Sylwety emigracyjne/Ludwik Lubliner
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwety emigracyjne |
Wydawca | „Słowo Polskie“ |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia „Słowa Polskiego“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I żydzi wzięli w powstaniu listopadowem udział — nie taki jak w r. 1794, w którym pułk wystawili, ani taki jak w r. 1809, upamiętniony śmiercią Berka pod Kockiem na czele szwadronu ułanów, złożonego z dzieci Izraela — udział wzięli jednak. Historya nie zaznacza obecności ich w szeregach, co połowę z Moskalami staczały bitwy; ale w hufcach gwardyi miejskiej, powołanych do obrony stolicy, nie znajdować się nie mogli. Znaleźli się też i na emigracyi. Zaliczanym jest do nich czynny w sprawach organizacyjnych i publicystycznych Jan Czyński, który — zdaje się — z Frankistów pochodził. Podania ustne sławiły Byka, ten atoli, jeżeli do szeregów wojskowych należał, to jako faktor chyba, w tej bowiem funkcyi, złączonej z funkcją kolportera, pędził we Francyi wśród wychodźtwa polskiego żywot wędrowny. Żydem jednak niewątpliwym i żołnierzem niewątpliwym, podporucznikiem od grenadyerów, dekorowanym, był Ozyasz Lubliner.
Czemu Lubliner piękne biblijne Ozyasza imię zmienił następnie na pospolite Ludwika? Może się ochrzcił i następnie odechrzcił. Nie wiem. Poznałem go pod imieniem Ludwika w Brukseli, w roku i w dniu nawet tym samym, co Heltmana i Lelewela.
Znajomość z nim spadła na mnie niespodzianie. Możem wiedział, a może nie wiedziałem, że mąż ten w Brukseli przebywa. Nazwisko jego, wymawiane w tonie humorystycznym, o uszy się mi obijało, nie w taki jednak sposób, ażeby we mnie szczególne jakieś wzbudzać miało zajęcie.
Gdym do mieszkania Lelewela drzwi otworzył i próg przekroczył, oczom moim takie przedstawiło się widowisko: przed stojącym pod oknem stołem siedział pochylony, grzbietem do mnie zwrócony, siwy staruszek; obok niego stał człowiek w sile wieku z arkuszem zapisanego papieru w ręku. Staruszek w pół się ku mnie z wyrazem niechęci w oczach odwrócił. Gdym mu, domyśliwszy się, że to Lelewel, nazwisko moje wymienił, wyraz niechęci z oblicza mu znikł, ustępując miejsca wyrazowi uprzejmości serdecznej. Od razu mnie do siebie ośmielił i oswoił ze sobą. Usiadłem przed nim-, zawiązała się rozmowa łatwa, swobodna, jakbyśmy się od wieków znali. Czas ubiegał — na rozmowie upłynęła godzina mniej więcej. Nie zważałem na jegomościa, któregom był przy wejściu z arkuszem w ręku zoczył i — nie prędzej na niego uwagę, aż na schodach zwróciłem. W słuch mi wpadły następujące, z lekkim, charakterystycznym, a doskonale mi znanym akcentem wymówione przezeń wyrazy:
— Nu... to ja nie widział, ażeby Lelewel tak kogo przyjmował...
Z akcentu domyśliłem się, kto mi towarzyszy.
— Obywatel Lubliner?... — zapytałem.
Towarzysz mi potwierdzająco odpowiedział. Na schodach, na ulicy zamieniliśmy ze sobą frazesów kilka; wskazał mi, wedle nakreślonego przez Lelewela planiku, drogę do Heltmana i gdyśmy się rozstawali, zapytał mnie, gdzie mieszkam.
Nazajutrz rano, o ósmej — nie później, zaszczycił mnie Lubliner wizytą. Przyszedł w celu zaproszenia mnie do siebie na obiad, na którym zejść się miałem z Lelewelem, Heltmanem i kilku ludźmi młodymi, w Brukseli dla studyów przebywającymi. Zaprosiny z ochotą przyjąłem — poczem spędziłem godzin parę na słuchaniu wykładu o kwestyi żydowskiej, poruszonej artykułem w Gazecie Warszawskiej o koncercie panien Neruda. Sprawa ta szeroko w momencie owym ogadywaną była w Warszawie, na prowincji i na emigracyi. Lubliner okazał się rzecznikiem jej gorliwym, co mnie nie dziwiło, ani gorszyło — nie dziwiło, boć naturalną była obrona Żydów przez Żyda, nie gorszyło, albowiem podzielałem zdanie tych, co wystąpienia Gazety Warszawskiej nie pochwalali. Szczególnie mi się ton polemiki nie podobał. Sprawy tej atoli nie brałem tragicznie. Z argumentów, jakie Lubliner wypowiadał, żaden mi nieznanym nie był i cały dla mnie argumentacji jego interes polegał na sposobie, w jaki wygłaszaną była.
Giesty, akcent. Lubliner był to Żyd wykształcony, inaczej nie mógłby pełnić funkcji adwokata przy sądzie kasacyjnym w Brukseli, ani być autorem książek i artykułów dziennikarskich we francuskim i polskim języku. Wykształcenie jednak nie zacierało, ani maskowało jego pochodzenia. Żyd mu z oczów, z ust, z nosa, z całej, wcale nie powabnej, patrzał postawy. Do patryotyzmu polskiego przyznawał się i — istnie, jak Żyd w tańcu, zapalał: w piersi się dłonią bił, podskakiwał i krzyczał:
— Polskę kocham!... Czy ja się za nią bił i krwi nie przelał?... Ranili mnie... Ja dekorowany!...
Powtórzył to razy kilka — a raz, w uniesieniu, o ranie wspomniawszy, dodał:
— I to moje szczęście... wielkie szczęście!... Gdyby nie ta rana, byłbym uciekł... A tak, wzięli mnie, odnieśli... Nu... to co?... Krew ja moją za Polskę przelał... ja Żyd!...
Z każdego jego wyrazu, z każdego giestu biła szczerość, akcentowana na manierę żydowską. We względzie tym był on typem, luboć bowiem po polsku wyrażał się płynnie i poprawnie, w mówieniu jego czuć się dawała gardlaność semicka, a niekiedy i zachlipywał się. Był on typem i w innym jeszcze względzie: w moralnym, będąc przedstawicielem rasowej narodu wybranego pychy — pychy w tem, w odniesieniu do Polski, wyraz swój znajdującej przypuszczeniu, że Polskę żydzi zbawią, a przynajmniej, że zbawienie Polski bez nich się dokonać nie będzie mogło. Lubliner w to wierzył i wiary tej swojej, luboć chciał, ukryć ani zamaskować nie umiał. Wyrywała mu się ona z ust niechcący. Naprzykład:
Imię „Ludwik“ na siebie uwagę jego w latach 1848–49–50 zwróciło.
— Teraz górą, na przodzie, same Ludwiki — powiadał: Ludwik Bonaparte, Ludwik Koszut, Ludwik Mierosławski, Ludwik Lubliner.
Mierosławskiemu, któremu ta przywara żydowska obcą nie była, fatalną raz wyrządził psotę. Na ogłoszoną przez Aleksandra II., po zawarciu w Paryżu (r. 1856) z Turcyą i mocarstwami przeciwko Rosyi sprzymierzonemi pokoju, amnestyę emigracyi polskiej, stronnictwa emigracyjne odpowiedziały odmową zbiorową. Mierosławski do żadnej nie przypisał się odpowiedzi. Odpowiedź, wystylizowaną lapidarnie, wystosował do cara sam od siebie; ażeby zaś wiadomość o niej nie rozeszła się w Paryżu przedwcześnie i nie osłabiła efektu, posłał ją Lublinerowi, polecając mu, wydrukowanie onej w Brukseli cichaczem. Lubliner się do polecenia zastosował, z tą jeno małą odmianą, że na odpowiedzi, pod podpisem Mierosławskiego, zamieścił swój. Za zbytek ten Mierosławski posłał mu podziękowanie, zaczynające się od wyrazów: „Ośle jakiś!“ Stało się to powodem zerwania przyjaznych do czasu onego pomiędzy nimi stosunków. Na wzmiankę o Mierosławskim, Lubliner z niesmakiem usta wykrzywiał, ręką od niechcenia machał i powiadał:
— Wun za dużo o sobie myszli...
Za dużo i Lubliner o sobie myślał. Dziennik Warszawski (wychodzący obecnie po moskiewsku i przemianowany na Warszawskij Dniewnik) wziął był sobie za specyalne, w siódmem i ósmem zeszłego wieku dziesięciolecia, zadanie zohydzania emigracyi polskiej. O niej i o wybitniejszych jej przedstawicielach, takich zwłaszcza, którym na stronach słabych nie brakło, często się rozpisywał i niestworzone, w dostarczanych przez niejakiego Belinę-Młochockiego z Paryża i Stępowskiego ze Szwajcaryi korespondencyach, rzeczy wypisywał.
Lubliner spodziewał się zostać sponiewieranym jak Mierosławski, jak (pogodzony później w Słowiańszczyźnie z Moskwą) ksiądz Mikoszewski i inni — czekał na to, a doczekać się nie mogąc, sam siebie w Dz. Warsz. oczernił. Udało mu się to raz tylko, redakcya bowiem pismo nosem zwąchała i po raz drugi na kawał wziąć się nie dała.
Niezupełnąby sylweta Lublinera z pod pióra mego wyszła, gdybym jeden z przymiotów jego milczeniem pominął. Wspomniałem o oblicza jego i postaci niepowabności. W rasie żydowskiej, arabskiej z pochodzenia, nierzadko trafiają się przepiękne płci obojej okazy. W Konstantynopolu i Bukareszcie żydówki hiszpańskie oczy ludziom blaskiem ponęt zrywają. To samo powiedzieć należy o sprawczyniach ruin majątków okolicznej szlachty polskiej, żydówkach w Mohylowie nad Dniestrem. Słyszałem, że urodą zaznaczają się żydzi w Warszawie. Lubliner daleko się od tych natury wybrańców odtoczył. Zaznaczała go brzydota co się zowie, tem się cechująca, że żyd, kiedy brzydki, to już brzydki. Mimo to osobliwe mu u kobiet szczęście służyło. Związki małżeńskie z powodu, że go żon parę odumarło, z innemi się rozwiódł, ponawiał kilkakrotnie, pozostawanie zaś w stanie matrymonialnym bynajmniej mu nie przeszkadzało w garnięciu się romansowem do przedstawicielek płci nadobnej. Dowodziłoby to, że płeć nadobną wysoko po swojemu cenił.
Ludwik Lubliner r. 1867 czy 1868 w Brukseli umarł. Śmierć mu rak na ustach sprowadził. Na pogrzebie jego, na cmentarzu żydowskim, w obecności całej naonczas w stolicy Belgii przebywającej emigracyi polskiej, w imieniu jej — po mowie rabina, mowę wygłosił Lew Sawaszkiewicz. Mówił o nim, jako o szczerym i gorącym patryocie polskim, który był rzeczywiście zasługującym w zupełności na nazwę „Polaka starozakonnego“. O Polskę walczył, dla niej pracował. Materye w których pisał i drukował, sprawy polskiej tyczyły się przeważnie: o konfiskacie majątków w Polsce przez cara Mikołaja I, o prawie międzynarodowem w odniesieniu do Polski, o kwestyi żydowskiej itp. Miał wady, „bo któż jest bez wady?“: śmiesznym był w pysze rasowej. Odmówić mu jednak nie można zalet i cnót, których podzielanie przez współwyznawców jego, o! jakże pożytecznąby obecność żydów w Polsce uczynić mogło.