Sylwety emigracyjne/Wiktor Heltman
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwety emigracyjne |
Wydawca | „Słowo Polskie“ |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia „Słowa Polskiego“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tym, których Polski się tyczące, polityczne i społeczne interesują sprawy, radzę odczytywać od czasu do czasu, z Poitiers r. 1836 datowany, Manifest Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. Dokument to ważny we względzie historycznym i ciekawy — ciekawy dla tego mianowicie, ze w tytule wyraz jeden — przymiotnik „demokratyczny“ — ludzi zgrozą czasu onego przejmował. W czwartym w. XIX. dziesięcioleciu szlachcie Polskę zamieszkującej demokracja przedstawiała się pod postacią czegoś zbrodniczego. Stawiano ją na równi z farmazoństwem. Pojęcia: farmazonia, demagogia, demokracya, bliskiem ze sobą wiązano pokrewieństwem. Takie wyrazów tych pojmowanie zrobiło się pod wpływem akcyi rządów zaborczych. Znamiennym jest wpływ ów. Kto z Polaków nie wie i przekonanym nie jest, że pochodzi on od ich ojczyzny, ich bytowania narodowego wrogów?... Wiedza ta, to przekonanie nie przeszkadzają jednak przyswajaniu sobie głównych i narzucanych przez nieprzyjaciół wierzeń. Wynosi je młodzież ze szkół, przejmują ludzie dojrzali jedni pod naciskiem strachu, inni ulegając lenistwu ducha, nie dającemu nad rzeczą zastanowić się uważnie. Dzieje się to dziś, działo się od upadku powstania listopadowego do epoki rokiem 1848 zaznaczonej. Od owego momentu pamiętnego rozpoczęło się stopniowo zwiększające się tolerowanie demokracji przez rządy takie nawet, jak moskiewski. Po tolerowaniu nastąpiło uznawanie i stosowanie — stosowanie z odpowiedniemi tu, tam i ówdzie przyprawami, istotnej demokracyi nazwę jeno pozostawiającemi, dzięki czemu wstręt do wyrazu, panujący do połowy w. XIX, znikł w w. XX. całkowicie prawie. Któż dziś demokracyi, po swojemu rozumianej, nie uznaje?...
Uznawania te właściwie umieć cenić potrzeba. Dla zaznaczenia potrzeby tej wyżej wymieniony manifest odczytywać radzę — oznajmiam przytem, że dokumentu tego autorem jest nazwany w tytule pisania niniejszego: Wiktor Heltman.
„Potwór“ — mianowali go jedni; „Robespierre, Marat w intencyi“ — powiadali o nim inni; powszechne w „szanujących siebie” sferach mniemanie przypisywało mu zamiary rzeźnicze, zwrócone na szlachtę. W Wielkopolsce, która do r. 1848 w bliższych, niż inne działy Polski porozbiorowej, z emigracją pozostawała stosunkach, lepiej go znano i łaskawiej o nim trzymano.
W roku tym i Galicya z nim znajomość zabrała; ale w dzielnicy tej, zasianej hrabiami kreacyi austryackiej, sympatyzującymi z bajratem i stosującymi do dworu bądź cesarskiego, bądź arcyksiążęcego — gdy który z arcyksiążąt funkcye namiestnika pełnił — w dzielnicy tej, w sferach, w których się amatorowie tytułów rodowych płodzą, twardo przy raz powziętej o tym członku Centralizacyi opinii obstawano. „Farmazon, demagog, demokrata, Robespierre, Marat, rzeźnik“ — nie wychodzono z tych terminów, gdy o nim mowa była.
Nie zeszedłem się z Heltmanem w zaborze austryackim; że zaś zasady demokratyczne, gdym grunt Czerwonej Rusi po raz pierwszy deptał były mojemi, do osoby przeto demokraty par exellence wstrętu nie czułem. Stosownie jednak do reguły, głoszącej, że w każdej bajce musi być część prawdy, prawdę odnosiłem do postaci jego, wyobrażając ją sobie groźną, surową. Musiała być przecież jakaś racya, grozę wywołująca.
Jakżem się zdziwił, zdumiał prawie, gdym w r. 1858 w Brukseli wobec niego stanął!
Liczył naonczas lat sześćdziesiąt mniej więcej. Wzrostu słusznego, szczupły, głowa kształtna, po-dłużna, okryta płowym w złotawy wpadającym włosem, oczy siwe nadawały obliczu wyraz smutku, wywołującego spółczucie. Takim mi się przedstawił i zrobił na mnie wrażenie człowieka gruntownie dobrego i łagodnego. Był nim w rzeczy samej. Odnowiłem z nim znajomość w r. 1866 i przekonałem się, że wrażenie pierwsze w niczem mnie nie zawiodło.
Heltman z życia publicznego wycofał się r. 1849, raz dla tego, że wstęp do Paryża został mu wzbronionym, powtóre z tej przyczyny, że wstąpił w związki małżeńskie z kobietą, która się siłami całemi powrotowi jego na pole działalności politycznej sprzeciwiała.
Dziwne to było stadło: on demokrata — ona ultraszlachcianka, on wolnomyślny — ona bigotka fanatyczna, on mężczyzna przystojny — ona niewiasta nad wyraz brzydka. Poznali się i pokochali na długo przed wybuchem powstania listopadowego. W r. 1822 za udział w wydawnictwie Dekady, podejrzany o spiskowanie, Heltman oddany został za karę do wojska, do szeregów korpusu litewskiego, pozostającego na równi z wojskiem polskiem, pod naczelnem pamiętnego W. ks. Konstantego dowództwem. Kwaterując na Białorusi, poznał się z panną Eleonorą Dmochowską. On młody, ona młoda — pokochali się. Wieść o powstaniu w Warszawie oderwała kochanka od kochanki i rozdzieliła ich na lata. Postarzał on, postarzała ona; lecz afekt w sercu przechowała i jak skoro się sposobność nadarzyła, do ukochanego podążyła. Że, ujrzawszy ją, Heltman pomyśleć musiał: „Ten straszny upiór jestże to Aldona?“ — to najmniejszej nie ulega wątpliwości. Nie powiedział jej jednak tego. Ślub wzięli w Anglii — zamieszkali w Brukseli — i w Brukseli oboje wieku dożyli.
Heltman z ochotą do czynnego byłby wrócił życia; przyjaciele go wzywali, ciągnęli: niezłomne pani veto jak mur na przeszkodzie stało. Gościa każdego podejrzewała, że po męża jej przybywa i na wstępie, przed powitaniem, oświadczała:
— Nic z tego nie będzie... Wiktor się z Brukseli nie ruszy... Dosyć się poświęcał... i jam się poświęciła, ja, z domu Dmochowska, córka marszałka, synowicą arcybiskupa...
Z Leonem Zieńkowiczem formalną stoczyła kłótnię, w której wyrazów nie dobierała. Z jednym Zygmuntem Sierakowskim, wodzem naczelnym powstania na Litwie w r. 1863 obeszła się łaskawie, ale mu nie ustąpiła. Chciała mieć męża dla siebie wyłącznie i przy tem się utrzymała: zrobiła z niego inwalidę w latach, w których czynnym mógł być jeszcze.
Zeszedłem się z Heltmanem w r. 1858 w intencyi powołania go do służby; lecz, powitany przez panią wyrazami: „Nic z tego nie będzie“, nie próbowałem nie tylko powoływania, ale napomykania o braku jego w dokonywujących się w czasie owym czynnościach. Nie przypuszczałem, ażeby kto tak absolutnie i bezwzględnie mógł pod pantoflem żony się ulokować i to — pod jakim?...
„I na to — myślałem sobie — zeszedł człowiek o maratyzm, o szlachtofobię, o rzeźnicze posądzany skłonności?...“
Hart jednak, który mu służył do redagowania Dekady, spiskowania, opuszczenia szeregów moskiewskich dla walczenia w polskich, walczenia w szeregach demokratycznych na czele hufca, na ten cel za jego zorganizowanego sprawą, emisaryuszowania, kierowania obroną zrewolucyonizowanego Drezna przeciwko wojskom królewskim — hart ten nie opuścił go całkowicie. Przejawił się — odżył pod koniec żywota pod ciekawą, jako objaw psychiczny, postacią. W Brukseli znalazł się w położeniu wygnańca, potrzebującego zarobkować na życie. Na życie dla siebie i dla żony. Zrazu pracował w kartograficznym van der Mahlena instytucie, co uzdolnieniu jego i spólnemu z lelewelowskiem do kreślenia map i mapek zamiłowaniu odpowiadało. Kartografia, rzec można, powołaniem jego była, przy zamiłowaniu bowiem posiadał, jak Lelewel pismo drobne i wyraźne, nadające się do znaczenia nazw miejscowości najbardziej na jaknajmniejszej skupionych przestrzeni. W zakresie tym opracował i wydał: „Tablice synoptyczne historyi polskiej“, rzecz wartościowa[1]. — Zdrowie nadwątlone zniewoliło go instytut opuścić i innego sposobu zarobkowania się uchwycić. Jął się dawania lekcyj: języka polskiego, historyi, geografii i literatury polskiej. Lekcye te możliwą czyniła obecność w Brukseli rodzin, oraz po szkołach i pensyach dzieci polskich. I ta jednak praca wymagała zdrowia, które coraz to bardziej szwankowało. W miarę, jak siły słabły, dochody się umniejszały. Dopełnianie braków wzięła na siebie żona, ale czyniła to w sposób, wstręt w zgromadzonej po upadku powstania styczniowego w Brukseli emigracji polskiej budzący. Do żadnej nie wprawiona pracy, mająca za ubliżające sobie — córce marszałka — posługi domowe, jakiemi są gotowanie jadła, pranie bielizny, w czystości i porządku utrzymywanie mieszkania, wejść musiała na drogę wypraszania środków pieniężnych. Przychodziło jej to dosyć łatwo, dzięki temu, że w Brukseli Polacy zamożni jedni zamieszkiwali, inni w przejeździe się na króciej lub dłużej zatrzymywali. Heltmanowa rodziny polskie obchodziła i każdej opowiadała o poświęceniu się męża i swojem, o chorobie mężowskiej, o niedostatku.
Drogą tą zdobywała zasiłki. Nie było to żadnym występkiem, głód bowiem, jeżeli występków nie usprawiedliwia, to usprawiedliwia takie, jak żebranina nieprzyzwoitości. Nieprzyzwoitość, której się Heltmanowa dopuszczała, ogromną, wysłowić się nie dającą emigracyi, sprawiała przykrość. Kwestya ta wytoczyła się r. 1867 na obchodzie rocznicy powstania styczniowego. Z mówców jeden wstydem, hańbą nazwał opuszczenie przez naród zasłużonego w starości i niedostatku człowieka. Zebrana na prędce składka zaspokoiła bieżące Heltmanowstwa potrzeby; obok tego, za inicyatywą przodującego zwykle w razach podobnych Erazma Malinowskiego, zawiązał się „komitet do zaopatywania potrzeb H.“, który do emigracyi i do kraju wystosował odezwę, powołującą do uczczenia zasługi. Odezwa nie przebrzmiała bez echa — a echo w brzęczącej wyraziło się monecie, nadsyłanej z Francyi, Anglii, Belgii, Szwajcaryi przez Polaków, oraz z Polski, ale wyłącznie z zaboru pruskiego. Do zaboru moskiewskiego odezwa nie doszła; w zaborze austryackim przyjętą została obojętnie; pruski stanął za wszystkie, spłacając hojnie dług narodowy pracownikowi, który, wkładając w sprawę polską cały kapitał swój umysłowy, nie myślał o sobie. Obywatelstwo w zaborze pruskim zrozumiało to i Heltmanowi wygodne do śmierci zapewniło życie. Składki z Poznańskiego regularnie, za pośrednictwem zwłaszcza kobiet (p. p. Szczaniecka, Moraczewska, Mielżyńska i in.), napływały w wysokości, pozwalającej w miesiącu każdym część na nieprzewidziane odkładać potrzeby[2]. Czyni to wielki Wielkopolsce zaszczyt.
Dla scharakteryzowania Heltmana dokładnie i usprawiedliwienia zamieszczonego powyżej wyrzeczenia jako hart, który go był opuścił, nie opuścił całkowicie, zakończę sylwetę jego zaznaczeniem psychicznej, jaka w nim zaszła, zmiany. Poddał się był żonie bezwzględnie i bezwarunkowo, stał się wobec niej potulny, pokorny, posłuszny, uległy, posuwając uległość do tego stopnia, że to gorszyło i raziło patrzących i słuchających. A pani się wobec ludzi nie żenowała bynajmniej.
Zaproszonych do kogoś na poczęstunek, nie sadzano ich jednego obok drugiego, ażeby żona nie zabierała mężowi z talerza kawałków, co się jej smaczniejszymi wydawały. Pomiatała nim. Tak było poty, póki Heltmanowi dożywocie zapewnionem nie zostało. Jak skoro to nastąpiło, role zmieniły się z dziś na jutro. Ona spotulniała, złagodniała, spokorniała.
On wziął nad nią górę i pomiatać nią począł — łajał ją, czy było za co, czy nie, przy ludziach i to pa matuszkie, po moskiewsku, jak cziny łają dieńszczików.
Jak tę zmianę wytłómaczyć?...
Do rozwiązania zadania tego, jako dane wiadome, przedstawia się żywicielstwo. Pokora jego i pokora jej zależała od tego, które z nich funkcję żywicielską pełniło. Rozwiązanie podobne zadania możliwem jest, przypuszczając, że długie z żoną obcowanie na jej modłę Heltmana moralnie przerobiło. Faktu tego inaczej wytłómaczyć nie sposób. Heltman nigdy nikogo tak, jak pod koniec żywota swego żonę, nie traktował. Przerobił się więc i pod niczyim, tylko pod jej wpływem — przerobił się na jej modłę.
Ot, co żona znaczy.
- ↑ U F. A. Brockhausa w Lipsku wyszła Heltmana: „Demokracya“, tom spory (str. 303) zawierający artykuły jego polityczne, ogłaszane w swoim czasie w Demokracie Polskim i w innych, barwy demokratycznej pismach.
- ↑ Trwało to do śmierci Heltmana. Po śmierci jego składki ustały. Fundusz zapasowy dla pozostałej po nim wdowy, póki nie umarła, starczył, ale z deficytem, pokrytym... nie ze składek.