Stróżak (Konopnicka, 1895)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Stróżak
Pochodzenie Szczęśliwy światek
Wydawca Michał Arct
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Stróżak.

— A co tam za hałas?
— To stróżak wrzeszczy!
— Cóż mu się stało?
— A nic. Tak, z rozpusty!
— A kto tę szybę wybił?
— To stróżak kamieniem cisnął!
— A kot czego tak miauczy?
— Stróżak go poturbował!
— Cóż to za urwis z pod ciemnej gwiazdy! A to bić, a kija nie zdejmować z niego!...
Tak się ten chłopak wszystkim dał we znaki!
Raz konewkę praczce chwycił, w kąt schował. Praczka chodzi, lamentuje, wymyśla, a stróżak — patrzy i śmieje się jej w żywe oczy.
— Franek! — Mówi praczka — ty pewno wiesz, gdzie moja konewka!
— Ja? — Skądbym wiedział!
— Boś ją schował!
— Ja ją schował? Widzieliście, jakem ją chował?
I tak się nastawił, jakby najprawdziwsza prawda.
Praczka do izby, a Franek po konewkę i na drodze ją stawia. Praczka wychodzi, patrzy, jest konewka.
— W imię Ojca i Syna! A toć konewka! A takem naglądała i nie było! czy tuman jaki, czy co?
A Franek aż się za boki bierze od śmiechu.
Innym razem patrzy, wyleguje się pudel panny Gertrudy na oknie od podwórza, na dole. A taki tłusty! muchy mu chodzą po nosie, a on nawet łapą nie ruszy.

Ogromny pieszczoch z tego pudla, na samych łakotkach chowany. Frankowi już psota przyszła do głowy: próbuje ręką dostać i w ogon go uszczypnąć, ale za wysoko. W tem nawija się kot maglarki. Ten kot także jest faworytem i także tak samo prawie tłusty, jak pudel panny Gertrudy! Postrzegłszy kota, stróżak chwyta go za przednie łapy, buja przez chwilę dla lepszego rozmachu, poczem bęc kotem o pudla. Naraz powstał wrzask i pisk, że opowiedzieć trudno! Kot był pewny, że to pudel go napadł, bronił się tedy zębami i pazurami. Pudel rozumiał, że to kocia sprawka, a nie mogąc napastnikowi dać rady, wrzeszczał w niebogłosy. Wkrótce ukazały się w oknach właścicielki bijących się ulubieńców. Panna Gertruda chwyciła kota za kark i przyłożyła mu parę klapsów:

— A masz! A masz!...
— Proszę nie bić mego kota! wołała maglarka. Proszę go zaraz puścić!
— A, to pani kot?... Dobrze że wiem! Pieska mego w mieszkaniu mojem napadł! Może jest wściekły!...
— Co?... mój kot wściekły? To chyba ten szkaradny pudel pani jest wściekły!
— Mój pudel szkaradny?... Jak pani może tak się o moim Filonku wyrażać?
I zaczynały się wymówki, a Franek aż się tarza ze śmiechu. Taki był ten chłopak złośliwy i psotny!
Na wołowej skórze nie spisałby wszystkich jego sprawek. Ojciec, jak ojciec, mało w domu siedział, to wodę nosił, to ulicę zamiatał, to śnieg wygarniał, niewiele mógł wdawać się w te rzeczy. Ale co ta matka przeszła z tym chłopakiem, to strach! Kochał ją, bo kochał, ale cóż, kiedy jednej chwili nie usiedział spokojnie! Dnia nie było, żeby piekła jakiego nie zrobił. A jak ubranie darł! Nastarczyć mu nie można było. Ledwo mu matczysko uszyło koszulinę, albo i kurteczkę, już z niej w tydzień szmaty!

— A czy się też pali na tobie, chłopcze! — wołała matka, załamując
STRÓŻAK.
ręce! — A cóż z ciebie za łachmaniarz, co tak drzesz ten przyodziewek? Czy ty myślisz, że ojcu, matce, z nieba kapie? To ty nie wiesz, że ciężko, że każdy grosz trudny, że dobrze się trza napracować, nim się co kupi? Gdzieżeś to tak rozdarł ten rękaw?

— Mamuniu złocista, ja sam nie wiem! Tak się oto rozdarło...
— Nie wiesz? Ty nie wiesz?... A kto po drzewach łazi, jak nie ty? — Patrzcież, ludzie! Koszula taka jeszcze dobra, co z rękawami porobił! Aj, chłopaku, chłopaku! Gdzie ty sumienie masz?... A toć ty nas ze wszystkiem zmarnujesz!
— Mamuchno złota, ja się już poprawię!
— Poprawisz ty się, wisusie, poprawisz! Z pieca na łeb! już ja znam twoją poprawę! Co dzień obiecujesz, a zawsze to samo!
I prawda! Co się ten chłopak nie nacałował matki, co się nie naobiecywał, że już będzie lepszy — wszystko na nic! Ledwo przez próg przejdzie, już mu w głowie nowa psota, nowa awantura. Ojciec możeby temu i dał rady, bo miał porządny pasek rzemienny, co nim opasywał kożuch. Ale matczysko nie skarżyło się nigdy. Jeden tylko był, więc jak mogła, tak zabiegała. Połata, wypierze, wyburczy, no i tak szło, a poprawy żadnej nie było.
Ale i jej było coraz trudniej, i tylko ręce załamywała, myśląc, co z tego chłopaka będzie? Kuma i sąsiadka Pawłowa, nieraz z nią o tem radziła.
— Moja kumo złota! mawiała — co z mego urwisa wyrośnie, to ja nie wiem!
A kuma na pociechę:
— Co ma być, szubienicznik i tyle!
Aż raz umarła w tej kamienicy uboga wyrobnica, wdowa, i zostawiła sierotkę, małego Karolka, co jeszcze roku nie miał. Złożyli się ludzie na trumnę, na pogrzeb, bo tam grosza u tej wdowy ze świecąby nie znalazł, pochowali, ale kiedy przyszło o sierocie radzić, co z nim począć, każdy westchnął tylko.
— Ja sama czworo mam! — mówiła jedna z kobiet.
— U nas też bieda aż piszczy! — mówiła druga.
— Żeby tak większy, tobym wzięła — mówiła trzecia — posłużyłby, zakołysałby mego Jaśka. Ale cóż! toż to i piastowaćby jeszcze trzeba!
Więc kiedy tak stoją i radzą, Franek matkę w rękę całuje i prosi:
— Mamuchnu złota! Weźmy tego Karolka!
— Co ci w głowie?... Ja na ciebie, ty urwisie, nastarczyć nie mogę, a będę jeszcze obce brała?...
Ale Franek nie ustawał molestować matkę...
— Mamuchno złota! Mamuchno jedyna! On taki biedny! Taki mały! Tak tam piszczy jak ten wróbelek!
Matka broniła się, jak mogła.
— Daj mi ty spokój i z twoim Karolkiem! Dość ja z tobą jednym mam biedy! Franek się wyprostował, zabłysły mu oczy.
— Mamo! — zawołał, bijąc się kułakiem w podartą kamizelczynę — słowo honoru mamie daję, że jak mama Karolka weźmie, to ja się poprawię. No, już ja mamie powiadam! Ma mama moje słowo! Jak ja się nie poprawię — tom kiep! —
— Jeszcze się w piersi bił, kiedy wszedł ojciec i postawiwszy w kącie miotłę, rzekł:
— A wiesz, matka, że jabym tego tam bąka, tę sierotę ze suteryny wziął...
A Franek buch ojcu do nóg.
— Tatuńciu złocisty! Tatuńciu serdeczny, jedyny!...
— A tobie co, chłopaku? pyta ojciec.
Ale Franka już w stancyi nie było. Jak iskra prysnął do suteryn, dzieciaka na ręce porwał i do stancyi przyniósł.
Od tego dnia trudno było poznać, co się ze stróżakiem stało. Jeszcze szaro, on już się zrywa patrzeć, czy Karolek okryty, a jeżeli śpi, to czy mu nie zimno. Da matka śniadanie albo obiad, to go nie tknie sam, póki nie nakarmi Karolka. To myje chłopaczynę, to go czesze, to go piastuje, huśta, piosneczki mu śpiewa, to go chodzić uczy, to siądzie z nim sobie pod słońce na progu i opowiada mu Bóg wie co, to mu latawca z deszczułek i papieru klei...
Matka aż w głowę zachodzi.
— Moja kumo! — mówi do sąsiadki — ten chłopak, to jakby mi go kto przemienił, taki teraz spokojny, taki dobry!
— A kuma:
— Ej! Nie dowierzać! Nie dowierzać! Niedługo to tego będzie!
A nie prawda! czas mijał, a stróżak jakby nie ten, jakby go miodem smarował, taki posłuszny, taki uległy, taki cichy.
Dziwią się wszyscy w domu, aż głowami kręcą.
Nikt już szyb po sieniach nie wybija, nikt nie dudni piętami po schodach, konewkę gdzie postawią, tam dostoi, kot z pudlem nawet już się nie biją. Aż miło! A matka tylko ręce składa, a Bogu dziękuje.
Nawet koszule Franek przestał drzeć, a kiedy mu matka nową sprawić chciała:
— Ii, nie, Mamuchno! — mówi. Jeszcze mi te stare wyłatajcie! A te nowe to niechby już na Karolka szły. Z mojej jednej dwieby miał.
Sam się też czesał, mył, matczyne stare trzewiki, co mu je zdała, porządnie sobie na nogach wiązał, złego słowa nikt od niego nie usłyszał.
— A czy cię też Pan Jezus natchnął z tym sierotą! — mówiła stróżka do stróża. — Ten nasz chłopak to się tak ze wszystkiem odmienił, taki się akuratny zrobił, że to daleko szukać takiego!
— Dusza, nie chłopak! — mówiły o nim kobiety z podwórka! — Już nawet nikt go »stróżak« nie nazywał.
Wszyscy mu grzecznie mówili: Franuś, Franeczek!
Tak było ciągle.
Aż raz, w pół roku może, siedzi ojciec przed kominem i fajkę pali, a Franek... pac go w rękę!
— Cóż tam nowego? — pyta stróż.
— Jabym Tatuńcia prosił, żeby mnie na książce uczyć kazał, tobym potem, jak będę mądry, Karolka też uczyć mógł!
Zabłysły na to ojcu łzy w oku, i matka prędko twarz fartuchem otarła, a nazajutrz Franek, uśpiwszy swego wychowańca, zasiadł nad... elementarzem.
Ciekawa rzecz, jak mu też to pójdzie!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.