Awarja szkolnego żaglowca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Awarja szkolnego żaglowca
Pochodzenie Groźny kapitan
Wydawca Biblioteka Prenumeratorów „Kuriera Porannego“
Data wyd. [1928]
Druk Drukarnia Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AWARJA SZKOLNEGO ŻAGLOWCA


Już o trzeciej godzinie po południu barometr zaczął spadać. Nikogo to wszakże nie niepokoiło, bo i wieści o tem chodziły tylko głuche, a dnia tego nikt z uczniów barometru nie widział na własne oczy. Barometr znajduje się w budce komendanta, a tam, jak wiadomo, dostęp ma tylko sam komendant i oficer wachtowy.
O ogromie nadchodzącego kataklizmu zdawać sobie zaczęto sprawę dopiero wtedy, gdy gruby stary bosman Horuta, pięćdziesiąt już pono lat szukający śmierci na morzach, wyszedłszy na wieść o spadku barometru na pokład i spojrzawszy na pozornie pogodne niebo i łagodne baranki fal, zwrócił się twarzą na zachód, trzykrotnie splunął i przeżegnał się.
— Co, bosmanku, sztorm odpędzasz, hę? — pytali starego wilka morskiego uczniowie.
— Idź ty, klupia — odburknął bosman niechętnie — nic ty nie rozumiesz, klupia.
Spojrzał swemi niebieskiemi, już mgłą starości powleczonemi oczyma na niebo, morze, maszty i, trząchnąwszy siwą głową, poszedł kiwającym się, kaczym krokiem do kubryku.
— Będzie chryja — powiedział do kolegów Aloszta.
— Będzie chryja — powiedział do kolegów Aloszta, stary uczeń, który niejedną już daleką podróże odbył na „Sokole“ — jak bosmanek na wiatr pluje, a jest zły, zawsze jakaś cholera się zdarzy!
O godzinie czwartej wywołano niespodzianie podwachtę na górę i zapędzono do brasów.
— Ster na burtę!
Wykonano zwrot, i „Sokół“ ku wielkiemu zdumieniu załogi poszedł w bejdewind, na Nord-West w kierunku wyspy Läso, którą minięto nie dalej jak cztery godziny temu.
Okręt płynął teraz kursem, który mógł zaprowadzić go wszędzie, tylko nie do portu ojczystego.
Wśród uczniów zapanowało rozgoryczenie. Obliczano, że za dwa dni „Sokół„ zakotwiczy się w rodzimym porcie i załoga po czteromiesięcznej, długiej, uciążliwej podróży wyjdzie nareszcie na ląd, odje się, odsapie i zapomni na jakieś pół roku aż do następnej podróży, jak smakuje solone mięso.
Teraz, masz tobie — zamiast na Süd-Ost, płyną na Nord-West.
A jak dobrze zapowiadał się koniec podróży: od La Manche całe morze Północne i Skagerak „Sokół“ przebył pod ciągłym fordewindem w pięć dni.
Są już w Kategacie, od Ojczyzny dzieli ich tylko Sund i te nędzne kilkaset mil Bałtyku i raptem... kurs Nord-West!
O godzinie piątej rozeszła się wieść, że nadeszły depesze radjowe o zbliżającym się potężnym sztormie z zachodu i że komendant postanowił ukryć się przed huraganem za wysepką Läso, znajdującą się przy brzegach Norwegji.
Wiatr, już silny poprzednio, stężał, a fala się wzmogła.
Odczuć się dawało silniejsze nieco kołysanie.
W przedziale maszynowym rozległ się charakterystyczny syk.
Mechanicy grzeją motory — zdumiano się.
Wiadome było, że ropy, której masy całe zużyto podczas sztilu w zatoce Biskajskiej, wystarczyć może tylko na trzy dni.
Dziwne więc było, że komendant zdecydował się, nie zważając na brak paliwa, użyć słabych motorów przy tak silnym wietrze, rżnącym wprost w „zęby”. W takich warunkach motory posuwać mogły statek z szybkością jednego węzła, nie więcej.
Ale komendant się śpieszył.
Depesze radjowe były coraz groźniejsze — straszna burza szalała już w Skageraku.
Wiatr wzmagał się coraz bardziej, i czasami siła jego dochodziła do 9.
W przeciągu pół godziny morze zmieniło się do niepoznania. Łagodne poprzednio fale zamieniły się w olbrzymie bałwany, pokryte pianą, z szumem złowrogim rozbijające się o burty „Sokoła“. Siła wiatru zdecydowanie osiągnęła moc 9.
Zbędne żagle zwinięto już poprzednio, zostawiając tylko sztormowe, a teraz wobec coraz większego naporu wiatru wzięto jeszcze grot-unter-mars żagiel na gejtawy.
Motory pracowały z wysiłkiem, lecz były zbyt słabe, by sprostać wichurze.
„Sokół“ nie robił nawet jednego węzła.
O godzinie ósmej, gdy służbę objęła druga wachta, burza rozszalała się na dobre.
Dziób okrętu wzlatywał co chwila do góry i opadał wdół, zanurzając się bugszprytem w pianie.
A gdy nawałnica osiągnęła siłę 10 i musiano zwinąć resztę sztormowych żagli, jasnem się stało, że „Sokół“ nie dopłynie do zbawczej wyspy Läso.
Motory parły „całą naprzód“, a nie robiono i ćwierć węzła.
Burza wzmagała się coraz bardziej, aż przeszła w sztorm.
Olbrzymie pieniste bałwany, rozbijając się o burty, przeskakiwać zaczęły przez pokład.
Marynarze, ubrani w nieprzemakalne płaszcze, wysokie gumowe buty i ziujdwestki, zataczali się w rytm wściekłych podrzutów tańczącego pokładu.
Przy kole sterowem pełniło służbę trzech uczni, gdyż ster, szarpany falami, wyrywał szprychy z rąk.
W ciemnym i ponurym międzypokładzie, w którym pozamykano luki i iluminatory, rozlokowani po różnych kątach leżeli uczniowie pierwszej i trzeciej wachty, z trwogą nasłuchując uderzeń dzwonu okrętowego, wybijającego godziny i półgodziny. Grymas krzywił twarze na wspomnienie, że wnet minie krótka chwila odpoczynku i trzeba będzie ubrać się w lepki nieprzemakalny płaszcz, wyleźć z względnie ciepłego i suchego międzypokładu na górę, na zimny, bryzgami fal naszpikowany wiatr.
Do końca drugiej wachty zostawało jeszcze półtorej godziny, gdy uniosły się zlekka drzwi grota luku i w międzypokład razem z wiatrem i bryzgami fal wdarł się ostry świst i słowa komendy:
— Podwachta na górę!
Powietrze zatrzęsło się od przekleństw i wymysłów, tłum marynarzy, przewracając się i zataczając, runął do grota luku i za chwilę stał już na pokładzie w dwuszeregu.
Starszy oficer wydal krótkie rozporządzenia. Całą podwachtę zapędzono do fortriumu wyciągać zapasowe kotwice, wachta zaś na sztagach zakładała bloki, by przy ich pomocy unieść ciężkie kotwice admiralicji na pokład.
Zarządzenie to wywołane zostało tem, że wiatr przeszedł w orkan, i okręt pomimo zajadłego charkotu motorów nie posuwał się już naprzód, a wprost przeciwnie był dryfowany w stronę wybrzeży Norwegji, gdzie błyskało światełko latarni morskiej, ostrzegające przed rozsianemi tam gęsto skałami.
W pół godziny po wywołaniu podwachty, gdy statek zdryfowało już trzy mile, zluzowano hamulce kotwiczne i ciężkie, tonny całe ważące żelastwa wypadły z kluz i zaryły się w piasek dna.
Jak struny wyprężyły się grube łańcuchy kotwiczne. Statek szarpnął się jak pies na uwięzi, ale przestał się cofać.
W kilka chwil jednak po zarzuceniu kotwic dał się słyszeć rumor w komorze łańcuchowej i charakterystyczny jazgot ogniw w kluzach. To nie wytrzymały hamulce kotwiczne i popuściły kilkadziesiąt metrów łańcucha.
— Panie kapitaaaanie! — rozległ się po pokładzie okrzyk komendanta, zwrócony do starszego oficera, stojącego na baku przy windzie kotwicznej — popuścić po dwieście metrów łańcucha!
Hamulce zluzowano, z kluz błyskawicznie wysunął się żelazny wąż ogniw. Łańcuchy na chwilę zwolniły, w następnym momencie jednak naprężyły się jeszcze mocniej niż poprzednio i znów grozić zaczęły pęknięciem.
— Popuścić jeszcze! — krzyknął komendant.
Znów odprężenie i znów przeraźliwy jęk żelaza i bezsilnych wobec siły wichury hamulców.
Jasne się stawało, że albo łańcuchy kotwiczne nie wytrzymają naporu nawałnicy i pękną jak nitki, albo hamulce będą zbyt słabe i wypuszczą z komory cały łańcuch aż do ostatniego ogniwa.
Na kapitańskim mostku obok głównego kompasu stał komendant. Na twarzy tego boga na pokładzie okrętu osiadła ciemna chmura troski.
Swym doświadczonym morskim rozumem komendant zdawał sobie dokładnie sprawę z niebezpieczeństwa. Wiedział dobrze, że ropy do motorów jest niedużo, że niewiadomo, czy wystarczy jej do końca sztormu, a ucho jego wśród wycia wichury słyszało wyraźnie ponure chrzęsty łańcuchów, wyszarpywanych z kluz.
Położenie było rozpaczliwe. Jedyną nadzieję pokładał jeszcze komendant w dwóch zapasowych kotwicach admiralicji, które podwachta wyciągała teraz z triumu na pokład.
Gdy dzwon okrętowy wybił godzinę dziesiątą i nad rozszalałem morzem zapadła ciemna noc, w sytuacji zaszła nowa zmiana.
Wiatr zwiększył się dwukrotnie, i łańcuchy kotwiczne pomimo ustawicznego popuszczania wydawać zaczęły specjalny śpiewny dźwięk, z którego wprawne ucho marynarza poznaje, że ogniwa ich już nie wytrzymują napięcia i za chwilę pękną.
— Komendancie, łańcuchy pękają! — wrzasnął starszy oficer.
— Wypuścić cały zapas, prędzej, cholerrra! — jak grzmot runął rozkaz komendanta.
Nim jednak starszy oficer zdążył wykonać polecenie, nastąpił kryzys. Łańcuchy wprawdzie wytrzymały, ale statek, party niezwalczoną siłą wichury, wyszarpnął ciężkie kotwice z dna i, orając niemi po piasku, wlec zaczął za sobą.
Komendant zaciął usta. Zdawać się mu zaczęło, że już nadszedł koniec. Spojrzał zpodełba w stronę skalistego brzegu, o który uderzały olbrzymie góry wodne, rozbijając się w drobny pył i pianę.
„Sokoła“ dzieliło od nich nie więcej niż sześć mil, dryf wynosił pół węzła, a więc przy obecnym stanie rzeczy najwyżej za dwanaście godzin statek strzaska się o te skały.
Ręka komendanta spoczęła na rączce telegrafu. Dzwonek. W przedziale motorów powtórzył się sygnał:
— Całą naprzód!
Zacharkotały zajadle motory, ale śruby, wyskakując co chwila ponad fale z powodu kołysania, niewiele dawały oporu wiatrowi.
Wówczas krótki gwizdek komendanta przywołał na mostek oficera wachtowego.
— Nadwachta na górę! — rzucił krótko — żeby mi w pół godziny zapasowe kotwice były już za burtą.
Po chwili cała załoga, nie wyłączając kucharza i stewardów, wytężenie, upadając z wysiłku, pracowała nad zarzuceniem kotwic zapasowych.
Ciężkie jednak kotwice z trudem dawały się wyciągać. Grube, wielkie nadliny i perliny pękały co chwila, tak, że dopiero po trzech kwadransach jedna tylko kotwica zaryta się w dnie, z drugim końcem łańcucha, zaczepionym na potężnym knechcie przy burcie.
Statek tymczasem dryfowało coraz więcej do grożących zgubą skał; zostawało jeszcze zaledwie pięć mil.
Gdy minęła godzina, a druga kotwica nie była jeszcze zarzucona, do pracujących do upadłego uczniów podszedł komendant.
— Cóż to, bydlęta?! — ryknął, głusząc grzmoty fal, przewalających się przez pokład — godzina minęła, a kotwica jeszcze nie zarzucona? Pracować nie umiecie! Mało was uczono? Sukinssssyny!
— Liny pękają, panie komendancie — zameldował Aloszta — nic nie można zrobić!
Ogłuszający cios pięści komendanta powalił mówiącego na zlany wodą pokład.
— Milczeć! — zagrzmiał komendant.
I zwracając się do reszty, zasyczał przez ściśnięte zęby:
— Jeśli za kwadrans robota nie będzie skończona, bić będę po mordach! Zrozumiano?! Sukinsssyny!
Wykręcił się na pięcie i odszedł.
Uczniowie stanęli, strwożeni i zdumieni.
Po raz pierwszy widzieli komendanta w takim gniewie.
Nigdy komendant nie podnosił ręki na uczniów, nigdy nie lżył.
Położenie musiało być naprawdę groźne, skoro komendant na tyle stracił panowanie nad sobą. Twarze zlekka pobladły, oczy opuściły się wdół.
Do tej chwili uczniowie nie zdawali jeszcze sobie dokładnie sprawy z ogromu niebezpieczeństwa. Każdy z nich wiedział, że ropy brak, że kotwice nie trzymają, ale polegał jednak na komendancie, wierzył święcie w jego doświadczenie marynarskie, w pewność siebie tego wszechwładcy okrętowego, i ani przez myśl nikomu nie przeszło, żeby ich jedyny na pokładzie poza Bogiem opiekun mógł być zwyciężony żywiołem.
Jakto? On, ten nieugięty, stalowy człowiek, z którym tyle już sztormów i burz przeszli na oceanie, który najgwałtowniejsze szkwały, grożące połamaniem masztów, przyjmował z uśmiechem, on, który już tyle miał okrętów pod swemi rozkazami, tyle razy wywiódł już „Sokoła“ z oka cyklonu, on, uosobienie odwagi i zimnej krwi, miałby ulęknąć się i stanąć bezradnym wobec skał Norwegji? Niemożliwe!
A jednak tak było. Popełniony tylko co brutalny czyn komendanta wskazywał wyraźnie na ciężki stan jego duszy.
Położenie statku było beznadziejne. Myśl ta wyprowadzała wilka morskiego z równowagi.
Gdy kotwice zaczęły orać dno, komendant miał jeszcze nadzieję na ratunek, ale gdy trzecia wyrzucona kotwica nie zmniejszyła dryfu, zrozumiał, że czwarta też nie pomoże i że jest bezradny wobec żywiołu. W duszy ciężko legła mu myśl o odpowiedzialności, jaka ciąży na nim za życie powierzonej mu załogi.
Po dwudziestu minutach nadludzkich wysiłków czwarta kotwica ugrzęzła w dnie.
Zbiorowa siła wszystkich ośmiu łap kotwic zatrzymała statek na krótko w miejscu.
W tejże samej chwili jednak, gdy uczeń nawigacyjny meldował komendantowi, że kotwice trzymają i dryf równa się zeru, wicher, który zacichł na moment, runął na statek z podwójną, niebywałą wprost siłą. Nieprawdopodobnie potężny pęd powietrza zahuczał głucho w wantach i olinowaniu, stengi zgięły się jak wątłe trzciny. Statek drgnął i gwałtownie pochylił się na bok. Całe tonny wody runęły na pokład.
— Popuścić łańcuchy! Popuścić! Prędzej! Prędzej! Dranie! Sobacze syny! Prędzej! Prędzej! — ryczał komendant oszalałym z wściekłości głosem, z wysiłkiem trzymając się poręczy kapitańskiego mostku, przez który przewalały się olbrzymie grzywiaste bałwany.
Na baku zbity falą z nóg starszy oficer sięgnął ręką do drąga hamulca, ale w tej samej chwili w powietrzu rozległ się straszny brzęk, jazgot i świst.
Na bak runęły masy żelastwa. Pękł łańcuch bakburt kotwicy.
Olbrzymi bałwan, uderzywszy zprzodu w dziób „Sokoła“, uniósł go wgórę i szarpnął wtył.
Wślad za tem nastąpił drugi, jeszcze silniejszy niż poprzednio trzask, i łańcuchy kotwic patentowanej i zapasowej zwisły urwane z kluz.
W tejże samej chwili statek z zastraszającą szybkością zaczęło dryfować w stronę złowrogich skał.
Na pokładzie zapanowała martwa cisza.
„Sokół“ był zgubiony bez ratunku.
Olbrzymie bałwany unosiły okręt wgórę, rzucały wdół, zalewając co chwila jego pokład potokami wody, zbijającej wszystko napotkane na drodze z nóg.
Załoga stała bezradna, trzymając się kurczowo przeciągniętych przez pokład sztormowych lin.
Gdy tak wszyscy trwali bez ruchu, rozległ się dźwięk dzwonu okrętowego, na którym szkafutowy wybił północ.
Dźwięk ten wrócił załodze przytomność.
— Do szalup! — ryknął ktoś z tłumu uczniów, zbitych pod przedniemi rostrami.
Tłum drgnął, chwilę się wahał, a następnie runął na rostry do szalup.
Zapanował hałas i harmider.
Zbijani falami z nóg marynarze pchali się kupą do szalup. Rozpoczęły się bójki o miejsca. W ciemnościach zamigotały noże. Rozległy się krzyki i jęki rannych.
Garstka silniejszych opanowała kuter i zaczęła go spuszczać na wodę. Nikt jednak nie chciał czekać, aż kuter zostanie spuszczony, i do zawieszonego jeszcze na linach zwaliła się zbita kupa ludzkich ciał.
Liny nie wytrzymały i pękły. Kuter wraz ze znajdującymi się w nim ludźmi znikł w kipiących odmętach.
Przerażona reszta marynarzy stanęła w niepewności.
Wówczas na rostrach zjawił się komendant. Spokojnym wzrokiem powiódł po twarzach.
— Spokój, chłopcy! — krzyknął — nie róbcie głupstw! Nikt w takim sztormie nie uratuje się na szalupie. Zejść z rostrów! Zbiórka przy grota luku. No, już! Marsz!
Chwilę trwało wahanie, aż jeden po drugim uczniowie zaczęli zeskakiwać z rostrów i ustawiać się w dwuszeregu na śródokręciu.
Komendant wstąpił na grota luk, przy boku jego znajdował się starszy oficer, kierownik naukowy i trzech oficerów wachtowych.
Komendant zwrócił się do załogi:
— Wszystko, co należało zrobić, zostało zrobione. Pracy już niema. Jedynie telegrafista spełnia jeszcze swój obowiązek. Na pokładzie zostaje tylko służbowa wachta. Reszta do międzypokładu. Kiedy zajdzie potrzeba, wezwę was na górę. Rozumiecie? Gdy trzeba już będzie wyjść na pokład, zawołam was. Rozejść się!
Dwie wolne wachty zeszły do międzypokładu.
Każdy z tych ludzi, skazanych na śmierć, zapadł w odrętwienie. Nie słychać było zwykłych przekleństw ni śmiechu.
W martwej ciszy międzypokładu słychać było wyraźnie wycie wichru na górze i huk fal, rozbijających się o burtę „Sokoła“.
„Gdy trzeba już będzie wyjść na górę, wezwę was“ — brzmiały w uszach marynarzy słowa komendanta.
Niebawem też „zaszła potrzeba“.
O godzinie pierwszej w nocy nastąpiło uderzenie.
Do brzegu zostawało jeszcze pół mili, gdy rufa „Sokoła“, uniesiona falą do góry, trzasnęła, opadając, o skałę podwodną.
Strumienie spienionej morskiej wody wdarły się do kajut oficerskich.
Na nic się nie zdały wodoszczelne przegrody, gdyż drugie uderzenie rozdarło dno fortriumu.
Razem z trzaskiem łamanych szpant rozległ się w międzypokładzie gwizdek i drżący głos oficera wachtowego:
— Załoga na górę!
Powoli, bez pośpiechu wyszli uczniowie na pokład.
Stanęli w dwuszeregu. Na grota luku stał już komendant.
— Baczność!
Marynarze wyprężyli się, nie spuszczając oczu z komendanta.
— Oficerowie do swoich wacht! — skomenderował starszy oficer.
Komendant zwrócił się do załogi;
— Chłopcy! Wezwałem was na górę, żeby podziękować za gorliwość w służbie.
Żeby wyrazić wam moje uznanie za wasze wysiłki w walce ze sztormem.
Pracowaliście dobrze. Nie mam wam nic do zarzucenia.
Nie naszą jest winą, że żywioł jest silniejszy od nas.
Robiliśmy, co mogliśmy. Wy i ja. Dziękuję wam, chłopcy!
A teraz, gdy się rozstajemy, jak zawsze wam mówiłem, tak mówię i teraz: dowidzenia, załoga!
— Dowidzenia, panie komendancie! — runął grzmot odpowiedzi.
Komendant zasalutował.
— Dowidzenia, tam — dodał, wskazując wygwieżdżone niebo.
„Sokół“ tymczasem zaczął się pogrążać.
Przez pokład swobodnie przewalały się fale.
Komendant zwrócił jeszcze się raz do załogi:
— Czapki zdejm! Pomódlcie się Bogu, chłopcy. Po raz ostatni.
Wszyscy uklękli. Na grota luku stał tylko z odkrytą głową komendant i pocichu odmawiał modlitwę.
— Po modlitwie!
Wszyscy zerwali się na nogi.
Uderzony olbrzymią falą „Sokół“ pochylił się na bok i już się więcej nie podniósł.
Zbity wał ciał ludzkich runął, przewrócony uderzeniem, na burtę.
Na nogach stał jedynie komendant.
— Żegnajcie, chłopcy! — zawołał jeszcze.
Następny bałwan przewrócił okręt zupełnie.
Rufa zanurzyła się w wodzie, dziób wychynął do góry, i przetrwawszy chwilę w takiej pozycji, statek szybko pogrążył się w toń.
Na powierzchni zostało zaledwie kilka szamocących się z falami ciał.
Po chwili jednak znikły i one.
W miejscu, gdzie przedtem walczył ze sztormem „Sokół“, szumiały tylko ponure fale, rozbijając się z hukiem o skały.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.