<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Szleterman
Pochodzenie Groźny kapitan
Wydawca Biblioteka Prenumeratorów „Kuriera Porannego“
Data wyd. [1928]
Druk Drukarnia Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SZLETERMAN


Mgła. Mgła wisi nad morzem Północnem. Jej gęste mętno-białe pasemka przenikają przez otwarty iluminator kajuty nawigacyjnej, wchodzą w krąg migotliwego światła małej lampy naftowej w kardonicznem zawieszeniu, przybierają żółtawy odcień i rozpełzają się po mrocznych kątach.
Nad rozłożoną mapą szczegółową[1] i kartką papieru siedzi schylony oficer wachtowy. Głowę pochylił na piersi i ręką leniwie zapełnia papier obliczeniami kursu. Już drugą dobę statek płynie w gęstej mgle. Ani słońca w dzień, ani gwiazd w nocy. Brzegów nie widać. Sekstant bezsilny, pelengator[2] nieużyteczny.
Już drugą dobę kapitan oznacza swoje położenie na mapie z pozycji zliczonej[3].
Według obliczeń statek powinien się znajdować dwieście mil na wschód od północnych wybrzeży Anglji. Tylko tyle. Na mapie, rozłożonej na stole, nie widać wyraźnych, prostych linij pelengów, które powiadają: ot tu na przecięciu znajduje się wasz statek. Przez cyfry oznaczeń głębokości przebiega jedna jedyna linja prawdopodobnego kursu. Gdzieś na tej linji znajduje się statek. Jakieś dwieście mil od północnych wybrzeży Anglji. Jeśli log[4] nie zawodzi i dryf[5] niezbyt wielki — to około dwustu mil.
Oficer wachtowy bierze ołówek i zaczyna obliczać.
A więc tak: Kurs — Süd West. Deklinacja — siedem i pół Ost. Dewiacja — pięć West. Całkowita poprawka zatem dwa i pół Ost.
Dobrze. Log wykazuje 600 mil. Zatem znajdujemy się od rodzimego portu 600 mil na Süd-West. Teraz dryf. Jakiż jest dryf?
Z górnego pomostu dolatuje żałosne wycie syreny, co pół minuty rozdzierające ciężką, martwą ciszę mglistej nocy. Oficer niecierpliwie porusza głową. Upiorne wycie syreny świdruje mu uszy już od czterdziestu ośmiu godzin. Ten ponury głos o niesamowitem brzmieniu przebija ciemność i mgłę, wdziera się do kajuty, wpada do ucha, wkrada się podstępnie do mózgu, rozprasza myśli, absorbuje je potem, targając i gniotąc swem ciężkiem, niskiem brzmieniem, zabija, niszczy. Twarz przybiera bolesny, znużony wyraz, oczy zwierają się do snu.
Oficer otwiera je przemocą, przysuwa mapę.
Oblicza od początku.
A więc tak: Kurs — Süd-West. Deklinacja — siedem Ost. Dewiacja — pięć i pół West. Pięć i pół West? Głupstwo! Naodwrót: deklinacja — siedem i pół Ost, dewiacja — pięć West. Całkowita poprawka zatem dwa i pół Ost. Log wykazuje 600 mil. Teraz obliczyć jedynie dryf, a będziemy w przybliżeniu znać swoją pozycję. Do djabła! Znów ta syrena.
Po twarzy marynarza przebiega nerwowy grymas. Te ustawiczne wycia działają na nerwy. Hipnotyzują. Usypiają.
Jak tylko rozlegnie się ten przeklęty dźwięk, oczy się kleją, wszelkie rachunki i obliczenia idą do licha i trzeba zaczynać odnowa.
Oficer ściska ołówek w garści i zaczyna po raz trzeci: Kurs — Sud-West, wiem już o tem. Co dalej? Dalej dewiacja, pięć West. Deklinacja — siedem i pół Ost. Całkowita poprawka wobec powyższego dwa i pół Ost. Dwa i pół Ost. Dwa i pół Ost...
Uuuuuuu.. u... uu... uuuuu...
— A żeby ją zatkało, tę cholerną syrenę — mruczy marynarz i, z wysiłkiem już broniąc się przed snem, wpija się oczami w cyfry obliczeń. — Dwa i pół Ost, zatem, dwa i pół...
— Poruczniku, panie poruczniku — oficer czuje, że na ramieniu jego spoczywa czyjaś dłoń.
— Poruczniku, panie poruczniku — ręka potrząsa go zlekka.
Porucznik odwraca głowę, i w oczach jego odmalowuje się bezgraniczne zdumienie.
W kręgu migotliwego światła lampy naftowej stoi zupełnie obcy mu człowiek w mundurze kapitana marynarki.
Niebieskie oczy nieznajomego patrzą badawczo na oficera, blade wargi uśmiechają się łagodnie.
— Poruczniku — mówi cichym, przyjaznym głosem — daj pan spokój tym obliczeniom, zmień tylko kurs o jakieś dwa i pół stopnia.
Porucznik gwałtownie zrywa się z fotelu.
— Coś pan za jeden? Skąd się tu wziąłeś na statku? Co?!
Nieznajomy uśmiecha się spokojnie.
— Jestem kapitanem „Niobe“ — odpowiada, spuszczając oczy przed wzrokiem porucznika.
Oficer marszczy brwi.
— Cóż pan kpiny sobie ze mnie robi!? „Niobe*’ zatonęła na tych wodach pięć lat temu wraz z całą załogą i kapitanem.
Kapitan robi nieokreślony ruch ręką.
— Pan pyta, ja odpowiadam. Zresztą, nie o to chodzi. Chodzi o kurs. Lepiej go zmienić, poruczniku. Jakieś dwa i pół stopnia, w prawo czy w lewo — to już wszystko jedno. Byle zmienić.
— Co pan mi tu za bzdury opowiada — irytuje się oficer — dlaczego mam zmieniać kurs? Potem wogóle, kto pan jesteś, u djabła? Mówi pan, że o to nie chodzi? Wprost przeciwnie, bardzo mi o to chodzi i bezwzględnie muszę wiedzieć, kim pan jesteś i skąd się tu wziąłeś na statku? Jestem na służbie i mam obowiązek spytać pana, kim pan jesteś?
Znów uśmiech występuje na twarz nieznajomego.
— Jestem kapitanem „Niobe“...
— Kapitanem „Niobe”, który zatonął! Więc szleterman[6] czy co, u licha?!
Uśmiech znikł z ust kapitana.
— Radzę zmienić kurs, poruczniku — rzekł, utkwiwszy badawczy wzrok w oczach oficera.
— Poco mam zmieniać kurs? Czy grozi jakie niebezpieczeństwo? Mielizna, skała podwodna? Spójrz pan na mapę, kapitanie. Tu jesteśmy. Tym kursem płyniemy. Wszędzie głębokość od piętnastu do dwudziestu sążni. Ani skał, ani mielizn. Niebezpieczeństw niema. Pocóż zmieniać kurs?
Kapitan obojętnie spojrzał na mapę.
— Ale zawsze lepiej zmienić kurs o jakie dwa i pół stopnia — powtórzył uparcie.
Porucznika ogarnął lęk. Przezwyciężywszy wysiłkiem woli strach, postąpił parę kroków naprzód i zajrzał zbliska w oczy nieznanemu.
— Na litość boską, panie kapitanie — odezwał się drżącym głosem — powiedz wreszcie, co to wszystko znaczy? Wszak wiem na pewno, że na statku prócz załogi niema żywej duszy, ja sam po odejściu z portu obchodziłem wszystkie pokłady i triumy, a pana nie widziałem. Skądże się pan tu wziął na pełnem morzu? Mundur pański jest suchy, nie jest więc pan rozbitkiem, który się wdrapał po jakiejś linie na nasz statek. Więc cóż to wszystko znaczy? Wytłumacz mi, kapitanie!
Blade wargi nieznajomego wykrzywił dziwny uśmiech.
— Powtarzam, jestem kapitanem „Niobe“...
Oficer drgnął, ogarnięty przerażeniem, wydało się mu, że oczy kapitana zajarzyły się strasznym, niesamowitym blaskiem.
W mgnieniu oka świstawka znalazła się przy ustach porucznika.
Ruch ręki kapitana powstrzymał świst.
— Nie trzeba — rzekł powolnym, głuchym głosem — odchodzę, i nie zobaczymy się więcej nigdy, chyba, że kurs, jakim płynie statek, pozostanie bez zmiany...
Nieznajomy odwrócił się i skierował ku drzwiom kajuty. Chwila — i w kajucie nawigacyjnej został sam porucznik.
Jednym skokiem oficer znalazł się na pokładzie. Bystrem spojrzeniem rozejrzał się wokoło. Przy prawym baksztagu widniała jakaś ciemna sylwetka.
— Kto tu? — rzucił pytanie porucznik.
Milczenie. Oficer postąpił kilka kroków naprzód. W migotliwem świetle latarń okrętowych błysnęła lufa rewolweru. Ciemna postać drgnęła i zaczęła się oddalać ku burcie.
— Stój! — huknął oficer — stój, jeśli ci życie miłe!
— Radzę zmienić kurs o dwa i pół stopnia — doleciał z oddali przyciszony głos. Postać stanęła przy burcie.
Przeraźliwy świst rozdarł martwą ciszę mgły.
I gdy pierwszy ton zawibrował w powietrzu, tajemnicza postać znikła w ciemności. Gdzieś się rozpłynęła. Przepadła.
Nie wypuszczając świstawki z ust, porucznik podbiegł do burty. Nikogo. Wbił oczy w mrok nocy. Nic. Nad powierzchnią fal unoszą się tylko zwały gęstej, nawet w ciemności widocznej mgły.
Porucznik wytęża wzrok. Całą moc płuc dmie w gwizdawkę. Świst się potęguje, rośnie, zagłusza ciche gaworzenie fal, wibruje z każdą chwilą coraz mocniej grubieje, przechodzi w huczenie, w wycie okropne, aż rozbrzmiewa wyraźnie żałosnym jękiem syreny.
Raptownie wokoło oficera robi się jasno. Wytężony wzrok napotyka na jakieś cyfry, obliczenia. Porucznik widzi wyraźnie: Cp = 2½° Ost.
W uszach kona brzmiący przed chwilą przeraźliwy jęk syreny. Oficer rozgląda się wokoło. Kajuta nawigacyjna. Mała lampa naftowa rzuca na stół i mapę chwiejny, migotliwy blask.
Gdzie się podział pokład? Gdzie burta, za którą znikł nieznany kapitan?
Cisza. Poskrzypują zlekka kołysane ruchem statku obręcze Kardana, w których tkwi lampa. Nie. Nikogo niema.
Oficer zrywa się z fotelu i zdenerwowanym krokiem zaczyna mierzyć kajutę.
Cóż to? Sen czy jawa? Zbyt wyraźnie na sen, zbyt nieprawdopodobnie na jawę. Więc cóż to było? Co to za kapitan? Szleterman, widmo morskie, ostrzegające przed zgubą? Jakież niebezpieczeństwo grozi statkowi? Zmienić kurs o dwa i pół stopnie. Ten kurs prowadzi zatem ku niebezpieczeństwu?
Porucznik wychodzi na pokład. Przed kajutą spostrzega szkafutowego[7].
— Nie widziałeś nikogo obcego na pokładzie?
Szkafutowy patrzy zdziwionym wzrokiem.
— Nikogo, panie poruczniku.
— Co robi kapitan?
— Kapitan śpi, panie poruczniku.
Oficer idzie na bak[8] i wzrokiem stara się przeniknąć mgłę i mrok.
Marynarski wzrok porucznika nic nie spostrzega na kursie. Żadnego niebezpieczeństwa. Ani świateł, ani ostrzegawczych sygnałów wyjących boj. Nic. Tylko fale szumią za burtą, równomiernie sapią maszyny i co pół minuty odzywa się jękliwy głos syreny.
Ostrzeżenia sennego widziadła nie dają jednak porucznikowi spokoju.
Po krótkiej walce wewnętrznej łagodne spojrzenie oczu szletermana zwycięża w marynarzu głos rozsądku, i porucznik idzie do steru.
— Kurs? — rzuca pytanie sternikowi.
— Dwieście dwadzieścia pięć stopni[9] — brzmi odpowiedź.
— Steruj dwieście dwadzieścia siedem!
Mignęły szprychy koła sterowego.
— Jest! Dwieście dwadzieścia siedem!
Drgnęła róża kompasowa, i cyfra 227 zatrzymała się przy kresce kursowej.
Oficer odszedł od steru. Zbliżył się do burty. Oczy skierował na morze. Głowa w zamyśleniu schyliła się na piersi.
— Panie poruczniku!
Oficer drgnął i spojrzał poza siebie. Przed nim stał kapitan statku.
— Cóż słychać na wachcie, panie poruczniku?
Porucznik spuścił oczy.
— Zmieniłem kurs, panie komendancie. Dwieście dwadzieścia siedem.
— Jakto, pan zmienił kurs? Dwieście dwadzieścia siedem? Po djabła?!
— Na poprzednim kursie niebezpieczeństwo, panie komendancie.
— Niebezpieczeństwo? Na poprzednim kursie? Kto panu powiedział?
Porucznik milczał.
— No, gadajże pan! Jakie niebezpieczeństwo? Skąd? Jak? Dlaczego?
Oficer nie odpowiadał. Kapitan wzruszył ramionami i patrzył zdumiony na swego porucznika. Raptem drgnęli obydwaj. Szum jakiś niezwykły doleciał ich uszu z prawej strony statku. Szum fal, rozbijających się o coś. Rzucili się obaj do burty.
Sokole oczy wilków morskich przebiły ciemności i mgłę.
O parę metrów zaledwie od burty wynurzał się z fal dziób zatopionego okrętu. Fale z hukiem rozbijały się o niego, co chwila pokrywając pianą napis na burcie. Porucznik odcyfrował z trudem: „Niobe”. Ich statek szybko przepływał obok. Kilka obrotów potężnych śrub, i zatopiony kadłub okrętu znikł za rufą w mrokach nocy i mgły.
Kapitan i porucznik spojrzeli sobie w oczy.
— Wrak[10] — rzekł komendant — nieoznaczony na mapie. Wrak. Gdyby nie zmienił pan kursu, wpakowalibyśmy się na niego, i niebawem w miejscu tem zamiast jednego byłyby dwa wraki. Jakżeż pan przeczuł, że na kursie jest wrak?
Porucznik milczał.
— W każdym bądź razie — rzekł kapitan — dziękuję panu za uratowanie załogi i statku. Uścisnął dłoń oficera i odszedł.
Porucznik wrócił do swoich obliczeń. Lampa naftowa rzuca migotliwe światło na mapę. Oficer siedzi nad kartką papieru i mruczy:
— Log wykazuje 635 mil. Dobrze. Dewiacja pięć West. Deklinacja......
Z pokładu co pół minuty dolatuje żałosne wycie syreny.Mgła. Statek płynie we mgle w nieznaną dal.





  1. Rodzaj mapy morskiej.
  2. Przyrządy, służące do określania pozycji statku na morzu.
  3. Pozycja zliczona — bardzo niedokładne oznaczenie pozycji statku.
  4. Log — przyrząd do mierzenia szybkości i przebytej drogi statku.
  5. Dryf — zbaczanie statku z drogi pod wpływem prądów, wiatrów i t. d.
  6. Szleterman — widmo morskie, ostrzegające załogi okrętów przed zgubą (wierzenia marynarzy).
  7. Szkafutowy — służbowy marynarz na pokładzie.
  8. Bak — przód okrętu.
  9. Kierunek Süd—West (Południo—zachód).
  10. Wrak — zatopiony statek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.