<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


7.

— A co? Nie ładnie tu? —
— Ślicznie, poeto. —
— A widzisz! —
— To ty właśnie to miejsce opisujesz w swojej powieści, prawda? —
— W której? — z roztargnieniem Rudzki zapytał.
— A w tej, co się teraz w „Myśli“ drukuje. —
— To ty ją czytasz? — zdziwienie drżało w jego głosie.
— No, pewnie! Zapłaciłam prenumeratę za trzy miesiące i teraz codziennie mam gazetę. —
— I podoba ci się? —
— Strasznie! —
— No, no! — uśmiechnął się teraz wesoło. — A moje poezje także czytałaś? —
— Nie — odpowiedziała ze szczerym smutkiem — ten tomik bardzo drogi. A obiecywałeś mi przynieść... —
— Przyniosę ci jutro napewno. —
— I poczytasz głośno? —
— Poczytam. —
— O, to dobrze. Tylko przyjdź dopiero po szóstej. —
— Dlaczego? —
— Bo dopiero o szóstej jutro kończę robotę.
— Dlaczego tak późno? —
— Muszę. Nie starcza. —
Wrócili do miasta w milczeniu. Kiedy przechodzili przez most, Zośka ujęła jego rękę i szeptem zapytała:
— Pamiętasz? —
— Pamiętam.
Ale smutny był i niespokojny. Przed bramą zatrzymał się:
— Muszę iść do miasta — rzekł — więc do jutra. —
Myślałam, że wstąpisz — szepnęła ze smutkiem — chociaż na herbatę. —
— Nie dziecinko. Jutro. —
— Dobrze, jutro — szepnęła pokornie, ale kiedy odszedł, łzy zaraz zaćmiły jej oczy.
— Jeszcze nie zapomniał — wyrzekła półgłosem.

— Zośka! Ty płakałaś... —
— Nie, nie. —
— Zośka! Umówiliśmy się, że będziemy sobie zawsze mówili prawdę. Więc powiedz...
Milczała.
— Zośka, tak było? —
— Tak.
— Więc? —
— Tak. Płakałam. —
— Dlaczego? Kto cię skrzywdził? —
— Nikt. Tak się złożyło...
— Co się złożyło? —
— Widzisz. Ja zarabiam dosyć, żeby wyżyć. Ale w ostatnich czasach mało było roboty, bardzo mało. Teraz nasz zakład dostał robotę, ale pani powiedziała, że wypłata będzie dopiero w sobotę...
— Więc zostałaś bez pieniędzy? tak?
— Tak. —
— No i wielka parada! Pożyczę ci.
— Nie chcę, Tadziu, nie chcę! Ach, pocom ja to wszystko powiedziała?
Patrzał na nią ze szczerem zdziwieniem. Uśmiechnął się. Powiedział łagodnie:
— Zośka... Zośka... Zaczynam cię nie rozumieć...
— Daj spokój, Tadziu, daj spokój. —
— Nie dam spokoju, Zośka... Zresztą proszę cię bardzo, ubierz się. Jestem bardzo głodny, nie jadłem jeszcze dzisiaj obiadu. Chodź, pójdziemy razem na obiad — powiedział, tłumiąc uśmiech, i udając ton suchy i surowy.
— Dobrze — odpowiedziała cicho i jakby pokornie.

Po obiedzie poszli do kawiarni. Zośka ubrana w szary, zgrabny płaszczyk i z szarym kapelusikiem na swej pięknej główce, wyglądała świeżo i uroczo. Mocnym blaskiem gorzały jej czarne, duże oczy, i tajemniczy uśmiech raz wraz rozchylał wargi i twarz jej kusząco rozświetlał. Niemal bez przerwy patrzała w twarz Rudzkiego, i zadawała mu co chwila naiwne, szczere pytania:
— Tadziu, kto ten pan, który się teraz kłaniał? —
— Zastępca redaktora „Myśli“. —
— Ach, to on pewnie bardzo bogaty? —
— Nie.
— A ty dużo teraz zarabiasz?
— Teraz? Tak, bardzo dużo.
— Wystarcza ci?
— Aż nadto. Rozpożyczyłem nawet dużo kolegom. —
— A matki nie masz? —
— Umarła.
— A ojciec? —
— Umarł.
— Rodzeństwa nie miałeś? — już z lękiem zapytała.
— Miałem siostrę. Umarła. —
— Ach... Tadziu... —
— Cóż? — uśmiechnął się blado. — A twoja matka żyje? —
— Nie. Umarła. —
— A o}ciec? —
— Umarł. —
— Siostry? —
— Jedna z mężem w Ameryce, druga... druga puszcza się we Lwowie. —
— Co robi? —
— Puszcza się we Lwowie. Nie chcę jej znać. — twardo powtórzyła dziewczyna.
— Widzisz... — smętnie uśmiechnął się Rudzki — tacy jesteśmy sami... we dwoje... —
— Sami... we dwoje... — powtórzyła jak echo, i nagle się zarumieniła.
Rudzki nie wiedział jednak, dlaczego się zarumieniła.
Odprowadził ją potem do domu. W bramie chciała mu ręce zarzucić na szyję, policzkiem się do twarzy jego przytulić i szepnąć:... chodź... będziemy tacy sami we dwoje..., ale nie śmiała. Szepnęła tylko:
— Pocałuj mnie na przymierze i na dobranoc... —
— Zosik! —
Pocałował ją w usta, i odszedł. A ona pozostała w bramie z niepokojem w sercu, z żarem w żyłach i z bezmiarem miłości w duszy.

— Zośka, co robisz w sobotę wieczór? —
— A bo ja wiem! —
— A ja wiem. —
— No, no! Widzisz go, mądrala! — podeszła do siedzącego, i zwyczajem swoim oparłszy się kolanami o jego kolana, pochyliła się i musnęła ustami jego czoło. — Lepiej przyznaj się, co robiłeś w nocy. Blady jesteś, oczy masz podsiniałe...
— Pisałem Zośka. —
— Znowu?! —
— Cóż robić? Piszę nowy dramat, i tak mi się dobrze pisze... —
— Ale obiecywałeś mi, że nie będziesz nocami pisał. Przecież ci doktór wytłumaczył dokumentnie jak ci to bardzo szkodzi — mówiła napół żartobliwie, a napół gderliwie. — Piersi masz słabe, i serce do niczego! —
— Do niczego? — blado się uśmiechnął.
— Przecież o zdrowiu mówię — bąknęła rumieniąc się na jakąś myśl tajną, a po chwili już silnie zadrżała i przycisnęła silniej kolana do jego kolan — przyrzekałeś poprawę, poeto. —
— Jak rzucę redakcyę, to będzie lepiej. Będę miał dużo czasu. —
— A kiedy rzucisz? —
— Za równe dwa miesiące.
— To wtedy zaczniemy się uczyć?
— Już i teraz się uczymy — uśmiechnął się Rudzki łagodnie — jak tam z dzisiejszą lekcją? —
— Wszystko gotowe, panie profesorze — odstąpiła i złożyła mu ukłon głęboki a komiczny — tylko... —
— Tylko? —
— Tego zadania matematycznego nie zrozumiałam. —
— I...? —
— I nie zrobiłam. Gniewasz się? —
— O, bardzo. Chodź tu, dostaniesz po łapkach. —
— Oj!
A kiedy podeszła, objął ją lekko i usadził obok siebie na kanapie. Usiadła tak blizko, że ramieniem wsparła się o jego ramię, i drżeć lekko poczęła. A on spokojnym i równym głosem zaczął opowiadać dzieje Polski za Kazimierza Wielkiego.

Do pracowni krawieckiej na Grodzkiej, w której pracowała, wpadł w godzinach rannych zupełnie niespodziewanie i wywołał ją na korytarz:
— Zośka, masz tu bilet. Dziś wieczór grają po raz pierwszy mój dramat. Początek o wpół do ósmej. Przyjdziesz?
— Ach, przyjdę.
— Zadowolonaś?
— Bardzo. —
— Chcesz jutro iść za miasto? Mam ochotę na długi, długi spacer.
— Chcę! Chcę!
— Jestem jutro u ciebie o trzeciej. Dobra? —
— Dobra!
— A dziś? — rzuciła za nim, lecz już nie dosłyszał. —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.