<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szaławiła
Podtytuł Staroszlachecka powieść
Wydawca T. Rakowicz
Data wyd. 1870
Druk J. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie zdziwi to nikogo pewnie, że ojciec p. Zbisława Wierzchowskiego słynącego z rozrzutności wszelakiej, mienia, czasu, zdrowia i dobrej sławy, był jednym z najdziwaczniejszych skępców, jakich można było spotkać na obszarze rzeczypospolitej.
Dorobił się zapobiegliwością i oszczędnością niesłychaną wcale pięknej fortuny, ale ludzie mówili, że niedostatkiem wygód i nudziarstwem swym żonę wpędził do grobu a pono i dwoje dzieci. Został mu jedynakiem ów Zbisio ukochany, dla którego, mimo przywiązania, nie bardzo się na wychowanie wysilił. Przyjął był zrazu bakałarza, wędrownego klechę, który z wódką się pono lepiej znał niż z łaciną, aby chłopca rudymentów uczył; potym gdy tego nie stało, gdyż trzymać dla nałogu nie było podobna — chłopak się wałęsał bąki zbijając, niby do plebana uczęszczał na lekcye, ale z nich nie wiele też było pociechy. Oddano go do szkół, ale jak najoszczędniej, ordynarya i półtora sta złotych koprowiną wypłacanych, starczyły. Tu Zbiś poczuwszy w sobie szlachecką krew, więcej szalał niż się uczył. Koniec końców tak nabroił że go wygnano. Chłopak już był pod wąsem — co tu było począć z nim, ojciec wedle starych tradycyi, nawykły trzymać się pańskiej klamki, wierzący w skuteczność wychowania po wielkich dworach, nie mając innego w pobliżu, powiózł go do księcia Podkanclerzego. Tu raz zdawszy go na opiekę marszałka dworu i ojcowski bizun z plenipotencyą, powierzywszy czcigodnemu panu a bratu, powrócił spokojniuteńko do roli i zatrudnień około męczenia chamów. Rzeczywiście też na dworze księcia Zbisiowi było jak rybie w wodzie. Naprzód miał szczęście podobać się księżnie która go sobie za rękodajnego dworzanina obrała — potym wkradł się w łaski marszałka, naostatek potrafił współtowarzyszów zagarnąć pod swą władzę i zwierzchnictwo. Dwór, w którym szczególniej na występy wielkie, zachowywało się decorum pańskie, w powszednich dniach dosyć był sobie swobodny. Szalano okrutnie choć ostrożnie. Zbiś za wszystkich dokazywał. — Ztąd, prawdę rzekłszy, wyniósł on swoje szaławilstwo i zbytnictwo...
Dobrze mu było, choć mało co albo nic nie dawał, protegowany przez księżnę, gdzie tylko trafiła się jaka gratka, stawał do jej wzięcia. Na dworach ówczesnych nawet zamożna szlachta tych podarków zwyczajowych brać się nie wstydziła. — Gość, krewny, obowiązany, chcący pozyskać ucho dzierżawca, zastawnik kupował sobie względy faworytów konikiem, szabelką, pasikiem lub rulonikiem dukatów. — Szło to gładziuteńko do kieszeni, kufra, do stajni, wszyscy o tym wiedzieli, zazdrościło wielu, nie sarknął nikt — brali wszyscy. Zbisio w rzadkich wycieczkach do Wierzchówki zdumiewał ojca garderobą, zapasami, dostatkiem... które szczęśliwego starca uwalniały od pensyi. Tatko też najczęściej zbywał na odjezdnym nic nie kosztującym ale rzewnym błogosławieństwem.
Zbiś nie bardzo mu dokuczał, miał tyle zdrowego rozsądku, iż sobie rachował już że skępstwo ojcowskie wyjdzie mu na dobre. W istocie gdy staruszek Bogu ducha oddał, a po pogrzebie przyszło robić inwentarz jego pokoju, od którego klucz zawsze na piersiach nosił, — Zbisio myślał, że wyszukiwaniu pieniędzy nigdy końca nie będzie.
Pokój to był ciemny, z wnętrza okutemi okiennicami obwarowany — pełniuteńki najrozmaitszych rupieci. Na pierwszy rzut oka nic się po tych niepozornych stósach gratów spodziewać nie było można — ale bliższe rozpatrzenie się dowiodło niezmiernej roztropności starca, który tak chował pieniądze, żeby złodziej wkradłszy się nie rychło je mógł zdobyć. Tak np. w garnku pierza pełnym na spodzie leżało w cieple tysiąc czerwonych złotych, w starych łachmanach, w węzełkach pozawięzywane były talary i sztuki złota, w kominie pod popiołem było tysiąc bitych talarów... Wszystkie kryjówki, kątki, dziury pozapychane były różnych czasów uciułanym groszem, na którym częstokroć tylko stała data i znaczek. Począwszy od miedzi, starych tynfów, aż do pruskich dukatów Frydrychowskich i najlepszego hollenderskiego złota i portugałów różnych, wszystkiego tam można było dostać! Rejestrowano dwa dni dopóki się wszystko pozbierało, a pod podłogą poderwaną przypadkiem jeszcze nieszpetną summę odgrzebano. Gdy się to wszystko zgromadziło, a kapitały na obligach weszły też w porachunek, zdało się Zbisiowi, że był jednym z Krezusów w Polsce najbogatszych i stósownie do tego życie rozpoczął.
Czego mam sobie żałować? rzekł zaraz w początku. — Dziś żyjem jutro gnijem, albo ja głupi sukcessorom zostawić do użytku, co mi może przyjemność uczynić?
Naprzód tedy gorliwie się wziął do gotówki Zbisio, pojechał do Warszawy, zabawił tam pół roku, zgrał się, zachorował i powrócił z czyściejszym workiem niż sumieniem. W istocie dolegało mu to że dużo, dużo pieniędzy poszło na zielony stół w ręce szulerów. — Ale w domu były jeszcze niepodniesione summy, obligi, rewersa itp., które żydzi rozkupili chętnie i kasa została znowu zaopatrzoną. Zbiś jeździł, bił się, swawolił, końmi frymarczył, panny zwodził, po miasteczkach burdy wyprawiał, a wkrótce on i jego banda stały się sławnemi w okolicy. Na chwilę nawet naśladując Albeńską, przyjaciele Zbisia poszyli sobie przyjacielskie mundury niebieskie z zielonym, podszewka karmazynowa... ale te gdy się podarły... drugich już nikt nie sprawił. Zbiś był postrachem okolicznej uboższej szlachty, do której dworków uczęszczać lubił bez ceremonii, a rzadko się gdzie po libacyach bez ekscessu obeszło. W jednym to z tych wypadków dostał to znakomite cięcie przez łeb — o którym owa szrama świadczyła. Innych pomniejszych w pojedynkach otrzymanych, policzyć by było trudno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.