Strach (Kamiński, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zdzisław Kamiński
Tytuł Strach
Pochodzenie W królestwie nocy
Nowele górnika
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp.
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
STRACH



Ażeby prędzej przybyć do szybowego wyjazdu, Jan Kostka, młody górnik puścił się „na bliższe drogi“. — Nie znał jeszcze dobrze kopalni, mimo to jednak, tak mu spieszno było „na świat“, tak się serce rwało do tej, która tam na niego z równem utęsknieniem czekała, że odważył się na krok tak ryzykowny, jakim jest droga przez „stare działa“[1].
Jemu jednak ani przez myśl nie przeszło jakieś niebezpieczeństwo; był młody, krzepki, pełen sił żywotnych w tem szczęśliwym wieku, gdy najtrudniejsze przedsięwzięcia zdają się być niczem w obec olbrzymiego zasobu energii i woli. Szedł rączym krokiem z wesołą na ustach piosenką, która dzwoniła o ściany chodnika, uderzała echem rozgłośnem o ciemne otchłanie komór, jak gdyby nagle gromada wesołych elfów wizytę złożyć przyszła gnomom kopalni. Wszystko szło z początku bardzo pomyślnie, tem lepiej, że chodnik był prosty i obszerny i że Kostka przypomniał sobie dokładnie drogę, którą raz przebywał w towarzystwie starych górników. Już się też cieszył naprzód, jak to on pierwszy po szychcie stanie w podszybiu u wyjazdu i jak potem jednym skokiem znajdzie się tam, gdzie go tak bardzo serce ciągnie.
Idąc w ślad wesołym myślom swoim huknął teraz z całej piersi:
— Maryś, moja Maryś!!
Aż mu echo dalekiej komory odpowiedziało tak rozgłośnie, jakby to ona z nim się przekomarzała powtarzając:
— Ma-ryś!!
Pierwsze zakłopotanie sprawiły Kostce rozstajne drogi, któremi się długi chodnik zakończył. Wiedział, że ma iść na zachód, ale zdać sobie nie mógł sprawy: w której stronie ten zachód leży?
Chodniki wszystkie były niskie i ścieśnione. Podpory z drzewa i dyle stropowe zostały miejscami tak zmiażdżone, że pień gruby zmienił się w drobne patyczki. Belki pionowe podostawały kolan, przez które sterczały wyłupane trzaski i wyglądały, jak karyatydy zmuszone pod naciskiem olbrzymiego ciężaru do przybrania klęczącej pozycyi. Kostka po dłuższej chwili namysłu skręcił w jeden z mniej wygodnych chodników i zaczął się szybko między wąskiemi ścianami przesuwać. Po dłuższej wędrówce wszedł do komory i bacznie się po niej jął rozglądać. Komora ta wydała mu się obcą zupełnie. Ściany miała z wilgoci oślizgłe, powała była miejscami zabezpieczona belkowaniem i wsuniętemi po za belki deskami, ale snać i tu musiał być nacisk ogromny, bo drzewa były zdruzgotane, deski poprzełamywane i wszystko w takim wydawało się stanie, jak gdyby wraz ze stropem, na którym znać było duże szczeliny, każdej chwili runąć miało na ziemię. — Z komory, która ciągnęła się w szerz daleko tak, że część jej całkiem znikała w mroku, — wiódł jeden tylko chodnik kręty, pochyły. Kostka zapuścił się jeszcze w ten chodnik, ale i tu zoryentował się łatwo, że on tą drogą nie przechodził nigdy, że zbłądził i że mu trzeba wrócić do głównego chodnika i skręcić w inną poprzecznię[2] na drogach rozstajnych.
Przy wejściu do komory chciał się rozglądnąć raz jeszcze, wzniósł do góry kaganek, by ją lepiej oświecić, ale w tej samej chwili upadło kilka kropel z powały wprost na płomień kaganka, który pryskając, sycząc i walcząc zawzięcie z wodą, musiał wreszcie uledz przeważającej sile drugiego żywiołu i zgasł.
Kostka został w ciemnościach.
Pierwszą myślą, która mu głowę przeszyła, było: czy ma przy sobie zapałki? i na samo przypuszczenie, że mógłby ich nie mieć, już go lęk obleciał. Ażeby kaganek mieć tuż przy sobie usiadł na ziemi i rozpoczął pilne przeszukiwanie całej odzieży. Ręce mu drżały, jak w febrze. Po każdem bezskutecznem zapuszczeniu palców w kieszenie zimny dreszcz go przechodził. Nareszcie gdzieś w samym rąbku długiej kapoty namacał jedną jedyną zapałkę. Ręce miał zmoczone obcieraniem zalanego wodą knota, więc je starannie wytarł o poły kapoty i ostrożnie siarnik zapalił. Ale przy błękitnym pierwszym płomyku ujrzał coś takiego, co mu odrazu strachem okropnym włosy zjeżyło na głowie. W odległości kilku kroków od niego stał ktoś w rozpostartym szeroko długim białym płaszczu. Kostka, aż zadygotał cały; zbliżył zapałkę do knota, by co prędzej światłem odpędzić widmo, ale czy to wskutek drzenia ręki, czy też z powodu przesycenia opadłą z powały wilgocią knot rozświecić się nie dał i Kostka znalazł się naraz w zupełnej i beznadziejnej ciemności.
W pierwszej chwili nie mógł zdać sobie sprawy: co począć; bezużyteczny kaganek wypuścił z ręki i chciał iść po omacku w kierunku chodnika, którym wszedł do komory. Rzucił się naprzód, ale uderzył zaraz w głaz, który go z nóg powalił. Starał się otworzyć szeroko oczy, by przecież coś dojrzeć w zupełnej ciemnicy, ale na czarnym odmęcie ani jedna nie odcinała się linia. Zdawało mu się tylko, że widzi białą postać bliżej siebie; zaczął drżeć mocniej na całem ciele, zaciskał silnie powieki i stał. Czuł jednak, że słabnie, że coraz mocniej uginają się pod nim kolana, więc przykucnął i siedział nieruchomy z oczyma zamkniętemi. Podrażniona i wyczulona wyobraźnia poczęła mu teraz nasuwać na pamięci wszystko co kiedykolwiek słyszał od starych górników o dobrych i złych duchach kopalni. Widział jak najwyraźniej owe brodate dyabliki, co to plączą się wszędzie w podziemiach i górnikom rozliczne wyprawiają psoty, a najchętniej siedzą w starych działach. — Nie wątpił, że muszą być gdzieś niedaleko i że się wkrótce wezmą do niego. Ale Kostka był pobożny, więc zaczął odmawiać Zdrowaśki i żegnał się często... To mu znacznie ulżyło. Siedział teraz przez chwilę spokojnie[3] starał się zmysły skupić i jął zastanawiać się nad tem, czy przecież nie byłoby jakiego sposobu wydostania się z tej komory.
Z pierwszego kroku w ciemności przekonał się jednak, że mógł tylko posuwać się na czworakach, lub czołgać się macając rękoma przed sobą. Przeżegnawszy się raz jeszcze, chciał rozpocząć trudną wędrówkę, gdy wyciągnięta dłoń jego dotknęła śliskiej ściany, która wydała mu się ścianą grobu. I wszystko, co pod wpływem modlitwy ucichło na chwilę, odezwało się w nim na nowo. Lęk go chwycił w ramiona i trząść nim zaczął, jak potężny wicher wstrząsa drzewami osiki. — Odrzucił się od śliskiej ściany i zaczął pełzać w przeciwnym kierunku i wtedy mu przyszło na myśl, że on wprost idzie na tę postać białą, którą ujrzał przy świetle zapałki. — Wyciągnął rękę i krzyknął okropnie; czuł najwyraźniej, że mu ktoś dłoń uchwycił w zimne żelazne szpony. Czasu dłuższego potrzebował zanim rozpoznał, że była to rękojeść kaganka porzuconego na ziemię. To go trochę opamiętało; zaczął raźniej posuwać się dalej, ale zaledwie zrobił kilka poruszeń, usłyszał nagle jakiś szum i huk odległy. Huk ten pochodził od strzałów min podziemnych, ale jemu się wtedy zdawało, że takiego odgłosu nigdy jeszcze w kopalni nie słyszał. Przycupnął, zaparł dech w piersiach; był najpewniejszy, że to tuż po za ścianą coś nieustannie tak huczy i szumi. Wtedy przypomniał sobie co mu opowiadał raz górnik stary: o pożarze kopalni.
— Może to pożar wybuchł? Ogień chwycił się podpór drewnianych i oto walą się stare stropowiska i z tego taki huk powstaje. Płomień skacze od belki do belki, trzeszczą suche odwieczne drzewa rozłupane na cienkie trzaski, które płoną jak smolaki, dym gęsty wali kurytarzami i wkrótce pewnie tu wpadnie, by go udusić. Wszystko widział żywo w podnieconej lękiem wyobraźni. Rzucił się naprzód, jak szalony, krwawił sobie kolana, kaleczył ręce, rozbijał głowę o ścianę: szedł naprzód, a natrafiwszy na przeszkodę, cofał się, by za chwilę znowu iść w innym, jak mu się zdawało, kierunku.
Na raz wyciągnął rękę i struchlał cały: ręka utonęła w próżni; wyciągnął drugą i druga nie mogła znaleść oparcia: był nad skalistą przepaścią lub nad otworem podziemnego szybu. Chciał się cofnąć, ale doznał takiego zawrotu głowy, że po chwili nie mógł sobie zdać sprawy, w którą stronę ma skręcić, by do przepaści lub szybu nie upaść, gdzie czekała go śmierć pewna. Zimny pot wystąpił mu na czoło, trwoga przedśmiertna odebrała mu resztę zmysłów. Zdawało mu się, że słyszy jakieś przygłuszone stąpania, jakieś dzikie głosy i śmiechy szatańskie — ani wątpił, że to już idzie zgraja dyabłów brodatych, by zawlec jego duszę, co bez spowiedzi schodzi ze świata — prosto do piekła. — Już ich słyszy wyraźniej, coraz bliżej i bliżej; idą gromadą i wkrótce pochwycą go za włosy, które mu strach zjeżył do reszty. Wtedy odezwała się w nim ostatnim wysiłkiem żądza życia, chciał krzyczeć, co sił stanie, ale głos łamał mu się w gardle.
— Ratun!... ludzie!... wołał ochrypłym głosem.
— Ratunku!
Tymczasem kroki złych duchów słyszeć się dały coraz bliżej. Już — już stali tuż po nad nim, więc się rzucił gwałtownie, zarył twarzą do ziemi, żeby się bronić do ostatka i nie dać tak łatwo pochwycić złemu. Ale oto już — już sięga któryś po niego ręką, targa go za włosy i krzyczy:
— Wstań!!
Kostka niechce podnieść głowy, lecz szarpią go mocno, więc się odważył bokiem zerknąć i odrazu siadł na ziemi:
— Rany boskie!! — to wy?! zawołał — widząc dwóch znajomych górników.
— Jasiek! cóż ty tu robisz?
— Ano... chciałem iść na bliższe drogi... i światło mi zgasło.
— Jakżeś ty się mógł tędy puścić? Gdzie-byś był zaszedł tą drogą?
— Szedłem raz tylko i pomyliłem.
— Gdzież twój kaganek? Cóż to nie miałeś zapałek?
— Miałem — ino jeden.
— Ino jeden? — to z ciebie tęgi górnik!
— A niebałżeś się Jaśku? spytał śmiejąc się stary górnik.
— Nieee... i czegoż bym się miał bać? — odrzekł Jasiek przeciągle.
— No, to dziękuj Bogu, żeśmy cię tak rychło znaleźli, bo byś tu był pewnie albo wpadł do szybu, albo długą postną nowennę odprawiał.
— Zkądżeście wy się tu wzięli?
— Przyszliśmy po strzelce odetchnąć świeżem powietrzem, bo tam z dymu zaduch ogromny.
Jasiek już miał wytłomaczone wszystkie huki i szumy, które wśród lęku brał za skutki pożaru. Pewna tylko rzecz jeszcze była mu niejasna. Więc wziął od jednego z górników rozjarzony kaganek i obchodził zwolna ściany komory. Zobaczył znów płaszcz biały, ale teraz zbliżył się do niego bez lęku i dotknął rękami wapiennego nacieku, który w tem miejscu w takiej łudzącej wzrok formie skałę pokrywał.
— Cóżty tam szukasz Jasiek? — pytali go górnicy.
— Rzuciłem tu gdzieś kaganek, a ot jest — rzekł wesoło... — Śmiać mu się teraz chciało z siebie okrutnie i z tych duchów brodatych i ze strachu samego, ze wszystkiego, całem sercem; więc dając wyraz swej radości krzyknął, aż zadudniała komora:
— Do domu bracia!! bo tam jadło czeka, a ja mam dyabli apetyt!
— Zdaje się, że ciebie jeszcze coś tam czeka, — rzekł jeden z towarzyszy.
Wtedy Jasiek wziął się pod boki i zaśpiewał donośnie:
— Maryś moja, Maryś!
I z tą wesołą piosenką, rozlegającą się szerokiem echem, opuścili komorę, gdzie przed chwilą gościła — śmierć.










  1. Ustronia kopalni.
  2. Boczna ulica.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka lub spójnika i.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zdzisław Kamiński.