm rewolucyjny, podał projekt nakazujący delegacyi podpisać takiż z królem pruskim traktat, jaki mu opłaciwszy podyktował jego minister. Zapobiegając takiemu podstępowi, protestuję się najsolenniej przeciw każdemu z I. W. W. Posłów, któryby takowy śmiał podać i prosić go będę z sobą pod laskę!... Niech Najjaśniejsze stany ginę od przemocy, niech z woli i wyroku waszego spadnie moja głowa, albo niech padnie głowa jednego z tej większości skonfederowanej na zgubę ojczyzny!...
Po tej mowie podał projekt deklaracyi względem negocjacyi z posłem pruskim.
W tej deklaracyi radzi zerwać z negocjacyą pruską, gdyż w słowach posła pruskiego nie tylko nie ma dobrej wiary, ale nawet pozornej uczciwości.
Wzruszona do łez większość sejmu oświadczyła się za tą deklaracją, tylko mała garstka, na której czele stali Miączyński i Zaleski była za odroczeniem.
Odrzucone taką większością rokowania z Prusami, oburzyły w najwyższym stopniu pełnomocnika pruskiego, który w kłopocie takim zażądał pomocy pełnomocnika rossyjskiego.
Pełnomocnik rossyjski radził oszczędnemu słudze króla pruskiego większą nieco hojność w rozdawaniu pieniędzy, jako jedynie skutecznego środka. Równocześnie wystósowano dwie noty jednej barwy do sejmu, jednę imieniem Prus, drugą imieniem Rossyi, aby na opornych posłów wywrzeć nacisk.
W tej samej nocy, kiedy noty te pełnomocnicy państw zaborczych układali, zgromadzeni u IMpana Miączyńskiego posła lubelskiego adherenci jego, ułożyli także projekt, który nazajutrz miał w sejmie wnieść bohater, przeznaczony z góry na męczennika IMpan Adam Podhorski, poseł wołyński.
Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali brzasku dnia, który miał teraz powierzone tak wielkie zadanie! Jedni drżeli z gniewu i hańby na widok tego dnia pamiętnego, inni obliczali zimniej możliwe szanse walki parlamentarnej i możliwego zwycięztwa!...


Marszałek zagaił sejm dnia dzisiejszego oznajmieniem, że nadeszły dwie noty od pełnomocników: pruskiego i rosyjskiego, których przeczytanie sekretarzowi polecił.
Ambasador rosyjski Sievers gniewał się w swej nocie na sposób nieprzystojny i obrażający, którym przyjęto projekt traktatu, zabraniając wrzawą i złorzeczeniem posłom inaczej rzecz pojmującym mowy. Groził dalej niebezpieczeństwem, które wisi nad Rzecząpospolitą i wzywał do zimniejszego rozsądku, który traktat zaborczy natychmiast podpisać każe, jeźli Polska większej straty ponieść nie chce!...
W tym samym duchu napisana była nota pruska.
Minister pruski Buchholz z zadziwieniem widzi nieprzyzwoite zachowanie się sejmu, co dowodzi ducha rozwiązłości, i wzywa stany do natychmiastowego podpisu traktatu zaborczego, inaczej jenerał Möllendorf otrzyma rozkaz zajęcia ziemi Krakowskiej i innych krajów Rzeczypospolitej!...
Wyrazy wzgardliwe, jakich użył w nocie swojej pełnomocnik pruski, wywołały w sejmie niesłychaną burzę!
Szydłowski, Mikorski, Gosławski, Skarzyński domagają się natarczywie głosu, aby na tak nikczemne słowa do sejmu wystosowane godnie odpowiedzieć — podczas gdy Plichta, Kimbar, Staiński, Karski i Krasnodębski, popierani przez licznych adherentów, żądają uchwały projektu Szydłowskiego, aby rokowanie z Prusami zerwać!
Wśród tej wrzawy i tego zamieszania podnosi się nieustraszony bohater i żąda głosu.
Poseł wołyński był dzisiaj bledszy niż zwykle. Na twarzy jego było widać ślady nocy bezsennie spędzonej.
Na jego widok rozpoczyna się w sejmie piekielna wrzawa.
Podhorski zaczyna mówić... podnosi głos coraz wyżej... wreszcie krzyczy — ale krzyk i wrzawa całej sali nie dała mu mówić...
Zacisnął usta, rzucił ognistem okiem do koła i z zanadrza wydobył zwinięty papier. Oddając go marszałkowi żąda przeczytania onegoż.
Był to projekt ratyfikacyi zaborów pruskich.
W całym sejmie powstaje straszliwa burza.
Żarliwi posłowie: Szydłowski, Jankowski, Kimbar, Gosławski, Staiński, Skarżyński, Krasnodębski, Karski nazywają Podhorskiego po prostu zdrajcą, zarzucają mu złamanie przysięgi targowickiej utrzymania w całości dzierzaw Rzeczypospolitej złożonej i żądają sądu jako na zdrajcę!
Szydłowski drzący od wzruszenia woła między innemi:
— Wczoraj powiedziałem, iż każdego z sejmujących będę miał za nieprzyjaciela, któryby się tak na swą ojczyznę zawziął i taki podał cerograf, jakim jest projekt Podhorskiego!... Jestem w tej determinacyi Królu miłościwy i dzisiaj, prosząc W. K. Mci o wyznaczenie sądów sejmowych. Idę pod laskę zadając J. p. Podhorskiemu zdradziectwo ojczyzny i złamanie przysięgi konfederacyi targowickiej... i nie ustąpię z pod laski, aż się doczekam tej dla ojczyzny pociechy, że ziemia nasza krwią zdrajcy oblaną zostanie!
Powiedziawszy to, Szydłowski wyszedł pod laskę.
Inni posłowie zażądali, aby Podhorski również pod laskę poszedł.
Podhorski powstał, wzgardliwe spojrzenie rzucił wyzywającym, mówiąc, że kiedy izba jego projektu nie słucha, toć go i sądzić nie może!
I usiadł spokojnie.
Gdy liczni posłowie cisnęli się do marszałka, aby złożony tamże projekt odczytać, zabrał głos Gosławski, poseł sandomierski:
— Cnotliwy nie unika sądu! Z chęcią niewinność swoją poddaje pod wyroki jego... Jeżeliś cnotliwy, nie lękaj się sądu, idź pod laskę, gdzie cię kolega wzywa zarzucając ci zdradę!... Jeżeli zaś unikając sądu, tym czarnym zarzutem okryty, przez tłumaczenie się winy nie zmażesz, ja sam wstydziłbym się tutaj posłować, gdybym widział ciebie w gronie prawodawców mieszczącego się!...
Teraz adherenci Podhorskiego, Miączyński, Wilamowski, Józefowicz uznali za obowiązek swój przyjść w pomoc posłowi wołyńskiemu.
Nalegali na marszałka, aby ów projekt odczytać kazał.
Z drugiej strony burza i wrzawa, że izba znajduje się w stanie biernym, gdyż projekt jest pod zarzutem, a wnioskodawcę nazwano zdrajcą.
Stronnicy Podhorskiego bronią, adwersarze rzucają nań przeklęstwa, wrzawa wzrasta co raz więcej — a śród tego siedzi poseł wołyński na swojem miejscu jak głaz nieporuszony!
W tem król zażądał głosu i sessją salwował.


Postawa sejmu mocno dotknęła pełnomocnika pruskiego. Udał się znowu do Sieversa, aby bojaźnią i postrachem działał na umysły sejmujących.
Sievers przyrzekł to uczynić. Do marszałka Tyszkiewicza napisał list, aby tenże wydalił z sali wszystkich tam nie należących, którzy obecnością swoją posłów do patryotycznych mów zagrzewają.
Jakoż zaraz dnia następnego, gdy się sala napełniła, stało się zadość żądaniu ambasadora. Tyszkiewicz sam chodził po sali i wypraszał konsyliarzy konfederackich i inną niesejmową publiczność.
Postępek ten marszałka wywołał wielkie wzburzenie.
Powstał Gosławski i zawołał:
— Mości panie wielki litewski marszałku! Znajoma nam cnota i sentymenta obywatelskie WPana wątpić każą, abyś ten gwałt wbrew prawu i przysiędze marszałka sejmowego, przytomność konsyliarzom i sędziom ostatniej instancyi zapewniającej, podobne jak widzimy przedsiębrał kroki — prosimy, wskaż nam tę przemocną rękę, która cię do tego znagla; albo gdy prawo złamane widzimy, wyjdziemy i my z izby, jeżeli konsyliarze wpuszczeni nie zostaną.
Marszałek taką przemową zawstydzony obiecuje wyjaśnić swoje postępowanie przez okazanie powodu, który go skłonił do tej czynności.
Wyprosiwszy więc wszystkich arbitrów z sali, daje głos marszałkowi sejmowemu, aby sejm zagaił — gdy nagle na progu pojawia się Podhorski.
Nieopisana burza powstała w sali.
— Zdrajca! Nikczemnik! Precz! zawołano zewsząd jednogłośnie.
Podhorski śmiało postąpił kilka kroków naprzód. Na ustach jego igrał uśmiech ironiczny, w oczach błyskał ogień pogardy.
Wtem dziwny widok odsłonił się teraz patrzącym.
W około posła Wołyńskiego zwinął się ruchomy kłębek; piekielna wrzawa zmięszana z krzykiem Podhorskiego rozległa się po sali... podwoje sali rozwarły się z trzaskiem, a poseł wołyński wyleciał na kurytarz!
Na kurytarzu stali hajducy sejmowi i służba posłów.
Podhorski spojrzał na ten gmin przedsionkowy, a ten gmin śmiał się teraz z niego i okiem wzgardy mierzył niezrozumianego patryotę!...
W pierwszym impecie zacisnął Podhorski pięście i chciał wrócić do sali, ale po chwili namysłu opuścił ręce i z głową ku ziemi spuszczoną wyszedł na ulicę, a przechodniom ciekawym witającym go uśmiechem pogardliwym zdawał się mówić: Przebaczam im, bo nie wiedzą co czynią!...
Tymczasem w sali sejmowej nastała cisza grobowa. Doraźny sąd, wykonany na jednym z posłów poruszył wszystkich smutną obawą tego co nastąpić może!... Więzy tysiącletniej budowy widocznie już pękały...
Marszałek sejmowy powiedział mowę pełną namaszczenia. Sięgnął aż do historyi starożytnych narodów, które niezgodą upadały!... Potem przedłożył sejmowi notę, a wielki marszałek litewski oddał list Sieversa pisany do niego, oświadczając, że do tego co czynił, był przymuszony.
Izba każe ten list jako ślad gwałtu przeczytać i w dyaryuszu sejmowym pomieścić.
Po czem przeczytano notę ambasadora rosyjskiego.
W tej nocie upomina znowu ambasador sejmujących, że excessa popełnione w izbie tylko na niekorzyść Rzeczypospolitej wyjść mogą i znowu groził jenerałem Möllendorfem, jeżeli sejm traktatu zaborów pruskich nie podpisze!
O tych zaś, którzy tego zaboru uznać nie chcą, pisze ambasador: „Ci mniemani patryoci będą odpowiadać przed całym narodem za swoje postępowanie i za okropne skutki swego uporu, w oddaleniu się od jedynego sposobu, który im pozostaje ku upewnieniu przyszłej ich ojczyzny egzystencyi!...
Poseł Gosławski wnosi, aby ta nota udzieloną była wszystkim posłom zagranicznym tak w Grodnie przytomnym jako i w Warszawie mieszkającym.
Powstał po nim Szydłowski i zawołał między innemi:
— Trwam w przedsięwzięciu na dniu wczorajszym wyrzeczonem, bo odstąpić od niego bez zdradzenia własnego przekonania nie mógłbym... a czyn takowy więcej nie jest do wykonania niepodobny, niż tysiąc razy dobrowolnej przyjęcie śmierci... A protestując przeciwko projektowi W. Podhorskiego znać go ani słyszeć nigdy nie chcę, i com dotąd wyrzekł w oczach Boga, króla, narodu i was przezacni koledzy, najuroczyściej dotrzymać przysięgam: albo go nigdy tutaj nie ujrzę!
Gosławski po nim rzekł:
— Kiedy Rzym zbliżał się do upadku, kiedy Rzymianin spodlony wyrzekł się swej ojczyzny, a znarowiony zbytkiem, brzęk złota nad ojczyznę przekładał, wtenczas to właśnie Katyliny się zrodziły, wtenczas to dla podłości otworzone były żniwa dla zbioru bogactw!... Lecz los, co w najsmutniejszych chwilach dawał ojczyźnie wielkich mężów z pośród zepsutych Rzymian przeznaczył cnotliwego Cycerona, by odkrywając spiski i zdrady, cnotliwy dowiódł, że wyrodny Katylina sprzysiągł się na zgubę ojczyzny!... Znalazł się rodzaj Katylinów szkodliwych ojczyźnie naszej, lecz przecież nie braknie nam na Cyceronach!... Niepróżnie cnotliwy Szydłowski wyrzekł z determinacją, że z chęcią podda głowę pod sąd, lecz by zdrajcy głowa obok jego padła! Być może, że głowa tego cnotliwego padnie z karku pod miecz mściwego gwałciciela, ale nie sam tej zemsty zostanie ofiarą. Ja pierwszy będę następcą jego, chętnie składając moją głowę, bym mojej ojczyźnie szkodliwych umniejszał Katylinów! Przeczytane noty mająż nas straszyć?... Niechaj gwałciciel obszerniejsze na ziemi ojczyzny dla swojej chciwości naznacza granice... niechaj województwo moje, którego jestem reprezentantem zabiorą, ja poniosę pod wyrok moich spółbraci głowę... Zostawiłem ojca mojego okrytego siwizną, z szczupłym majątkiem, który i dla mnie miał być udziałem... chętnie i z tego uczynię ofiarę, bym sam był wolny od narzekania współbraci, żem do ich niewoli nie należał!...
Wtem podniósł się król i przemówił do sejmujących.
Mowa jego była owiana żalem i boleścią, ale wykazywał w niej niepraktyczność tego bezowocnego żalu i boleści. Boli go, że prawdę musi powiedzieć narodowi, ale poczytuje to za swój obowiązek jako siedzący na strażnicy narodu. Dotychczasowy opór sejmu był godny synów ojczyzny, ale dalej... cóż dalej? Imperatorowa, od której spodziewano się za odstąpienie kawałka Rzeczypospolitej opieki, dzisiaj tej opieki dać nie może. Król pruski posunie dalej zabory, nadzieje jakiejkolwiek pomocy nikną...
— Chwalebna jest ofiara każdej indywidualnej osoby zasiadającej w tem gronie — mówił dalej król głosem wzruszonym, — że życie swoje poświęca za ojczyznę, godna uwielbienia posła mówiącego, że ojca swego okrytego siwizną wraz z majątkiem exponuje; może każdy za siebie i za krewnych swoich tak odpowiedzieć, ale moją jest powinnością, jako powszechnego ojca narodu, jako króla zdjąć tę powłokę, która w patryotycznym zapale ćmi oczy i powiedzieć: wnijdzie głębiej wojsko pruskie, wydrze kilkadziesiąt tysięcy rekrutów, wyciśnie milionowe kontrybucje, zniszczy kraj i zrobi jeszcze ztąd większe pretensje do udziału Polski... Proszę więc, abyście takie przedsięwzięli środki, któreby nam ułatwiły drogę do jakiejkolwiek podpory od Rossyi, żeby przecie mniej źle przeszedł ten traktat pruski!
Jeszcze król mówić nie przestał, gdy w sali okazuje się — Podhorski.
Miał usta zaciśnięte, czoło zmarszczone. Śmiałym krokiem posunął naprzód.
— Sądu żądamy, sądu na zdrajcę! rozległo się w całej sali.
Szydłowski wstaje z miejsca i udaje się pod laskę.
Podhorski pod laskę! Zdrajca pod laskę! wołają wszyscy.
Podhorski obejrzał się w koło. Wszystkie twarze roznamiętnione zwrócone przeciw niemu. Grozi mu powtórna obelga wyrzuceniem za drzwi. Nie pozostaje mu nic innego, jak uczynić zadość głosom wołającym — udał się pod laskę.
Miączyński widząc adherenta swego w niebezpieczeństwie pospieszył z pomocą.
Uczynił wniosek: czy Podhorski ma być sądzony?
Liczył on, że większość sejmu, która tylko parciu małej garstki ulega, przy zimniejszej rozwadze uwolni Podhorskiego.
Zawiódł się jednak. Wniosek jego odrzucono.
Powstał teraz spór o to, w jaki sposób ma być Podhorski sądzony.
Śród wielkiego krzyku i wrzawy zabiera głos król.
W długiej przemowie zaleca sejmującym, aby ze względu na utratę drogiego czasu odstąpić od sądu.
Mowa króla nie wywołała pożądanego skutku. Wrzawa, zamieszanie, wołania o sąd na zdrajcę trwają ciągle.
Podhorski zbliża się do króla — król daje mu radę, aby oddalił się z przed oczu sejmujących. Podhorski wychodzi z izby.
Posłowie wracają na swoje miejsca.
Marszałek sejmowy wnosi, aby projekt Podhorskiego odczytać. Poseł Zaleski popiera marszałka — Skarżyński i inni przerywają mu, że na to nigdy nie zezwolą.
Miączyński występuje z obroną swego przyjaciela politycznego, i wnosi, aby projekt był odczytany choćby na to tylko, aby izba przekonała się, co Podhorski zawinił!
Wielu posłów sprzeciwia się temu — w izbie znowu wrzawa i zamieszanie.
Wreszcie z polecenia królewskiego występuje biskup Skarszewski i odzywa się do sejmujących.
Mowa jego jest patryotyczna. Mówi o gwałtach Prus i Rossyi — lecz wzywa do rozsądku i nie każe zrywać negocjacyi z posłem pruskim. „Nie traktując nic, mówi dalej — i piędzi ziemi nie odzyskamy. Traktując zaś można mieć nadzieję, że i braciom naszym idącym pod obce panowanie staniemy się jakąkolwiek pomocą i sami unikniemy większego nieszczęścia... Usiłować przynajmniej należy, aby artykuły traktatu tak co do handlu jako też i co do innych okoliczności były za nami, za bracią naszymi. Zostawiać ich i siebie na dyskrecją króla pruskiego, byłoby okrucieństwem! Trzeba więc traktować, żeby użyta była potrzebna medjacja dworu rossyjskiego do traktatu handlowego i do innych artykułów osobnych i t. d.
Mowa biskupa dodała otuchy partyzantom Podhorskiego. Miączyński, Zaleski, Wilamowski, Włodek, Rokosowski i Józefowicz żądali teraz głośno odczytania projektu posła wołyńskiego.
Przeciw temu występuje Krasnodębski i w mowie pełnej ognia żąda zbrojnego oporu przeciw Prusakom.
Śród ogólnego zamieszania oświadcza marszałek wielki litewski, że spór o projekt Podhorskiego nie ma podstawy, gdyż jest to tylko papier przez nikogo niepodpisany! Pyta więc, jakimby sposobem można przyjść do obrad nad traktatem zaborów pruskich!
Słowa te jeszcze bardziej rozdraźniły posłów.
Mikorski, poseł wyszogrodzki woła, aby dozwolić, iżby raczej obcy żołnierz stanął w izbie i przymusił ją do niewolniczego dzieła, iżby Polak przymuszony gwałtem wyraźnym nie utracił przynajmniej sławy przez odstąpienie cnoty i stał się godnym współczucia obcych!
Po strasznej burzy, która teraz nastąpiła, wziął król Szydłowskiego za rękę i rzekł:
— Właśnie mi pana potrzeba. Winszuję mu tej cnoty, tego obywatelstwa, tej sławy, którą zyskujesz i miłości, jaką masz u kolegów, i nie umiem nawet panu powiedzieć, jak go wielce kocham, poważam i cenię; ale proszę, powiedz mi, jaki z tego wszystkiego koniec i czego żądasz?
Na to odpowiedział Szydłowski między innemi:
— .... Miłościwy Panie! Postępowanie dzisiejsze przydać się może kiedyś narodowi dla wyświecenia gwałtu i uzacnienia charakteru jego i będzie to dowodem, żeś panował wtenczas, kiedy jeszcze cnota nie wygasła w Polakach!... Nie podobna mi jest myśleć, abyś wasza k. m. nie chciał oszczędzić garści krwi mojej; zadałem zdradziectwo; boję się, aby intryga nie czuwała na zgubę moją, aby ten bezczelny, co podać ten bezecny cyrograf poważył się, nie zaparł podania projektu; chcę zatem, aby to świadectwo nieszczęścia ojczyzny i swojego zbrodniarstwa podpisał i jako niegodny znajdywać się w tej świątyni, — wyszedł na zawsze!
Na to król kazał przywołać Podhorskiego do siebie.
Na widok Podhorskiego zagrzmiała cała sala. — Groźby, obelgi, złorzeczenia następowały jak gromy po sobie. Cały sejm przedstawiał obraz przerażający...
Podhorski spokojnie zbliżył się do króla.
Król podał mu własny ołówek, aby projekt swój podpisał.
Podhorski zawahał się. Groźby, złorzeczenia padały nań zewsząd.
Król upomniał go po kilka kroć.
Wreszcie zbliżył się do stolika u laski, i projekt podpisał.
Powrót jego był nader smutny.
Potrącano go, lżono, plwano na niego.
Odurzony krzykami i zelżony odezwał się do w. marszałka litewskiego, aby w sejmie przestrzegał porządku...
Powszechne usposobienie izby wywarło silne wrażenie na marszałka w. litewskiego.
Spojrzał pogardliwem okiem na Podhorskiego i rzekł:
— Waćpan tu znajdować się nie powinieneś.
A zwróciwszy się do króla mówił dalej:
— Miłościwy panie! Od początku sejmu niniejszego urzędowanie moje pełne goryczy i niesmaku dopełniałem; teraz do tego nawet przychodzi, że i j. pan Podhorski jeszcze mnie martwić poważa się. Czyniłem co mogłem z pogwałceniem nawet mojej wewnętrznej spokojności, a on mi wymawia niezachowanie porządku i wpuszczenie arbitrów; gotów donieść mnie ambasadorowi i przyprawić o nieszczęście. Składam więc tę ciężącą mi laskę; niech ją sobie ambasador, komu chce odda, ja dłużej tego urzędu znieść nie mogę!
Słowa te wypowiedział Tyszkiewicz z wielką boleścią. Cała izba żywo dotknięta była temi słowy. Położenie sejmu malowało się wydatnie w tych kilku słowach!
Kilkudziesięciu posłów powstało na raz jakby mąż jeden, wołając:
— Precz z Podhorskim! Precz z nikczemnym zdrajcą!
Cała izba napełniła się taką wrzawą i krzykiem, że król nie mogąc jej niczem uspokoić, zawołał Podhorskiego i wezwał go, aby z izby wyszedł.
Podhorski uśmiechnął się z ironią, powiódł okiem pogardliwem po całem zgromadzeniu i spokojnym powolnym krokiem zaczął iść ku drzwiom.
Ktoby w tej chwili spokojnie na niego patrzył, nie byłby w nim widział człowieka opinią publiczną prześladowanego. Był to tryumfator rzymski, który śród okrzyków ludu powoli sunął się na swoim rydwanie zwycięzkim...
W samym środku sali zatrzymał się i twarz do króla zwrócił, jakby jeszcze chciał coś mówić do niego.
Wrzawa podniosła się znowu w izbie. Zaczęto znowu domagać się jego wyjścia.
Podhorski śmiało wraca się i idzie do króla.
Król surowym głosem zawołał:
— Wychodź że waćpan! król każe panu wyjść!
Na te słowa wyrzeczone od tronu, przez najwyższą władzę narodu — wychodzi Podhorski.
W przedsionku wita go znowu tłum hajduków i służby pogardliwem szemraniem.
Podhorski z dumą męczennika kroczy śród rzeszy.
Tymczasem w izbie obradnej trwa dalej walka. Widomy naczelnik stronnictwa został wywołany, ale został tułów, który dalej prowadzi walkę rozpoczętą.
Miączyński, Józefowicz, Kossakowski, Drewnowski żądają czytania projektu wypędzonego posła wołyńskiego; — Kimbar, Godaczewski, Karski i inni wołają, że na to nie przystaną. A Skarżyński pyta: Jeżeli autor miejsca tu nie ma, czyż może mieć je dzieło jego?...
Poseł inflandzki Manuzi oznajmia, że godzina dziesiąta, a według ustawy po godzinie ósmej głosować nie wolno. Zresztą, pyta się poseł, któżby bez bezczelności mógł głosować na projekt, którego autor z izby został wywołanym.
Nie mogąc burzy inaczej zażegnać, — solwował król sesyą.


Rola posła wołyńskiego była już skończona.
Tegoż samego dnia około północy, zgromadził poseł lubelski IMpan Miączyński znaczną część posłów w swoich komnatach gościnnych, aby ustępującemu z widowni bohaterowi włożyć zasłużone laury na głowę.
Komnaty oświecone były rzęsisto, służba stawiała na stole ciężkie misy z wyszukaną przekąską, a napiętrzone po kątach komnat kosze z winem czekały niecierpliwie dobroczynnej ręki, któraby jak najprędzej pozbawiła je treści ich żebra rozpychającej.
Już było sporo po północy, gdy Zaleski i Wilamowski wprowadzili na komnaty posła wołyńskiego z należytą powagą.
Podhorski miał twarz bladą, oczy krwią zaszłe, czoło zmarszczone, na którem zastygł pot zimny.
Wyglądał jak prawdziwy bohater po długiej, znojnej walce. Ubior jego nie był w należytem porządku. Były na nim białe, wapienne plamy, były ślady czynnej obrazy, — jakiej doznał między bracią swoją.
To były dzisiaj jego trofea.
Gospodarz posadził go na pierwszem miejscu.
Oprócz uczczenia posła-bohatera miał Miączyński jeszcze inne cele na widoku. Dla adherentów swoich nie potrzebował tego, ale było kilkunastu posłów tak zwanych obojętnych, których chciał przyciągnąć do swego stronnictwa.
Ozwał się więc do Podhorskiego w te słowa:
— Gdy lud rzymski zbrodniczą ręką swoją sięgnął po grunta i dostatki bogatszych swoich współbraci, wtedy nie było sztuką być trybunem, ale sztuką było być dobrym senatorem!... Takiej wielkiej sztuki dokazał IMpan Podhorski, poseł wołyński, który bez względu na krzyki zaślepionej zgrai, stanął przy sztandarze rozsądku i rozumu, zostawiając innym łatwe laury krzykliwego patryotyzmu!...
Tu adherenci gospodarza pokłonili się bohaterowi.
Gospodarz mówił dalej:
— Zaiste, jeżeli kiedy, to dzisiaj nastały czasy, w których najtrudniej jest — być Polakiem! Jeżeli się nie mylę, to dzisiaj ten tylko może nazywać się dobrym patryotą, który zelżony i oplwany jest przez bracią!... Dla tego mościpanowie, nie wiem, ażali jest kto między nami, któryby tak wielce zasłużył się utrapionej ojczyźnie naszej, jak będący tutaj między nami poseł wołyński IMpan Podhorski!
Adherenci gospodarza powstali i oddali cześć posłowi wołyńskiemu.
Męczennik przyjął tę cześć z należytą powagą.
Zabrał głos Józefowicz:
— Klnę się na Boga żywego, że tylko gorąca miłość ojczyzny mną powoduje. A kto dzisiaj ojczyznę kocha, ten nie będzie tak okrutnym, aby nie uspokoić jej bolów, choćby nawet odcięciem ręki lub nogi!... Mościpanowie! Po cóż chorego dłużej trzymać w nadziei, że ta ręka lub noga przy nim zostanie, jeżeli konieczną jest rzeczą, że ma być odjętą?... Po cóż przewlekać te chwile, czy na to, aby gromadząca się tam gangrena do serca się dostała i całe ciało ogarnęła? Czyż rozumny lekarz może uważać na płacz słabych kobiet i dzieci, nawet wtedy, gdyby słabe niewiasty nazwały go okrutnikiem a nawet mordercą?... Tak mościpanowie rzecz się ma z naszą ukochaną Rzecząpospolitą — czyż mamy w bezużytecznym uporze trwać dłużej i zdrajcami nazywać tych, którzy głębszą miłością ojczyznę kochając, widzą okropne skutki tego naszego uporu... Gdy osieroceni apostołowie stali nad brzegiem jeziora, apostoł Jan, który ze wszystkich najbardziej mistrza swego kochał, wskazał na dalekie wody ręką i rzekł: Mistrz! Mistrz!... Wszyscy spojrzeli w tę stronę, ale nikt mistrza nie widział!... A mistrz, jak mówi podanie, w istocie objawił się ukochanemu uczniowi, chociaż go inni nie widzieli. Jan widział mistrza dla tego, że sercem mocniej go kochał!... Otóż mościpanowie tak i między nami są wybrani, którzy kochając więcej i głębiej od innych ojczyznę, widzą wiszące nad nią nieszczęścia, których inni nie widzą! A niechże powiedzą o tem tym, co nic nie widzą, to nazwą ich zdrajcami i ukamienują! Takim to zdrajcą, którego jedyną winą jest, że goręcej i rozsądniej ojczyznę kocha, jest IMpan Podhorski, poseł wołyński!...
Wielu z posłów przystąpiło do męczennika i ściskało dłoń jego.
Poseł-męczennik powstał z powagą bohatera tragicznego i odparł:
— Słowa przyjaciół moich są dla mnie balsamem na ciernistej drodze mojej. Poprzysiągłem miłość ukochanej ojczyźnie i wytrwam w niej usque ad finem! Wybrałem naprzód ciernie, bo tych zazwyczaj nikt imać się nie chce! Wiedziałem co mnie czeka i nie uląkłem się tego. Czysta, gorąca miłość ojczyzny kierowała mną, gdym rozpoczął wielkie dzieło, aby bezpożytecznie wzburzoną krew naszą ostudzić i do rozsądku przyprowadzić. Ale jest to właściwością każdej większej myśli, że jeden nie doprowadzi jej do skutku. Czasami nawet pokolenia składają się na to!... Otóż zrobiwszy początek, gdy mi broń z ręki wydarto, wołam na wyłom innych, aby mnie zastąpili. Jam już zabity — skutecznie sprawie służyć nie mogę. Jednak tak jak bohater tragedyi greckiej upadając pod fatum, widzi nad sobą jutrzenkę nowego brzasku, tak i ja schodząc z wału, mam tę pociechę, że opróżnione miejsce zajmie inny bohater! Nie dla próżności nazywam go tem mianem — dzisiaj wystarcza być tylko dobrym Polakiem, a już się jest — bohaterem!
Stronnictwo ugody z Prusami przyjęło głośnym okrzykiem tę mowę swego bohatera-męczennika, a ponieważ do dalszej kampanii tenże bohater już nie był przydatny, wybrano na jego miejsce IMpana Miączyńskiego, posła lubelskiego.
Poseł lubelski skrzyżował ręce z pokorą na piersiach i ze łzami w oczach dziękował przyjaciołom swoim, że go uznali za godnego być następcą IMpana Podhorskiego, posła-męczennika.
Puhary z winem zaczęły krążyć i dobrze jeszcze ucztowali członkowie stronnictwa ugodowego, gdy brzask jutrzenki ozłocił mury starożytnego zamku, który smutno i ponuro wysuwał się na różowym tle nieba sierpniowego, jak złowrogi pomnik grobowy!...
Podhorski spojrzał na ten obraz i zapewne marzył, że tak olbrzymi pomnik postawią jemu niegdyś przyszłe pokolenia!...
Tymczasem zwiesił znużony głowę — i zasnął.


Tak zakończył swój żywot polityczny poseł-męczennik. Dowództwo stronnictwa objął po nim Miączyński poseł lubelski!
Nie naszym zamiarem jest prowadzić dalej dzieje tragedyi, która się na ostatnim sejmie Polski w Grodnie rozgrywała.
Dotknęliśmy jedynie tych wybitniejszych punktów, które oświecały postać Adama Podhorskiego, posła wołyńskiego.
Nie będziemy więc dalej malować owych walk rozpaczliwych przeciw wniesionemu przez niego projektowi, którego w żaden sposób nie dano odczytać w sejmie mimo usiłowań stronnictwa Miączyńskiego, który litując się nad krótkim politycznym rozumem izby, był zmuszony sam ten projekt ratyfikacyi zaborów pruskich złagodzić, i wraz z notą urzędową sejmowi przedłożyć.
Sejm więc był zmuszony odczytać ten projekt, lecz nie jako projekt jednego z posłów, ale jako dodatek do urzędowej noty ambasadora, którego wojska właśnie całe miasto, zamek i salę sejmową zbrojnie zajęły!...
Ambasador był tyle wyrozumiały dla religijnego uczucia patrjotów polskich, że w tym projekcie jako wynagrodzenie za uznanie zaborów pruskich położył — wydanie obrazu Matki boskiej Częstochowskiej, który Prusacy zrabowali!...


Gdy tragedja wielka dopełnioną została, gdy namiętności uspokoiły się, gdy zimny rozrachunek przebytych bojów nastąpił, mógł poseł wołyński Adam Podhorski liczyć na uznanie swego wyjątkowego patrjotyzmu.
Są bowiem chwile w życiu narodów, gdzie słowo zimniejszej rozwagi więcej znaczy, niżeli całe stosy ofiar najszlachetniejszych!
Aby takie słowo w należytym czasie wyrzec, trzeba być więcej, niżeli bohaterem!
Trzeba się zaprzeć samego siebie, trzeba dobrowolnie, jak ów Rzymianin rzucić się w otwartą przepaść rozgorzałych namiętności — trzeba umieć poświęcić się — bez oklasków!
Poseł wołyński i całe stronnictwo ugodowe mogłoby na cześć takiego bohaterstwa zasłużyć!
Spojrzyjmy tylko na tego człowieka!
Śród rozgorzałej namiętności rzuca on słowo zimnego rozsądku!
I cóż się z nim dzieje?
Oto zelżony, oplwany, znieważony, wyrzucony — za kilka słów zimniejszego rozsądku!
Patrzcie jak on to wszystko znosi! To nie człowiek z krwi i kości, ale to posąg ze spiżu!... Utracił wszystko, co tylko człowiek utracić może — cześć, honor, sławę — istny męczennik! A czy się ugiął?.. Nie!!!
Zaiste, historja — owa zimna niewiasta z nieubłaganym rylcem, byłaby może kiedy postawiła wysoko tę postać z żelaza... możeby nie jeden historyk, oczyszczając tradycje grodzieńskie z fałszywych świateł i cieni, postawił tego człowieka za wzór cnoty obywatelskiej i całe stronnictwo ugodowe uznał za stronnictwo wielkiego politycznego rozumu — gdyby... gdyby opatrznościowa ręka nie była uchroniła pamiętnika ambasadora Sieversa, napisanego dla informacyi swego następcy, którego wyraźnie obliguje, aby po przeczytaniu ten pamiętnik w ogień rzucił!
Pamiętnik ocalał.
Ambasador pisze między innemi:
... „Winienem jeszcze dodać, że z okoliczności rokowań o traktat pruski rozdzielono za przyzwoleniem mojem około 15.000 dukatów pomiędzy większą część wymienionych powyżej posłów (stronnictwo projektu ratyfikacyi zaborów pruskich)... Poseł Podhorski, który wniósł do izby traktat pruski, otrzymał za to 800 dukatów odrębnie dla siebie.“ —
Jakże smutno rozwiała się postać bohatera!

O Adamie Podhorskim pisze jeden z posłów sejmowych:
„Człowiek ten od lat młodości rozwiąźle żyjący, mierny posiadał majątek. W dalszem pożyciu szulerstwo za jedyną miał sobie zabawę, a zysk najpodlejszy, tak w prywatnych jak i w publicznych czynnościach nie odmiennych postępków jego był celem.“ —
O następcy jego Miączyńskim, pośle lubelskim, pisze tensam autor:
„Gracz Miączyński, gdy go Szczęsny Potocki od łupiestwa wstrzymywał, wystawiając, że konfederacja nie osobistymi zyskami, lecz ogólnem kraju dobrem powinna się zaprzątać, tak mu odpowiedział: Mospanie Marszałku, jeźli o to idzie, aby robić uczciwie darmo, trzeba było robić w przeszłym sejmie; teraz gdy nas waćpan do tak brzydkiej wciągnąłeś roboty, nie możesz nam przeszkadzać, żebyśmy sobie za to nie wynagradzali!“ —
Biedni bohaterowie! Z taką odwagą walczyliście na wyłomie!...

∗                                        ∗

Gdy ten czarny obrazek kończę, rozpoczyna się właśnie rok nowy — rocznica stoletnia pierwszych nieszczęść Rzeczypospolitej.
I jakiż widok odsłania nam się po stu latach na tej ziemi?
Oto dwie dzielnice tej ziemi szukają mozolnie zagubionego wątka publicznego żywota, i starają dalej snuć żywot słowem i piórem!
Lecz jakże używają tych najdzielniejszych wieku naszego narzędzi?...
Oto walka, kłótnia, wrzawa!
Ileż to stronnictw stoi w tych dzielnicach przeciw sobie? Jakiegoż języka, jakiej broni używają względem siebie?
Zaiste w chwilach tak wielkich i ważnych, niech każde stronnictwo położy rękę na serce, i powie o co mu właściwie chodzi?...
Nie mówię tego, że jakiś pamiętnik niespalony mógłby znowu wykryć coś podobnego do owych ośmiuset dukatów, ale nie ubłagana historja wykryje, co było istotną miłością ojczyzny, a gdzie zamiast niej była ambicja, pycha, zawiść, interes, gorączka bogactw, żądza przodowania, lub prosta chciwość kawałka chleba!...
Gdzie takie pobudki tworzą, lub zasilają stronnictwa, choćby te stronnictwa Bóg wie jaki sztandar wywieszały, tam naród jest biedny, nieszczęśliwy!
Pobudki takie to więcej niżeli owe 800 dukatów!






  1. W kwietniu 1793 r. (przyp. wydawcy).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.