<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Szkice węglem
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie trzecie
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
IX.

Imogena.

Rzepa po wyjściu z chlewka, poszedł prosto nie do chałupy, ale do karczmy. Wiadomo, że chłop w utrapieniu pije. Z karczmy, powodowany tąż samą myślą co i Rzepowa, poszedł do pana Skorabiewskiego i głupstwo zrobił.
Człowiek nietrzeźwy, nie wié co gada. Otóż Rzepa był natarczywy, a gdy usłyszał toż samo co i Rzepowa, o zasadzie nieinterwencyi, nietylko, że w skutek przyrodzonéj prostakom tępości umysłowéj, téj wysoce dyplomatycznéj zasady nie pojął, ale z gburowatością właściwą również prostakom, ozwał się i został wyrzucony za drzwi.
Gdy przyszedł nazad do chałupy, sam powiedział żonie:
— Byłem we dworze.
— I nie wskórałeś nic.
A on pięścią o stół.
— Podpalićby ich, psio-wiary.
— Cichajże zbereźniku. Co ci ta pan powiedział?
— Odesłał mnie do naczelnika. Żeby jego...
— Ono, to chyba trzeba iść do Osłowic.
— Pojadę do Osłowic — mówił zaraz wtedy — i pokażę mu, że się bez niego obędzie.
— Nie pojedzieszże ty nieboraku, mój serdeczny, tylo ja sama. Ty ino się napijesz, to zara hardo się stawisz i tylko nieszczęścia przymnożysz.
Rzepa z początku było nie chciał, ale zaraz po południu poszedł do karczmy zalać robaka, nazajutrz dzień toż samo; kobiéta więc nie pytając już o nic, zdała wszystko na wolę Bożą i we środę, wziąwszy dziecko, wyszła do Osłowic.
Koń był przy gospodarstwie potrzebny, więc poszła piechotą i świtaniem, bo do Osłowic było trzy opętane mile. Myślała, że może i spotka dobrych ludzi jadących, którzy pozwolą się jéj przysiąść bodaj na brzeżku fury, ale nie spotkała nikogo. O dziewiątéj rano, siadłszy zmęczona na skraju lasu, zjadła kromkę chleba i parę jaj, które miała ze sobą w kobiałce, potém poszła daléj. Słońce zaczynało przypiekać, więc spotkawszy pachciarza Herszka z Wrzeciądzy, który wiózł w drabkach gęsi do miasta, zaczęła prosić, żeby ją zabrał na furę.
— Z Bogiem, moja Rzepowa — odpowiedział Herszek — ale tu taki piach, że koń ledwie mnie samego ciągnie. Dacie złoty, to was wezmę?
Dopiéro przypomniała sobie, że miała tylko jeden czeski zawiązany w chuście. Chciała żydowi dać go zaraz, ale on odpowiedział:
— Czeski? I czeskiego na ziemi nie znajdzie, i to pieniądz! cy! cy!
To rzekłszy, zaciął konia i pojechał daléj. Na świecie stawało się coraz goręcéj i pot lał się strumieniem z Rzepowéj, ale zbierała nogi jak mogła i w godzinę późniéj wchodziła już do Osłowic.
Kto zna jak należy geografią, ten wié, że wjeżdżając od strony Baraniéj-Głowy do Osłowic, trzeba przejeżdżać koło kościoła po-reformackiego, w którym dawniéj była Matka Boska cudowna, a około którego, jeszcze dziś, co niedziela siedzi cała ulica dziadów wrzeszczących w niebogłosy. Teraz, że to był dzień powszedni, siedział więc pod parkanem tylko jeden dziad, ale zato wyciągał z pod łachmanów gołą nogę bez palców i trzymając w ręku wierzch pudełka od szuwaksu, śpiewał:

„Święta, niebieska,
Pani anielska!“

Ujrzawszy kogo przechodzącego, przestawał śpiewać, ale wysuwając jeszcze daléj nogę, poczynał krzyczeć, jakby go kto ze skóry obdzierał:
— Miłosierne osoby! Biédna kaleka litości błaga! Niech wam Pan Bóg miłosierny da wszystko dobre na ziemi!
Ujrzawszy go Rzepowa, odwiązała z chusty swego czeskiego i zbliżywszy się rzekła:
— Mata pięć groszy?
Chciała mu dać tylko grosz, ale dziad poczuwszy szóstaka w palcach, nuż jej wymyślać: „Żałujeta czeskiego Panu Bogu, pożałuje i wam Pan Bóg wspomożenia. Idźta do paralusa, pókim dobry!“
Więc Rzepowa sobie rzekła: „niech to będzie na chwałę Bożą“ i poszła daléj.
Dopiéro jak przyszła na rynek, tak się zlękła. Łatwo było przyjść do Osłowic, ale zabłądzić w Osłowicach jeszcze łatwiéj. A toćto miasto nie żarty! Przyjdziesz do jakiéj nieznajoméj wsi, a już musisz wypytywać się gdzie kto mieszka, a cóż dopiéro w takich Osłowicach. „Ja się tu zgubię, jak w lesie,“ pomyślała Rzepowa. Nie było innéj rady jak wypytywać się ludzi. O komisarza wypytała się łatwo, ale poszedłszy do jego domu, dowiedziała się, że wyjechał do gubernii. O naczelniku powiedzieli jej, że go trzeba szukać w powiecie. Ba! a powiat gdzie? Oj! głupia, głupia kobiéta, przecie w Osłowicach, nie gdzieindziej.
Szukała tedy w Osłowicach powiatu, szukała; nareszcie patrzy: stoi jakiś pałac, wielki aż strach, a przed nim co niemiara bryk i wozów i bid żydowskich! Rzepowéj zdawało się, że to jakiś odpust. „A kaj tu je powiat?“ — pyta Rzepowa jakiegoś we fraku, podjąwszy go pod nogi. „Toć stoisz, kobiéto, przed nim.“ Zebrała się z duchem i weszła do pałacu. Patrzy znowu: a tam pełno korytarzy, na lewo drzwi, na prawo drzwi, daléj jeszcze i drzwi i drzwi, a na każdych jakieś litery. Przeżegnała się Rzepowa i otworzywszy z nieśmiałością i pocichutku pierwsze, znalazła się w jakiéjś wielkiéj izbie, przedzielonéj stalami jak kościół.
Za stalami siedział jakiś we fraku ze złocistemi guzikami i z piórem za uchem, a przed stalami różnych panów co niemiara. Panowie płacili i płacili, a ten we fraku palił papierosa i pisał kwitki, które panom oddawał. Kto wziął kwitek, ten wychodził. Dopiéro Rzepowa pomyślała, że tu trzeba płacić i pożałowała swojego czeskiego. To téż z nieśmiałością wielką przystąpiła do kratki.
Ale tam nikt nawet na nią nie spojrzał. Stoi Rzepowa, stoi; upływa z godzina: jedni wchodzą, drudzy wychodzą, zegar za kratką tyka, a ona stoi. Nakoniec przerzedziło się jakoś, a wreszcie i nikogo nie stało. Urzędnik siadł za stołem i zaczął pisać. Wtedy Rzepowa ośmieliła się odezwać:
— Pochwalony Jezus Chrystus!...
— Czego tam?
— Jaśnie naczelniku!...
— Tu jest kassa.
— Jaśnie naczelniku!...
— Tu jest kassa, mówię wam.
— A kaj naczelnik?
Urzędnik pokazał drugim końcem pióra na drzwi.
— Tam.
Rzepowa wyszła znowu na korytarz. Tam? ba! ale gdzie? Drzwi wszędzie co niemiara, w które tu pójść? Nareszcie widzi, że między rozmaitemi ludźmi, którzy chodzą to w tę, to w tamtą stronę, stoi chłop z biczem w ręku, więc zaraz do niego.
— Ojcze?
— A czego chceta?
— Zkądeście?
— Z Wieprzowisk, abo co?
— Kaj tu naczelnik?
— Czy ja wiem.
Potém spytała jeszcze jakiegoś ze złotemi guzikami, ale nie we fraku i z dziurami na łokciach; ten nie chciał jéj nawet słuchać, odpowiedział tylko:
— Nie mam czasu.
Rzepowa znów weszła w pierwsze lepsze drzwi, nie wiedziała biédaczka, że na tych drzwiach stał napis: „Osobom nienależącym do składu urzędu, wchodzić niewolno.“ Ona do składu urzędu nie należała; napisu, jak się rzekło, nie widziała.
Tylko co otworzyła drzwi, patrzy: izba pusta, pod oknem ławka, na ławce siedzi jakiś i drzemie. Daléj drzwi do innego pokoju, w których widać chodzących panów we frakach i w mundurach.
Rzepowa zbliżyła się do tego, który drzémał na ławie; miała do niego trochę śmiałości, bo człowiek wyglądał prosty i buty miał na wyciągniętych przed się nogach, dziurawe.
Trąciła go w ramię.
On się zerwał, spojrzał na nią i jak krzyknie:
— Nie wolno!
Kobiécina w nogi, a on drzwiami za nią trzasnął.
Znalazła się trzeci raz na tym samym korytarzu.
Siadła koło jakichś drzwi i z cierpliwością prawdziwie chłopską, postanowiła siedzieć przy nich, choćby do skończenia świata. „A przecie kto może i zapyta!“ — myślała sobie. — Nie płakała, tylko tarła oczy, bo ją swędziły, i czuła, że cały korytarz ze wszystkiemi drzwiami zaczyna się z nią kręcić.
A tu ludzie koło niéj, to w prawo, to w lewo; drzwiami trzask! trzask! a rozmawiają ze sobą, słychać: haru! haru! jak na jarmarku.
Wreszcie jednak Bóg zmiłował się nad nią. Z tych drzwi, przy których siedziała, wyszedł stateczny szlachcic, którego czasem w kościele we Wrzeciądzy widywała; potknął się o nią i pyta:
— A wy tu czego, kobiéto, siedzicie? co?
— Do naczelnika...
— Tu jest komornik, nie naczelnik.
Szlachcic ukazał drzwi w głębi kurytarza.
— Tam gdzie ta zielona tabliczka, co? ale nie chodźcie do niego, bo zajęty, co? Zaczekajcie tu, on musi tędy przechodzić.
I szlachcic poszedł daléj, a Rzepowa spojrzała za nim takiém spojrzeniem, jakby za swoim aniołem-stróżem.
Przyszło jej jednak jeszcze dość długo czekać, aż nareszcie drzwi z zieloną tabliczką otworzyły się z trzaskiem; wyszedł z nich niemłody już wojskowy, i szedł przez korytarz śpiesząc się bardzo. Oj! zaraz można było poznać, że to naczelnik, bo za nim w dyrdy leciało kilku interesantów, zabiegając mu to z prawej, to z lewéj strony, a do uszu Rzepowéj doszły wykrzyki: „Panie naczelniku dobrodzieju!“ „Słóweczko, panie naczelniku!“ „Łaskawy naczelniku!“ Ale on nie słuchał i szedł naprzód! Rzepowéj aż zaraz pociemniało w oczach na jego widok. „Dziéj się wola Boża!“ przemknęło jéj w głowie, więc wypadła na środek korytarza i klęknąwszy z podniesionemi rękoma, zagrodziła mu drogę.
Spojrzał, stanął: cała processya zatrzymała się przed nią.
— Toż co jest? — spytał.
— Przenoświętsy naczelni...
I nie mogła daléj; zalękła się tak, że głos urwał się jéj w gardle: język kołem stanął.
— Czego?
— O! o! ady! ady! wedle... poboru:
— Cóżto? was do wojska chcą? — a? — spytał naczelnik.
Interesanci zaraz chórem w śmiech, by podtrzymać dobry humor naczelnika, ale on zaraz do tych swoich dworzan:
— Proszę! proszę cicho!
A potém niecierpliwie do Rzepowéj:
— Prędzéj! czego? bo niémam czasu.
Ale Rzepowa do reszty straciła głowę od śmiechu panów, więc poczęła tylko bełkotać bez związku: „Burak! Rzepa! Rzepa! Burak, o!
— Musi być pijana! — rzekł jeden z otaczających.
— Zostawiła język w chałupie — dodał drugi.
— Czegóż chcecie? — powtórzył jeszcze niecierpliwiéj naczelnik. — Pijaniście, czy co?
— O, Jezusie! Maryja! — wykrzyknęła Rzepowa, czując, że ostatnia deska zbawienia wysuwa się jéj z rąk. — Przenoświętsy nacel...
Ale on był istotnie bardzo zajęty bo to i spisy się już zaczęły i interesów w powiecie było mnóstwo, zresztą, z kobietą dogadać się nie mógł, więc tylko kiwnął ręką i zawołał:
— Wódka! wódka. A kobiéta młoda i ładna.
Potém do Rzepowéj takim głosem, że mało się pod ziemię nie schowała:
— Jak wytrzeźwiejesz, to sprawę przedstawić gminie, a gmina niech przedstawi mnie!
Poszedł śpiesznie daléj, a interesanci za nim powtarzając: „Panie naczelniku dobrodzieju!“ „Słóweczko, panie naczelniku!“ „Łaskawy naczelniku!“

· · · · · · · · · ·

Korytarze opustoszały; zrobiło się na nich cicho, tylko dzieciak Rzepowéj począł wrzeszczeć. Więc rozbudziła się jakoby ze snu, wstała, podniosła dziecko i zaczęła mu pośpiewywać jakimś nie swoim głosem:
— Aa! aa! aa!
Potém wyszła z gmachu. Na dworze niebo zawlokło się chmurami: na krańcach widnokręgu grzmiało.
W powietrzu było parno.
Co się działo w duszy Rzepowéj, gdy przechodziła znowu koło po-reformackiego kościoła z powrotem do Baraniéj-Głowy, nie podejmuję się opisywać. Ach! gdyby to tak panna Jadwiga znalazła się w podobném położeniu, dopiérobym napisał sensacyjny romans, którym podjąłbym się przekonać najzaciętszych pozytywistów, że są jeszcze idealne istoty na świecie. Ale w pannie Jadwidze każde wrażenie doszłoby do świadomości siebie; rozpaczne rzuty duszy wyraziłyby się w niemniéj rozpacznych, a zatém bardzo dramatycznych myślach i słowach. Owo koło błędne, głębokie, a przebolesne poczucie bezradności niemocy i przemocy, ta rola liścia wśród burzy, głuche poznanie, że znikąd ratunku: ani z ziemi ani z nieba, natchnęłoby zapewne pannę Jadwigę, jakimś niemniéj natchnionym monologiem, który potrzebowałbym tylko spisać, aby sobie zrobić reputacyą. A Rzepowa? Ten prosty naród gdy cierpi, to tylko cierpi i nic więcéj! Rzepowa w twardém ręku niedoli spoglądała tylko tak, jak spogląda ptak męczony przez złośliwe dziecko. Szła oto przed siebie, wiatr gnał ją, pot ciekł z jéj czoła i cała rzecz. Czasem jednak, gdy dzieciak, który był chory, otwierał usta i poczynał oddychać tak, jakby zaraz miał skonać, wołała na niego: „Jaśku! Jasieńku mój serdeczny!“ i przyciskała macierzyńskie usta do rozpalonego czoła dzieciny. Minęła wreszcie po-reformacki kościół i wyszła daleko w pole, aż nagle zatrzymała się, bo naprzeciw niej szedł pijany chłop.
Chmury waliły się na niebie coraz gęstsze, a w nich gotowało się coś, jakby burza; od czasu do czasu błyskało, ale chłop nie pytał, rozpuścił na wiatr poły sukmany, przekrzywił czapkę na ucho i taczając się to w prawo, to w lewo, śpiewał:

„Poszła Doda
Do ogroda
Pasternaku kupać,
A ja Dodę
Kijem w nogę:
Doda uciekać!
Uu, du!“

Ujrzawszy Rzepowę, stanął, rozłożył ręce i wykrzyknął:

„Oj! pójdziewa w żyto,
Boś dobra kobiéto!“

I chciał ją złapać wpół, ale Rzepowa zlękłszy się o dziecko i o siebie, uskoczyła w bok; chłop za nią, ale że był pijany, więc się przewrócił. Zerwał się wprawdzie zaraz, nie gonił jéj jednak, tylko porwawszy kamień, rzucił za nią, że aż zawarczało powietrze.
Rzepowa poczuła ból w głowie i zamroczyło ją zaraz, to téż przyklękła. Lecz pomyślała sobie tylko jedno słowo: „dziecko“ i poczęła uciekać daléj. Zatrzymała się dopiéro pod krzyżem, a obejrzawszy się, spostrzegła, że chłop był już z jakie pół wiorsty i taczając się, szedł do miasta.
W téj chwili jednak uczuła jakieś dziwne ciepło na szyi; pomacała ręką, a potém spojrzawszy na palce, spostrzegła krew.
Pociemniało jéj w oczach i odeszła od przytomności.
Zbudziła się oparta plecami o krzyż. Zdaleka nadjeżdżał kabryolet z Ościeszyna, a w nim młody pan Ościeszyński, z guwernantką ze dworu.
Pan Ościeszyński Rzepowej nie znał, ale ona go znała z kościoła; myślała więc leciéć do kabryoletu i prosić na miłosierdzie Boskie, żeby choć dziecko przed burzą zabrali: podniosła się nawet na nogi, ale nie mogła iść.
Tymczasem młody pan nadjechał i ujrzawszy nieznajomą kobiétę, stojącą pod krzyżem, zawołał:
— Kobiéto! kobiéto! siadajcie.
— Niech panu Bóg...
— Ale na ziemi, na ziemi.
O! byłto figlarz znany w całéj okolicy ten młody pan Ościeszyński, więc on tak zaczepiał wszystkich po drodze, a tak samo téż zażartował i z Rzepowéj, a potém zaraz ruszył daléj. Do uszu Rzepowéj doszły śmiechy jego i guwernantki; potém zobaczyła, jak się zaczęli całować i znikli wraz z kabryoletem w ciemnéj dali.
Rzepowa została sama. Ale nie darmo to mówią: „Baby i ropuchy, nawet siekierą nie zabijesz!“ Po godzinie jakiéj, zwlokła się znowu, choć nogi gięły się pod nią: poszła daléj.
Cóż ci ta dziecina winna, ona rybeńka złota, Panie Boże! — powtarzała, tuląc do piersi chorego Jaśka.
A potém widać zaraz porwała ją gorączka, bo zaczęła mruczeć, jakby pijana.
— W chałupie pusta kołyseczka, a mój to ta, poszedł na wojenkę z karabinem.
Wiatr zsunął jéj czepiec z głowy; śliczne jéj włosy rozsypały się po plecach i poczęły furkać w powietrzu. Nagle błysnęło: piorun runął tak blizko, że owionął ją zapach siarki i aż przysiadła. Ale przyprowadziło ją to do przytomności; krzyknęła: „A słowo stało się ciałem!“ Spojrzała na niebo, które było wzburzone, niemiłosierne, wściekłe, i zaczęła drżącym głosem śpiewać: „Kto się w opiekę!“ Jakiś złowrogi miedziany odblask padał z chmur na ziemię. Rzepowa weszła do lasu, ale w lesie było jeszcze ciemniéj i straszniéj. Od chwili do chwili zrywał się nagle szum, jakby przerażone chojary szeptały do siebie ogromnym szeptem: „Co to będzie! O! dla Boga!“ Potém znów nastawała cisza. Czasem znów z głębiny leśnéj rozlegał się jakiś głos. Rzepową aż ciarki przechodziły, że to może „złe“ śmieje się na bajorach, albo może gomon przesunie strasznym korowodem lada chwila. „Byle bez las, byle bez las!“ — myślała sobie — „a tam za lasem zara młyn i chałupa Jagodzińskiego młynarza!“ Biegła więc ostatkiem sił, chwytając w spieczone usta powietrze, a tymczasem upusty niebieskie otworzyły się nad jéj głową: dészcz, pomieszany z gradem, lunął jak z cebra; uderzył wiatr z taką siłą, że aż chojary przygięły się do ziemi; las zasnuło mgłą, parą, falami deszczu; drogi ani dojrzeć, a tu drzewa wiją się po ziemi, a skrzypią i szumią: słychać trzask gałęzi: ciemność!
Rzepowa uczuła, że słabnie.
— Ratunku! ludzie! — zawołała słabym głosem, ale tego nikt nie słyszał. Wicher wbił jéj nazad głos w gardło i zatamował oddech. Wtedy-to zrozumiała, że już daléj nie ujdzie.
Zdjęła z siebie chustę, zdjęła przyjaciółkę, fartuch, rozebrała się prawie do koszuli i okutała dziecko; potém ujrzawszy w pobliżu brzozę płaczącą, przyczołgała się do niéj prawie na czworakach i złożywszy pod gęstwiną dziecko, sama upadła obok niego.
— Boże! przyjm duszę moję! — wyszeptała zcicha.
I zamknęła oczy.
Burza szalała jeszcze przez czas jakiś, nakoniec opadła. Ale zrobiło się już ciemno; przez przerwy chmur poczęły połyskiwać gwiazdy. Pod brzozą bieliła się nieruchoma ciągle postać Rzepowéj.
— Nau! — rozległ się jakiś głos w ciemnościach.
Po chwili, zdaleka dał się słyszeć turkot wozu i chlapanie nóg końskich po kałużach.
To Herszek, pachciarz z Wrzeciądzy, sprzedawszy w Osłowicach gęsi, wracał na noc do domu.
Ujrzawszy Rzepową, zlazł z woza.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.