Sto lat dobiega/V
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Sto lat dobiega |
Pochodzenie | Poseł-męczennik, Sto lat dobiega |
Redaktor | Szczepan Wicherek |
Wydawca | Towarzystwo im. Stanisława Staszica |
Data wyd. | 1891 |
Druk | W. A. Szyjkowski |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cała broszura |
Indeks stron |
W godzinę potem siedziała Hanna z robotą przy oknie w pokoju, gdzie zwykle zbierała się rodzina i domownicy. Była bledszą jak zwykle a powieki miała zrumienione.
Pan chorąży, jej ojciec, rozłożył się w krześle poręczowem i jakąś przerzucał książkę. Był to piękny starzec o białych włosach i długim bialutkim wąsie. Nogę drewnianą wsparł na ławeczce, a syknął niekiedy zcicha, gdy ją nieostrożnie poruszył. Szczudła stały obok.
Wiek młody i męzki sterał na usługach kraju i wielokrotnie krew zań przelewał. Po Bogu kochał najwyżej Ojczyznę, a potem dzieci swoje. Honor był dlań godłem świętem i gwiazdą przewodnią. Chętnie każdemu udzielił gościny i przytułku. Dla służby i chłopów ojcem był raczej.
Przy drugiem oknie wiązał nową siatkę na ryby pan porucznik, rówieśnik chorążego, towarzysz broni, przyjaciel i stały jego domownik. Starzec dziś już zgrzybiały, nie lat liczbą, ale wycieńczony ranami i różnym trudem bojowym. Los straszny walecznego Sawy, którego kochał jak brata, a wielbił jak bohatyra i gorliwego syna Ojczyzny, zbyt srogie na umyśle jego wywarł wrażenie. Gdyby dzielny ten konfederat był skonał na pobojowisku, zmówiłby zań paciorek i łzę otarł z powieki. Ale z urwaną nogą, kulą armatnią, zdradzony przez felczera — Żyda z Działdowa — i wydany w ręce Moskali... gdzie umarł męczeńsko — obraz ten okropny stępił mu zmysły do reszty i duszę przybił na zawsze.
Cisza zaległa w komnacie, bo każda z trzech osób znać własnemi była zajęta myślami.
W tem zwolna drzwi otworzono i w szedł trzeci starzec w sutannie czarnej. Trzymał list w drżącem ręku. Wyraz twarzy chudej, pomarszczonej, jawił pomięszanie i boleść.
— Proboszczu kochany, dzień dobry! wymówił chorąży, wyciągając ku niemu rękę — ale, Chryste! cóż się stało? Czytam na licu twojem nieszczęście...
— Nieszczęście! Wielkie nieszczęście! odrzekł starzec, drżąc cały.
Hanna porwała się od okna, do żywego przerażona. Porucznik sieć z ręki wypuścił. Jeden tylko pan domu zwykły spokój powagi zachował, lubo że usta jego ściągnęły się cierpieniem.
— No i cóż nas spotkało? zapytał.
— Polska rozćwiertowana! jęknął starzec — kapłan.
— Więc szatańskie stało się dzieło!... Zdrada plon odniosła! rotmistrz w dłoniach twarz ukrył.
— Sejm podpisał frymarkę?
— Podpisał: pod laską marszałkowską zdrajcy Ponińskiego, przeklętej na zawsze pamięci!... Polska rozćwiertowana!...
— Boże! chorąży ręce załamał.
Hanna na kolana upadła, zalewając się łzami. Porucznik siedział osłupiały, jak gdyby skamieniał.
— Mam oto list! mówił kapłan dalej — sprzedajność dokonała zdrady na hańbę i sromotę wieku! Wraży sąsiedzi, czyhający oddawna na zagrabienie kraju, podstępem i niemem przekupstwem zagarniają część trzecią nieszczęśliwej Polski, a ponad resztą zawiśnie żelazne berło Katarzyny!... Pod Częstochową strzały konfederatów umilkły. Kazimierz Pułaski, najwaleczniejszy syn kraju, szlachetny i prawy broń złożyć musiał!
— O po cóż mi tego było doczekać! zawołał chorąży z rozpaczliwym żalem — po cóż raczej kości moje gdzie tam na tatarskim nie bieleją szlaku!... Czyliż wszystko było daremnem? Krew i ofiary! Wszelkie wysilenia Sołtyka, by nie dopuścić sejmu, i patryotów innych obrócone w niwecz! — drewniana noga rotmistrza konwulsyjnie drgała, a twarz jego trupia powlekła bladość.
— Stackelberg Sołtyka waryatem ogłosił, a Lentulus, komisarz pruski, nawet i książkę napisał o tem.
— Przekleństwo! Wieczne przekleństwo na występne głowy! rotmistrz porwał się i znowu na siedzenie upadł, złamany i siny.
— Zasiadło tylko 111 posłów, zatem ani połowa zwykłego kompletu.
— A może Panie zastępów! lepiejby było, gdyby, skoro zebraniu sejmu żadne starania nie zdołały przeszkodzić, ażeby prawi w komplecie na nim byli zasiedli i nie dopuścili zaprzedańcom przewagi.
— Bóg to wie jedyny! — Otóż co mi piszą — kapłan list rozłożył i czytał:
„W lutym sejm zwołanym został. Katarzyna nasłała 4000 wojska, by nad nim czuwali. Stackelberg utworzył konfederacyą w opozycyi barskiej, przekupstwem dotąd nie praktykowanem. Ponińskiego mianował tejże konfederacyi marszałkiem, a Radziwiłła litewskim. Godło jej było: „Za wiarę, godność królewską i wolność!“...
— Szalbierstwo! rzucił się rotmistrz — matactwo!
— „Podpisali ją u niego 14. kwietnia posłowie państw ościennych, biskupi Poznania, Kujaw i Wilna, wojewoda kaliski i Teodor Wessel, skarbnik.— 15. rozpoczęły się konferencye. 17. już wielu podpisało podział Polski. 19. było wielkie nabożeństwo u ś. Jana, biskup kujawski celebrował...“
— Bluźnierstwo przez rany Chrystusa Pana! Obraza Boga!
— „Zebrał się sejm. Stackelberg mianował Ponińskiego marszałkiem...“
— Z podłych najpodlejszego!
— „Tadeusz Rejtan usiłował zdrajcy wydrzeć laskę. Rozkrzyżował się w progu, żeby posłowie nie wyszli. Ale wszystko było daremnem. Wydarli mu gwałtem klucz od Izby sejmowej i zagrożono banicyą i konfiskatą. Posłów, którzy z Izby wyjść nie chcieli, wyrzucono przemocą. Król sam nadbiegł in persona i skandal mitygował. A pełnomocnicy trzech mocarstw grozili mu, że jeżeli nie ulegnie, to 50,000 Moskali zbombarduje Warszawę. Posłowie litewscy, przez trzy dni i trzy noce z Izby nie ustąpili. — Akt sromotny 25-go podpisany został. A wymienić potrzeba, że biskup smoleński od tego uchylił się czynu. — 28-go przystąpił i król do konfederacyi, zmuszony straszliwemi Stackelberga groźbami, który odtąd stał się władcą Polski, i Fryderyk II trzymał w pogotowiu 25,000 wojska...“
— Wielki, o wielki Boże, a gdzież sprawiedliwość twoja! rotmistrz złożone wyciągnął dłonie.
„Winienem dodać, że mowy króla w ciągu obrad tchnęły miłością dla kraju...“
— To i na cóż się przydały?
— „Wreszcie 14-go maja sejm przychylił się na stronę Ponińskiego... ohydna zbrodnia spełnioną została!...“
Chwila gorżkiego, bolesnego potrwała milczenia. Żal i zgroza tamowały słowa. Potem kapłan czytał dalej:
— „Biskup łucki raz wtóry wystąpił w obronie religii katolickiej i protestował przeciwko jej pogwałceniu. Nazajutrz weszło do niego jedenastu żołnierzy pruskich, by go do więzienia zaprowadzić, lecz ujechał do dyecezyi swojej. — Papież Klemens XIV stara się wszelkiemi siłami ocalić Polskę...“
— Chryste Jezu! Pan Jerzy! Istna mara! zawołał porucznik, jakby nagle ockniony, z wpatrzonymi w okno oczami.
Hanna porwała się drżąca i blada.
Przede dworem Jerzy z konia spienionego zeskoczył — raczej do widma podobny: w sukniach przemokłych, bezładnie wiszących na nim — sinobladej twarzy — znękany widocznie.
— Jerzy! Może od zdrajcy szambelana przybywa! zawołał chorąży, poruszając szczudłem. — Precz z nim! widzieć go nie chcę!
— Ojcze! Ojcze! cicho błagała Hanna, składając dłonie.
W tej chwili nagle drzwi otworzono i Jerzy rzucił się do stóp chorążego, wyciągając złożone ku niemu dłonie!
— Ulituj się, ojcze, i przyjmij sierotę! błagał z głębi duszy. — Piekło na zawsze rozdzieliło mnie ze stryjem! Wyrzekłem się krwi jego przeklętej. Wyrzekłbym się nazwiska, gdyby ono nie było nazwiskiem mojego ojca, prawego syna ojczyzny! — objął kolana starca, całował stopę jego i szczudło.
Chorąży ostrym spotkał go wzrokiem, ale zaraz zmiękła mu źrenica — poruszył się wąs mleczny, drewniana noga zadrgnęła — roztworzył ramiona i sierotę Michała-męczennika do polskiego przygarnął serca.
Chwila uroczysta potrwała. Hanna łzami zalana, przyciskając do ust Matki boskiej obrazek gorącą odmawiała modlitwę. Kapłan złożył dłonie. Porucznik oczy rozwarł szeroko.
— Powstań chłopcze, siadaj! pociągnął chorąży Jerzego na siedzenie obok. — Suknie twoje przemokłe, zmarnowanyś, pewno jechałeś noc całą?
— Porzuciłem zamek wieczorem wśród burzy. Zjechał tam wczoraj zausznik Stackelberga ze straszną nowiną... i zerwałem ostatnie węzły pokrewieństwa ze zdrajcą kraju — Jerzy zadrżał boleśnie. — Babka udzieliła mi swojego błogosławieństwa...
— Święta niewiasta!... O mój Jerzy, ale cóż teraz stanie się z nami?
— W chwilach ciężkich a groźnych, w doli strasznej, nieszczęsnej, siły wszystkich skupić się winny. A Polska ma jeszcze dość mocy, by z tej szatańskiej podźwignąć się matni.
— O mój chłopcze! starzec głową pokręcił i dłonią przycisnął czoło.
— Nie upadajmy na duchu! Nie poddajmy się potędze piekieł! Łączmy się, bracia krwi jednej, synowie jednej macierzy, a Bóg nam dopomoże!
— Łączmy się! zawołał rotmistrz ożywiony nagle — bo gdzie takie biją serca, tam jeszcze żyje Ojczyzna, gdyby i zdradni wrogowie zbrodniczo na szmaty poszarpać ją mieli. Ojczyzna żyje, wolność i wiara! — dodał z ogniem młodzieńczym. — Dola sroga, nieszczęsna, to kamień probierczy. Gdy nieszczęście siły jednoczy i w zgodne zlewa ją braterstwo, Bóg pobłogosławi z wysoka. Łączmy się zatem! Nie rozerwany splatajmy węzeł!... Synu mój! Chłopcze! Sieroto po zacnym Michale! Wnuku szlachetnego Illii i świętej matrony! Łączmy się, synu mój przybrany! Hanno!
Młoda dziewczyna przystąpiła do ojca. Ujął jej rękę.
— Hanno, Jerzy, serca połączyły się wasze!... Córko moja, to twój przyszły małżonek! Starzec spoił ich dłonie, młodzi na kolana upadli. — Chłopcze, wysłużysz ją sobie walką za Polskę!
— Ojcze! Ojcze mój! Hanno! wołał młody ze łzawą źrenicą.
— Zbrodnia wykopała grób Rzeczypospolitej. Ale Ojczyzny ukochanej jeszcze nie pogrzebali! Straszny to ołtarz a krwawy, ale przy tym grobie rozwartym wasz związek poświęcam. Łączmy się! Tyżeś to wyrzekł, mój synu: że w chwilach przejść ciężkich wierni i kochający łączyć się winni, by spólnemi działać siłami. Niechaj żyje Rzeczpospolita! Niech żyje Polska! Wolność i wiara!
— Niechaj żyje Rzeczpospolita! powtórzyli wszyscy w około. — Niechaj żyje Polska! Wolność i wiara!
— Amen! dodał kapłan z westchnieniem pobożnem.
— Jerzy przeleciał mil dziesięć wśród burzy i nawałnicy, zatem Hanio...
Popchnięto drzwi silnie, i Bogdan wpadł do komnaty: blady, jak widmo, z oczami krwią nabiegłemi — z włosem rozchwianym.
Wszyscy poruszyli się przerażeni.
— Więc to jest prawda?! zawołał głosem ochrypłym, złamanym — prawda! prawda... że Polskę rozerwali na ćwierci?! Szatani zdrajcy!
— Prawda, straszna prawda, mój synu! jęknął stary ojciec.
Jerzy załamane dłonie do czoła przycisnął.
— Polska rozćwiartowana! Bogdan skuloną pięścią uderzył się w głowę — zagrabiona, niewolnica!... Zniknie w otchłani, wtrącona piekieł przemocą i zdradą!... pobladł więcej jeszcze, posiniał, i drżał konwulsyjnie. Zwyciężyła zdrada!... Ohydna potęga górę wzięła!... Wyrodni zaprzedali lud wierny... O Boże, gdzie jesteś? Boże! i taką ścierpiałeś zbrodnię!... Dozwoliłeś lud sobie wierny zagarnąć, zbezcześcić!... Boże, czy sprawiedliwym jesteś?... Boże, czy jesteś?! zaśmiał się nagle straszno, przerażająco, niby włosy na jego powstały głowie i obłąkanym w około potoczył wzrokiem. — Polska rozćwiertowana, Polska wierna swojemu Bogu i ludom... Bóg sprawiedliwy takiej niedopuściłby zbrodni! wyrzucił z przepełnionej rozpaczą piersi — Polska na łup rzucona... Wolność i wiara! zaśmiał się znowu, straszniej jeszcze, okropnie.
Wszyscy na śmiech ten zdrętwieli. Hanna poskoczyła ku niemu.
— Bóg nas doświadcza tylko! złożone ku niemu wyciągnęła dłonie. Bóg jest wielkim i sprawiedliwym! Bóg miłościwym jest ojcem!
— Ha — rozwarł oczy szeroko, straszno — Boga niemasz!... Tylko szatani!
— Bodziu! chciała objąć go za szyję.
— Precz! odepchnął biedną — Katarzyna! wszetecznica... Precz! targnął za włosy. — Precz! ryknął przeraźliwie i zadrżał, jakby dreszczem febry przeszyty.
Wolność! zgrzytnął zębami — Wiara! Sprawiedliwość! zaśmiał się chichotem straszliwym. — Wolność! rzucił się ku drzwiom i wybiegł.
Jerzy poskoczył za nim, proboszcz i nieruchomy dotąd porucznik.
Z poza okna posłyszano jeszcze odgłos okropnego śmiechu.
Chorąży porwał się, chciał pobiedz także, podjął szczudła. Hanna w pół go objęła.
— Oszalał!... Oszalał z rozpaczy! Oszalał! — powtarzał nieszczęśliwy ojciec.
— Mój ojcze! Ojczuszku! błagała córka pobladła.
Rozległ się nagle huk niedaleki wystrzału. Ojciec na wpół omdlały na siedzenie upadł.
— Mój chłopiec! Mój syn! — porwał się bezsilny. Mój Bogdan! Moje dziecko! jęknął w boleści najsroższej. Usiłował powstać i upadł z niemocy.
Hanna do widma podobna, kolana jego objęła.
— Mój chłopiec!... Mój kochanek! jęczał w objęciu córki.
Zwolna wszedł kapłan do komnaty, poważny i blady.
— Mój chłopiec!... Mój jedynak!... Oddajcie mi syna mojego! rzucał się nieszczęśliwy starzec.
— Biedny ojcze, poddaj się woli Bożej! wymówił proboszcz głosem drżącym.
— Mój Bogdan!... Syn mój jedyny! Pociecha moja! starzec płaczem ryknął.
Wbiegł Jerzy, istny obraz przerażenia i rzucił się do stóp jego.
Porucznik osłupiały, raczej mumija, ukazał się we drzwiach otwartych.
— Bogdan!... Bodzio!... Chłopię moje! jęknął starzec z żalem rozdzierającym. — Oddajcie!... Oddajcie!... Boże, dziecię moje!...
Kapłan z krzyżem w ręku stanął przed nim.
— Bóg dał, Bóg wziął! wymówił uroczyście. Już nie masz syna! Szaleństwo rozpaczy w grób go wtrąciło!... Serce gorejące miłością Ojczyzny, wielkiego jej nieszczęścia, zbrodni dokonanej i hańby przenieść nie zdołało! Boże zmiłuj się nad nim! Boże odpuść!... Krew jego niechaj spadnie na głowy występnych! Boże, zmiłuj się nad nami!