Straszna zbrodnia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Straszna zbrodnia |
Pochodzenie | Złośliwe historje |
Wydawca | „Kultura i sztuka“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia „Prasa“ |
Miejsce wyd. | Lwow — Warszawa — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Policyant nr. 39, pełniący służbę w Rynku głównym zauważył około godziny 12 w nocy, jak od strony ulicy Krakowskiej biegło dwóch ludzi. O ile ciemność nocy dostrzedz mu pozwoliła, jeden z tych ludzi uciekał przed napadem drugiego i robił nadludzkie wysiłki, aby ujść pogoni.
Policjant w jednej chwili zorjentował się w sytuacji i rzucił się na pomoc napadniętemu, lecz nim zdołał dobiedz, ujrzał, jak goniący zawinął krąg w powietrzu okropnym nożem i z błyskawiczną szybkością przejechał nim pod szyję uciekającemu.
Rozległ się straszny krzyk, w powietrzu załopotały dwie ręce i ciało z głuchym łoskotem zwaliło się u nóg przerażonego policjanta.
Przedstawiciel władzy tym razem nie stracił jednak wrodzonej mu przytomności. Widząc, że równocześnie ani żadnego ratunku umierającemu dać nie może, ani też sam nie zdoła przytrzymać zbrodniarza, począł świstawką przyzywać pomocy. Na świst ten zbiegli się policjanci, jeden oznaczony numerem 94 od strony dawnego placu Castrum, a drugi oznaczony numerem 114-stym od strony kościoła katedralnego.
Jednak ta ilość służby policyjnej okazała się widocznie jeszcze za małą.
W powietrzu rozległ się ponowny, alarmujący świst, a na odgłos jego nadbiegli po chwili jeszcze dwaj inni policjanci — jeden od placu Bernardyńskiego nr. 7 i drugi aż z pod ogrodu Jezuickiego, bez numeru, gdyż biegnąc w szalonym pędzie, zgubił swój numer po drodze.
Razem było ich pięciu...
Dwóch stanęło obok mordercy, człowieka dziwnie kościstego, ubranego w szarą opończę, który porzuciwszy skrwawiony nóż na ziemię, stał z rezygnacją, nie myśląc wcale ani się bronić, ani też uciekać. U nóg jego leżał duży worek, napełniony do połowy jakimś towarem, którego przeglądać nie było potrzeba wobec tego, że zabójca znajdował się już w rękach władzy.
Natomiast pozostali rzucili się na ratunek zamordowanemu.
Ratunek ten jednak okazał się już zbyteczny. Cięcie bowiem było tak straszne, że śmierć nastąpiła natychmiast.
Na ziemi leżała martwa bryła, brocząca w kałuży własnej krwi, która wśród mroków nocy ścieliła się na bruku czarną plamą, dodając wydarzeniu temu więcej grozy i czyniąc na obecnych jeszcze silniejsze wrażenie.
Widok był straszny.
Jakkolwiek okropna ta zbrodnia wydarzyła się o samej północy, pomimo to napływać zaczęły coraz większe tłumy ciekawych, którzy zwartem kołem otoczyli policję, mordercę i zamordowanego.
Sytuacja stawała się groźną.
Z tłumu szedł złowrogi pomruk w stronę mordercy, który szklanemi oczyma wodził po zebranych, a z zaciśniętych kurczowo ust dolatywał tylko czasami szept:
— Tak się stać musiało!...
Należało teraz zbadać motywa zbrodni i stwierdzić tożsamość osób, gdyż trzymanie zbrodniarza i stanie nad zwłokami wśród nocy i na środku Rynku — nie doprowadziłoby do niczego!...
Zabrano więc na jedną dorożkę zabitego, na drugą wsadzono mordercę i cwałem ruszono w ulicę Jagiellońską do gmachu policyi.
Straszny ten konwój dziwnie odbijał od rzęsiście oświetlonych kamienic, w których w szeregu okien migały tańczące pary, a tony rozkosznego walca przedzierały się na ulicę i płynęły dalej i dalej, mącąc ciszę nocną!...
A z tłumu szedł złowrogi, zdławiony krzyk:
„Na latarnię z nim! Na latarnię!...“
∗ ∗
∗ |
Z mieszkania zbiegł na dół do sali inspekcyjnej sam dyrektor z okrzykiem:
— Jeszcze tego nam potrzeba było?!
Komisarz Chmielewski kręcił nerwowo papierosa, ręce mu drżały, jak w febrze, a koncepista Tauer, robiąc ogromne kroki po małym pokoju, wykrzykiwał:
— To już jest łajdactwo!
Tymczasem mordercę zamknięto w celi aresztanckiej, a zabrano się do rozpoznania zabitego w tak okropny sposób.
— Kim był zabity?...
— Za co, dlaczego go zamordowano?
Otóż pytań tych nikt nie był wstanie rozwiązać... Zabitego nikt nie znał... Był on dziwnie ubrany: na nogach miał lakiery, ubranie frakowe pomięte, piersi ozdobione dziwnymi orderami jakichś nie egzystujących państw, co widząc koncepista p. Tauer, znowu krzyknął:
— To już jest łajdactwo!
Niepodobna jednak, aby w środku Rynku padł człowiek i policja nie wiedziała, kto on jest i skąd pochodzi. Posłano więc po p. Kurkę, bo ten zna wszystkich i nie było wypadku, aby kiedykolwiek się pomylił.
Tymczasem p. Tauer, nie mogąc się jeszcze uspokoić co chwilę powtarzał swoje:
— To już jest łajdactwo!
Za chwilę wszedł p. Kurka i powłóczystym swym wzrokiem nakrył ofiarę.
Zapanowała grobowa cisza... Tak straszna, gniotąca, której minuta zamienia się w wieki całe...
Niemal z zapartym oddechem czekano na sąd pana Kurki.
Po chwili jednak — ten rozłożył bezradnie ręce i wyszeptał:
— Nie znam!...
A echo odpowiedziało: „Nie zna!“.
— Radzę jednak przeszukać dokładnie kieszenie, a może natrafimy na ślad jakiś — mówił dalej niezrażony p. Kurka.
I w istocie!... Z kieszeni fraka wydobyto arkusz papieru, na którym skreślone było kilka wierszy, rozpoczynających się słowami: „Wiem, że muszę umrzeć! On czyha na mnie!... Znają mnie...“
I tu następował cały szereg nazwisk znanych osobistości we Lwowie.
Mając takie dane w ręce, pchnięto służbę policyjną na wsze strony, aby wypisane przez nieboszczyka osoby natychmiast stawiły się na policji.
Niedługo czekano.
W niespełna godzinę, poczekalnia inspekcyjna zaczęła się napełniać.
Pierwszy wszedł p. Roll, a tuż za nim p. Konopasek, dwaj dzielni karnawałowi kapelmistrze, dalej zjawił się p. Mussill, aranżer z balu prasy, p. Wereszczyński, aranżer Koła literacko-artystycznego, panowie Getter i Nowakowski, aranżerowie Kasyna miejskiego; przyszedł także p. Lech w podwójnym charakterze, bo jako reporter jednego z dzienników i aranżer z wieczorku drukarskiego, a po za tem aranżerowie z Kasyna urzędniczego i Strzelnicy i cały szereg nieznanych komendantów salonowych...
Gdy wprowadzono zebranych do pokoju inspekcyjnego i wskazano na zwłoki zabitego, wszyscy chórem zawołali:
— Karnawał!...
— A któż jest zabójcą?! — zapytał zdumiony komisarz. Wprowadzić mordercę!...
Zaskrzypiał klucz w zamku, zgrzytnęły zawiasy, pleśń buchła z celi więziennej, a w ślad zatem wysunęła się koścista postać w szarej opończy z worem pod pachą i szła powolnym, posuwistym krokiem naprzód i naprzód, aż weszła w koło zebranych i matowem spojrzeniem powiodła po zmęczonych, bladych twarzach!...
Morderca stanął!...
— Kim pan jesteś! Jak się nazywasz? — zawołali wszyscy chórem.
Morderca chwilę milczał, spojrzał raz jeszcze błędnem spojrzeniem po zebranych, wreszcie rzekł słabym, przyciszonym głosem:
— Tak się stać musiało!... tak się stać musiało!...
— Ale kim pan jesteś? Jak się pan nazywasz? — zawołano znowu.
— Nazwisko moje: Popielec!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I przy tych słowach ujął w kościste dłonie swój wielki szary wór, a zatoczywszy nim krąg w powietrzu, obsypał wszystkich popiołem...