Szachiści
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Szachiści |
Podtytuł | Dyalog |
Pochodzenie | „Wędrowiec“, 1898, nr 5 |
Redaktor | Saturnin Sikorski |
Wydawca | Saturnin Sikorski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Pan Jan. Cóż tak późno?! Czekam pół godziny, trzy kwadranse... godzinę! Jeszcze pięć minut, a byłbym poszedł do domu. Jak na szachistę, pan dobrodziej nie jesteś dość punktualnym.
Pan Anzelm. Swoją drogą dam panu jak najpunktualniej mata.
Pan Jan. Przechwałka! Nie udawaj-no pan Cukiertorta; lepszym graczom dawałem fory.
Pan Anzelm. Nie gardzę. Cóż pan dajesz? królowę, wieżę, laufra?...
Pan Jan. Tak wiele... Nie... ale jeżeli koniecznie o to idzie, to pionka mogę ofiarować.
Pan Anzelm. Żebyś się pan później przechwalał, że zwyciężyłeś mnie!
Pan Jan. Nie mam zwyczaju pysznić się z łatwych zwycięztw...
Pan Anzelm. Łatwych?! Proszę! Więc, jeżeli przychodzi to panu z taką łatwością, to pocóż u licha grywasz ze mną?! Jaka przyjemność?
Pan Jan. No, dajmy pokój. Szkoda czasu. Siadajmy i zaczynajmy (siada, ustawiają figury).
Pan Anzelm. Któż zaczyna?
Pan Jan. Losem, panie, losem! (wyciąga ręce, trzymając w zaciśniętych dłoniach pionki).
Pan Anzelm (wybiera). Biały! Więc ja zaczynam!
Pan Jan. Doskonale! Znasz pan tę bajeczkę: „Miłe złego początki, lecz koniec żałosny?”
Pan Anzelm. Już bajeczki! Nie rób-że pan z gry szachowej pierogów, nadziewanych bajeczkami, bo to nie ma sensu. Rzecz jest poważna i wymaga skupienia myśli.
Pan Jan (powtarzając). I wymaga skupienia myśli. Złote słowa pana dobrodzieja... Skupiam więc myśli... Aha! to ma być gambit?
Pan Anzelm. Naturalnie!
Pan Jan (śpiewa półgłosem):
Raz jedna kobieta
Kochała Gambita...”
Pan Anzelm. Nie widzę nic dowcipnego w tym koncepcie.
Pan Jan. I ja również. Swoją drogą tracisz pan pionka.
Pan Anzelm. I pan także (chwyta pionka z szachownicy).
Pan Jan. No — ale i konik pański jest już mortuus et sepultus.
Pan Anzelm. Jakim cudem, przepraszam?
Pan Jan. Obroń go pan, jeżeli możesz. „Bronią się jeszcze mury Grenady, ale w Grenadzie zaraza!”
Pan Anzelm. Idź pan do piekła ze swoją Grenadą. Cóż to znów za dzikie żarty?! Grenada! Podstępem zabierasz mi pan figurę i jeszcze z jakąś Grenadą wyjeżdżasz.
Pan Jan. Więc?
Pan Anzelm. Bierz pan sobie tego konia. Niech mi się zdaje, że dałem panu for... Ciesz się pan!
Pan Jan. Owszem, cieszę się (nuci): „Kiedym ja wesół, tom wesół i rad.”
Pan Anzelm. Nienawidzę operetek, zwłaszcza w takiej szkaradnej interpretacyi. Śpiewasz pan, jak kot na dachu.
Pan Jan. W takim razie może pan chcesz coś z wielkich oper, seryo (nuci): „Marto! Marto, tyś zniknęła”, albo „Małgorzatko godna uwielbienia.” To ostatnie jest, jak panu zapewne wiadomo, z „Lohengrina”; ale drogi panie Anzelmie, po licha wysunąłeś tego laufra. Jest stracony. (Nuci) „W tak młodym wieku ginąć musi.”
Pan Anzelm (patrzy przez chwilę na szachownicę, potem zrywa się z krzesła). A panie Janie! tak się nie godzi! To jest podstęp! Gra zdradziecka, że nie powiem więcej... to jest... ja tego nazwać nie umiem...
Pan Jan. Stracony laufer.
Pan Anzelm. Tylko laufer! To jest rozbita partya, to są zmarnowane kombinacye! zmarnowana praca mózgu.
Pan Jan. „Stracone zachody miłości...” O cóż idzie? Nie podoba się panu — możemy nie grać... (nuci) przestań płakać, przestań szlochać, idźmy każde w swoją drogę, ja cię wiecznie będę kochać, ale przestanę bywać w tej cukierni... Do widzenia, panie Anzelmie.
Pan Anzelm (chwytając go za ramię). Nie bądźże waryatem! Nie kończyć partyi! przestać bywać?! Cóż u dyabła! Na to się partya zaczyna, aby była skończona. Siadaj-że, proszę cię. Na kogoż kolej.
Pan Jan (siada). Na pana.
Pan Anzelm. Choć jestem rozbity, nie tracę jednak nadziei. Z gorszych sytuacyi dobrzy gracze wychodzą. Tylko proszę cię, panie Janie, warunek. Jeden mały, malutki waruneczek...
Pan Jan. Słucham. Dyktuj pan warunki, chociaż nie jesteś zwycięzcą.
Pan Anzelm. Bez bajeczek i bez operetki, bo to rozrywa myśli. Dobrze?
Pan Jan. I owszem, zgoda. Bez bajeczek, bez operetek... bez poezyi... Ach bez poezyi... No, szach królowej.
Pan Anzelm. Co to?! Znowuż operetka?
Pan Jan. Nie, tylko zwyczajny szach.
Pan Anzelm. Do licha! (zamyśla się). To rzecz wymagająca głębszego zastanowienia się.
Pan Jan. Ma pan zamiar długo jeszcze namyślać się nad tem posunięciem?
Pan Anzelm. Długo?! Przecież namyślać się wolno.
Pan Jan. Bo jeżeli tylko godzinkę, to ja tymczasem poszedłbym na ulicę Żabią, gdzie mam zrobić sprawunek dla pewnej zachwycającej kobiety.
Pan Anzelm. Co znowuż? Za poważni ludzie jesteśmy, żeby zajmować się takiemi bagatelkami.
Pan Jan. Nie znasz, kochany panie, antecedencyi i procedencyi. Ostrzegam! Pilnuj wieży, bo zginie, a jeżeli ci się zdaje, że ta zachwycająca kobieta jest zwyczajną kobietą, to jesteś w grubym błędzie. To posunięcie, które pan teraz zrobiłeś, nie było szczęśliwe.
Pan Anzelm (obrażony). Jakie było, to było. Przychodzę tu nie na lekcye gry szachowej, ale na szachy, a pan nie jesteś profesorem, lecz zwyczajnym partnerem... Pańskie posunięcie również nie jest szczęśliwe, a ja się w krytykę nie wdaję. Nie pozuję na znakomitość. Co mi do tego? chcesz pan przegrać, to pan przegrywaj.
Pan Jan. Szach królowi!
Pan Anzelm. To jeszcze można wytrzymać. Już po szachu zasłoniłem się.
Pan Jan. Szach królowi!
Pan Anzelm. I znowuż? I znowuż po szachu.
Pan Jan. A ja jeszcze raz: szach!
Pan Anzelm. Prawdę mówiąc, to zaczyna być nudne.
Pan Jan. Ale skuteczne. Trzeba, kochany panie, wieżę stracić.... inaczej będzie źle...
Pan Anzelm. Jakto źle, dlaczego źle? Ja tu żadnego niebezpieczeństwa nie widzę... Co mi zagraża?
Pan Jan. Nie jestem profesorem gry szachowej, a pan nie przychodzisz na lekcye szachów — tylko na szachy (pan Anzelm zamyśla się pochylony nad szachownicą, pan Jan mówi dalej). Trzeba panu wiedzieć, że jest to kwiatek, cukierek. Równie pięknych oczu świat nie widział, usta przypominają dwie dojrzałe wisienki, a rączka! Jeżeli jest w Europie druga taka rączka, to pozwolę się nazwać najobskurniejszym z obskurantów.
Pan Anzelm (powtarza w zamyśleniu). Ja jestem obskurantem, ty jesteś obskurantem, on jest obskurantem; my jesteśmy...
Pan Jan. Kochany panie Anzelmie, mów tylko o sobie, jeżeli chcesz się chwalić — i poweźmij nareszcie jakie postanowienie co do tego posunięcia.
Pan Anzelm. Zaraz, zaraz... Więc powiadasz pan, że takie oczko i taka rączka.
Pan Jan. Wcale tego nie mówię... Dwoje oczu i dwie rączki...
Pan Anzelm. Dlaczegóż u licha aż dwie? Sytuacya zaczyna się wikłać, nie chcę przesądzać, ale zdaje mi się, że jest bez wyjścia...
Pan Jan. Tate! wi hajst polnyś. Ostrziżenie?
Pan Anzelm. Co pan pleciesz? Jaki tate, gdzie tate?
Pan Jan. Pytałem dlatego, że chciałem pana ostrzedz, pan giniesz, pan już jesteś zgubiony... Poślij pan po pogotowie ratunkowe...
Pan Anzelm. Dwie rączki (nuci). Białe rączki miała, białemi patrzała.
Pan Jan. Co to? Operetka! Sam postawiłeś pan warunek, że gramy bez literatury i bez muzyki.
Pan Anzelm. Sytuacya zawikłana. Zawikłana sytuacya. Ja tak... on tak, ja tak, on tak; nie — to dobrze nie będzie.
Pan Jan. Bywają dramaty w życiu ludzkiem. Pamiętasz pan Emilcię, tę blondynkę z szafirowemi oczami, tę śliczną?
Pan Anzelm. Jak żyję żadnej Emilci nie znałem.
Pan Jan. Zdaje mi się, że małżonka pana dobrodzieja ma na imię Emilia. Szach...
Pan Anzelm. Znowuż szach. Żona moja jest istotnie Emilia, a pan ciągle o jakiejś Emilci. Co mnie obchodzi Emilcia?
Pan Jan. Może i obchodzi. Szach.
Pan Anzelm. Bij pan — i owszem. Mam jeszcze jedną wieżę i dwa pionki. Mogę dojść do królowej — i wygrać... tylko ten szelma konik...
Pan Jan. A wiesz pan, co powiedziała Emilcia onegdaj? Pytała o pana.
Pan Anzelm. No, no..
Pan Jan. Mnie pytała. Czy pan znasz pana Anzelma, tego znakomitego szachistę.
Pan Anzelm. Nie może być? Cóżeś jej pan odpowiedział?
Pan Jan. Że znam i że istotnie bywa niekiedy znakomity. Szach królowi i wieży.
Pan Anzelm. A to co znowuż?
Pan Jan. Nic. Tracisz pan wieżę i zostajesz z dwoma pionkami i królem. Ja zaś mam jeszcze konia i laufra.
Pan Anzelm. Co mi do tego, co pan masz?! Pan grasz podstępnie, przeszkadzasz myśleć, wpędzasz człowieka, w jakieś sieci, w jakieś matnie, w intrygi, mieszasz pan do tego kobiety, może nawet podejrzane, jakieś Emilcie... Tak się nie robi, pan jesteś niemożliwy jako gracz. Ja tę partyę miałem wygraną od czwartego posunięcia i byłbym ją wygrał, ale... pańskie matactwa, pańskie bajeczki, operetki, jakieś apostrofy do ostrzeżenia, jakieś dwuznaczne słówka, wykoleiły mnie z planu i partya prawie stracona.
Pan Jan. Zupełnie stracona. Możnaby, nie tracąc czasu, zacząć drugą.
Pan Anzelm. Ja z panem — drugą? Może jeszcze trzecią?! Ani myślę; dość już mam tego, stanowczo dość. Zdrowie można stracić z takim partnerem, jak pan; potargać sobie nerwy, dostać zapalenia wątroby, dwudziestu czterech chorób żółciowych. Nie, proszę pana. Niema naiwnych.
Pan Jan. Więc tę partyę oddaję pan za wygraną?
Pan Anzelm. Oddaję (po chwili). Albo nie. Ciekawym dlaczego mam oddawać? Z jakiej racyi? Za pozwoleniem... Wolno mi przecież zastanowić się. Tu jest sprawa zła, ale nie stracona. Pan także możesz się omylić... przy dwóch pionkach.
Pan Jan. Mam konia, laufra.
Pan Anzelm. Miej pan sobie, co chcesz. Idę pionem (robi energiczne posunięcie).
Pan Jan. A ja koniem.
Pan Anzelm. A ja królem.
Pan Jan. A ja koniem — szach królowi i pionek przepadł. No, nie powiesz pan chyba, że temu Emilcia winna. Ustępujesz pan z królem, ja zaszachuję laufrem, drugi pionek przepada, zostaje król sam.
Pan Anzelm (wstaje gwałtownie od stolika i przewraca szachy na szachownicy). Przegrałem — ale tylko z winy pańskiej. Tak. Panu powinienem podziękować za ten despekt.
Pan Jan. Bardzo naturalnie, że mnie. Czego się pan gniewasz? Jeżeli gram z panem, to obowiązkiem moim jest dołożyć wszelkich starań, abyś pan przegrał.
Pan Anzelm. Co?
Pan Jan. Sądzę, że i pan również siadając ze mną do gry, myślisz jedynie o tem, żeby mi dać mata...
Pan Anzelm. No tak, ale ja to robię zupełnie inaczej, po rycersku.. Nie uciekam się do sztuczek, nie przywołuję Emilci...
Pan Jan. A kto wczoraj mówił przy grze o Zosi?
Pan Anzelm. To zupełnie co innego! Ja jestem gracz lojalny, ja przeciwnika szanuję, ja mogę uznawać, chwalić, nawet podziwiać jego system, ale pańskiego systemu nie znoszę, nie chcę znać. Zdrowie moje jeszcze jest potrzebne... dla bliźnich, dla rodziny, dla społeczeństwa, nawet choćby do gry w szachy. Po dzisiejszych przejściach stosunki nasze, jako szachistów, są raz na zawsze zerwane.
Pan Jan. To doskonale... tembardziej, że poznałem się z jednym wybornym graczem, od którego wiele mogę skorzystać... Masz pan słuszność, panie Anzelmie. Szanujmy się nawzajem, jako obywatele kraju, jako znajomi, ale nie znajmy się więcej, jako szachiści.
Pan Anzelm. Nie znajmy się...
Pan Jan. Do widzenia.
Pan Anzelm. Dokąd pan idziesz?
Pan Jan. Do cukierni pod giełdą. Tam przepyszne partye bywają.
Pan Anzelm. Filosemita proszę!
Pan Jan. Antysemita. Do widzenia. Moje uszanowanie.
Pan Anzelm. Żegnam (po chwili). Ale, panie Janie, a co będzie jutro?
Pan Jan. Jutro? Ja będę grał „pod giełdą”, a pan prawdopodobnie tutaj.
Pan Anzelm. Tak być nie może. Pan przyjdziesz tu i będziemy grali razem.
Pan Jan. Pomimo?
Pan Anzelm. Wybacz, panie Janie. Uniosłem się trochę, ale sam rozumiesz, że jako szachista muszę mieć temperament. Co wart szachista bez temperamentu? Więc zgoda? Przyjdziesz jutro?...
Pan Jan. Przyjdę o czwartej.
Pan Anzelm. Albo wiesz co... która godzina?
Pan Jan. Piąta.
Pan Anzelm. Do siódmej jesteśmy wolni. Jakiś mędrzec turecki powiedział: co masz zrobić jutro, zrób dziś. Możebyśmy tak dla rozmaitości zaczęli świeżą partyjkę zaraz (ustawia szachy).
Pan Jan. A jeżeli ja zacznę nucić, albo mówić bajeczki.
Pan Anzelm. A cóż mi to przeszkadza? Śpiewaj sobie, kochany panie — to znaczy, że jesteś zdrów i że ci się dobrze powodzi.