Między ziemią a niebem
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Między ziemią a niebem |
Pochodzenie | W królestwie nocy Nowele górnika |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp. |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Drukarnia Słowa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Panno Maryniu!
Ujrzał ją w szarym płaszczyku z płótna, który zupełnie krył jej suknię; w czapeczce męskiej, tak była zmienioną, że w pierwszej chwili nie zdawał sobie dokładnie sprawy z tego tu w głębi kopalni tak niespodziewanego zjawiska, więc powtórzył tylko półgłosem:
— Panno Maryniu!
Ależ nie! — to nie pomyłka! To te same niezabudki z pod długich rzęsów rzucają na niego swe błękitne, słodkie spojrzenie! ta sama kaskada splotów złotych, które pod czapeczką pomieścić się nie mogą, te same usta, jak świeżo zerwane jagody, z znamiennym grymasikiem półuśmiechu, odsłaniającym biały rąbek ząbków!... To być nie może kto inny!
— Panno Maryniu! — czy to pani? — powtórzył głośniej.
Stojąc na małem wzniesieniu w głębi komory wyglądała, jak posąg z kamienia wykuty, jak Afrodyta, w podróżnym płaszczyku, klasnęła w dłonie i zawołała śmiejąc się serdecznie:
— Tak, to ja, proszę pana! w całej mej okazałości!
— Jezus Marya! czy być może?
— Stało się proszę pana...
— Ależ to cud nad cudy — mówił inżynier — zatopiony zupełnie w jej spojrzeniu. My górnicy oswojeni dosyć jesteśmy ze zjawiskami nadprzyrodzonemi. Odwiedzają nas przeróżne duchy: Skarbniki, Gnomy, Koboldy, Świstaki, ale Rusałek, Świtezianek dotychczas w kopalni nie było!...
— Komplemencista...
— Jakimże to sposobem pani się tutaj zjawiła?
— Najzwyklejszym — koleją.
— Zapewne zwiedzić sławną kopalnię?
— Trochę dlatego, a troszkę i dla przysłowia: „nie chciała góra do Mahometa“...
— Panno Maryniu!
— No, no, pogadamy jeszcze o tem. — Pan się ogląda: kto czuwa nademną. Są, są aż dwa Stróże Anioły, dwie ciocie, które jak widzę już pilnie czynią za mną poszukiwania.
— Marie! — dał się słyszeć głos piskliwy — au nom de Dieu! ou est elle? Est-ce posible? — Marie! — elle cour comme un diable.
— Jestem, ciotuniu droga, jestem! — wołała Marynia.
Dwie starsze panie wyglądające trochę śmiesznie w nadto obszernych płaszczach i za małych czapeczkach sterczących na czubku głowy, prowadząc się pod ramię torowały sobie z trudnością drogę przez ściśniony tłum zwiedzających, śledząc z daleka bacznym wzrokiem rozmawiającego z Marynią obcego pana.
— To inżynier górniczy pan Zdzisław Miński — przedstawiła Marynia, a to: ciocia Kamila i ciocia Józia.
Obydwie panie uśmiechnęły się do Mińskiego przyjaźnie.
— Słyszałyśmy wiele o panu — mówiła ciocia Kamila — więcej może niż pan przypuszcza. Prawda Maryniu? Cieszymy się niezmiernie, że towarzyszyć nam będzie tak znakomity cicerone.
— Moja Kamilciu — ciągnęła ciocia Józia — musimy prosić także pana inżyniera, by otoczył swą specyalną opieką Marynię. Ona nam się ciągle gubi. Więc jeżeli to pańskim urzędowym czynnościom przeszkadzać nie będzie, prosimy bardzo by jej pan podał rękę i poprowadził w tem królestwie nocy.
Zdzisław zbliżył się do Maryni, której oczy się śmiały, gdy na życzenie ciotki wsunęła pod jego ramię małą rączkę. A jemu się zdawało, że na tle czarnego kitla tuż przy jego piersi wykwitnął tu, pod ziemią kwiat wiośniany, wonny, pełen czaru, przepojony ciepłem słońca, o pięciu białych listkach z różowemi kończynami, kwiat, który on posiadać będzie długo — może wieczność całą.
— My tam wracamy do towarzystwa znajomych z Zakopanego, zupełnie już spokojne o nasz skarb, pod taką dzielną opieką — prawda Józiu? — rzekła ciocia Kamila.
— Prawda Kamilciu — tylko przeproś odrazu pana Zdzisława, że na wypadek, gdyby nam trzeba było, jakiegoś fachowego wyjaśnienia ponudzimy pana troszeczkę.
— Najchętniej! — odparł inżynier — nie słysząc nic zupełnie, cały zawładnięty posiadaniem tej drobnej rączki. Cisnął ją mocno do piersi, chcąc się wśród tłumu przesunąć ku oświetlonej oliwnemi lampkami kaplicy świętego Antoniego pełnej kamiennych, wykutych w soli figur, którym migotliwy płomień nadawał pozory ruchu i życia. Gości, wchodzących do kaplicy wprost od szybu spotykał pewien zawód; zdawało im się, że ujrzą świątynię z białej, kryształowej soli, a tymczasem ta sól była raczej do bronzu podobną. Mimo licznych lampek, chłonące światło ściany prawie czarne, bez żadnego refleksu nie zdołały rozprószyć cienia, który zalegał grubą warstwą wnęki i nisze kaplicy, krył i zatracał, kontury sklepienia, gdzie w postaci czarnego gołębia unosił się Duch święty. Gdyby nie światła ustawione poza figurami, które przeświecały, jak alabaster przyćmiony, trudnoby było wierzyć, że te rzeźby są istotnie z najczystszej soli, tak je pokryła mocno patyna wieków. Zbyteczne tu światła bengalskie lub łukowe! Po wilgotnych ścianach lśniących miejscami, jak z polerowanego spiżu ślizga się połysk krwawy z lamp oliwnych świecących w aureoli mgły podziemnej. Na płomienie padają ze sklepienia krople ciężkie — łzy ziemi. Jedna tylko lampa wieczna pali się przed ołtarzem spokojnie — snać, że ona tylko sama tu płonąć powinna, by w tym półmroku właśnie mógł górnik całą duszą oddać się modlitwie i całe serce otworzyć przed tym Chrystusem, który już tyle wieków patrzy na jego dolę.
— Ot, pierwszy etap! — zawołała ciocia Kamila — to też zaraz poprosimy pana inżyniera o wyjaśnienie.
— Służę... więc najpierw trochę historyi. Kaplica wykutą została za królowania Jana Sobieskiego w jednej bryle solnej, odkrytej tuż obok szybu Daniłowicza.
Figury te z jednolitych brył solnych przez nieznanych rzeźbiarzy ciosane, zanim je ząb czasu wyszczerbił i wilgoć podziemi zdeformowała i zniszczyła, przedstawiały podobno kiedyś nawet artystyczną wartość, jakby ze słów Franciszka Wężyka wnioskować należało. Niestety cytatem służyć nie mogę.
— Otóż ja panu dam zaraz dowód, że przybyłam do sławnych kopalń Wieliczki należycie przygotowana — rzekła Marynia — i stanąwszy na schodach u wejścia do kaplicy zaczęła deklamować skandując wyrazy:
Na samym wstępie w kręte min rozległych ściany,
Stoi z soli przybytek Bogu zbudowany,
Kunsztowne arcydzieło pracowitej ręki...
Tu człowiek najpierw Twórcy korne złożył dzięki,
Gdy z pochodnią przeczucia w ziemię zapuszczony
Odkrył soli pożywnej skarb nieprzepłacony.
Tam od wieków bezlicznych niekształtowne bryły
Bez życia i bez ruchu w ciemnych lochach tkwiły,
Lecz ta, co świat w dowcipne przyozdabia dzieła,
Słonych głazów swym rylcem sztuka się dotknęła:
Wnet (o dziwy!) sól twarda zmienia się w ołtarze,
W kolumny i posągi i żyjące twarze,
Te wierne wziętym kształtem stoją w głębi ziemi
A krocie lat i ludzi przemija nad niemi.
Miński nie spuszczając z Maryni oka, gdy skończyła zaimprowizował półgłosem, tak że ciocie zajęte oglądaniem figur nic nie słyszały:
Lecz czy ten twórca myślał wtedy,
Gdy szedł w podziemne światy,
Że może kiedyś w tych głębinach,
Aniołek być skrzydlaty?
Lecz czy ten twórca myślał wtedy,
Gdy kuł tę słoną skałę,
Że takie cudne usta będą,
Tu głosić jego chwałę?!
— Pan poeta? — szepnęła Marynia.
— Każdy górnik jest poetą, choćby rymów dobierać i wierszy składać nie umiał; żyjemy i pracujemy na przełęczy dwóch światów, a to samo już otacza nasz zawód urokiem poezyi.
— Prosimy o szczegółowe objaśnienia! — wołały ciocie — kto są te dwie figury obok kazalnicy?
— Po prawej stronie św. Paweł, po lewej św. Piotr — odparł inżynier — a kiedy już jestem w roli cicerona — rzekł wchodząc do presbiteryum — to proszę słuchać dalej cierpliwie. W czworograniastej niszy za wielkim ołtarzem Matka Boska, trzymająca Dzieciątko Jezus, jakby je podać chciała stojącemu obok św. Antoniemu Padewskiemu.
— Ciszej trochę — rzekła krótkowidząca ciocia Józia — oto jacyś dwaj mnisi klęczą przed ołtarzem zatopieni w modlitwie — nie przeszkadzajmy.
— Ależ kiedy oni tu weszli? — spytała ciocia Kamila.
— Mniej więcej przed trzema wiekami pani dobrodziejko, bo to dzieła sztuki tego samego, co i kaplica, nieznanego artysty — odparł inżynier.
— Więc z soli? — Boże mój, jak żona Lota — zauważyła ciocia Kamila dotykając zakonniczego kaptura klęczącej postaci.
— Po lewej stronie presbiteryum — objaśniał dalej inżynier — statua św. Franciszka Ksawerego, po prawej św. Kazimierza, a tam obok w ozdobnej niszy posąg króla Augusta Mocnego, który po otrzymaniu od arcybiskupa zezwolenia na odprawianie Mszy świętej w kopalni, ustanowił dla saliny osobnego kapelana. Pierwszym kapelanem był ks. Marcin Kurowski, który w roku 1698 odprawił pierwszą Mszę w tej kaplicy.
— A te świeczniki i pająki z perełek i kryształów solnych czyim są dziełem? — pytała Marynia — i jak te perełki powstały.
— Na to taka odpowiedź — rzekł Zdzisław.
Skąd się wzięły te perły? — jest o tem podanie,
Godne by je opisał ktoś mową wiązaną:
Z łez powstały tych, które tutaj wypłakano!...
Tam z ołtarza Antoni święty patrzył na nie.
I szedł do nieszczęśliwych i łzy ciężkiej doli
Sam nizał na niteczki — dziw czyniąc nad dziwy,
Bo górnik zbywszy tutaj wszystkiego co boli
Wracał na światło dzienne: wesoły, szczęśliwy.
Dokoła inżyniera zgromadziło się wiele osób by posłuchać opowiadania w skutek czego ciocie zostały ludzką falą odsunięte daleko... Szli teraz oboje chodnikiem tak wąskim, że dwie osoby ledwie obok siebie poruszać się mogły i tak niskim, że trzeba było pochylać głowy, w skutek czego Zdzisław dotykał czasem skronią włosów Maryni, co było powodem, że przeklinał w duchu rozmiary innych chodników kopalni wielickiej, gdzie można przejść swobodnie, jak w kurytarzach obszernych.
Weszli teraz do komory „Urszuli“ słabo tylko oświetlonej tak, że z rozmiarów jej nie można było zdać sobie sprawy. Towarzystwo całe czekało tu na tych, którzy się opóźnili zwiedzając kaplicę. Marynia wskutek ścisku musiała oprzeć się mocniej na ręce swego opiekuna. Mrok gęsty zalegał tę stronę komory, w której stali; czasem tylko zabłąkany z oddali refleks kaganka oświecał ich źrenice, które płonęły jak cztery gwiazdy — w zodjaku miłości. Pod wrażeniem tej chwilowej ciemności zapanowała cisza zupełna, której nikt głośniejszem słowem przerywać nie śmiał... A im się zdawało, że zatracają powoli bytowanie ziemskie i jak para elizejskich cieni szczęśliwi i połączeni iść będą odtąd razem przez wieczność całą...
Wtem z kąta komory dał się słyszeć, jakby syk węża. Z brutalną, druzgocącą ciemność siłą: stało się światło, buchnęła orgia bengalskich płomieni, tak, że musiano przysłaniać oczy blaskiem rażone. Zamiast jednak zyskać, komora straciła na tem świetle; występowały plamy od kopciu na ścianach i powale, harmonię jednolitości psuło opierzenie z belek i desek, rozmiary komory można było wzrokiem obliczyć; a tylko niedoścignione i nieobliczalne nęci nas swym urokiem.
Światło zgasło, napełniając komorę żrącym dymem i czarnym, jak kir odmętem, w którym przez chwilę nic widać nie było.
— To tak, jak błysk wielkiego szczęścia — rzekła Marynia — oślepia i mrok zostawia w duszy. Chodźmy stąd, bo słychać znowu syk płomiennego węża.
— Jeszcze zabawimy tu chwilkę przed tym portalem. Brama ta wyciosana została, a po części ułożona z kwadrów soli, w roku 1831 przez górników rekonwalescentów, którzy w czasie grasującej w tych stronach epidemii cholery od śmierci się uratować zdołali.
— Ot i tutaj, jest także w zagłębieniu ściany wykuty krzyżyk — zauważyła Marynia — wszędzie przy drodze widać takie kapliczki, a przed niemi światła płonące. Górnicy są pobożni — prawda panie?
— Górnicy żyć i pracować muszą z myślą o śmierci, bo każdej chwili są narażeni na niebezpieczeństwo, które przewidzieć się nie da, więc też stawiają sobie, gdzie mogą ołtarzyki, by przed nimi, gdy przyjdzie ostatnia godzina pojednać się z Bogiem... — odparł inżynier.
Schodzili po wygodnych stopniach wykutych w soli, w szerokim chodniku, który uważać było można za westybul wiodący do komory „Michałowice“. Na ciemnem tle chodnika, jak w dużym wybitym oknie ukazała się nagle w purpurowym świetle — otchłań. Z galeryi obok schodów można było spojrzeć w głębinę na dno komory, zkąd od szarej ludzkiej rzeszy dolatywał gwar rozmów i okrzyki podziwu.
— Komorę tę, to znaczy, tę jednolitą bryłę soli zaczęto wydobywać w roku 1717, a ukończono w roku 1761, gdy kopalnia była pod zarządem Michała Czarnockiego i dla tego nazwano ją „Michałowice“ — objaśniał inżynier. Wydobyto ztąd około milion centnarów soli, wszystko pracą ręczną: żelazem, kilofem. Oto rezultat pracy, która trwała blisko pół wieku!
— A ten ogromny świecznik tam u szczytu sklepienia?
— Z kryształów solnych; dzieło naszych górników.
— Tyle na nim świeczek, że wygląda, jak olbrzymie drzewko Boże, niewidzialną ręka anioła trzymane w przestrzeni.
— Komora ta...
— Niech pan nie używa dla tak wspaniałego kościoła tej brzydkiej fachowej nazwy. Słowa te wyrzekła Marynia, gdy po kilkuset schodach zeszli na spód komory i stanęli tuż przed rusztowaniem, wiązanem tak kunsztownie z całych pęków pni olbrzymich, odartych z kory, że zdawały się być nie podporą, za którą służyły chroniąc spękany strop od zawalenia, jeno misterną kratą w olbrzymich wrotach gotyckiego tumu, rozdzielającą nawę od presbiteryum.
— Oto świątynia wykuta krwawicą górnika dla bóstwa — Pracy! — zawołał inżynier.
— I pomyśleć, że to arcydzieło trudu i mozołu — ciągnął dalej z rosnącym zapałem — skazane jest na zagładę. Strop pęka z każdym rokiem więcej. Próżno silimy się, by go podpierać coraz mocniejszymi, kunsztowniejszymi filarami, wszystko napróżno; trudno się oprzeć myśli, że coraz spieszniej zbliżamy się do chwili, w której ta świątynia wspaniała, wytrwałą pracą mrówki ludzkiej stworzona — istnieć przestanie!
W tej chwili purpurowy promień ogni bengalskich zatopił całe presbiteryum w krwawym blasku, na którego tle gigantyczne białe filary rusztowania zdawały się być dziełem Tytanów.
— Marność nad marnościami i wszystko marność! — zawołał inżynier.
— Serce się krwawi — dodała Marynia — że człowiek taki bezsilny...
— Przychodzi mi na myśl pewna analogia — rzekł inżynier — oto świątynia ludzkiego serca opromieniona żywym blaskiem miłości. Wszystko wygląda cudownie, zdaje się, że trwać będzie wieki całe niezmiennie.
Wtem — zwątpienie działać zaczyna... Na stropie komory ukazują się rysy, z początku drobne, potem coraz większe. Napróżno podpieramy je belkami: pocieszenia, otuchy, nadziei, wszystko na próżno! — kres już nie daleki — dokończył smutnie.
— Tylko, że między tą, a tamtą świątynią zachodzi pewna różnica — rzekł.
— Jaka? — spytała Marynia.
— Świątynię serca można ocalić jednem szczerem słówkiem...
— Dlaczego? — spytała Marynia, przystając na chwilę i patrząc mu głęboko w oczy — dlaczego pan wyjechał ze stron naszych i wcale nie dał znać o sobie?
— Po co? — wszak nie otrzymałem od pani, ani jednego marnego słówka, któreby mnie upoważniało do tego.
— Jakto? więc pan chciał, ażeby panna dobrze wychowana...
— Otóż to ten nieszczęsny konwenans, ta uniwersalna politura towarzyska zawsze na jedną modłę! — Kawaler z mniej lub więcej dobrą posadą bywa w domu w roli konkurenta, może odejść z kwitkiem, lub ewentualnie zostanie przyjęty. Następują uroczystości oficyalne: ślub i wesele, poczem żonie wolno już męża kochać. Wszystko ściśle według przepisów i prawideł. Niech Bóg broni, żeby się przedtem, jakiem gorętszem, słówkiem zdradzić kiedy!
— Tak, a wy na to słówko czekacie? — ażeby zdobywszy serce naiwnej, odejść z miną tryumfatora, odepchnąć, porzucić, zapomnieć! Stare, znane, dzieje!
— Może... ale ja nie pojmuję miłości, gdzie niema pewnego choćby chwilowego tylko zdania się na łaskę i nie łaskę losu. Nie wierzę w takie krępowane konwenansem uczucie, chociażby nawet miało dużo pozorów szczerości.
Marynia spoważniała, nieznacznie odsunęła swą rękę i trzymała się sztywnie z daleka.
— Zeszliśmy na drażliwy temat... może przerwiemy — odezwała się po chwili smutnie.
— Wracam znowu do roli cicerona — rzekł inżynier — oto komora „Drozdowice“, której strop był do niedawna bez wszelkich podpór.
— Świątynia miłości szczęśliwej — rzekła Marynia, jakby do siebie.
Komora „Drozdowice“ tak się przedstawia, jak gdyby ktoś westybul olbrzymi z wykutymi na całą szerokość w litej skale stopniami odwrócił sufitem na dół. Stąpając po równej, jak stół powale mamy wysoko nad głową odcinające się przy jasnem świetle bengalskiem z plastyką silną obszerne, masywne schody, po których mógłby kroczyć swobodnie kolos rodyjski. To wręby powstałe z wyłamania brył solnych, które górnik nazywa: „bałwanami“.
— Co to za łuki, półkola i linie równe idące obok przez wszystkie ściany, od góry aż do dołu? — spytała Marynia.
— To runy wypisane na ścianach solnych kilofem górnika, który te bryły odwalał. Spróbujmy je odczytać... Oto duży taki wręb jeden mamy tu przed sobą. Robota się zaczyna żelazem od góry... Widzi pani te równe, regularne łuki, kreślone silną pewną ręką — ku dołowi. Te same i tak głębokie wręby czynione kilofem widzi pani po drugiej stronie, na górze i na dole. Teraz już pół roboty skończone. „Bałwan soli“, jest od korpusu bryły macierzystej, ciężką i długą pracą odcięty, trzeba go jeszcze tylko od ciała solnego odłączyć, odłupać.
Tu już przychodzi zmyślność, pracy z pomocą. Zaczyna się wbijanie klinów stalowych rzędami w przyrośnięty jeszcze plecami do bryły bałwan solny. Górnik wyzyskuje łupliwość soli i doskonale rozróżnia po dźwięku, jak rychło bałwan się oderwie... Czasem tylko słuch go zawiedzie... Wtedy urwany nagle i niespodziewanie „bałwan“ przewala swe olbrzymie cielsko i przygniata całym swym ciężarem niebacznego górnika, który się w porę usunąć nie zdołał, spełniając w ten sposób choć bezwiednie akt zemsty na tym, który go śmiał oderwać od pnia macierzystego.
— Czy zaszedł kiedy podobny wypadek? zabiło tak górnika? — spytała Marynia.
— Gdybyż choć zabiło od razu! Spłaszczyło mu nogi obie, tak, że się męczył długo, za nim ksiądz przybył ze „świata“ i pojednał go z Bogiem. Działo się to właśnie w tem miejscu, gdzie jakiś rzeźbiarz nieuczony wyciosał na pamiątkę wieczną, w ścianie solnej monstrancyę.
— Jakie te wasze dzieje są wszystkie smutne!
— Dlatego, by rozchmurzyć czoła zwiedzającym urządzamy zawsze w kopalni huczną muzykę... Słyszy ją pani.
Weszli na oświetlony rzęsiście kolorowymi lampionami most długi, który prowadził do dwóch obelisków z soli z napisami złotymi, gdzie się przeważnie skupiła publiczność. Most zaopatrzony w wysokie poręcze przedzielał wzdłuż głęboką komorę. Dno komory rozświecało mnóstwo rozstawionych w różnych odstępach i z nierówną siłą płonących kaganków.
— Kaganki życia! — rzekł Miński.
— Znam je trochę z cudnego obrazu Stachiewicza.
— On tu do tego właśnie obrazu czerpał natchnienie.
— Ten z żywym płomieniem — to pani, a ten gasnący: to mój — rzekł Miński i mówił dalej półgłosem patrząc w dół na światła:
Na dnie komory tak, jak na ludzkim padole
Świecą kaganki życia jasno — świecą żywo,
Przędziwo nasycone krwią młodą, oliwą,
Bujnie płonie, złocistą tworząc aureolę...
Idą lata, przychodzą troski, smutki, bole,
Wichry i burze życia... płomienia przędziwo
Zaczyna schnąć, przygasać, pali się leniwo,
Łez wilgoć tłumi rychło energię i wolę!
Jeszcze się broni śmierci, jeszcze chwyta tchnienie,
Jak konający, gdy mu oddechu zabraknie...
Ostatnie rzuca błędne dokoła spojrzenie.
Życia! życia! wyschniętą piersią kropli łaknie.
Na próżno! Zgon przychodzi... jeszcze wzrokiem toczy...
Błysk... Dym... i ciemność wieczna... zgasły drogie oczy.
— Wie pan, że jest coś, co mnie dla tych kaganków wcale nieżyczliwie usposabia — rzekła Marynia. Ogromnie wiele w nich egoizmu, odosobnienia... Dlaczego właśnie mocą samego tylko przeznaczenia mam płonąć i wtedy także żywo i jasno, gdy już zgasły te dla mnie drogie bratnie oczy?!... I ja równocześnie chcę razem z niemi zapaść się w ciemność wiekuistą.
— Ktoby tam mówił o takich smutnych historyach, gdy muzyka gra skocznego walca — zawołał Zdzisław wesoło. Pokażę zaraz pannie Maryni, coś wielce oryginalnego. We framudze skalnej ukryta piramida z najczystszego kryształu soli. A gdy za nią postawić kaganek to prześwieca i widać litery pamiątkowego napisu. Ciekawa rzecz, gdybym tak serduszko panny Maryni przeświecić zdołał: czy i jakie wyczytałbym tam litery?
— Łatwo odgadnąć jakie: K. i J. t. j. ciocia Kamila i Józia; nie mam rodziców, więc prócz tych dwóch kochanych opiekunek... nikogo więcej na świecie! „Smutno jest każdemu człowieku samemu, lecz stokroć samotnej kobiecie!“ — mówi poeta. Ale a propos tych opiekunek moich: gdzie one się podziały?
— Znajdziemy je z pewnością na podziemnym dworcu kolei, dokąd teraz właśnie zdążamy — rzekł Zdzisław, a przyciskając mocno do piersi rękę Maryni, dodał:
— Zresztą, powierzono mi opiekę nad panią więc ciocie są zapewne spokojne zupełnie.
Całe towarzystwo szło przyspieszonym krokiem, w kierunku, zkąd coraz mocniejszem odbity echem dochodził odgłos kapeli górniczej...
Nagle, jak po zaklęciu Sezama otwarły się wrota chodnika i przedstawił się oczom zdumionych pałac z tysiąca i jednej nocy, jak z białego wykuty marmuru, płonący tysiącem lampek, które w girlandach i liniach równych tworzyły jasne, świetliste kontury koronkowej budowli podziemnego dworca kolei. Muzyka umieszczona na galeryi wysoko u stropu komory, rzucała z trąb mosiężnych pełne, odbite z wybornym rezonansem od skał kamiennych tony, na płynące nieustannie fale publiczności, która wesoło gwarząc skupiła się przy suto zastawionym bufecie.
— Marie! au nom du ciel — ma chérie! — gdzieś ty się podziała? — krzyknęła ciocia Kamila.
— Sądziliśmy, że pan popełnił raptus puellae! — zawołała ciocia Józia.
Obydwie panie były ogromnie rozbawione, buzie miały pełne kanapek, piły piwo w otoczeniu licznych znajomych, którzy wprost zachwyceni byli dworcem kolei.
— Ot, to mi naprawdę imponuje — mówił jakiś zażywny jegomość — światła mnóstwo, muzyka wyborna, bufet pyszny!
— I to wszystko kilkaset metrów pod ziemią — zauważył drugi.
— A mnie panie bdziu nic nie imponuje! — rzucił jakiś malkontent. Jama jest jama, czy ciemna, czy oświetlona. Przy tem panie bdziu, co krok to oszukaństwo. Gadali: sól, sól, wszędzie sól, sama sól, a ot, gdzie rusz, to drzewo.
— Ciszej trochę, bo tu inżynier stoi.
— Niech słyszy panie bdziu, co mi tam.
— Marie! n’as tu pas faim? prenez donc quelque chose — mówiła ciocia Kamila, ciągnąc Marynię do bufetu.
— Dziękuję cioteczce i proszę bardzo niech cioteczka do mnie mówi po polsku, bo pan Zdzisław nie lubi mocno edukowanych panien.
— Nie wierz no ty tak wszystko panu Zdzisławowi — rzekła ciocia grożąc palcem — les mineurs sont flatteurs — mówi podobno przysłowie.
— To ktoś bardzo złośliwy wymyślił pani dobrodziejko — bronił się inżynier. Te twarde skały, w których pracujemy, nie sąż symbolem prawdy szczerej?
Nowa fala przybyłych prąc ku bufetowi rozdzieliła rozmawiających. Kapela zagrała hucznego mazura, gwar podsycany napojami, potęgował się z każdą chwilą.
Marynia i Zdzisław znaleźli się wśród natłoku tuż koło bocznego chodnika.
— Przyznam się panu, że ta część kopalni najmniej mi się podoba — rzekła Marynia.
— Jeśliby to wogóle było możliwe, jeśliby z zasadami dobrego tonu i savoir vivre’u nie weszło w kolizyę, jeśliby pani miała na tyle odwagi, to ośmieliłbym się wystąpić z propozycyą niedalekiej podziemnej wycieczki.
— Z góry zgadzam się na każdy projekt mego opiekuna.
— Oto, zamiast przebywać w tym ścisku i gwarze jeszcze przeszło pół godziny, pójdziemy tą drużyną w ustronną część kopalni i tam zobaczy pani tak zwane „pustki“, t. j. miejsca, w których już nie pracuje się od kilku wieków... Zobaczy pani rzeczy zajmujące, ale i niebezpieczne trochę.
— Chodźmy, chodźmy, co prędzej — mówiła gorączkowo Marynia, żeby tu czasu nie tracić daremnie...
Szli z początku szeroką, wygodną „podłużnią“, murowaną z kwadrów solnych. Przez chwilę jeszcze padała w chodnik łuna z rzęsiście oświetlonego dworca i biegły za nimi tony mazura. Skręcili w boczny chodnik, który był wąski i niski, z powałą podtrzymywaną belkami, spoczywającemi na długim szeregu ściennych filarów. Zostali sami z jednem tylko ruchliwym światłem kaganka, który rzucał ich długie cienie, zbliżał je ku sobie i łączył w jedną postać podobną do widma, skradającego się za nimi przez skał załomy... Jeszcze dolatywało ich z oddali echo muzyki, ale powoli, jak ptak zmęczony długą drogą, ton każdy coraz słabsze miał skrzydła, przysiadał we wnękach i zagłębieniach ścian, aż wreszcie najsilniejszy z nich uderzył o skręt chodnika i — skonał.
Zwrócili się teraz ku górze „pochylnią“ dosyć stromą, śpiesznie, bo, do pustek było jeszcze dosyć daleko. Szli oddychając ciężko w milczeniu takiem, że słychać było przyspieszone uderzania ich serc. Nagle, przed wejściem do obszernej komory, inżynier przystanął i rzekł wskazując ręką:
— Jesteśmy u celu, oto jedna z najstarszych „pustek“, z której ścian patrzy na nas przeszło dziewięć wieków.
Widzi pani co to tam się dzieje?
Marynia spojrzała w górę... Jakby pod naciskiem olbrzymiego ciężaru, który zwalił się na słabą powałę komory, strop cały był pokryty gęstą siecią rysów i pęknięć. Podtrzymujące go na całą długość grube pnie drzew, złamane zostały w połowie, jak słabe patyczki i trzymały się na kilku tylko włóknach zwrócone ku sobie iglicami drzazg. Prócz tego tuż nad wejściem widać było szeroką na kilku decymetrów i głęboką szczelinę, która zdawała się być otwartą paszczą potwora, gotowego każdej chwili pochwycić w czeluść czarną intruza, zakłócającego mu swem zjawieniem się ciszę i spokój — pustkowia.
— Ależ to każdej chwili runąć może! — zawołała Marynia.
— To też do tego tylko miejsca prowadzę tych, którzy pragną widzieć „pustki“.
— A tam moja świątynia dumania — rzekł śmiejąc się inżynier i wskazał w dal ręką; tam jest ławeczka moja nad wiecznie szemrzącym strumieniem, zupełnie jak w zielonym gaiku. Tam idę pomarzyć czasem, gdy mną zawładnie tęsknota.
— Jabym tak chciała zobaczyć tę ławeczkę.
— Pani! ależ to niebezpiecznie! można zginąć pod zwaliskiem — rzekł wskazując na strop spękany.
— Z panem poszłabym zaraz.
— A zatem chodźmy, dzielna, odważna panno Maryniu!
Wziął ją pod rękę mocniej i za chwilę byli już przy ławeczce.
Patrzał teraz na nią zupełnie innemi oczyma. Więc to nie jest ta zwyczajna tuzinkowa, ta tylko dobrze wychowana panna na wydaniu, za którą ją dotychczas uważał; ta lękliwa, licząca się z formami, uważająca na krok każdy dzierlatka, nie zdolna, by pójść za popędem serca? — jeno nie zwykle odważna dziewczyna, co niebezpieczeństwu i grozie śmierci śmiało, w oczy, spojrzeć umie! Pierś wezbrała mu takiem uczuciem radości, że gdyby nie konieczność panowania nad sobą byłby tę swoją dzielną Marynię pochwycił w ramiona i w gorącym, długim uścisku wypowiedział wszystko, co mu się teraz z serca gwałtownie do ust cisnęło.
Marynia dostrzegła w Zdzisławie tę przemianę i uczuła się bardzo szczęśliwą.
— Siadajmy teraz tu nad strumykiem, na ławeczce marzyciela — rzekła — i niech nam się zdaje, że jesteśmy w zielonym gaiku... Słuchajmy, jak szemrze ten strumyk...
Zdzisław mówił:
Głęboko w ziemi w skał twardej osłonie,
Strumień się sączy nieznany dla świata,
Szmer wody uszu ludzkich nie dolata,
Mętne, jak kiry czarne, jego tonie.
Nigdy ponad nim tu słońce nie płonie,
Obcą mu tęcza motyli skrzydlata,
Zefiru tchnienie, kwiatów barwna szata...
Nie patrzy w niego lazur w gwiazd koronie...
Przez długie wieki ciche wody cieką,
Nikt o istnieniu nie myśli strumienia...
Nagle, dopływem tajemny wezbrany,
Strumień się staje wielką rwącą rzeką,
Podmywa komór filary i ściany,
Tytanów dzieła w zapadlisko zmienia.
— I to wszystko pan przemyślał tu na tej ławeczce? — spytała Marynia.
— Ach, znacznie więcej jeszcze; ot tam na zrębie skały jest wyryty tytuł, cudnego niedokończonego jeszcze poematu.
Marynia przeczytała wyciosany młotkiem górniczym napis: MARYNIA.
— I to, to czupiradło ma być takim ładnym poematem? — zawołała śmiejąc się głośno, aż echo zadzwoniło o ściany.
— Z tak trudnym do spamiętania tytułem, że musiałem go często powtarzać. Widzi pani:
Ich schnitt’es gern in alle Rinden ein,
Ich grüb’es gern in je-den Kieselstein
Ich möcht’es sän auf je-des frische Beet.
zanucił Zdzisław:
— Zna pani tę śliczną piosnkę Schuberta?
— Znam i zachwycona jestem jej refrenem:
Dein ist mein Herz!
Dein ist mein Herz!
Und soll es ewig, ewig, ewig bleiben!
— Ale czas nam zfinalizować wycieczkę naszą! — rzekł Zdzisław. Jezus Marya! już dobre pół godziny minęło! — zawołał. Musimy spieszyć bo co sobie Cioteczki pomyślą.
— Prawda! a zatem gonitwa za ciocią.
Ujęli się za ręce, jak rozbawione dzieci i biegnąc prawie spieszyli ku dworcowi zkąd ich wkrótce doleciało echo górniczej kapeli, jednak już, jakby ostatnie, poczem cisza zapanowała zupełna; gońcem ich tylko był w chodniku odgłos własnych, przyspieszonych kroków.
— Ile czaru prawdziwej poezyi jest w takim pustkowiu — rzekła Marynia przystając i zwalniając kroku, by odetchnąć swobodniej.
— A jednak rzecz niepojęta, tylu poetów z iskrą bożą, tylu mistrzów słowa i tonów bawiło w tych podziemiach, a przecież nie stworzyli ani jednego utworu, któryby świadczył o silnem wstrząsającem wrażeniu, jakie sprawiła na nich kopalnia.
— Któż tu był?
— Pierwszy Goethe w r. 1790.
— I tu może po raz pierwszy zawołał: mehr Licht! — więc nie dziw, że on do podziemnego świata wiecznych cieni zapalić się nie zdołał. Może w tem właśnie szukać należy ogólnej przyczyny braku poetyckich utworów.
— Może... Z wybitniejszych oprócz poezyj Körnera, który był górnikiem z zawodu, znam tylko jeden dłuższy wiersz Ibsena p. t. „Górnik“, który napisał prawdopodobnie nie będąc wcale w kopalni:
W głębi, gdzie króluje noc
Wabi skarbów, bogactw moc
Dyamenty i klejnoty,
A dokoła kruszec złoty.
Gdy tam wszedłem pierwszy raz,
Gdzie bez troski mija czas:
Gnomom chciałem wziąć z ukrycia
Utajoną prawdę życia.
Żaden nie wyjawił mi,
Co tam w głębi ziemi tkwi...
Jeszcze żaden blask płomienia
Nie zmógł takich głębi cienia.
Cóż to złuda? któraż z dróg
Wiedzie tam gdzie prawdy próg?...
Młocie, otwórz mi zaporę
W tajną serca skał komorę!
Nie przestańmy młotem bić,
Aż się życia starga nić...
Gdzież jutrzniane blaski słońca?
.............
Ciemna wieczna noc bez końca....
— Jakie to ogromnie smutne i beznadziejne — rzekła Marynia... Szkoda, że nie zwiedzał kopalni ktoś z naszej wielkiej trójcy: Adam, Juliusz, lub Zygmunt.
— Byli za to mistrze tonów: Karol Kurpiński w r. 1819 i Moniuszko w roku 1865, niestety jednak żaden nie zostawił nam w spuściźnie ani jednej piosenki górnika. Był także w r. 1883 druh Adama — Odyniec.
— A z młodszych...
— Przed kilku laty: Paderewski, Wyspiański, Tetmajer...
— Kto wie: czy widok tego strumienia, nie natchnął Tetmajera do napisania: Mistycznej rzeki?
— Wątpię, bo w tej części kopalni nie był z pewnością.
— Ot widzi pan i jest rozwiązanie zagadki. Trudno, ażeby taki dworzec kolei, przypominający pełne ludzkiego mrowia dworce „na świecie“ w porze nocnej, by ten krzyk, gwar, ścisk, tłum, zdołały wzbudzić natchnienie silne, głębokie.
— A może właśnie przeciwnie — rzekł inżynier:
Może poezyą nie jest ciche śnicie,
Jeno: ruch, walka, czyn, siła i życie!
Weszli do komory, gdzie był dworzec kolejowy i gdzie górników kilku zajmowało się spiesznie gaszeniem lamp...
Całą komorę zalegał dym gęsty dławiący, kopeć i swąd knotów po stłumieniu płomieni pobudzał do kaszlu.
— Tyle kaganków życia zdmuchnięto, jako zbyteczne, gdy wysłużyły się przez chwilę dla ludzkiej igraszki — zauważyła Marynia.
— Proszę państwa naprzód! — wołał nie poznawszy z daleka inżyniera, pełniący inspekcye dozorca — już wszyscy wyszli.
Marynia i Zdzisław spotkali przecież poza bramą dworca jeszcze jednego z gości. Był to ów malkontent, widocznie już pod dobrą datą, który usiłował wrócić do bufetu irytując się, że mu nie pozwolono.
— Proszę pana dobrodzieja naprzód, tam już wszystko pozamykane, zgaszone — tłumaczył przewodnik.
— Ale piwo jeszcze zostało.
— Już wywieziono na pierwszy horyzont na „salę“, proszę iść, tam się pan dobrodziej z nim spotka.
— Co mi tam wasze sale — oszukaństwo i tyle; zapowiadacie, że wszystko z soli, a tu gdzie rusz: kupa drzewa.
— A pan dobrodziej chciałby może i piwo z soli — mamy go tu dosyć w rżąpiach szybowych.
— No, no, nie natrząsaj się koboldzie jeden, masz tu obolus i prowadź mnie najkrótszą drogą do tej sali.
Młodzi, minąwszy malkontenta, skręcili w poprzecznię i znaleźli się tuż nad jeziorem.
— Znowuście się zawieruszyli! — zawołała ciocia Józia wstępując na prom z całem swem towarzystwem — i jawicie się właśnie w chwili, gdy mamy odjeżdżać na drugą stronę; już tu miejsca dla was na czółnie nie stanie.
— Ce vraiment superbe! magnifique! — mówiła z emfazą ciocia Kamila. Regardez ma chére! Czy uwierzysz Maryneczko, że ja ni to niewierny Tomasz dotknęłam językiem ściany; jest sól, czysta sól.
— Ale i dużo kopcia także — zauważył śmiejąc się inżynier.
— Panie inżynierze! — rzekł jakiś znajomy cioci zwracając się do Mińskiego — proszę o wyjaśnienie trzech wątpliwości: czy prawdą jest, że w tych jeziorach są śledzie? — czy to rzeczywiście odnogi Czarnego Morza? i czy się tu kiedy kąpiecie?
— Nie, nie, nie! zapewniam pana — odparł inżynier.
— A czegoż ten jakiś „świecznik“ takie mi tu naplótł smalone duby...
— Nic dziwnego — wtrąciła ciocia Józia — daje mu pan ciągle napiwki i żąda, by koniecznie coś ciekawego opowiadał, więc jak może wywiązuje się z trudnego zadania.
W tej chwili przy dźwiękach muzyki ukrytej na górnej galeryi ruszył prom kołysząc się miarowo na czarnej fali popychany na bocznych linach przez górników.
Zdzisław i Marynia patrzyli długo w milczeniu na odjeżdżających, których silny barczysty górnik przewoził. Stali cicho przy sobie zapatrzeni w toń jezior... Przed nimi były dwie otchłanie rozpołowione dwoma czarnemi zwierciadłami wód, godnych Erebu... Postać każda odbita w lekko kołyszących się falach wyglądała w białym płaszczu, jak cień, który Charon przewoził w świat duchów.
— Nie wyobrażam sobie, ażeby Lete mogła inaczej wyglądać — rzekła Marynia. — A co na to poezya górnika?
Zdzisław mówił:
Jak dusze potępieńców zbliżone ku sobie
Tęsknotą i cierpieniem, bólem i rozpaczą,
Cicho w głębiach ziemi fale jezior płaczą
W beznadziejnej tęsknocie, w wieczystej żałobie.
Kir nocy je pokrywa tu o każdej dobie,
Czasem nad niemi krótko światła zamajaczą,
Któremi tu pobytu chwile ludzie znaczą
I znowu nieskończona ciemność w zimnym grobie.
Nienasycona żądza za niebios lazurem!
Nieukojone nigdy za słońcem pragnienie!
Moc żadna przeznaczenia więzów nie potarga!
Niezmienne bytowanie w milczeniu ponurem,
Jedyni towarzysze: cienie, cienie, cienie,
Jedyny protest: cicha fal jeziora skarga...
— Czasem wydają mi się te dwa jeziora — mówił dalej Miński — niby dwie dusze bratnie pogrążone w wielkiem wspólnem cierpieniu i zbliżone do siebie tym bólem, który, jak ów tunel wodny łączący jeziora przepływa z serca w serce niewidzialną strugą:
— I tworzy im ocean, po którym by chcieli
W łódce o złotych wiosłach pływać, jak anieli,
— dokończyła zacytowaniem „Sielanki“ Gaszyńskiego Marynia. — Nie panie Zdzisławie, ja teraz nie jestem do smutnych refleksyj usposobioną. — Wyobraźnia przenosi mnie teraz na widok girlandy świateł odbitych w kołyszącej się lekko wodzie do królowej morza — Wenecyi! Oto łódź już się po nas zbliża.
— Więc pójdź do gondoli rybaczko ty ma! — zanucił Zdzisław.
Muzyka grać zaczęła, jakąś bardzo rzewną melodyę. Płynęli patrząc w tonie swych oczu, głębsze niż owe podziemne bliźniacze wody... Z serc przepojonych uczuciem cisnęły im się na usta słowa dobre, słodkie, których wypowiedzieć nie chcieli, by nie skazić, nie zmącić głosem tej chwili cichego szczęścia. Dłonie ich tylko łączyły się w mocnym i długim uścisku.
— Czasem nie mogę zdać sobie sprawy, czy to marzenie czy rzeczywistość — rzekła Marynia.
Zdzisław przy wysiadaniu z łodzi podał Maryni obie ręce i wzniósł ją lekko na stopnie ku górze.
Weszli do komory Steinhausera.
Jestto jedna z największych komór w kopalni wielickiej, 60 m. długa, 32 m. wysoka. Wydobyta stąd bryła miała około 25 tysięcy metrów kubicznych soli. Bryłę tę napotkali górnicy za królowania Augusta III-go idąc szybikiem w kopalni na trzecim poziomie. Wojewodą krakowskim był wówczas Teodor Lubomirski, zarząd kopalni sprawował radca królewski Steinhauser. W komorze tej odbywa się t. zw. Jazda piekielna. Zwiedzających zatrzymano tuż przy wejściu. Komora oświetlona była słabem tylko światłem kilku kaganków, wskutek czego wydawała się nieskończenie wysoką i długą. Turyści przywykli do ciągłych efektów świetlanych, pozostawieni przez chwile w takiej zupełnej prawie ciemnicy zaczęli się niepokoić; niektórzy popisywali się dowcipem, inni próbowali siły echa, niecierpliwi żądali, by ich prowadzono do wyjazdu. Nagle dał się słyszeć głos pieśni, śpiewanej gdzieś daleko i głęboko, jakby przytłumiony grubą pokrywą ziemi. Ożywiona rozmowa wyczekujących i niezadowolonych urwała się... zaczęto nadsłuchiwać... Pieśń stawała się głośniejsza... rozpoznać można było, że śpiewający są coraz bliżej i bliżej.
Serdeczna Matko Opiekunko ludzi...
słychać już było zupełnie wyraźnie...
W tem na czarnem tle tylnej ściany komory błysnęła najpierw w dole duża plama łuny krwawej, a wśród niej zawieszone na linie cztery czarne postacie górników, którzy wznosząc się zwolna ku górze poruszali miarowo pochodniami.
Ciebie płacz sierót do litości wzbudzi...
Już jak dzwon wielki pod sklepieniem rozkołysany, potężnym głosem z pełnej piersi biły o ściany komory, te słowa spływały wraz z kaskadą iskier sypiących się z pochodni, z niedoścignionego okiem stropu, na wzniesione ku górze głowy, oczarowanych, zapatrzonych, zdumionych widzów.
Do Ciebie dzieci, wygnańcy wołamy...
Postacie górników wydawały się coraz mniejsze, głos stawał się coraz cichszy — znów go przytłumiał wał ziemi, bo śpiewający wjechali w szyb górny.
Zmiłuj się zmiłuj niech Cię nie błagamy... już zdawało się być głosem z innego świata. Może zawieszeni u liny dostali się hen, przed tron Najwyższego, by prośbą tej pieśni serdecznej wybłagać dla siebie zmiłowanie...
Cisza zapanowała tak zupełna, że słychać było syk iskier gasnących na wilgotnych ścianach kopalni. ...wreszcie i ten deszcz złoty zaczynał się przerzedzać.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wtem grom uderzył z pod ziemi: jeden potem drugi, rzucając w górę z wulkaniczną siłą, z wściekłością i dzikiem, rozpętaniem żywiołu, z hukiem i trzaskiem setki grotów złotych. Zdawało się, że całe piekło wstało, ażeby orgią płomieni pochłonąć tych górników biednych, którzy z tą pieśnią świętą odważyli się wejść w państwo szatana. Próżne wysiłki złego!... z oddali dochodzi jeszcze echo:
Zmiłuj się zmiłuj niech Cię nie błagamy...
W zamęcie, który powstał wskutek wstrząsającego wrażenia, jakie uczyniła na wszystkich jazda piekielna, Marynia została pchnięta falą tłumu z taką siłą, że znalazła się zdala od Zdzisława, wśród obcych. Szukał jej długo w natłoku, zaglądał pod każdą damską czapeczkę: czy nie ujrzy tych splotów jasnych, tego słodkiego spojrzenia jej oczu. Czuł teraz, jak bardzo była mu drogą, poznał to serce czyste, jak ów kryształ, który rozświecał płomień, płomień miłości. A jednak mimo wszystko, mimo, że przed nią odsłonił całą głębię swego uczucia — nie usłyszał od niej przecież tak bardzo wyczekiwanego słowa. Dlaczego? Czy jeszcze mu nie ufa?... Wszystkie te myśli nurtowały w nim, kiedy wzrokiem niespokojnym, gorączkowym szukał jej wśród ścisku. Może spostrzegły ją ciocie i urażone tym brakiem opieki z jego strony zabrały ze sobą ku górze.
Przebiegał z miejsca na miejsce i już straciwszy nadzieję chciał się puścić w stronę szybu, gdy usłyszał za sobą słowa:
— Jestem tu — jestem...
Pochwycił ją za rączki obie, tak mocno, tak serdecznie, jakby skarb stracony odzyskał; nie mógł się powstrzymać, by tych rąk lubych nie ucałować gorąco.
— Ładny opiekun — rzekła Marynia — poskarżę cioci.
— Mary!... Pani droga!
— Szukaliśmy się i znaleźli, bo tak było przeznaczone — rzekła.
— I nie rozłączymy się już więcej — mówił patrząc w jej oczy.
— Aż do wyjazdu — szepnęła.
Zdzisław uczuł ściskanie w piersiach.
Zamilkli oboje.
— Czy dużo jeszcze mamy do zwiedzania? — pytała Marynia głosem, w którym znać było trwogę przed rychłym końcem.
— Jeszcze tylko jeden ostatni etap na pierwszym poziomie: sala tańców, a potem.
— A potem?
— Wyjazd — rzekł z tak z szczerym i głębokim smutkiem, że Marynia sparła się mocniej na ramieniu, które ją wiodło.
W ogromnej sali z wysokimi ościennymi filarami z długą galeryą i wspaniałym transparentem na całej tylnej ścianie, rozbrzmiewał walc na dobre. Tańczono, jak na balu. Tuż obok głównego portalu, gdzie się znajduje wyrzeźbiony z soli: Neptun i Pluton — stał malkontent. Prowadzący go pod ramię świeczny wskazywał na posągi i tłumaczył.
— To jest proszę dobrodzieja: Laptoń i Chlaptoń.
— A któż to był taki, żeście ich, aż z soli wyrżnęli?
— Dwa straszne, przedpotopowe górniki proszę pana.
— Et, bajdurzysz, sam jesteś Chlaptoń, bo chlapiesz, masz tu obola i prowadź na piwo.
Obydwie ciocie znowu były przy bufecie zajęte. Zobaczywszy młodą parę tak zatopioną w sobie, tak nieświadomą, niczego, co się dokoła nich dzieje, spojrzały na siebie wzrokiem znaczącym.
— Maryniu — zagadnęła ciocia Kamila, ty się zapewne bardzo cieszysz, że to już koniec podziemnej wędrówki.
— Jaka ciocia niedobra! — rzekła Marynia zapłoniona, jak zorza.
— A pan inżynier dopiero zadowolony być musi, że się raz wreszcie pozbędzie przyjętego na siebie obowiązku?
— Pani dobrodziejko! — nie godzi się znęcać nad biednymi ludźmi...
W tej chwili z grona zwiedzających przedstawił się inżynierowi pewien dziennikarz i prosił o daty dotyczące sali.
— Najchętniej! — rzekł inżynier. Sala ta ma nazwę Łętów, którą otrzymała od ówczesnego królewskiego radcy i inspektora kopalni Łętowskiego z Łętowa. Komora ta powstała z połączenia dwóch komór w jedną w roku 1750. W roku 1809 została komora na życzenie rosyjskiego jenerała Suwarowa, zamienioną w salę do tańców. W roku 1814 zrobiono z ciosów solnych portal sali i 6 pająków na przybycie cara Aleksandra I., który z arcyksięciem Józefem palatynem węgierskim kopalnię zwiedzał...
— Panie wybierają! — brzmiała komenda aranżera.
— Wybieram pana — rzekła Marynia stając naprzeciw inżyniera — i podała mu ręce.
Zdzisław ujął Marynię w silne swe ramiona i przycisnął jej kibić smukłą, której wdzięku płaszcz szary pozbawić nie zdołał — z taką tkliwością i mocą do swej piersi szerokiej, jak swój skarb najcenniejszy odkryty pod ziemią. Wir tańca porwał ich i uniósł... Migotliwe światła kaganków pozawieszanych przy wejściu do sali, białe filary ścian, rozchwiane kryształy solne pająków, jaskrawe barwy transparentu... wszystko to zlało się w jedną smugę świetlistą i barwną i krążyło obok nich z szaloną szybkością...
Tak tańczył Werter ze swoją Lotchen... Zatracone zupełnie pojęcie o reszcie świata! nic, nic cię nie obchodzi, oprócz tych złotych splotów, które dotykają twej skroni!... Płynąć w przestrzeń bez kresu... czuć tylko bicie jej serca... zbyć się indywidualności własnej... żyć jedynie chwilą obecną dla niej i przez nią... zatonąć w słodkiej nirwanie...
Muzyka grać przestała...
— Więc już? — spytała Marynia, schylając główkę, jak kwiat podcięty, gdy ją Zdzisław prowadził do ławek przy ścianie sali, by odpoczęła po tańcu — już po wszystkiem?...
— Według programu już, ale — tu spojrzał na zegarek — mam znowu pewien projekt. Towarzystwo zabawi tu jeszcze czas dłuższy, a my pójdziemy zwiedzić kryształową grotę. Czy zgoda?
— I zgoda i radość wielka.
Znowu we dwójkę tylko przy świetle jednego kaganka puścili się drożyną wąską i stromą. Minęli cały szereg „dział“ starych po części zawalonych; szli przez szybiki i pochylnie, wspinali się po głazach dużych i śliskich, tak, że Marynia czując drżenie nóg, osłabionych drogą nużącą, czasem, jak rozkapryszone dziecko wyciągała ręce ku Zdzisławowi i mówiła głosem zmęczonym:
— No niech pan teraz poratuje, nie mogę dalej, bo upadnę i zabiję się.
Inżynier brał ją wtedy na ręce i jak piórko podnosił na głaz wyższy.
Trud się jednak opłacił...
Kiedy stanęli w kryształowej grocie i Miński zapalił biały bengalski ogień, Marynia, aż oczy przysłonić musiała, tyle tam było lśnień i blasków. Olbrzymie kryształy solne, zrosłe ze sobą, jak kostki lodu tworzyły grotę solną podobną do konchy perłowej. Rozczepiony w jednym pryzmacie biały promień światła wpadał w drugi i łamiąc się kolejno na tysiąc części przechodził wszystkie kryształowe stopnie od spodu, aż do stropu, który gorzał w świetle i sprawiał takie wrażenie, jakby tam już przebijały się z góry promienie słońca.
Rzeczywistość się pomału
W świat przemienia ideału
W sen ze srebra i kryształu:
Daj mi teraz marzyć, daj!
zacytowała Krasińskiego Marynia.
Zdzisław usiadłszy obok niej mówił:
Tu mieszka Dusza światła w kryształowej grocie!...
Kiedy górnik zmęczony podziemną robotą
Promyka słońca pragnie, wygląda z tęsknotą,
Tu w tym przedsionku świata ma ulgę w tęsknocie.
Tu o męce zapomni, o trudzie i pocie,
Tu światło go zalewa swoją falą złotą,
Tu świeżych sił zaczerpnie, by znowu z ochotą
Mógł na chleb przez dnia resztę pracować w ciemnocie.
Przeczysta Duszo światła bądź błogosławiona!
I ty błogosławiony bądź jasny promieniu!
Ku tobie prężę pracą zmęczone ramiona:
Wyzwól mnie z mroku, nie daj zginąć w wiecznym cieniu,
Spraw, gdy wykonam dzienną robotę do końca
Bym mógł znowu „na świecie“ ujrzeć blaski słońca...
Marynia znalazła u stóp swoich kryształ, na który patrzyła z podziwem. W środku kryształu była muszka, jak żywa, jak gdyby tam przed chwilą usiadła.
— Jak się to stało? — spytała.
— Pogrążoną w śnie muszkę, zdołała sól okrysztalić wpierw nim się z twardego snu zbudziła. Gdyby to człowiek mógł się tak zamknąć w nieskażonem uczuciu, lub w ukochanej idei, jak w krysztale — na wieczność całą.
— Snać muszki są czasem szczęśliwsze od ludzi.
— Zwłaszcza, jeśli ci ludzie muszą wracać — rzekł smutnie inżynier.
Przybyli spiesznie do sali, gdzie już zaczęto gasić światła; goście wszyscy już wyszli. Przy szklance piwa siedział jeszcze tylko ostatni malkontent. Wiódł znowu spór ze świecznym.
— Panie dobrodzieju czas do „windy“ — mówił robotnik.
— Póki ostatni pająk nie zgasicie — zostanę, bo mam piwo.
— Ale, tam windę zamkną, trzeba będzie na „schody“, zresztą na „świecie“ też jest piwo.
— Dobrze gadasz — masz racyę — więc prowadź.
Inżynier usłyszawszy ostatnie słowa, skręcił co rychlej w boczny chodnik i stanął tuż przed wyjazdem szybu.
Szybowy otwarł im klatkę, pozdrowił hasłem górniczem: „Szczęść Boże“ i ruszyli ku górze.
— A więc już wszystko się skończy! — myślał — przeminie niepowrotnie cudny sen podziemnej nocy... Patrzył na Marynię, czuł, że to wybrana jego, że to istota, do której przylgnął całą duszą... A jednak czuł także, że była pomiędzy nimi jeszcze jakaś mglista nieprzebyta, nierozświetlona droga. Serca, choć zbliżone ku sobie, jak kwiatów kielichy nie rozchyliło jeszcze słońce miłości... Czy ona go naprawdę kocha, czy to tylko chwilowa igraszka niewieściego serca?
A Marynia myślała:
— Jaki on jest przecież bez miłosierdzia, jaki nie dobry! Tyle dowodów uczucia otrzymał odemnie, widzę, że mnie kocha, a lęka się i unika szczerego wyznania.
Wznosili się zwolna ku „dniowi“.
Wtem winda drgnęła kilka razy i stanęła wśród szybu.
Mińskiemu przeleciała myśl, jak błyskawica...
— Co to jest? — spytała Marynia.
— To — rzekł biorąc ją za ręce — to może być... urwanie windy.
— Więc śmierć? nie lękam się jej wcale — odparła, chcąc go wzrokiem przeniknąć do głębi.
Stracił panowanie nad sobą...
— Panno Maryniu — mówił — teraz o to w takiej chwili, gdy do szczerości każdy jest obowiązany, niech mi pani powie nareszcie to słowo, na które czekam, którego pragnę więcej niż życia.
I ona także dała się porwać grozie tej chwili...
Zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła głowę do jego piersi i płacząc rzewnie szeptała:
— Kocham, kocham nad wszystko! — nad życie! i pragnę umrzeć z tobą.
— Biedactwo moje jedyne — mówił Zdzisław tuląc ją drżącą do piersi... moje... moje — powtarzał.
Klatka znowu drgnęła, po chwili osunęła się w dół i zaczęła się poruszać ku górze.
Marynia podniosła ku niemu oczy łez pełne, pytające.
— Jedziemy!... jedziemy na świat! — do życia! do szczęścia!... — zawołał.
Na ciemnych ścianach szybu ukazywały się już białe plamy i smugi światła, coraz większe, aż je zatopił zupełnie blask wpadający przez okna szybu.
— Po śnie cudownym — dzień... przebudzenie — rzekła Marynia.
— Milsze może jeszcze niż sen przebyty...
— Bójcie się Boga! co się z wami stało? — krzyknęły ciocie unisono — myśmy już snuli najgorsze przypuszczenia.
— Zawiśliśmy cioteczko między ziemią, a niebem.
— A ku której stronie szala się przechylała więcej? — spytała ciocia Józia.
— Ku niebieskiej — rzekł inżynier, patrząc w modre oczęta Maryni.
— No rusałko podziemna — czy jak cię tam pan nazwał — mówiła ciocia Józia patrząc znacząco na ramię inżyniera, który nie wyswobodził jeszcze ręki Maryni... zdejmuj płaszczyk — jedziemy...
— Panie opiekunie proszę ją uwolnić z pod swojej władzy.
— Nie! to nad moje siły! — zawołał inżynier — nigdy! nikt mi tej rączki nie weźmie.
— Ależ to formalne oświadczyny panie inżynierze! Cóż ty na to Maryniu?
— Nic ciotuniu... kocham, kocham bardzo — szepnęła.
— Więc: niech się dzieje wola nieba — rzekły ciocie udając nie źle, że im sprawiono niespodziankę.
Zdzisław i Marynia zdjąwszy kopalniane ubrania wyszli przed wrota szybu. Firmament nieba bez jednej chmurki zdawał się spływać ku nim swym niepokalanym lazurem i zatapiał idących w powodzi jasnych i ciepłych promieni. Jakiś pył złoty zasypywał im nie przywykłe do tak rzęsistych blasków oczy. Szli ku górze w świetlanej aureoli, jakby — wyzwoleni z pęt ciemności ziemi mieli teraz przebyć wspólnie drogę — do nieba.